Tym razem nie trwało to czterdziestu pięciu minut, jak w pierwszej połowie wyjazdowego, ostatecznie tylko zremisowanego meczu z Leicester. Tym razem było w grze Tottenhamu dużo więcej niż momenty, obserwowane nawet w trakcie przegranych spotkań z Newcastle i z Arsenalem. Tym razem zobaczyliśmy występ bliski kompletnego, z pewnością najlepszy w tym sezonie, ba, może od czasu przeprowadzki Ange’a Postecoglou do Londynu. Występ, który – tak sobie wyobrażam – Australijczyk rozgrywa w głowie co tydzień. Występ, o którym opowiada swoim piłkarzom na odprawach. Występ, do którego – jak im wpaja na treningach – naprawdę są zdolni. Występ, w którym od pierwszej minuty rzucają się na rywala, odbierają mu piłkę już na jego połowie, a następie konstruują kolejne ataki z szybkością, zdecydowaniem i – tak, Postecoglou lubi to słowo, więc również go użyję – agresją, która charakteryzuje ich zarówno z futbolówką, jak i bez. Występ, w którym są konsekwentni, nawet jeśli jedna czy druga sytuacja, jaką wykreowali, nie kończy się bramką (zastępujący dziś kontuzjowanego Sona Timo Werner był dwukrotnie sam na sam z Onaną, Maddison wyszedł przed bramkarza United po kapitalnej wymianie podań z Kulusevskim, wieńczącej jedną z najpiękniejszych akcji meczu, ale w ogóle ich to nie zdeprymowało – próbowali dalej). Występ, w którym są skoncentrowani i minimalizują zagrożenie fazami przejściowymi rywala.
O tym też trzeba wspomnieć, podziwiając koncert gry Tottenhamu na Old Trafford: był to koncert, w którym na pochwałę zasługiwali nie tylko gracze ofensywni, albo inaczej: oni zasługiwali na pochwałę także za postawę w defensywie. Mówiąc „defensywa” nie mam przy tym na myśli wyłącznie faktu, że Werner czy Johnson często wracali przed własne pole karne, by asekurować Udogiego i Porro: dyscypliną w tej materii wyróżniał się każdy właściwie z zawodników Spurs, świadomy, że największe niebezpieczeństwo ze strony United może grozić właśnie w trakcie tzw. faz przejściowych. Przyznajmy: groziło, Garnacho raz trafił w słupek, a Rashford raz zmusił Vicario do interwencji, ale wymieniam obie te sytuacje ze świadomością, że na ich tle jeszcze mocniej wybrzmiewa stacatto kolejnych szans i akcji wykreowanych przez piłkarzy Postecoglou.
Nie wiem, od którego zacząć litanię pochwał. Chyba jednak najlepiej od piłkarza, o którego dziennikarze podpytywali trenera jeszcze paręnaście dni temu, sugerując jakiś kryzys pewności siebie (pooddychajcie chwilę, poćwiczcie jogę, odpowiadał…): od Solankego. Anglik nie tylko zdobył dziś trzecią bramkę w trzecim kolejnym meczu, ale oprócz tego dawał drużynie coś, czego nie miała w pierwszej fazie sezonu, kiedy leczył kontuzję, a potem odbudowywał kondycję i odzyskiwał rytm gry. Tym czymś jest, po pierwsze, orientacyjny punkt w ataku: punkt, na którym skupia się uwaga defensorów rywala, co stwarza możliwości zawodnikom atakującym z głębi pola. Po drugie, mówimy o zawodniku świetnie czującym się w polu karnym, gotowym zgubić krycie, doskoczyć do dobitki, dołożyć nogę (tak strzelił wszystkie trzy gole w dotychczasowej karierze w Tottenhamie, ileż to razy pod jego nieobecność skrzydłowi dogrywali piłkę w miejsca, gdzie kogoś takiego wówczas jeszcze brakowało…). Po trzecie, mówimy o piłkarzu inicjującym pressing. Ciężko pracującym dla drużyny na całym boisku.
To samo można powiedzieć o Dejanie Kulusevskim, który dziś nie tylko strzelił gola, ale wykreował dziewięć okazji dla kolegów (aż sześć z nich było tzw. dużymi okazjami). Służy Szwedowi to cofnięcie do drugiej linii i rozpędzanie się stamtąd w kierunku bramki przeciwnika. Służy mu coraz lepsza współpraca ze schodzącym w związku z tym jeszcze niżej Maddisonem – ten pierwszy jest groźniejszy dzięki swojemu wybieganiu, ten drugi dzięki operowaniu piłką. Wspierani przez uważnego i również pewnie czującego się z futbolówką Bentancura, tworzą ostatnio tercet idealny.
A cóż powiedzieć o Brennanie Johnsonie? Kilkanaście dni temu zlikwidował swoje konto w mediach społecznościowych, zmęczony krytyką co poniektórych, ekhem, kibiców – i od tamtej pory zdobył cztery gole w czterech kolejnych meczach, dziś doliczając jeszcze asystę. Ten 22-latek rozegrał w Tottenhamie ledwie 40 meczów, notując 9 goli i 11 asyst – są to moim zdaniem doskonałe statystyki.
A cóż powiedzieć o Mickym van de Venie, którego rajd sprzed własnego pola karnego dał Tottenhamowi pierwszą bramkę? Holender skopiował w ten sposób swój wyczyn z meczu z Evertonem, tylko wtedy podawał do Sona, a dziś odegrał wzdłuż linii końcowej do Johnsona, ale oprócz zagrożenia na połowie gospodarzy, na własnej stanowił zaporę nie do przejścia – mam wrażenie, że Garnacho nawet nie próbował się z nim ścigać.
Naprawdę, komplementować wypada całą drużynę, łącznie ze zmiennikami – wspomniałem już, że dziś Tottenham radził sobie bez Sona, na drugą połowę nie wyszedł zastąpiony przez Spence’a Udogie, a w końcówce kolejne minuty dostali młodzi Bergvall i Moore.
Tak, wiem, nie napisałem ani słowa o czerwonej kartce Fernandesa, ale nagadaliśmy się o niej w studiu Viaplay aż za bardzo. Naprawdę mam poczucie, że nie miała wielkiego znaczenia. Paradoksalnie w dziesiątkę United miało nawet moment lepszej gry, gdzieś w okolicy 60. minuty – w komplecie było naprawdę (myślę, że kibice MU przyjmą to bez urazy, bo w gruncie rzeczy myślą to samo) beznadziejne, pasywne i zagubione bardziej nawet niż w trakcie przegranego meczu z Liverpoolem. W metafory bokserskie nie jestem dobry, ale w sposobie, na jaki Tottenham wyprowadzał ciosy, a United je przyjmowało, jak nie tylko padały bramki, ale sunęły akcje i stwarzały się szanse (nawet Romero pięknie uderzał nożycami), było coś z pamiętnego pojedynku Andrzeja Gołoty z Lennoksem Lewisem – z tą różnicą, że wówczas sędzia zlitował się nad Polakiem po 95. sekundach, a dziś Czerwone Diabły musiały wytrzymać 95 minut.