Archiwa tagu: MU

To był nokaut: jak Tottenham zdobył Old Trafford

Tym razem nie trwało to czterdziestu pięciu minut, jak w pierwszej połowie wyjazdowego, ostatecznie tylko zremisowanego meczu z Leicester. Tym razem było w grze Tottenhamu dużo więcej niż momenty, obserwowane nawet w trakcie przegranych spotkań z Newcastle i z Arsenalem. Tym razem zobaczyliśmy występ bliski kompletnego, z pewnością najlepszy w tym sezonie, ba, może od czasu przeprowadzki Ange’a Postecoglou do Londynu. Występ, który – tak sobie wyobrażam – Australijczyk rozgrywa w głowie co tydzień. Występ, o którym opowiada swoim piłkarzom na odprawach. Występ, do którego – jak im wpaja na treningach – naprawdę są zdolni. Występ, w którym od pierwszej minuty rzucają się na rywala, odbierają mu piłkę już na jego połowie, a następie konstruują kolejne ataki z szybkością, zdecydowaniem i – tak, Postecoglou lubi to słowo, więc również go użyję – agresją, która charakteryzuje ich zarówno z futbolówką, jak i bez. Występ, w którym są konsekwentni, nawet jeśli jedna czy druga sytuacja, jaką wykreowali, nie kończy się bramką (zastępujący dziś kontuzjowanego Sona Timo Werner był dwukrotnie sam na sam z Onaną, Maddison wyszedł przed bramkarza United po kapitalnej wymianie podań z Kulusevskim, wieńczącej jedną z najpiękniejszych akcji meczu, ale w ogóle ich to nie zdeprymowało – próbowali dalej). Występ, w którym są skoncentrowani i minimalizują zagrożenie fazami przejściowymi rywala.

O tym też trzeba wspomnieć, podziwiając koncert gry Tottenhamu na Old Trafford: był to koncert, w którym na pochwałę zasługiwali nie tylko gracze ofensywni, albo inaczej: oni zasługiwali na pochwałę także za postawę w defensywie. Mówiąc „defensywa” nie mam przy tym na myśli wyłącznie faktu, że Werner czy Johnson często wracali przed własne pole karne, by asekurować Udogiego i Porro: dyscypliną w tej materii wyróżniał się każdy właściwie z zawodników Spurs, świadomy, że największe niebezpieczeństwo ze strony United może grozić właśnie w trakcie tzw. faz przejściowych. Przyznajmy: groziło, Garnacho raz trafił w słupek, a Rashford raz zmusił Vicario do interwencji, ale wymieniam obie te sytuacje ze świadomością, że na ich tle jeszcze mocniej wybrzmiewa stacatto kolejnych szans i akcji wykreowanych przez piłkarzy Postecoglou.

Nie wiem, od którego zacząć litanię pochwał. Chyba jednak najlepiej od piłkarza, o którego dziennikarze podpytywali trenera jeszcze paręnaście dni temu, sugerując jakiś kryzys pewności siebie (pooddychajcie chwilę, poćwiczcie jogę, odpowiadał…): od Solankego. Anglik nie tylko zdobył dziś trzecią bramkę w trzecim kolejnym meczu, ale oprócz tego dawał drużynie coś, czego nie miała w pierwszej fazie sezonu, kiedy leczył kontuzję, a potem odbudowywał kondycję i odzyskiwał rytm gry. Tym czymś jest, po pierwsze, orientacyjny punkt w ataku: punkt, na którym skupia się uwaga defensorów rywala, co stwarza możliwości zawodnikom atakującym z głębi pola. Po drugie, mówimy o zawodniku świetnie czującym się w polu karnym, gotowym zgubić krycie, doskoczyć do dobitki, dołożyć nogę (tak strzelił wszystkie trzy gole w dotychczasowej karierze w Tottenhamie, ileż to razy pod jego nieobecność skrzydłowi dogrywali piłkę w miejsca, gdzie kogoś takiego wówczas jeszcze brakowało…). Po trzecie, mówimy o piłkarzu inicjującym pressing. Ciężko pracującym dla drużyny na całym boisku.

To samo można powiedzieć o Dejanie Kulusevskim, który dziś nie tylko strzelił gola, ale wykreował dziewięć okazji dla kolegów (aż sześć z nich było tzw. dużymi okazjami). Służy Szwedowi to cofnięcie do drugiej linii i rozpędzanie się stamtąd w kierunku bramki przeciwnika. Służy mu coraz lepsza współpraca ze schodzącym w związku z tym jeszcze niżej Maddisonem – ten pierwszy jest groźniejszy dzięki swojemu wybieganiu, ten drugi dzięki operowaniu piłką. Wspierani przez uważnego i również pewnie czującego się z futbolówką Bentancura, tworzą ostatnio tercet idealny.

A cóż powiedzieć o Brennanie Johnsonie? Kilkanaście dni temu zlikwidował swoje konto w mediach społecznościowych, zmęczony krytyką co poniektórych, ekhem, kibiców – i od tamtej pory zdobył cztery gole w czterech kolejnych meczach, dziś doliczając jeszcze asystę. Ten 22-latek rozegrał w Tottenhamie ledwie 40 meczów, notując 9 goli i 11 asyst – są to moim zdaniem doskonałe statystyki.

