Od pewnego momentu były już tylko złe i bardzo złe rozwiązania. Eksperci od ligi hiszpańskiej z pewnością wskażą ów moment precyzyjniej ode mnie, ale pewnie szukać by go można było przed jakimiś czterema laty, w czasach gdy w Barcelonie zaczynała kwitnąć kultura celebryctwa, a porażki z PSG i Juventusem wiosną 2017 roku stanowiły pierwsze poważne sygnały ostrzegawcze. Po odejściu zmęczonego Luisa Enrique kolejne decyzje personalne – zarówno dotyczące funkcji trenera, jak i odświeżania składu – okazywały się nie być na miarę wyzwania, jakim jest „więcej niż klub”. Uspokojony świetnymi wynikami finansowymi zarząd zdawał się nie brać pod uwagę, że kluczowi zawodnicy się starzeją (średnia wieku wyjściowej jedenastki w trakcie klęski z Bayernem dobiegała trzydziestki), a jeśli nawet nie żałował pieniędzy na zakup nowych zawodników i ich kontrakty (żaden inny klub na świecie nie płaci piłkarzom tak dużo, Leo Messi dostaje z tego lwią część), dziwnym trafem wybierał takich, którzy nie potrafili wkomponować się w zespół. Pod Ernesto Valverde wyglądało to tak sobie, ale przynajmniej drużyna wygrywała ligę. Quique Setien wydawał się na tyle oszołomiony faktem, iż może pracować wśród takich sław, że właściwie trudno się dziwić temu, do jakiego stopnia w zespole zapanowało rozprzężenie. „Musimy zacząć od nowa, wszystko, co zrobiliśmy od stycznia, było okropne. Graliśmy nierówno i słabo, z niską intensywnością, brakowało nam motywacji” – narzekał Messi na długo przed pogromem, jaki Barcelonie sprawił Bayern, i na długo przed tym, jak w efekcie tej klęski zarząd zdecydował się zatrudnić kolejnego takiego sobie – zaraz uzasadnię tę heretycką frazę – szkoleniowca.
Umówmy się: osiągnięcia Ronalda Koemana na ławce trenerskiej nie są oszałamiające, zarówno na ostatnim etapie kariery, w reprezentacji Holandii, z którą wywalczenie awansu na Euro było raczej jazdą obowiązkową, jak wcześniej w Premier League (choć z Southamptonem potrafił zdobyć szóste miejsce w lidze, z Ligi Europejskiej odpadł już bardzo szybko). Ostatni puchar kraju – z Valencią – wygrał dwanaście lat temu. Ostatnie mistrzostwo kraju – z PSV – zdobył przed trzynastoma laty. Naprawdę, mając taki status i taki budżet jak Barcelona, nie można było sięgnąć po szkoleniowca ze zdecydowanie wyższej półki? Ano nie można było, bo w tym klubie kandydatom do pracy przyznaje się punkty nie za trofea i nawet nie za styl, w jakim były wywalczone, a za odpowiednie pochodzenie. Koeman jest byłym piłkarzem Barcelony. Punkt. Grał u Cruyffa. Punkt. Grał u Cruyffa w Dream Teamie. Punkt. Zdobył zwycięskiego gola w Pucharze Europy. Punkt. Jest Holendrem. Dwie trzecie punktu (cały dostałby, gdyby był Katalończykiem). Sami widzicie, że w oczach przedstawicieli entorno jego kandydatura ma same zalety. Kto by się zastanawiał nad okolicznościami zwolnienia go z Evertonu, kiedy ta drużyna znalazła się w strefie spadkowej?
