Archiwa tagu: MU

O jedną porażkę za dużo

1. Tak, w odróżnieniu od wielu czołowych polskich i angielskich publicystów, wciąż nie postawiłem krzyżyka na Arsenie Wengerze, a płynące od właścicieli i dyrektorów Arsenalu informacje o rychłym przedłużeniu jego kontraktu przyjmuję z uznaniem. Kolejny sezon zaczynał spisywany na straty – a po sześciu kolejkach przewodzi w tabeli, i to mimo kontuzji Cazorli, Artety, Podolskiego, Oxlade’a-Chamberlaina, Rosicky’ego czy Diaby’ego. Transfer Ozila i powrót Flaminiego zrobiły, rzecz jasna, swoje, ale tematem tych pierwszych miesięcy jest, opisywana na tym blogu niemal z tygodnia na tydzień, eksplozja talentu Aarona Ramseya. Ze Swansea znów strzelił gola i zanotował asystę – zobaczcie jednak również, jak poprawił grę obronną. „Bale? Jaki Bale?” – pisałem dla Sport.pl o nastrojach wśród kibiców Tottenhamu przed derbami Londynu, dopowiem więc, już w czysto walijskim kontekście: „Bale? Jaki Bale? Ramsey!”.

2. Dziwność piłki nożnej pokazuje najlepiej przebieg i wynik meczu między Aston Villą i Manchesterem City – zwłaszcza jeśli ma się w pamięci ubiegłotygodniowe spotkanie, w którym piłkarze Manuela Pellegriniego miażdżyli Manchester United. Absolutna dominacja w pierwszej połowie, niemal każdy stały fragment gry z bramką wiszącą w powietrzu, dwukrotnie objęte prowadzenie, dwie trzecie czasu przy piłce – i porażka na skutek trzyminutowego przestoju, a właściwie: dwóch momentów braku koncentracji. O błędzie sędziego liniowego (El Ahmadi był na spalonym przy pierwszym golu dla gospodarzy) wspomniałbym pewnie więcej, gdyby nie fakt, że City zdołało ponownie wyjść na prowadzenie. O błędach Joe Harta też rozpisywać się nie muszę: przy rzucie wolnym nie miał szans na dofrunięcie do piłki bitej w okienko, a przy golu Weinmanna winiłbym nie tyle bramkarza, co zostawiających go samemu sobie obrońców i pomocników: kiedy Brad Guzan wykopnął piłkę w przód, a Kozak zgrywał ją do strzelca bramki, ośmiu zawodników MC było jeszcze na połowie gospodarzy. Wniebowzięty Paul Lambert przyznawał po meczu, że nic podobnego dotąd na treningach nie ćwiczyli.

3. Inaczej rzecz się miała w meczu MU-WBA: w przypadku tej porażki trudno mówić o przypadku, bo goście od początku postawili mistrzom Anglii wysokie wymagania. „We’ll sack who we want”, śpiewali ich kibice, nawiązując do faktu, że po meczach z West Bromwich tracili pracę Villas-Boas, di Matteo, a całkiem niedawno także Paolo di Canio. Wyjątkowo niewygodny rywal, nieprawdaż? Bez gwiazd albo z piłkarzami, którzy dopiero gwiazdami się staną (Amalfitano, Berahino), z solidną defensywą i morderczymi uderzeniami z kontry, z trenerem, który nie pęka nawet na Old Trafford, ze zdolnością strzelania fantastycznych bramek – zarówno w wyniku solowych, jak i zespołowych akcji…

W przypadku Davida Moyesa była to niewątpliwie o jedna porażka za dużo: można zrozumieć, jakkolwiek bolesną, wpadkę w derbach (Alex Ferguson całkiem niedawno przeżył boleśniejszą), można zrozumieć ligową porażkę z Liverpoolem (sir Alex brał Moyesa w obronę po tym spotkaniu), ale przegraną u siebie z WBA? Postawę obrońców, zagubionych przy obu bramkach? Łatwość, z jaką Amalfitano zakładał siatkę Ferdinandowi? Kłopoty, jakie ten ostatni miał ze znanym przecież Moyesowi z Evertonu Anichebem? Zostającego gdzieś w tyle Jonesa? Przygaszonego przez Sessegnona Carricka? Tempo gry, dalekie od standardów wyznaczonych w ciągu ostatnich sezonów? Niewielką liczbę sytuacji podbramkowych?

Jasne, ma David Moyes niewątpliwe osiągnięcia (odrodzenie Rooneya jest jednym z nich, kolejnym – coraz więcej szans dawanych młodemu Januzajowi), jasne: przed sezonem główni rywale wzmocnili się zdecydowanie bardziej, a znaczenie w manchesterskiej układance van Persiego pokazuje każdy kwadrans jego nieobecności (od 450 minut United nie strzela goli z gry!). Są jednak kwestie, których rozwiązania można by od szkockiego menedżera oczekiwać. Np. organizacji gry obronnej pod nieobecność Vidicia, przyznania wreszcie, że jeśli ma mieć pożytek z Kagawy, to grającego za plecami głównego napastnika, albo nauczenia Naniego szybszego pozbywania się piłki, kiedy drużyna wreszcie ma okazję do przeprowadzenia szybkiego ataku. O tym, że Anderson nigdy nie był i nie będzie piłkarzem na miarę mistrzów Anglii, chyba nie trzeba nikogo przekonywać.

Kiedy poprzednim razem MU zaczynał sezon w podobnym stylu, w przełomowym skądinąd dla Aleksa Fergusona 1989 roku, fani tego klubu nie byli aż tak rozpuszczeni, jak w ciągu następnych dekad. Wtedy miejsce w dolnej połówce tabeli było zaledwie bolesne, dziś jest szokujące. Patrząc na sukcesy Arsenalu po sprowadzeniu Mesuta Ozila wypada powtórzyć: dyrektor Woodward mógł letnie okienko transferowe rozegrać o niebo lepiej. Co musi martwić, to spuszczone po drugim golu głowy zawodników MU – jakby ulotnił się gdzieś duch tamtego, grającego do ostatnich sekund „Fergie time”, zespołu.

4. Jako kibic Tottenhamu wolałbym oczywiście inny scenariusz: to Jose Mourinho ustawia swoją drużynę lepiej przed rozpoczęciem spotkania, osiąga przewagę w pierwszej połowie, niechże nawet będzie – wychodzi na prowadzenie, potem jednak lepiej reaguje Andre Villas-Boas, a dokonana przezeń zmiana odmienia także losy spotkania. Tak przecież, najkrócej jak się da, można streścić to spotkanie. Gospodarze dominują w pierwszej połowie, wygrywając fizycznie i, by tak rzec, koncepcyjnie, bój o środek pola, z powodzeniem realizując ćwiczone już schematy (rozegranie w trójkącie Eriksen-Soldado-Sigurdsson, dające pierwszego gola – wariant podobnej akcji przeciwko Norwich) i stwarzając kolejne sytuacje do pognębienia rywali – zwłaszcza ostatniej, uderzenia Paulinho w boczną siatkę tuż przed przerwą, żałują dzisiaj.