A cóż powiedzieć o Mickym van de Venie, którego rajd sprzed własnego pola karnego dał Tottenhamowi pierwszą bramkę? Holender skopiował w ten sposób swój wyczyn z meczu z Evertonem, tylko wtedy podawał do Sona, a dziś odegrał wzdłuż linii końcowej do Johnsona, ale oprócz zagrożenia na połowie gospodarzy, na własnej stanowił zaporę nie do przejścia – mam wrażenie, że Garnacho nawet nie próbował się z nim ścigać.

Naprawdę, komplementować wypada całą drużynę, łącznie ze zmiennikami – wspomniałem już, że dziś Tottenham radził sobie bez Sona, na drugą połowę nie wyszedł zastąpiony przez Spence’a Udogie, a w końcówce kolejne minuty dostali młodzi Bergvall i Moore.

Tak, wiem, nie napisałem ani słowa o czerwonej kartce Fernandesa, ale nagadaliśmy się o niej w studiu Viaplay aż za bardzo. Naprawdę mam poczucie, że nie miała wielkiego znaczenia. Paradoksalnie w dziesiątkę United miało nawet moment lepszej gry, gdzieś w okolicy 60. minuty – w komplecie było naprawdę (myślę, że kibice MU przyjmą to bez urazy, bo w gruncie rzeczy myślą to samo) beznadziejne, pasywne i zagubione bardziej nawet niż w trakcie przegranego meczu z Liverpoolem. W metafory bokserskie nie jestem dobry, ale w sposobie, na jaki Tottenham wyprowadzał ciosy, a United je przyjmowało, jak nie tylko padały bramki, ale sunęły akcje i stwarzały się szanse (nawet Romero pięknie uderzał nożycami), było coś z pamiętnego pojedynku Andrzeja Gołoty z Lennoksem Lewisem – z tą różnicą, że wówczas sędzia zlitował się nad Polakiem po 95. sekundach, a dziś Czerwone Diabły musiały wytrzymać 95 minut.

Czy Tottenham jest w walce o tytuł

Dwunastu nieobecnych graczy pierwszego składu: Davies, Sessegnon, Perišić, Bissouma, Sarr, Lo Celso, Maddison, Kulusevski, Solomon, Scarlett, Veliz i Son. Kontuzje, Puchar Narodów Afryki, Puchar Azji, wreszcie wirus, który wykluczył z gry Kulusevskiego, a i występ Skippa, Udogiego oraz kilku innych postawił pod znakiem zapytania. Powrót Romero po miesięcznej nieobecności (jak mówił Postecoglou po meczu, dwa tygodnie szybciej, niż się spodziewano, podobnie było zresztą z Bentancurem) i Van de Vena po dwóch i pół miesiącach – Holendra w końcówce łapały skurcze, tyle włożył w to spotkanie. Wśród tych nieobecnych: kapitan i wicekapitan, najlepszy strzelec i najlepszy asystent, czyli Son i Maddison. Werner w wyjściowej jedenastce, po dwóch treningach z drużyną, z sezonem w zasadzie przesiedzianym na ławce RB Lipsk – i który kiedy dziś dochodził do strzału, był nieskuteczny, jak w czasach Chelsea. W protokole tylko ośmiu rezerwowych, z czego dwóch bramkarzy i trzech juniorów, z których tylko jeden zagrał paręnaście minut w Premier League. Do tego szybko stracony gol, potem gol na 2:1, czyli wejście w scenariusz pasujący gospodarzom, w którym trzeba odrabiać straty i dawać Manchesterowi United kolejne okazje do tego, co lubi najbardziej, czyli szybkiego ataku. Do tego magia Old Trafford, które zaszczycił swą obecnością nowy współwłaściciel, sir Jim Ratcliffe. Słowem: same okoliczności łagodzące.

Okoliczności łagodzące, czyli coś, czego Postecoglou nie uznaje. Żadnego grania na alibi. Żadnych kompromisów. Żadnego odpuszczania, rezygnacji z przyjętej strategii, cofania się, ostrożności. Wszystko jedno, czy przyszło ci grać nie na swojej pozycji, czy jesteś wiecznym rezerwowym, wróciłeś po kontuzji itd. – nie po to trafiłeś pod skrzydła Postecoglou, by się teraz chować. W firmowej dla Angeballu akcji, która przyniosła Tottenhamowi drugiego gola uczestniczyli Romero, z odważnym podaniem spod własnego pola karnego, mijającym cały szereg graczy MU, Skipp, Werner i Bentancur. Zagranie każdego było świadectwem oczekiwanego przez trenera ryzyka, ale też świadectwem kunsztu, wiary we własne umiejętności – Urugwajczyk nie podpalał się, nie uderzał w popłochu, przygotował sobie sytuację jeszcze jednym kontaktem z piłką i dopiero potem uderzył obok Onany.

Chyba to robi na mnie największe wrażenie, po tylu latach narzekania i wymówek kolejnych szkoleniowców Spurs. Charakter tych piłkarzy (Postecoglou mówi, że na tym poziomie wszyscy są już świetnie wyszkoleni i bardzo utalentowani – różnicę może zrobić właśnie charakter). No, może jeszcze tempo, w jakim się rozwijają. Po pół roku pracy Australijczyka w Tottenhamie próżno szukać zawodnika, który obniżyłby loty; przykry kontrast z ostatnim półroczem Ten Haga w MU skądinąd. I nie mówię tylko o trafionych transferach, pamiętamy, jakim pośmiewiskiem bywał w poprzednim sezonie Emerson Royal i ile błędów robił Davies, jaką katastrofą skończył się debiut w Premier League Pedro Porro (dziś ma siedem asyst i do spółki z Udogiem tworzy fenomenalny duet bocznych obrońców, którzy… nie, nie schodzą do środka pomocy, ale podchodzą jeszcze wyżej, często zajmując półprzestrzenie przed polem karnym rywali), jak niewiele dostawał szans Sarr, o wiecznie wypożyczonym Lo Celso nie wspominając. Dziś najlepszy swój mecz od niepamiętnych czasów zaliczył Skipp, a Richarlison nie tylko pracował tytanicznie w walce o piłkę, ale także strzelił swojego szóstego gola w szóstym meczu Premier League…