„Klęski tej skali, co wczorajsze 8:2, bywały w dziejach futbolu dobrym początkiem niejednej rewolucji – pisałem na blogu zaraz po meczu Barcelony z Bayernem. – Gdzieś w jakimś gabinecie prezesa, w pokoju zajmowanym przez trenera, w piłkarskiej szatni czy choćby w pomieszczeniu na buty zbierała się gromada myślących trzeźwo i samokrytycznie mężczyzn i przygotowywała niezbędny plan naprawczy. Zdarzało się to jednak w dawnych dobrych czasach, kiedy w klubach pozwalano sobie na myślenie w kategoriach dłuższych niż najbliższy rok finansowy”. Trudno się dziwić, że z perspektywy kogoś, komu dobro klubu leży na sercu, decyzje podejmowane po lizbońskim laniu przez Josepa Marię Bartomeu wyglądały na pozorowane ruchy, mające po prostu pozwolić przeczekać najgorsze. Odszedł Eric Abidal, czwarty w ciągu pięciu lat dyrektor sportowy? Ale jego funkcję pełni teraz współpracujący z nim ściśle do niedawna Ramon Planes. Odszedł Quique Setien? Ale na jego miejsce przyszedł raczej zmęczony pragmatyk niż ambitny wizjoner, tyle że pragmatyk pozwalający nadal śnić ów piękny sen o świetlanej przeszłości: o katedrze zbudowanej przez Cruyffa, odrestaurowanej przez Guardiolę, w której jeszcze jeden holenderski mistrz miałby teraz dostawiać kolejną kaplicę czy ołtarz. Trudno mieć złudzenia: gdyby Leo Messi nie walnął pięścią w stół i nie oznajmił, że chce odejść, najbliższe miesiące w Barcelonie wyglądałyby dokładnie tak jak poprzednie: kaskady mniej lub bardziej efektownych zwycięstw w lidze i w fazie grupowej Champions League, gwarantowane przez nawet jeśli coraz starszą i coraz bledszą, to przecież wciąż naszpikowaną gwiazdami drużynę, sycąca emocje fanów walka z Realem o mistrzostwo kraju, a potem – ale to przecież dopiero za rok – jeszcze jedno upokorzenie ze strony bardziej spragnionej sukcesu i lepiej zarządzanej europejskiej firmy.
Nie mam zamiaru Messiego angelizować. Jestem świadom, że także i jego postawa – mikre zaangażowanie w pressing, rzadkie powroty do defensywy – jest źródłem problemu. Że w szatni był członkiem grupy trzymającej władzę i świętą krową, której pozycja jest w stanie osłabić autorytet każdego reformatora. Bulwersuje mnie myśl, że jedno oświadczenie piłkarza, żeby nie wiem jak zasłużonego, może wysadzić w powietrze całą klubową strukturę (a może to zresztą również stanowi świadectwo toczącej klub choroby – że jeden zawodnik mógł w nim zyskać takie wpływy?). Pamiętam, że Guardiola na starcie swoich rządów pożegnał się z Ronaldinho. Pamiętam o nieprawdopodobnie wysokich zarobkach Argentyńczyka. Nie wykluczam też, że – świadom, iż w wielkiej piłce zostało mu już niewiele czasu – ma na oku i rozważa jakąś jeszcze lepszą ofertę.
Ale to właśnie w tej świadomości, że Messiemu w wielkiej piłce zostało niewiele czasu, może tkwić klucz do jego dramatycznej decyzji o zerwaniu dziewiętnastoletniej więzi z klubem, który uczynił go najlepszym piłkarzem świata (i który przy okazji stał się, w epoce Guardioli przynajmniej, najlepszym klubem świata). Czas pomyka. Kolejny rok stagnacji w wieku Argentyńczyka oznacza znalezienie się już na progu emerytury. Argumentów za zostaniem w klubie tak fatalnie zarządzanym przez prezesa Bartomeu, poza symbolicznymi rzecz jasna – brak. Czasami zresztą uparte tkwienie przy argumentach symbolicznych może posłużyć jako woda na młyn wykorzystujących taką wierność spryciarzy. Ile razy Messi musiał mieć poczucie, że jest krytykowany i obwiniany za nie swoje zaniedbania?
Miałem marzenie, że rewolucja w Barcelonie odbywa się bez zgilotynowania akurat Leo Messiego. Że ktoś taki jak Mauricio Pochettino na przykład, potrafiłby zbudować drużynę grającą intensywnie i szybko, agresywnie angażującą się w walkę o odbiór piłki i błyskawicznie przechodzącą z obrony do ataku, nie rezygnując z jego obecności. Gdy piszę te słowa, nie sposób przewidzieć dalszego rozwoju wypadków. Może poza jednym: jeśli Leo Messi odejdzie, prezes Bartomeu trafi do wielu kronik Barcelony i futbolowego świata. Zostanie zapamiętany. Jak Herostrates.