Po przerwie bowiem, wciąż przy stanie 1:0, na boisku pojawi się Juan Mata i odmienia losy meczu. Grający dotąd na prawej stronie Ramires wraca do środka, gdzie teraz bój staje się wyrównany, a pilnowany uważniej przez Brazylijczyka Eriksen gaśnie (zobaczcie, ile był przy piłce Duńczyk w drugiej połowie – w porównaniu z Matą), Oscar, preferowana dotąd przez Mourinho „dziesiątka” wędruje na lewą stronę, zaś Mata zaczyna uruchamiać podaniami grającego znakomity mecz Torresa. Villas-Boas, owszem, reaguje, ale nie próbując odzyskać kontroli nad meczem, tylko raczej zwiększając asekurację – tym tłumaczę np. wprowadzenie Chadliego w miejsce Townsenda i pozostawienie do końca na ławce Lameli (pytanie, czy jeśli już, to nie powinien wejść Sandro, żeby pilnować Maty troskliwiej, niż potrafili to robić Dembele czy Paulinho?). Wyrównanie pada ostatecznie ze stałego fragmentu gry, ale także z gry Chelsea miała świetne okazje.

Przed długi czas ozdobą meczu były pojedynki Torresa z Vertonghenem. Belgijski obrońca Tottenhamu znakomicie się ustawia, trafia ze wślizgami, fauluje rzadko i z daleka od bramki (zobaczcie załączony obrazek) oraz świetnie radzi sobie z piłką, bywa więc dla napastników irytującym rywalem. W jakimś sensie nie dziwię się Hiszpanowi, że sfrustrowany kolejną sytuacją, w której obrońca zdążył do piłki przed nim, poszedł na konfrontację i podczas wymiany zdań przy linii końcowej… podrapał go po twarzy. Powtórzmy: Torres grał w tym meczu znakomicie, jego ruch bez piłki i podania rozprowadzające kolegów imponowały, bardzo chciał się wykazać, ale trafił na godnego siebie rywala. Z pewnością mógł i powinien za to drapanie wylecieć – sędziowie wiedzą, że teoretycznie mogą pokazać czerwoną kartkę za każde dotknięcie twarzy przeciwnika.

Nie był to pierwszy błąd Mike’a Deana w tym spotkaniu: symbolem nienadążania przezeń za wydarzeniami na boisku było przecięcie przez nogi arbitra jednej z dobrze zapowiadających się akcji Tottenhamu i rozpoczęcie kontrataku Chelsea. Nie był to też błąd ostatni: w pierwszym starciu z Vertonghenem Torres powinien dostać czerwoną kartkę, ale w kolejnym nie powinien otrzymać drugiej żółtej. Owszem, podczas walki w powietrzu napastnik gości machnął pięścią przed twarzą obrońcy, ale nie trafił, zaś upadek rywala był mocno teatralny. W sumie pozostaje niesmak: jeden przegiął z drapaniem, drugi z udawaniem, a przecież wszystko, co między nimi miało cechy rywalizacji sportowej, zasługiwało na szczery pomeczowy uścisk dłoni godnych siebie rywali. Coś jak w przypadku Villas-Boasa i Mourinho.

 

Różnica klas

Już sam nie wiem, co najdziwniejsze. Czy to, że drużyna, która zmiażdżyła Manchester United, przed miesiącem przegrała z Cardiff – tym samym, które pozwoliło dziś Tottenhamowi na 29 strzałów na swoją bramkę? Czy to, że jednym z kluczy do zwycięstwa okazał się Samir Nasri, wraz z obiegającym go, zwłaszcza w pierwszej połowie Aleksandrem Kolarowem? Czy to, że Nemanja Vidić z Rio Ferdinandem mieli aż takie kłopoty z upilnowaniem Aguero i Negredo? Czy to, że tylko jedna z tych drużyn robiła wrażenie zespołu z czołówki Premier League? Doprawdy, przez dłuższy czas można było odnieść wrażenie, że przypominany przed meczem na wielkich ekranach Etihad pogrom w derbach sprzed dwóch lat stanie się ciałem także i przy tej okazji.

Pomocnicy podający w poprzek, oblegani obrońcy i pozbawieni wsparcia napastnicy… Jak słusznie zauważył w komentarzu dla Sport.pl Michał Zachodny, problem Manchesteru United leżał w środku pola, gdzie dzielił i rządził najlepszy na boisku Yaya Toure, a kompletnie nie radził sobie podobny mu posturą, zbyt głęboko jednak ustawiony, jak na swoje naturalne instynkty, Marouane Fellaini. Ale City zdominowało także boczne sektory – temat za czasów Roberto Manciniego nieobecny, a już zwłaszcza w konfrontacji ze świetnie zazwyczaj atakującym skrzydłami MU. Przecież nie mówimy tylko o duecie Kolarowa (gdzie był Valencia przy jego rajdzie, dającym piłkarzom Pellegriniego prowadzenie?) ze schodzącym do środka i zwiększającym tam przewagę MC Nasrim (zobaczcie, gdzie przyjmował piłkę i skąd ją oddawał), ale także o szybkim Navasie…

Napisałem słowo „szybkim” i zastanowiło mnie ono, bo w zasadzie o każdym piłkarzu gospodarzy można by powiedzieć, że był szybszy od swojego bezpośredniego rywala. W zasadzie o każdej akcji MC można by też powiedzieć, że przebiegała płynniej od akcji MU. Przykro było patrzeć zwłaszcza na Wayne’a Rooneya, którego powrotowi do drużyny poświęciłem parę zdań na Sport.pl: jego niekłamana ambicja i heroiczne, aczkolwiek skutkujące faulami wysiłki, nie znajdowały wsparcia kolegów, co więcej: Kompany i Fernardinho potrafili zrobić z nim coś, co nie udawało się Fellainiemu i Vidiciowi z Aguero, a mianowicie ograniczyć mu przestrzeń między liniami. David Moyes przesadził chyba, mówiąc po meczu, że jego krnąbrny napastnik był najlepszy na boisku, a na pewno przesadził sugerując, że gdyby van Persie był zdrowy, rzeczy miałyby się inaczej, zwłaszcza że także obrona MC – z Kompanym i Zabaletą – zagrała dziś perfekcyjnie. Zobaczcie na liczbę udanych interwencji tego ostatniego – wiele mówi ona również o występie Younga…

Mam jeszcze znęcać się nad ustawieniem defensywy MU przy rzucie rożnym? Mówić o katordze, jaką Vidiciowi sprawił Negredo? O tym, jak mający braki szybkościowe Ferdinand z Vidiciem cofali się coraz głębiej i głębiej, stwarzając rywalom jeszcze więcej wolnej przestrzeni? Zastanawiać się nad przyczynami, dla których Moyes nie zdecydował się na dokonanie zmian już w przerwie? A może porzucić ten temat, skoro żadnej zmiany mogącej odmienić losy meczu nie dałoby się chyba wymyślić? Cleverley pojawił się na boisku, a Evra i Smalling podeszli wyżej, angażując się w nieśmiałe próby wywalczenia przynajmniej honorowego gola, kiedy było już po wszystkim…

David Moyes w swoich pierwszych pięciu meczach zdobył siedem punktów na piętnaście możliwych. Nie jest to powód do rozpaczy, zważywszy że musiał grać z MC, Liverpoolem, Chelsea i Swansea: w pozostałych 33 kolejkach okazji do odrobienia strat będzie mnóstwo, a wspomniana wpadka MC z Cardiff pokazuje, że gospodarzom słabszy dzień może się zdarzyć również w przyszłości. Nie chciałbym jednak dzisiejszej porażki bagatelizować: oglądam jeszcze raz kluczowe fragmenty tego spotkania, utwierdzając się w przekonaniu, że tu w zasadzie nie ma czego komentować.