Zapytano przed tym meczem Ange’a Postecoglou, czy Tottenham jest w walce o tytuł. „To zależy, co przez to rozumiesz”, odpowiedział, a kiedy dziennikarz uściślił, że do ubiegłorocznego mistrza traci punkt, uśmiechnął się krzywo i powiedział, że gdyby teraz zaprzeczył, wszyscy by na niego wsiedli, mówiąc: „No co ty, Ange”. W tym sensie odpowiedź trenera Tottenhamu była więc pozytywna. Drużyna przetrwała najgorszy okres, nie tracąc dystansu do czołówki. Wrócili podstawowi gracze defensywni, a za chwilę wróci również ten najcenniejszy, symbol nowej kreatywności i fantazji: James Maddison. Okienko transferowe przyniosło wzmocnienia na kluczowych pozycjach, i to nie ostatniego dnia stycznia, ale w miarę wcześnie, a bąka się jeszcze o poszukiwaniu środkowego pomocnika…

No dobrze, wyznam: samo postawienie pytania o mistrzostwo Anglii brzmi dla kibica Tottenhamu niepoważnie. Umówmy się: przed rozpoczęciem sezonu, po odejściu Kane’a, nawet rozważania o powrocie do europejskich pucharów brzmiały jak marzenia ściętej głowy. Także dziś bezpieczniejsza i bardziej realistyczna wydaje się rozmowa o powrocie do Ligi Mistrzów – na tym etapie pracy Australijczyka byłoby to zresztą fenomenalne osiągnięcie. Ale Postecoglou, jak napisałem wyżej, nie uznaje odpuszczania, chowania się, ostrożności. Tak, on chce, byśmy mieli odwagę zadać to pytanie.

Zwycięski Tottenham z twarzą Lameli

Miejmy to szybko z głowy: tak, ten mecz mógł się obejść bez czerwonej kartki Martiala, a upadając na ziemię Lamela odegrał niezły teatrzyk. Tak, Francuz w gruncie rzeczy odpowiadał na zaczepne uderzenie Argentyńczyka, a jedyna różnica między dwoma ciosami polegała na tym, że ten Martiala trafił w twarz, za co sędziowie wyrzucają z boiska. Tak, postępując w zgodzie ze zdrowym rozsądkiem, a może nawet elementarnym poczuciem sprawiedliwości sędzia mógł obu piłkarzom pokazać żółte kartki albo wręcz poprzestać na upomnieniu. Tak, pisząc o jego decyzji trudno nie wspomnieć o przedmeczowych wywodach Jose Mourinho o tym, że na Old Trafford wyniku końcowego można być pewnym dopiero po powrocie do domu, bo nawet po ostatnim gwizdku sędzia gotów jest jeszcze wejść do szatni, wyciągnąć bramkarza spod prysznica i kazać mu bronić karnego Bruno Fernandesa. Tak, nie dowiemy się nigdy, czy tamten komentarz Portugalczyka wywarł jakiś wpływ na pracę Anthony’ego Taylora, zwłaszcza że kiedy po trzydziestu sekundach dyktował jedenastkę za faul Sancheza na Martialu (tak, bezdyskusyjny) musiał się liczyć z perspektywą kąśliwych uwag trenera gości; inna sprawa, że bardziej ewidentna czerwona kartka należała się Shawowi za atak z tyłu na nogi szarżującego Lucasa Moury w końcówce spotkania, o czym Mourinho nie omieszkał po meczu przypomnieć, w swoim stylu deklarując, że incydentu z Lamelą za to nie widział. Tak, Lamela nie zachował się fair, ale zdaje się, że jego zachowanie może oznaczać, iż drużyna wyciągnęła wnioski ze sfilmowanych przez ekipę Amazona i pokazanych w miniserialu „All or nothing” napomnień Mourinho, że tworzą ją chłopcy zbyt mili i że prawdziwi zwycięzcy rzadko bywają naprawdę mili. Tak, Argentyńczyk ze swoją agresją, nieustępliwością i cwaniactwem idealnie pasuje do profilu psychologicznego zawodnika pożądanego przez obecnego trenera Tottenhamu.