Różnica klas jasna jak na dłoni… Co zapamiętam jeszcze z tej kolejki? Trzy asysty Ozila i potrójną interwencja Mignoleta, która wszak nie uratowała Liverpoolu przed porażką. Mądrze broniący prowadzenia na Anfield Road Southampton. Piętę Paulinho i ekstazę piłkarzy Tottenhamu w doliczonym czasie gry meczu Tottenhamu w Cardiff. Paolo di Canio, gestykulującego po raz ostatni w stronę kibiców Sunderlandu. Pomeczowe przemówienie Jose Mourinho do telewidzów Sky Sports, ze szczególnym uwzględnieniem Jamiego Redknappa – ale też Juana Matę, niemieszczącego się nawet na ławce rezerwowych jego drużyny. Najlepszego z napastników Chelsea, strzelającego bramkę dla… Evertonu. Rzuty wolne Bainesa. Piękne i niespodziewane zwycięstwo Hull nad Newcastle. Tak naprawdę była to Premier League w całej krasie. Jak policzki Davida Moyesa po jego pierwszych derbach.

Trzy akapity na zamknięcie okna

Trzy akapity, a właściwie trzy nazwiska, albowiem trzy osoby symbolizują dla mnie zatrzaśnięte wczoraj okno transferowe w Premier League. Żeby było jasne, żadna z nich nie jest piłkarzem. Osoba pierwsza: Franco Baldini, nowy dyrektor sportowy Tottenhamu. Osoba druga: Ed Woodward, nowy dyrektor wykonawczy Manchesteru United. Osoba trzecia: Ivan Gazidis, nie tak znów nowy dyrektor wykonawczy Arsenalu. Trzy nazwiska i trzy strategie: planowanie, chaos i cierpliwość.

O zatrudnienie Baldiniego Andre Villas-Boas dopominał się już w trakcie poprzedniego sezonu, zbyt dobrze pamiętając frustrujące zabiegi Daniela Levy’ego, który niemal do ostatnich minut ubiegłorocznego letniego okienka usiłował sprowadzić do Tottenhamu Leandro Diamao i Joao Moutinho, w obu przypadkach dając się pokonać tykającemu zegarowi. Kiedy maj 2013 przyniósł rozczarowanie (Arsenal i tym razem okazał się lepszy, mimo rekordowej ilości punktów w historii występów Tottenhamu w Premier League), Villas-Boas zabrał drużynę na pokazowy mecz na Jamajce. Piłkarze mogli się wspólnie zrelaksować, omawiając przy okazji, co poszło nie tak, a trener i prezes odwiedzili właściciela Tottenhamu, multimilionera Joe Lewisa, na co dzień trzymającego się z dala od spraw klubowych. To właśnie wtedy zdecydowano o sprowadzeniu Baldiniego i rozpoczęto przygotowania do okienka transferowego, określając budżet i najpilniejsze cele. Powtórzę to, co napisałem jeszcze przed zamknięciem okna: gdyby nie podkupienie Williana przez Chelsea, Tottenham (podobnie zresztą jak Manchester City, gdzie odpowiedzialny za transfery jest inny dyrektor sportowy, Txiki Begiristain) zakończyłby kupowanie jakieś 10 dni temu. Bilans zakupów? Siedmiu nowych piłkarzy, gruntownie odświeżony środek pomocy, gdzie pojawili się szybcy i agresywni Capoue czy Paulinho, Bale zastąpiony zarówno silnym i błyskotliwym lewoskrzydłowym (Chadli), jak wiotkim rozgrywającym typu „dziesiątka” (Eriksen) i rozdryblowanym, by użyć określenia Rafała Steca, atakującym z obu skrzydeł, ale też zza pleców wysuniętego napastnika Lamelą. Konkurencję w ataku zwiększył Soldado, a w obronie za pieniądze ze sprzedaży Caulkera udało się kupić Chirichesa – nie dość, że tańszego, to o wiele swobodniej niż młody Anglik czującego się z piłką. Pytania o sezon Tottenhamu nie są więc pytaniami o personel, ale o zdolność wytrzymania presji, związanej z powszechnym przekonaniem, że po tych zakupach drużyna powinna awansować do Ligi Mistrzów, i o szybkość zintegrowania nowych zawodników w drużynę – ale możliwości manewru, jakie Villas-Boasowi dał Franco Baldini, są oszałamiające.

Inaczej niż Woodward Moyesowi. Wszyscy pamiętamy, jak dyrektor opuszczał nagle azjatyckie tournee Manchesteru United i wracał do kraju, żeby dopiąć jakiś spektakularny transfer. Nic podobnego się nie wydarzyło: wakacje upłynęły pod kątem pytań o przyszłość Wayne’a Rooneya, braku asertywności na rynku, a później chaotycznych działań, których skutkiem było powiększenie sumy, jaką trzeba było ostatecznie zapłacić za Fellainiego, o 4 miliony. Do końca lipca w kontrakcie Belga obowiązywała wszak klauzula, umożliwiająca wykup za 23,5 miliona funtów, MU nie zdecydował się na jej uruchomienie i ostatecznie musiał wydać 27,5 miliona. Nie udało się z Thiago Alcantarą i Ceskiem Fabregasem, nie udało się z Anderem Herrerą (jedną z sensacji dnia wczorajszego było pojawienie się w biurach ligi hiszpańskiej hochsztaplerów, usiłujących sfinalizować transfer tego zawodnika), Samim Khedirą, a nawet Wesleyem Sneijderem, zapewne prześlepiono okazję sięgnięcia po Ozila – pieniądze, jakie Arsenal wydał ostatecznie za niemieckiego rozgrywającego, spoczywały przecież na klubowych kontach, skoro Czerwone Diabły myślały o kupnie Fabregasa. Osobną kwestią – chciałoby się powiedzieć: kompromitacją w stylu dawnego Tottenhamu, było niezałatwienie w porę wypożyczenia Coentrao z Realu; ogłoszone już, ale ostatecznie niesfinalizowane (jak się teraz czuje Patrice Evra?) w obliczu wcześniejszego fiaska związanego z kupnem Leightona Bainesa. Pytania o sezon MU są pytaniami o zdrowie Rooneya, przyszłość Kagawy, stopień kreatywności, he, he, Fellainiego, i o to, jak wiele punktów zapewnią gole van Persiego – ale kibice klubu otwarcie przyznają, że po kilku miesiącach pracy Eda Woodwarda zatęsknili za Davidem Gillem.