Ale skoro to wszystko powiedzieliśmy, możemy napisać coś jeszcze: gospodarze sami są sobie winni. Komedia pomyłek w obronie Manchesteru United, brak komunikacji, czujności, zwyczajnego refleksu była przyczyną utraty co najmniej trzech goli, a Tottenham prowadził i stwarzał sobie okazję za okazją już przed czerwoną kartką Martiala (przypomnieć warto choćby świetne podanie Lameli do Sona, który tym razem zbyt daleko wypuścił sobie piłkę i de Gea dopadł do niej pierwszy). Na kilka sekund przed wyrównującą bramką Ndombele w polu karnym MU był jeden jedyny Lamela i to jego pressing stał się przyczyną kłopotów Bailly’ego, Maguire’a, a w końcu Shawa. Szybko wykonany rzut wolny Kane’a i wypuszczenie przezeń Sona sam na sam z de Geą również było czymś, czego można było uniknąć, zwłaszcza jak się pamięta z poprzedniego sezonu szybki wyrzut z autu Auriera, błyskawicznie obsłużonego przez chłopca do podawania piłek, oraz to, że piłkarze Tottenhamu szybko rozgrywali podobne rzuty wolne jeszcze za Pochettino. I tym razem winowajcami byli Shaw, Bailly i Maguire. Trzeci gol? Czy naprawdę można tłumaczyć szokiem po czerwonej kartce podanie Bailly’ego w kierunku Maticia, z dziecinną łatwością ogranego przez Kane’a, a później to błyskawiczne rozegranie gości w polu karnym United? A gapiostwo Bailly’ego i Maticia przy drugim golu Sona?

Mój krytyczny stosunek do Jose Mourinho jest powszechnie znany. Nie lubię gierek z sędziami, wiecznego zgrywania ofiary i budowania wokół drużyny atmosfery oblężonej twierdzy (nie dalej, jak tydzień temu Portugalczyk mówił, że nie ma wrażenia, by Tottenham był dostatecznie szanowany przez władze angielskiej piłki). Jeszcze bardziej nie lubię futbolu reaktywnego. Nie mogę jednak nie zauważyć i nie docenić, że w ciągu ostatnich ośmiu dni drużyna musiała rozegrać cztery mecze i poradziła sobie z tym wyzwaniem imponująco. Że bardzo dobrze grała z Newcastle i straciła wygraną po mocno kontrowersyjnym karnym. Że odrobiła stratę w meczu Pucharu Ligi z Chelsea i wytrzymała nerwowo serię rzutów karnych, a spokój i uśmiech jej trenera oraz sposób, w jaki dominował nad Frankiem Lampardem i jego sztabem wchodząc w ich przestrzeń i rozpraszając przygotowania do karnych, musiał się piłkarzom udzielić. Że rozgromiła Maccabi Hajfa w ostatniej rundzie eliminacji Ligi Europejskiej. Że duet Kane – Son rozumie się z podobną telepatią, jak w najlepszych czasach Kane z Dele Allim – i że Anglik imponuje nie tylko dokładnością strzałów, ale także podań, i to zdecydowanie dalekiego zasięgu. Że Lo Celso i Ndombele zaczęli grać na miarę oczekiwań, że odstawiony od składu Alli ciężko pracuje, by do niego wrócić, że rośnie forma Bergwijna i Moury, że przyjście Reguliona i Doherty’ego bardzo poprawiło grę Auriera i Daviesa, a w końcu: że okienko transferowe Tottenhamu mimo kryzysu pandemicznego zamyka się naprawdę imponująco, bo przyjście Bale’a, z meczu na mecz coraz lepszego Hojbjerga, wspomnianych Doherty’ego i Reguliona, Harta, a ostatnio jeszcze Carlosa Viniciusa nie wiązało się jakimiś horrendalnymi wydatkami.

To jedna z najbardziej zużytych klisz w pisaniu o Jose Mourinho, ale poparta faktami: że w drugim sezonie pracy z każdym kolejnym klubem coś wygrywał. W Lidze Europy i w Pucharze Ligi sprzyjało mu szczęście w losowaniu. Kolejkę ligową przed przerwą na reprezentację zamknął imponująco (tam do licha, pamiętam, że sześć goli na Old Trafford strzelił w 2011 r. Manchester City z Balotellim w składzie i wiem, że to musiało boleć bardziej, ale Tottenhamowi taki sukces tutaj nie zdarzył się nigdy), a jeszcze przed jej rozegraniem zdążył się upomnieć publicznie, by Gareth Southgate nie zajeździł mu Kane’a. Za dwa tygodnie do Sona i Kane’a w ofensywie ma dołączyć pewien zdradzający niejaką słabość do golfa Walijczyk… W gruncie rzeczy jedyne, co jest w stanie popsuć humor kibicowi Tottenhamu tego wieczora, to myśl, że uparcie pokazywany w trakcie transmisji dzisiejszego meczu z Old Trafford Ed Woodward wysyłał właśnie esemesa do Mauricio Pochettino.

Mourinho w czasie przeszłym

Łatwo byłoby sprowadzić wszystko do charakteru. Pokazać, że metoda szukania winnych wszędzie poza sobą, stawiania na aurę własnej nieomylności, budowania wokół drużyny oblężonej twierdzy, powoływania się na zasługi z przeszłości itd, zwyczajnie już nie działa. Powiedzieć, że dla piłkarzy obecnego pokolenia nie możesz być dyktatorem, że szatnią nie możesz rządzić wzniecając atmosferę wszechobecnego spisku, że publiczne krytykowanie podwładnych nie jest żadną formą motywacji. Że za dużo presji, za dużo krytyki, za dużo fochów i generalnie złych emocji, by to mogło działać. Że rzucanie bidonami o ziemię jest dowodem raczej niepanowania nad sobą niż tak zwanej sportowej złości i że piłkarz, po którego nieudanym strzale pozwoliłeś sobie na taki gest nie będzie już chciał się dla ciebie poświęcać. Podobnie jak ten, którego skrytykowałeś za niewykorzystanie karnego. Charakterystyczne, że Mauricio Pochettino, bodaj najczęściej wymieniany wśród tych, których zarząd Manchesteru United chciałby zatrudnić do sprzątania pobojowiska, po niedawnych błędach Juana Foytha i Kyle’a Walkera-Petersa, prowadzących do utraty bramek w ważnych meczach, bronił swoich podopiecznych jak lew. Że trener Tottenhamu nie obwiniał zarządu o niedotrzymane ponoć obietnice transferowe – pracuje z tymi zawodnikami, których dano mu do dyspozycji, zwyczajnie czyniąc z nich lepszych piłkarzy, zamiast domagać się nieustannie, by jeden nieudany zakup zastąpić kolejnym.