Ivan Gazidis mówił o budżecie Arsenalu mniej więcej to, co Woodward o budżecie MU – że klub ma pieniądze i ambicje sprowadzenia zawodników światowej klasy. On również długo ponosił porażki („nie” usłyszał m.in. w związku z Higuainem i Suarezem), ale zachował spokój i w końcu udało mu się odpalić największą transferową bombę tego okna. Dawno już do Arsenalu, ba: do całej Anglii nie przychodziła gwiazda świecąca tak jasno na europejskim firmamencie – nawet jeśli Ozil przyznaje, że z poprzedniego klubu został wypchnięty, i tak jest to wielkie osiągnięcie jego nowego pracodawcy, który zdołał zawczasu przewidzieć, że przeprowadzka do Madrytu Isco i Bale’a może skutkować dostępnością Ozila. Podobno pierwsze badania medyczne Niemca przeprowadzono już przed tygodniem… Ale nazwisko Gazidisa przywołuję nawet nie w związku z transferem fantastycznego rozgrywającego, tylko w związku z komunikatem zawartym w oświadczeniu ogłoszonym przy tej okazji. Poza standardowymi zdaniami o „ekscytującym dniu”, dyrektor mówił wczoraj głównie o większościowym udziałowcu klubu, Stanleyu Kroenke, i jego nieustannym wsparciu „dla Arsene’a i Klubu”, mającym na celu „dokonanie znaczących inwestycji dla wzmocnienia naszego składu i sprowadzenia utalentowanych zawodników, którzy odpowiadają naszym ambicjom i naszemu stylowi gry”. Owszem, piarowska nowomowa, ale można z niej wydobyć to, co najważniejsze: „Jak my wszyscy, pan Kroenke chciałby widzieć Arsenal kolekcjonujący mistrzostwa i puchary, i ma absolutną wiarę i zaufanie, że nasz menedżer będzie w stanie tego dokonać”. Pytania o sezon Arsenalu są więc jedynie pytaniami o niekupionego napastnika (choć nawet w przypadku kontuzji Giroud warto pamiętać, jak przed rokiem o grę na środku ataku upominał się Walcott) i jakość linii defensywnej (powiedzmy, że defensywnego pomocnika udało się odzyskać z Milanu…). Na to najważniejsze – o przyszłość Arsene’a Wengera i to, czy jest właściwą osobą na właściwym miejscu – Ivan Gazidis już odpowiedział.

Za wcześnie na klasyk

Wrócił na dobre: José Mário dos Santos Félix Mourinho, jakiego znamy jak zły szeląg, rozgrywający swe boje tyleż na boisku, co poza nim. Po skrytykowaniu stylu Aston Villi i wyznaczeniu Tottenhamowi miejsca w szeregu nie tyle nawet przez podkupienie Williana, co przez późniejszy komentarz o konieczności robienia badań medycznych przed nagłaśnianiem transferu, uderzył w Manchester United. Uderzył – powiedzmy to od razu – celnie; ten typ tak ma, że często uderza celnie. „Dlaczego kibice na Old Trafford mieliby odnosić się do mnie wrogo?” – pytał teatralnie zdziwiony, przyciskany przez dziennikarzy na temat próby wyciągnięcia z MU Rooneya. – „Przecież to nie ja mówiłem, że będzie grał u mnie drugie skrzypce”. Ano właśnie. Fatalne zdanie, wypowiedziane przez Davida Moyesa podczas tournee po Azji, że owszem, potrzebuje Rooneya, ale jako rezerwowego na wypadek kontuzji van Persiego, wróciło czkawką. Mourinho mówił bowiem dalej: „Próbujemy kupić piłkarza, któremu menedżer powiedział, że będzie rezerwowym. Nie ubiegamy się o van Persiego. Gdybym powiedział, że Ramires jest u mnie w odwodzie i gra tylko jeśli Lampard jest zmęczony lub kontuzjowany, a potem ktoś chciałby Ramiresa, nikt nie miałby pretensji o takie zachowanie”. A potem, zapytany wprost, czy to David Moyes jest winien temu, że Rooney chce odejść, odparł: „Oczywiście”. Zrobienie z trenera drużyny przeciwnej wroga zajęło mu półtorej kolejki.

Inna sprawa, że na prowokacje Mourinho (przedostatnia zdarzyła się ponoć kilka godzin przed meczem, kiedy Chelsea miała złożyć kolejną ofertę kupna angielskiego napastnika; ostatnia po spotkaniu, kiedy sugerował, że Anglik powinien poprosić o wystawienie na listę transferową) David Moyes znalazł dwie najlepsze odpowiedzi: szczodrze skomplementował Wyjątkowego w programie meczowym, a do gry w pierwszym składzie wydelegował… Wayne’a Rooneya. Ten zaś nie rozczarował nikogo: ani serdecznie witających go fanów MU, ani równie przychylnych kibiców Chelsea. Niewiele było w tym meczu ciekawego, ale jeden wślizg, jeden strzał i jedno dogranie Rooneya wystarczyłoby od biedy, żeby sklecić kilkudziesięciosekundowy skrót. Czasem Anglik pudłował – podania nie docierały, wślizgi trafiały w nogi zawodników Chelsea, ale przyjmijmy, że to z nadmiaru entuzjazmu.

Żaden z menedżerów nie chciał zaryzykować: nawet gdy w końcówce można było mieć nadzieję, że krycie nie będzie już tak ścisłe, Moyes wprowadził Giggsa w miejsce Welbecka, a Mourinho Mikela za Schurrle. Dlaczego nie wszedł Mata? Menedżer Chelsea mówił przed spotkaniem, że chciał mieć piłkarzy jak najbardziej ruchliwych – dlatego nie zdecydował się również na grę z nominalnym napastnikiem – ale ani de Bruyne, ani Schurrle zbytnio się w tym meczu nie nabiegali (wydelegowany do gry jako „fałszywa dziewiątka” Niemiec był piłkarzem bodaj najmniej dostrzeganym przez kolegów), natomiast klasy podań Hiszpana, i jego umiejętności utrzymania się przy piłce, brakowało dramatycznie. „Może nie biega najszybciej, ale najszybciej myśli” – skwitował ktoś ze znajomych na Twitterze. Nie chciałbym w tym momencie rozpętywać jałowej dyskusji o kolejnym transferze, który nie dojdzie do skutku, zauważę jednak: uporczywe pogłoski, że Mata nie pasuje do koncepcji Mourinho pojawiają się od momentu powrotu Wyjątkowego na Wyspy, a posadzenie na ławce podczas jednego z najważniejszych meczów sezonu jest sygnałem, który musi dawać do myślenia także samemu zawodnikowi. Czy to nie od podobnej decyzji sir Aleksa Fergusona przed meczem z Realem zaczęły się napięcia między Rooneyem a jego zwierzchnikami z MU? (owszem, zauważyłem, że po meczu Mourinho powiedział, iż Maty nie zamierza się pozbyć, a jedynym powodem pozostawienia go na ławce jest nie w pełni zaleczony uraz, jednak pytanie, jak wiele najlepszy w ostatnich sezonach piłkarz Chelsea będzie grał w tym roku, pozostaje zasadne; podobnie, jak pytanie, co o swojej przyszłości w klubie mają myśleć Torres czy Demba Ba).