W tym momencie jednak ważniejsza wydaje mi się inna intuicja. W świecie dzisiejszego futbolu w odwrocie są trenerzy, którzy stawiają na reaktywność. Szkoleniowcy, dla których istotą taktyki jest dostosowywanie się do przeciwnika, próba włożenia mu kija w szprychy, czyhanie na błąd. W wydaniu Manchesteru United Jose Mourinho widzieliśmy to wiele razy, przykładem najbardziej może uderzającym – zważywszy, że chodziło o mecz z odwiecznym rywalem – było niedzielne spotkanie z Liverpoolem. To podopieczni Jurgena Kloppa grali na Anfield w piłkę, to oni dyktowali warunki, to oni (tak jest) ryzykowali i nie bali się popełniać błędów w przekonaniu, że i tak zdołają je naprawić. To ich zdawało się nieść myślenie, do którego w klubie z Old Trafford przyzwyczaił nas sir Alex Ferguson i którego wyrazem było tyle razy niosące się z trybun „Attack! Attack! Attack!”. W dzisiejszym futbolu, przynajmniej tym na szczytach klubowej piłki, to Klopp i Guardiola wyznaczają trendy, a Jose Mourinho stał się cieniem przeszłości.

Historia oczywiście lubi się powtarzać. Portugalczyk wylatuje z pracy w trzecim sezonie. Podobnie jak w Chelsea, dzieje się to po skróconym okresie przygotowawczym i wśród dyskusji o niedotrzymanych przez zarząd obietnicach transferowych (choć trzeba przecież pamiętać, że w Manchesterze wydał na piłkarzy 400 milionów funtów, z czego 60 na stoperów – Bailly’ego i Lindelofa; kupiony za ponad 50 milionów Fred w meczu z Liverpoolem nie zmieścił się nawet na ławce). Podobnie jak w Madrycie i Londynie, zostawia podzieloną szatnię i gwiazdy, które poczuły się przez trenera wyalienowane (nie tylko tego najdroższego, Pogbę, bo sposób, w jaki trener traktował Luke’a Shawa, ocierał się wręcz o mobbing). Zaiste, zostawia spaloną ziemię i gdyby kolejny raz znalazł pracę w czołowym europejskim klubie, byłby to dowód postępującego odrywania włodarzy tego świata od rzeczywistości. Powiedziałbym nawet, że szukając następcy,  Jose Mourinho zarząd Manchesteru United nie jego kompetencje i doświadczenie przy taktycznej tablicy powinien brać pod uwagę w pierwszym rzędzie, tylko to, jakim jest człowiekiem. Michael Carrick nie byłby tu najgorszym rozwiązaniem, co mówię w pełni świadomy, że najlepszym jest Mauricio Pochettino.

Special Once

Im częściej Jose Mourinho powołuje się na własne zasługi z przeszłości, tym bardziej jego przyszłość wydaje się ponura. Aniśmy się obejrzeli, jak do określenia Special One dopisano jedną literkę.

Argumenty z historii zawsze są słabe, coś o tym wiemy w naszej umiłowanej ojczyźnie, której znakomici przedstawiciele tyle razy przysłaniali wstydliwą teraźniejszość Mrożkowym „Za wolność wybili”. Także gwałtowne domaganie się szacunku, którym Jose Mourinho kończył wczorajszą konferencję prasową, miało w sobie rys niezamierzonego komizmu przez skojarzenie z naszą niesławną kampanią #RespectUs. Miejsce w historii piłki nożnej obecny trener Manchesteru United ma zapewnione nie od dziś (sporo mówił o tym zresztą menedżer Tottenhamu Mauricio Pochettino, jeden z ostatnich, którzy deklarują przyjaźń do Portugalczyka i przyznają, jak bardzo inspirowali się jego przykładem w przeszłości). Mocno się obawiam natomiast, jak historia oceni jego pobyt na Old Trafford.

Jeśliby zresztą mówić o historii, wczoraj przemawiała raczej przeciwko Tottenhamowi. Na tym stadionie Pochettino przegrywał zawsze, a jego podopieczni nie strzelili jeszcze gola. Nawet jeśli poprzednikom tego szkoleniowca, Andre Villas-Boasowi i Timowi Sherwoodowi udało się tutaj zwyciężać, były to raczej wypadki przy pracy, albo – w tym drugim przypadku – efekt pofergusonowskiej smuty. Wcześniej podróże na północ dla piłkarzy i kibiców z północnego Londynu wiązały się niemal zawsze z perspektywą łomotu. Nawet ubiegłotygodniowa porażka MU z Brighton nic dobrego nie wróżyła: jeśli w przeszłości Tottenham bywał rywalem drużyny, która zdawała się właśnie przechodzić kryzys, okazywał się idealnym „rywalem na przełamanie” – nadzieje na jego sukces przemijały po pierwszym golu, a punkty zostawały tam, gdzie miały zostać.