Żeby nie zajmować się wyłącznie wybrzydzaniem można oczywiście, oprócz niespektakularnego spokoju Carricka w drugiej linii, pochwalić doskonały występ duetu Ferdinand-Vidić za jego plecami; obaj rzeczywiście są wolniejsi od każdego z graczy ofensywnych Chelsea, ale grę czytają fenomenalnie. Można też przypomnieć, że podobnie pragmatyczne podejście cechowało Moyesa w czasach Evertonu. Może gdyby to nie było zaledwie drugie jego spotkanie ligowe w roli menedżera MU, może gdyby nie grał na Old Trafford po raz pierwszy, w końcówce rzuciłby wszystko na szalę w stylu słynnego poprzednika, a zamiast Giggsa na boisku pojawiłby się Kagawa? Słowo „kreatywność” wydaje się tu kluczowe, zwłaszcza w kontekście napakowanej do granic możliwości przestrzeni przed polem karnym gości, ale zamiast niego musi niestety paść słowo „ostrożność”. W tej fazie sezonu poniekąd zrozumiała, ale zabijająca widowisko. W dzisiejszym meczu nastawiony głównie na grę z kontry Jose Mourinho z pewnością nie będzie z tego powodu narzekał, a punkt na Old Trafford był dokładnie tym, co zapisał w przedsezonowych planach.

Na dobry początek

„Czy ten sezon mógłby się wreszcie skończyć?” – zapytał na Twitterze jeden z zaprzyjaźnionych kibiców Arsenalu. Dziennikarze na pomeczowej konferencji prasowej byli równie niecierpliwi. Mimo rozpaczliwych wysiłków rzecznika prasowego klubu, usiłującego rzecz całą zakończyć, zadawali kolejne pytania, dociskali, domagali się uszczegółowień. Z Arsene’a Wengera wydobyli przeprosiny pod adresem kibiców („Jestem tu po to, by czuli się szczęśliwi, więc jedyne, co mogę zrobić, to powiedzieć »przepraszam«, zacząć od nowa i uszczęśliwić ich w kolejnym spotkaniu”) i zabawne w gruncie rzeczy deklaracje na temat woli wzmocnienia drużyny – czym zajmuje się ponoć 24 godziny na dobę, oglądając „każdego piłkarza na świecie”.

Ci z nas, którzy na co dzień przyglądają się Kanonierom, mają wrażenie deja vu. Klub ma pieniądze na transfery i nie korzysta z nich do ostatnich dni okienka transferowego (będzie kupował 1 września, jak zwykli to robić to rywale z dzielnicy?). Kibice na trybunach krzyczą coś o „wydaniu tej pieprzonej kasy”, o buczeniu nie wspominając. Kościelny wylatuje z czerwoną kartką (dla klubu sześćdziesiątą czwartą w historii występów w Premier League pod Arsenem Wengerem, tylko Blackburn w tym czasie było karane równie często). Jeden z najważniejszych meczów sezonu – środowe eliminacje Ligi Mistrzów – przyjdzie grać w składzie eksperymentalnym. Czołowi piłkarze łapią kontuzje i mają trudności z zachowaniem zimnej krwi (tym razem Wojciech Szczęsny, którego rozwój hamuje jedynie to, co dzieje się w jego głowie). Jest nerwowo, choć to dopiero pierwszy mecz sezonu, a poprzedni skończył się obiecująco.

Co z tego wszystkiego musi naprawdę niepokoić, to fakt, że po szybkim objęciu prowadzenia Arsenal nie był w stanie kontrolować gry – i to mimo iż grał u siebie, w dodatku z jedną z drużyn najsłabszych w poprzednim sezonie, jeśli idzie o posiadanie piłki. Wyraźnie brakowało zdyscyplinowanego w grze pozycyjnej Artety – Wilshere i Ramsey zbyt często zostawiali za plecami przestrzeń, w której świetnie odnajdywał się odrodzony pod Paulem Lambertem Agbonlahor. Błąd sędziego przy rzucie karnym nie był tak oczywisty, jak uznawaliśmy w pierwszym momencie (zobaczcie analizę Alana Shearera w Match of the Day), ale niezależnie do tego warto prześledzić całą akcję: łatwość, z jaką szarżował ofensywny piłkarz gości i to, co robili wówczas piłkarze środkowej formacji gospodarzy. Wiem, że zdanie o konieczności kupna defensywnego pomocnika powtarzam mniej więcej od czasu odejścia Vieiry; cóż, najwyraźniej powinienem powtarzać je dalej, zastanawiając się przy okazji, dlaczego Tottenhamowi udało się kupić Paulinho czy zwłaszcza (francuski trop!) Capoue, mimo iż nie mógł im zaoferować gry w Lidze Mistrzów. Kogo oglądali wówczas skauci Wengera? Przecież nie Suareza i Rooneya, których oddanie przez Liverpool i MU ligowemu rywalowi wydaje się nieprawdopodobne.

Rooney po spotkaniu MU ze Swansea nie wyglądał na zadowolonego – tak samo jak w jego trakcie zresztą. Ale niezależnie od wyglądu: przybył i pomógł zwyciężyć (żółte strzałki na załączonym obrazku to asysty) w meczu, który ostatecznie okazał się prostszy, niż się zapowiadało nawet w trakcie otwierających go kilkunastu minut. Do pierwszego, a właściwie do drugiego – zdobytego kilkaset sekund później – gola United to Swansea atakowała składniej; później jednak van Persie, a potem Welbeck podcięli jej skrzydła. Wciąż, jak w meczu o Tarczę Wspólnoty, mamy do czynienia z Czerwonymi Diabłami Fergusona: przyzwyczajonymi do wygrywania, wychodzącymi w ustawieniu 4-2-3-1, atakującymi szeroko, lubiącymi się czaić przed szybkim atakiem i zawdzięczającymi punkty bramkom fantastycznego Holendra. Z tą jedną różnicą, że do van Persiego dołączył Danny Welbeck, w 90 minut poprawiający o sto procent ubiegłoroczną statystykę bramkową – i przy akompaniamencie pieśni ułożonych już ku czci Davida Moyesa. W tak grającej drużynie Rooney rzeczywiście musi zaczynać z ławki – ale w tak grającej drużynie warto walczyć o miejsce w składzie.

Przypuszczam zresztą, że o miejsce w składzie MU będzie mu łatwiej niż w Chelsea. Może sobie mówić Jose Mourinho, że szuka napastnika – ale czy jest do wyobrażenia Rooney grający w jego drużynie na szpicy, zamiast Torresa, Lukaku czy Demby Ba? Mając takie możliwości za plecami któregoś z nich (dziś oprócz Oscara i Hazarda zagrał de Bruyne, potem pojawił się Schurrle – Mata nie musiał nawet ruszać się z ławki), gdzie konkurencja jest największa w lidze, Anglika już nie potrzebuje. Warto powiedzieć jednak, psując nieco atmosferę święta, związaną z powrotem Jose Mourinho na ławkę Chelsea, że podobną płynność akcji ofensywnych, podobną wymienność pozycji i lekkość, z jaką np. de Bruyne schodził do środka, a Ramires ruszał do przodu, widywaliśmy już przed rokiem – no, może w defensywę piłkarze przedniej formacji angażowali się dziś nieco bardziej.

Pod nieobecność Maty zachwycał Oscar: ruchliwy bez piłki, schodzący do boków i cofający się na własną połowę – robiący miejsce zawodnikom, którzy teoretycznie powinni patrolować okolice środka, Lampardowi i Ramiresowi. Wolno sądzić, że drużyn miażdżonych tak, jak Hull w ciągu pierwszych dwudziestu paru minut, zobaczymy na Stamford Bridge dużo więcej.

Jeśli idzie o Tottenham, niby nie wypada narzekać: wylosowanie w pierwszym meczu sezonu wyjazdu na stadion beniaminka zawsze może być przyczyną przykrych niespodzianek. AVB przyznawał po meczu, że nie spodziewał się gospodarzy grających trójką zawodników drugiej linii ciasno ustawionych za napastnikiem, ale fantastyczną atmosferę na trybunach mógł przewidzieć – kibice Crystal Palace wypuścili nawet tresowanego orła, który przez chwilę latał nad boiskiem. Przez całą pierwszą połowę miałem wrażenie, że najlepsi na Selhurst Park są właśnie kibice gospodarzy, na szczęście w drugich 45. minutach Tottenham zdołał podkręcić tempo i – co za niespodzianka, zważywszy, że poprzednim razem wydarzyło się to 16 miesięcy temu – cieszyć się podyktowaniem rzutu karnego. Gdyby grał Bale, nic podobnego nie miałoby miejsca, he, he…

Inna sprawa, że gdyby grał Bale, łatwiej byłoby o wcześniejsze przełamanie i późniejsze dobicie beniaminka. Owszem, wyżsi i silniejsi fizycznie pomocnicy wymieniali piłkę szybciej niż robili to jeszcze parę miesięcy temu Parker i Huddlestone, ale kiedy trafiała ona do boku, to Rose, Lennon i Walker nie bardzo wiedzieli, co zrobić. Najwięcej zamieszania robił prawoskrzydłowy: już w pierwszej połowie cztery razy znalazł się za plecami obrońców, ale trzykrotnie nie potrafił celnie podać. Z drugiej strony to po jego zagraniu sędzia podyktował karnego za rękę Moxeya, Lennon także aktywnie wspierał obronę – jak z całym Tottenhamem, szklanka w połowie pełna.

Najlepszy z tego wszystkiego był Capoue, bezbłędny w przechwytach (miał ich najwięcej na boisku, mimo iż grał zaledwie pół godziny) i celnie podający; najsłabszy mimo wszystko Sigurdsson – Islandczyk chce pracować, ale zmarnował świetną okazję, a jego kreatywność w roli „dziesiątki” wydaje się poniżej standardów, wyznaczanych na tej pozycji choćby przez Rafaela van der Vaarta. AVB mówi, że nadal chce wzmacniać drużynę – jeśli, to na tej pozycji bardzo proszę, i może jeszcze na lewej obronie. Dziś Danny Rose mógł niemal wyłącznie atakować: kiedy mu przyjdzie walczyć ze skrzydłowymi klasy de Bruyne (że o Hazardzie nie wspomnę), będzie dużo gorzej.

Suareza i Bale’a z wiadomych przyczyn nie oglądaliśmy, Rooney zagrał kilkanaście minut, za piłkarzy ofensywnych tego lata potężnie się przepłaca. Może więc to będzie sezon bramkarzy, w dodatku tych, których przyzwyczailiśmy się dotąd ustawiać w drugim szeregu? Nie de Gei, Llorisa czy Harta, którzy kapitalne interwencje będą przetykać błędami z gatunku popełnianych wczoraj przez Wojciecha Szczęsnego, ale np. Mignoleta, Begovicia, Guzana i Stekelenburga, z których każdy w pierwszej kolejce był jedną z najjaśniejszych postaci w swojej drużynie? Stawiam pytanie na zakończenie pierwszego z co najmniej trzydziestu ośmiu wpisów, wyjątkowo rad, że ten sezon wreszcie się zaczął.

Przewodnik po Premier League

Życie jest gdzie indziej. Zaczynam od tej konkluzji nie dlatego, że jako fan Tottenhamu cierpię w związku z faktem, iż najwyraźniej doszedł do niej najlepszy piłkarz zespołu Gareth Bale. Życie jest gdzie indziej, bo w Katalonii tiki-takę odświeża „Tata” Martino, a w Kastylii do głośnych ambicji i okrzyczanych talentów dokładają wreszcie cichą kompetencję Carlo Ancelottiego. O Niemczech wspominać wręcz nie wypada: wszyscy pamiętamy ostatni finał Ligi Mistrzów, który Bayern i Borussia rozstrzygnęły między sobą, a od tamtej pory do Bawarii przyszedł wszak, udoskonalać doskonałe, Pep Guardiola, w Dortmundzie zaś nie dość że nie sprzedali Lewandowskiego czy Gundogana, to sprowadzili Mchitriana i Aubameyanga, a ten ostatni występy w Bundeslidze zaczął od hat-tricku. A holenderskie PSV, gdzie Philippe Cocu wystawia drużynę rekordowo młodą, zaś jeszcze jeden rewelacyjny Belg, siedemnastoletni zaledwie Zakaria Bakkali, strzela trzy bramki w swoim drugim dopiero występie dla klubu? Niezależnie od zakupów, mnożących się w poszczególnych klubach dzięki rekordowo wysokim kontraktom telewizyjnym (samo Norwich wydało już 25 milionów, czyli tyle mniej więcej, ile przyniosą mu dochody z transmisji), niezależnie od trenerskiej karuzeli (trzech nowych trenerów w drużynach, które skończyły poprzednie rozgrywki na trzech pierwszych miejsach), wygląda na to, że zarówno w kwestii największych gwiazd, jak w kwestii taktycznej świeżości czy nawet cen biletów i intensywności kibicowskiego dopingu, musimy szukać inspiracji w innych krajach. Niechże jeszcze odejdą Suarez i Bale, a van Persie zacznie mieć kłopoty ze zdrowiem – jak tak dalej pójdzie twarzą i najdroższym piłkarzem Premier League będzie ociężały, łapiący uraz za urazem i nieprzygotowany do sezonu Wayne Rooney.

Przesadzam? Raczej zgodnie ze swoim temperamentem próbuję pozostać realistą. Rzecz w tym, że mój/nasz związek z angielską ekstraklasą nie ma z realizmem wiele wspólnego. Będziemy ją oglądać, nawet jeśli menedżerem roku okaże się Mark Hughes, najlepszym ekspertem Match of the Day – Mark Lawrenson, a najlepszym transferem – Jonjo Shelvey. Będziemy kibicować swoim, opisywać, analizować, wykłócać się (oby kulturalnie) przez najbliższych trzydzieści parę weekendów. Nawet jeśli życie jest gdzie indziej, nikt nie powiedział, że to nasze życie – ludzi, których angielska piłka przebodła w sposób ostateczny.