Zaryzykuję jeszcze zdanie, że także pierwsza połowa wczorajszego spotkania przemawiała przeciwko gościom. Tu Mourinho ma rację: pressing jego zespołu uniemożliwił Tottenhamowi rozgrywanie składnych akcji i zmuszał poszczególnych piłkarzy (Rose’a zwłaszcza, ale także Alderweirelda i Dembelego) do błędów podczas wyprowadzania piłki. Zawodnicy MU nie faulowali na własnej połowie i nie dopuszczali rywala do rzutów rożnych (pierwszy Tottenham wykonywał w 50. minucie – i od razu strzelił bramkę). Ich ataki skrzydłami – zwłaszcza rajdy tyle razy krytykowanego przez Mourinho Shawa – były bardzo niebezpieczne. Po prezencie od Rose’a Lukaku był o włos od gola, a oprócz niego groźnie strzelał z dystansu Pogba. Oczywiście chaos i niecelne podania nie były tylko domeną gości – jeden z dziennikarzy Sky Sports naliczył ich w pierwszej połowie 123, z czego Tottenhamu tylko o 7 więcej niż MU. Błędy, bałagan w grze, typowe dla pierwszej fazy sezonu i zrozumiałe w przypadku zawodników, którzy treningi wznowili zaledwie trzy tygodnie temu (u Pochettino było ich aż dziewięciu), nie zmieniały jednak faktu, że ta pierwsza połowa powinna się była zakończyć prowadzeniem gospodarzy.

W drugich czterdziestu pięciu minutach jednak Tottenham zdołał się poprawić. Goście przyspieszyli i na połowę rywala zaczęli w końcu przedostawać się skrzydłami, gdzie Trippier i Rose zdołali podejść nieco wyżej. Z takiej akcji Eriksena po prawej stronie wziął się rzut rożny i pierwsza bramka, z takiego rozegrania z wykorzystaniem biegnącego wzdłuż linii bocznej Trippiera i ponownie schodzącego do prawej Eriksena wzięło się drugie trafienie, a potem można już było kontrolować przebieg wydarzeń. Ze wszystkich komplementów, jakie zebrał za udział w wygranej Lucas Moura wypada wydestylować nie tylko jego skuteczność i szybkość, ale także zaangażowanie w pressing; kolejny raz wyszło, że Pochettino ma rację, bo żeby w jego drużynie był pożytek z nowego zawodnika, powinien z nią przepracować okres przygotowawczy, a nie przychodzić z zaległościami treningowymi w zimie.

Po ostatnim okienku transferowym, po inwestycjach Liverpoolu i Chelsea, a także ze świadomością różnicy klas, jaka dzieliła w poprzednim sezonie Manchester City od reszty stawki, nikt nie wymieniał Tottenhamu w gronie kandydatów do mistrzostwa kraju. Ja będę, rzecz jasna, ostatnim, który próbowałby zmieniać tę narrację, zwłaszcza po zaledwie trzech kolejkach sezonu. Nie mogę jednak nie zauważyć, że w drugiej połowie po boisku biegały dwie drużyny, z których jedna, owszem, wiedziała, co robi i której piłkarze imponowali świadomością taktyczną przy korektach ustawienia, podobnie jak – w szerszej perspektywie – indywidualnym rozwojem w tym klubie i u tego trenera w ostatnich latach. Kane, Alli, Trippier to przykłady najbardziej spektakularnego postępu, ale także o pozostałych można powiedzieć, że czas spędzony w Tottenhamie nie jest dla nich stracony: Eriksena całe lato przymierzano do najlepszych klubów świata, a w tym sezonie może błysnąć jeszcze powrócony do zdrowia Harry Winks. Co ważne: wszyscy dostali tego lata czystą kartę, także zawodnicy, którzy – jak Alderweireld – nie przedłużyli dotąd kontraktu, a wiosną przesiadywali na ławce, sprawiając w dodatku – jak Rose – trenerowi problem nieuczesanymi wypowiedziami. Dziewięciu grających wczoraj piłkarzy należało do podstawowych zawodników Pochettino już w sezonie 2015/16; podobnej stabilności we współczesnej piłce ze świecą szukać.

Otóż ta druga drużyna od podobnego poukładania jest bardzo daleka, choć obecny szkoleniowiec pracuje z nią już trzeci rok, a na transfery wydał niewiarygodnie dużo. Pozycja Pogby wciąż pozostaje przecież przedmiotem dyskusji, podobnie jak optymalny skład defensywy (wiele się mówiło o konieczności kupienia jeszcze jednego stopera, ale przecież Lindelof czy Bailly to transfery Mourinho). Pomysłem na odmianę niekorzystnego wyniku jest wstawienie w środek pola karnego rywali Fellainiego, kiedy na ławce pozostaje jeszcze Marcus Rashford. Alexis Sanchez? Lepiej mu chyba było w Arsenalu. Mata? Martial? Z Brighton zawiedli, wczoraj nie było ich nawet na ławce.

Łatwo oczywiście charakter tych dwóch trenerów przeciwstawiać. Mourinho przez całe lato marudził, Pochettino o większych niż w przypadku rywala kłopotach (zero wzmocnień, wciąż niegotowy nowy stadion) opowiadał raczej jak o czekającym go wyzwaniu. Ten pozytywny, pełen wiary i zapału, ten z wiecznym grymasem niezadowolenia na rozkapryszonej twarzy. Kogo wybieracie? Najsmutniejsze było wczoraj to, że trybuny z których w sytuacjach równie niekorzystnych tyle razy dobiegało ogłuszające „Attack! Attack! Attack!”, w ciągu ostatniego kwadransa meczu pustoszały. Na jednym z najwspanialszych obiektów świata nikt nie miał złudzeń, że Jose Mourinho zainspiruje drużynę do comebacka w stylu Aleksa Fergusona.