Nie przestaniemy więc, zwłaszcza że emocji będzie równie wiele, jak pomyłek w naszych przedsezonowych prognozach (chociaż tyle, że sędziowie będą mylić się rzadziej przy uznawaniu goli, mogąc wreszcie skorzystać z jastrzębiego oka ustawionych na stadionie kamer). Sam piszę takie prognozy po raz szósty, świadom własnych ułomności, aż zanadto ujawnianych w latach poprzednich (dwa lata temu typowałem Liverpool na wicemistrza…), i nieszczęśliwego momentu – kilkanaście dni do zamknięcia okienka transferowego, które mogą diametralnie zmienić sytuację poszczególnych drużyn; piszę jednak, by dochować tradycji, wypełnić czymś czas oczekiwania i… trochę się zabawić.

To, co najważniejsze, powiedziałem już przy okazji pierwszej po powrocie na Wyspy konferencji prasowej Jose Mourinho. Chelsea jest faworytem w wyścigu po mistrzostwo nie tyle i nie w związku z jego angażem; już pod Rafą Benitezem maszynka zaczęła się docierać, a grająca za napastnikiem trójka Hazard-Oscar-Mata nie miała sobie równych w Anglii. Mourinho nie musi się uczyć ani tego klubu, ani tej ligi, do nierównych w ofensywie Torresa i Demby Ba dołożył wracającego z wypożyczenia, rewelacyjnego w poprzednim sezonie, „drogbowatego” Lukaku, a także Schurrle; w środku pomocy, gdzie Ramires czy Mikel nie zawsze przekonywali (dla Lamparda będzie to chyba sezon przesiadania się na ławkę) przydadzą się powracający wraz z „Wyjątkowym” Essien i de Bruyne oraz sprowadzony z Vitesse Marco van Ginkel; w klubie są pieniądze na kolejne transfery – wszelkie słowa Mourinho o tytule dopiero w drugim sezonie mają nas zbałamucić, ale my zbałamucić się nie damy. To jest ten moment, Jose, zwłaszcza na tle konkurencji.

Manchester City, jak na potencjał tej drużyny, przed rokiem rozczarował. Owszem, momenty były: potrafił gromić najlepszych z intensywnością najlepszego rajdu Yayi Toure, ale potem zdarzały mu się wpadki a la Joe Hart. Nowi w Anglii menedżerowie rzadko znajdują zwycięską formułę od razu, a Manuel Pellegrini wprowadził w zespole tyle zmian, że mam wrażenie, iż to raczej on, nie Mourinho, potrzebuje czasu. Owszem, to będzie świetny sezon, owszem w Lidze Mistrzów tym razem pójdzie im lepiej, owszem nadal są tu Aguero, Silva, wspomniany Yaya Toure, a także nowi – Navas, Fernardinho, Jovetić i Negredo – ale pozostaje pytanie o defensywę, zwłaszcza że Nastasić – ostatnio jeden z najlepszych stoperów ligi – przez pierwszy miesiąc nie zagra, a wspomniany Hart rozpocznie sezon ze świadomością błędu popełnionego w meczu reprezentacji ze Szkocją. Drugie miejsce obronione, na dobry początek przygody angielskiej przygody wybitnego szkoleniowca z Chile.

Początek Davida Moyesa taki dobry nie będzie. Nie z jego winy, bynajmniej, raczej z winy ograniczeń projektu odziedziczonego po sir Aleksie. Ubiegłoroczne mistrzostwo przypisywałem (wywołując burzliwe wyładowania na forum) nie tyle potędze Czerwonych Diabłów, co słabości ich głównych rywali – jak widać z powyższego, w tym roku zdecydowanie mocniejszych. Manchester United potrzebuje zastrzyku energii w środku pola, a na rynku transferowym ponosił dotąd porażki: „nie” powiedzieli i Thiago Alcantara, i Cesc Fabregas. Nawet jeśli ostatecznie przyjdzie Fellaini, to nie okaże się wzmocnieniem o aż takiej skali, Kagawa łapał dotąd kontuzje, a Cleverley mnie przynajmniej rozczarowuje. Przyszłość i zdrowie Rooneya pozostają niewiadomą, a kolejny sezon sam van Persie ich nie pociągnie. Moyes, który po takim poprzedniku będzie pod presją nieporównywalną z żadną inną w tej lidze, początek ma wyjątkowo trudny – zarówno w związku z ciągnącymi się niemiłosiernie kontrowersjami wokół Rooneya, jak z buksowaniem w trakcie zakupów, ale także w związku z kalendarzem rozgrywek (wyjazd do Swansea, potem Chelsea u siebie, Liverpool na Anfield, a niedługo później wyjazdowe derby – wszystko na przywitanie z ligą). Właściciele i prezesi będą wprawdzie cierpliwi i pewnie liczą się z perspektywą chudszego roku po tylu latach tłustych, kibiców jednak, rozpuszczonych w epoce Fergusona, czeka za 10 miesięcy rozczarowanie.

Ostatnie miejsce w pierwszej czwórce pozostanie sprawą północnolondyńską. Rozsądek każe powiedzieć, że Tottenham straci Garetha Bale’a, czyli główny powód wiary w przeskoczenie na finiszu Kanonierów. Daleki jestem od przekonania, że istnieją „drużyny jednego piłkarza”, ale przyznaję, że zdarzają się mecze, w których jeden zawodnik potrafi zrobić różnicę decydującą. W ostatnich dwóch latach kimś takim był van Persie dla Arsenalu i MU, w ostatnim roku wiele punktów Tottenham zawdzięczał pięknym bramkom Bale’a. Villas-Boas kupował znakomicie (Soldado i Paulinho, ostatnio Capoue); ma wreszcie zawodników gotowych do gry w preferowanym ustawieniu 4-3-3, szybszych i bardziej uniwersalnych niż odchodzący Parker i Huddlestone, ale lata doświadczeń z tą drużyną każą i tym razem postawić na Arsenal. Przy całej fali krytyki, jaka spadała przez ostatnie sezony na Wengera, przy całej tej medialnej łatwiźnie wyliczania niezdobytych trofeów, konstytutywna dla jego najnowszej ekipy była wiosenna passa rozpoczęta wyjazdowym zwycięstwem nad Bayernem – nie było później w Anglii piłkarzy zdobywających punkty z podobną regularnością. Wilshere jest zdrowy, Walcott przedłużył kontrakt, o obliczu klubu stanowi kilku innych młodych Brytyjczyków, do których wypada dodać fenomenalnego Cazorlę. Jeśli w końcu za ich plecami pojawi się defensywny pomocnik z prawdziwego zdarzenia (Luiz Gustavo przeszedł koło nosa), na miejscu Kanonierów przygotowywałbym się do świętowania St. Totteringham’s Day szybciej niż w ostatniej kolejce sezonu. Bez Suareza, oczywiście, którego Liverpool nie sprzeda przecież jednemu z ligowych rywali, za to z młodziutkim Zelalemem – skądinąd kiedy Niemiec się rodził, Arsene Wenger pracował już w Arsenalu…