Kiedyś był naprawdę wyjątkowym trenerem, synu. Kiedyś.

Guardiola zdobywa Old Trafford

Nie jestem obiektywny. W sporze między futbolem proaktywnym i reaktywnym zawsze będę po stronie tego pierwszego, a w myśleniu o sposobach osiągania sukcesu nie będę nigdy abstrahował od wrażeń estetycznych. Oczywiście jestem świadom względności tych ostatnich; wiem, że są ludzie, dla których błyskawiczna kontra zawsze będzie piękniejsza od żeby nie wiem jak misternie konstruowanej akcji w ataku pozycyjnym, że żelazna dyscyplina w defensywie imponuje im bardziej niż pięć podań z pierwszej piłki w ofensywie, i że dewiza plus ratio quam vis nie będzie ich przekonywać tak długo, jak vis zapewniać będzie wyniki. Pisząc o derbach Manchesteru chcę więc po raz kolejny podkreślić coś, co dla stałych czytelników bloga jest pewnie jasne: mając do wyboru Guardiolę i Mourinho, wybieram Guardiolę. Czytaj dalej

Z kim przegrał Arsenal

Właściwie ten wpis powinien być jedną wielką tyradą przeciwko kulturze przesady, wszechobecnej w naszym życiu publicznym, w parlamencie, na portalach, w telewizji czy w mediach społecznościowych. Powinienem ją oskarżyć o odebranie nam języka, którym zwykliśmy opisywać rzeczywistość. Jeżeli bowiem absolutnie wszystko, o czym codziennie czytamy bądź słyszymy, jest albo szczytem żenady, albo historycznym wyczynem, jeżeli wszystko wymaga użycia wielkich liter albo wykrzykników, to jakie środki stylistyczne pozostają nam jeszcze do opowiedzenia o meczu takim jak wczorajszy pojedynek Arsenalu z Manchesterem United? Czy są w ogóle jeszcze dostępne nam przymiotniki do opisania postawy obrońców gospodarzy przy pierwszych dwóch golach dla gości? A zrywu dążących do odrobienia strat Kanonierów? Wyczynów Davida de Gei, o którym wypadałoby powiedzieć, że widziało się taki bramkarski trans zaledwie kilka razy w życiu, gdyby nie odzywający się natychmiast głos wewnętrznego cenzora, który na podobne zdania natrafia co weekend?

Koncertu de Gei szkoda szczególnie. Policzył ktoś, że w trakcie całego meczu Arsenal oddał 33 strzały, co w starciu z drużyną z czołówki jest statystyką (hmmm, jakiego by tu przymiotnika użyć…) niecodzienną, zwłaszcza że rywal w tym czasie strzelał zaledwie cztery razy. Policzył ktoś, że hiszpański bramkarz zatrzymał podopiecznych Arsene’a Wengera aż czternastokrotnie, wyrównując w ten sposób ligowy rekord. Jeszcze jeden paradoks autsajderskiego fachu, o którym pisałem paręnaście dni temu na łamach „Tygodnika Powszechnego” przy okazji łez Gianluigiego Buffona: popis bramkarza Manchesteru United nie zdarzył się w finale mistrzostw świata czy w finale Ligi Mistrzów, nie zdarzył się nawet w meczu rozstrzygającym o mistrzostwie kraju. De Gea nie obronił karnego, nie tańczył na linii, jak – powiedzmy – Jerzy Dudek, który w Stambule przed dogrywką nie zachowywał się bynajmniej fantastycznie (pamiętacie, jak po jednej z akcji wrzeszczał na niego Jamie Carragher?), ot, była to zwyczajna kolejka ligowa w sobotni wieczór, spotkanie wicelidera tabeli z zespołem zajmującym w niej do wczoraj miejsce czwarte. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że niedługo zostanie zapomniany.

A przecież to prawda: na opisywanie wczorajszych wyczynów hiszpańskiego bramkarza brakuje przymiotników. Jak, do cholery, zdążył opaść na ziemię, by prawą ręką zatrzymać uderzenie Lacazette’a z pięćdziesiątej szóstej minuty, kiedy nawet ruch nogą w kierunku piłki – choć noga była bliżej – wydawał się niemożliwy do zrobienia? Jak zdążył się z niej poderwać, by zatrzymać jeszcze dobitkę Sancheza? Obrony strzałów z dystansu z pierwszej połowy możemy pominąć milczeniem, choć do tej pory mam w uszach głuche uderzenie piłki, odbijającej się od jego rękawicy, jakby to była cegła, a nie ludzka dłoń w jakiejś osłonie z tworzywa sztucznego, ale jak skomentować refleks, z jakim wypychał niemal zza linii piłkę przypadkowo odbitą od Lukaku? Jak oddać chwilę, w której zasłaniał sobą bramkę przed znajdującym się o metr od niej Lacazettem, jak zbijał piłkę na poprzeczkę, a potem jak podnosił się i upadał na zmianę w następnych sekundach, bo Arsenal ani myślał przerwać swojego szturmu? Jak wyciągał nogę naprzeciwko piłki kopniętej przez Sancheza, jak zatrzymywał strzał Iwobiego? Czytaj dalej

Jose Mourinho mówi „sza”

To oczywiście nie jest zespół Harry’ego Kane’a, a w każdym razie zespół ten nie przegrał dlatego, że w sobotnie południe na Old Trafford Harry’ego Kane’a nie było na boisku. Czy gdyby najlepszy napastnik Totttenhamu mógł zagrać, w osiemdziesiątej pierwszej minucie meczu utrzymywałby się bezbramkowy remis, to oczywiście inna kwestia, ale umówmy się: przy golu Martiala najlepszy napastnik Tottenhamu poradziłby niewiele. To również nie Kane, tylko wciąż Dele Alli, startowałby do świetnego podania Eriksena parę minut wcześniej, i zapewne nadal Sissoko, nie Kane, próbowałby wykorzystać gapiostwo de Gei w pierwszej połowie. Oczywiście: gdyby Kane grał, możliwości ofensywnych manewrów byłyby większe niż z Sonem: w przypadku Koreańczyka dośrodkowania na głowę nie wchodziły raczej w grę i w ogóle często było tak, że kiedy Tottenham był przy piłce, w polu karnym gospodarzy nie miał ani jednego piłkarza. Wejście Llorente, choć wciąż niezgranego z kolegami (czasem pozbywał się piłki zbyt szybko, zgrywając ją tam, gdzie nie było jeszcze partnera, czasem znowuż utrzymywał ją na tyle długo, że ruch partnera został już zauważony i zneutralizowany przez rywala), możliwości te zwiększyło – w tej fazie meczu można było odnieść wrażenie, że Tottenham gra o zwycięstwo.

Ale to nie przez brak Kane’a Tottenham przegrał, tylko przez (chwilowy, miejmy nadzieję, choć kilka dni wcześniej w pucharowym meczu z WHU było tego więcej) brak koncentracji. Taktyka Manchesteru United, w dużej mierze wymuszona kontuzjami, których w drużynie Jose Mourinho faktycznie jest sporo, była pragmatyczna i prosta, jak sposób widzenia świata portugalskiego trenera. Długa piłka na głowę Lukaku, zgranie Belga do któregoś z kolegów, wychodzącego za plecy obrońców – strzał, ewentualnie równie długa piłka wzdłuż linii bocznej, gdzie pojawiał się Rashford, wsparty błyskawicznie przez cofniętego skrzydłowego, Valencię na przykład. W obu przypadkach Tottenham radził sobie nieźle z zagrożeniem, podobnie zresztą, jak nieźle z zagrożeniem gości radził sobie Manchester United: i jedni, i drudzy, z powodzeniem grali pressingiem i kontrpressingiem, akcje były częściej przerywane niż rozgrywane, piłka latała na wszystkie strony, jak deszcz padający nad Old Trafford, a szans na strzelenie bramki było jak na lekarstwo. Czytaj dalej

Atrakcyjny mecz wedle Jose Mourinho

A kiedy tylko zaczynamy się obawiać, my, cyniczni i żądni wierszówek dziennikarze, że zabraknie nam tematów, kiedy zaczynamy się obawiać, że kiedyś przestaniemy nadążać za zmieniającą się tak szybko rzeczywistością, że nazwiska kolejnego młodego zdolnego juniora już nie zapamiętamy albo po wejściu jeszcze jednego inwestora z dalekich krajów staniemy się jeszcze bardziej wyalienowani, wtedy pojawia się on. Niezawodny. Niezastąpiony. Jedyny. Dostawca hedlajnów. Producent bon motów. Specjalista od wywoływania burz w szklance wody, czyli tego, co media lubią najbardziej. José Mário dos Santos Félix Mourinho.

Tak, przyznaję od razu na wstępie: zawsze kiedy zdarza mi się pomyśleć o nim krytycznie, pierwsze, co przychodzi mi do głowy dla zaznaczenia dystansu, to użycie jego imion i nazwiska w pełnym brzmieniu. Tani chwyt, wiem, ale wiele jego sztuczek również do najkosztowniejszych nie należy.

Weźmy choćby tę ostatnią, z wczoraj, kiedy winą za bezbramkowy remis w spotkaniu, które przez tyle dziesięcioleci należało w Anglii do najgoręcej wyczekiwanych klasyków, menedżer Manchesteru United ustawiający swoją drużynę ultradefensywnie (napisał ktoś o formacji 4-5-dużo zielonego-1) obarczył… trenera Liverpoolu Jurgena Kloppa. To Niemiec jest winien temu, że dziesiątki milionów widzów na całym świecie wynudziło się jak mopsy, a jego podopieczni oddali zaledwie jeden strzał. Jest winien, bo… nie zechciał mu otworzyć drzwi do zwycięstwa. Czytaj dalej

Rooney, czyli mężczyzna po przejściach

Jako człowiek z gruntu sentymentalny i pełen naiwnej wiary w świat oraz ludzi nie mam najmniejszej ochoty formułować pryncypialnych potępień Kyliana Mbappe, Ousmane’a Dembele, Philippe’a Coutinho i tylu innych młodych piłkarzy, którzy uwierzyli nagle, że na innych boiskach trawa jest bardziej zielona, a jeśli nie bardziej zielona, to bardziej soczysta i niewątpliwie pożywniejsza. Nie myślę ani przez chwilę pisać o pazerności czy nielojalności, nie myślę szukać winnych w chciwych agentach albo szukających sensacji mediach. Kiedy tylko wzmaga się we mnie fala wzburzenia na to najbardziej nieprzyjemne oblicze współczesnego futbolu, myślę o Rooneyu. Czytaj dalej