Tottenham więc raczej na miejscu piątym. Ech, gdyby Gareth Bale został… Gdyby został, to doczekalibyśmy się zmiany północnolondyńskiej hierarchii. Niestety, kolejne wakacje upływają nam pod znakiem godzenia się z odejściem największej gwiazdy, a przygotowania do sezonu komplikują także kontuzje środkowych obrońców. Villas-Boas wie, co robi, ale szansę na tegoroczne sukcesy roztrwonił gdzieś w trakcie poprzednich rozgrywek, gdy po kontuzji Sandro drużyna dramatycznie wytraciła impet. Gdyby była Liga Mistrzów, Bale jeszcze by nie odchodził… ale o tym już mówiłem. Gylfi Sigurdsson jako „dziesiątka”? Kilkudziesięciomeczowy sezon (liga plus Liga Europejska i pozostałe puchary) w dzikiej energii pressingu, z wysoką linią obrony? Jakoś tego nie widzę i myślę, że jeśli i ten sezon zakończy się na miejscu piątym, przyszłoroczna saga transferowa dotyczyć będzie… trenera.

Liverpool Brendana Rodgersa, który będzie dużo cierpliwszy od Tottenhamu w rozgrywaniu akcji (posiadanie piłki jako klucz), tym razem nie zakończy sezonu niżej niż rywale zza miedzy, i to niezależnie od kwestii przyszłości tyleż fantastycznego, co żenującego Suareza. Tym razem zresztą podziwiać będziemy Coutinho, i może też Sturridge’a, którzy wraz z Urugwajczykiem ratowali poprzednie rozgrywki, ale do drużyny przyszli również kolejni uciekinierzy z Hiszpanii: Iago Aspas, Ally Cissokho i Luis Alberto. Rodgers, jak AVB uczeń Mourinho, jak AVB osadził się pewnie w fotelu, ma wsparcie piłkarzy, z charyzmatycznym Gerrardem i zdrowym Lucasem na czele, udało mu się nie sprzedać Aggera, kalendarz gier ułożył się nienajgorzej – będzie okazja rozpędzić się jeszcze bez zdyskwalifikowanego za gryzienie zawodnika, który gdyby nie jeden atak szaleństwa mógł być piłkarzem roku. Oczywiście kolejny sezon z dala od Ligi Mistrzów mocno ograniczył transferowe możliwości (patrz np. porażka z Mchitrianem), ale i tak wolno mieć nadzieję, że fani Liverpoolu najgorsze mają za sobą: powrót na łono elity będzie postępował powoli, ale systematycznie.

Podobnie jak marsz w górę Swansea, która po dwóch zaledwie latach w Premier League sprowadziła na walijską ziemię rozgrywki Ligi Europejskiej. Dla klubu tak niewielkiego, o mikrym budżecie, współzarządzanego przez kibiców (co w oczach wielu z nas czyni go „klubem drugiego wyboru”), sam fakt pozostania na stanowisku jednego z gorętszych nazwisk w trenerskiej Europie, czyli Michaela Laudrupa, jest powodem do optymizmu. A jeszcze wspaniałego przed rokiem Michu uzupełni najlepszy snajper Eredivisie Wilfried Bony… Widziałem Swansea w eliminacjach do Ligi Europejskiej, grającą po ziemi, szybko, z pierwszej piłki i przy dużej wymienności pozycji – była to prawdziwa przyjemność, bodaj większa nawet niż przed rokiem.

Osierocony przez Moyesa Everton również będzie się w tym roku oglądało z przyjemnością, a to za sprawą kochającego techniczną piłkę Roberto Martineza. Tylko czy ta przyjemność przełoży się na wyniki powyżej oczekiwań, których regularnie dostarczał Szkot? O kompetencje menedżerskie niedawnego zdobywcy Pucharu Anglii po degradacji jego podopiecznych z ekstraklasy trwają spory; ja akurat zaliczałem się do obrońców Martineza, ale myślę że ze swoją filozofią gry ubiegłorocznego miejsca Evertonu raczej nie poprawi – choć kilku piłkarzy, jak Ross Barkley, z pewnością na współpracy z nim skorzysta. Zabawne, że tak mam: jak dotąd klub wyłącznie kupuje, i to kupuje dobrze (oprócz wydrenowania Wigan z Alcaraza, Roblesa i Kone, wypożyczono Deulofeu z Barcelony), a ja sobie wyobrażam, jak piłkarzom nauczonym gry bezpośredniej, ktoś zaczyna aplikować tiki-takę i… mam wątpliwości. Choćby taką, że defensywa, będąca siłą Evertonu Moyesa, stanowiła słabość Wigan Martineza. I jeszcze jedną: że Moyes osłabi Everton (Fellaini i może Baines, na celowniku MU), i że w obliczu wzmocnień bezpośrednich rywali miejsce gdzieś w okolicy ósmego okaże się akurat.

Dziewiątą pozycję w tej prowizorycznej tabeli zajmuje Southampton. Pamiętam, jak burzyłem się, kiedy ten klub zwalniał Nigela Adkinsa – była to jedna z wielu moich ubiegłorocznych pomyłek, bo zatrudnienie Mauriccio Pocchetino okazało się świetnym pomysłem. Podobnie, jak pierwsze zakupy, dokonywane przez Argentyńczyka w trakcie tych wakacji (Wanyama z Celticu, na którego nie żałowano pieniędzy, jest może przereklamowany na skutek świetnego meczu z Barceloną, ale już Lovren powinien wzmocnić niepewną chwilami defensywę). Pocchetino jest dawnym podopiecznym Marcelo Bielsy, drużyna gra nowoczesną piłkę, sztukę pressingu opanowała w stopniu jak na Anglię ponadprzeciętnym, rozsądnie się wzmacnia, ma kilka wielkich talentów (Luke Shaw, Lallana, a zwłaszcza Jay Rodriguez, dostrzeżony w końcu nawet przez Roya Hodgsona Rickie Lambert oraz rewelacyjny Schneiderlin, który po kontuzji Sandro zaczął przewodzić w ligowych statystykach wślizgów i odbiorów) – z pewnością o Świętych będę pisał częściej niż dotąd.

Pierwszą dziesiątkę zamyka West Bromwich Albion, prowadzony przez kolejnego z „chłopców” Mourinho, czyli Steve’a Clarke’a. Już przed rokiem sporo namieszali, umiejętnie i głęboko się broniąc, a potem błyskawicznie kontratakując; teraz zapewne będzie podobnie, z tą różnicą, że powróconego do Chelsea Lukaku zastąpi z przodu dobry w okresie przygotowawczym Anelka. Yacoba, Mulumbu czy Olssona również stać byłoby na grę w innych klubach, ale zostali i uprzykrzą życie niejednemu. Krótka ławka każe wróżyć mocny początek i gorszą końcówkę. Idealny środek tabeli.

Dalej mamy Fulham – klub, który nie zmienił wprawdzie trenera, ale zmienił właściciela (poprzedni, Mohamed Al-Fayed, tak naprawdę stworzył jego współczesną markę; nowy jest bogatszy, pytanie, czy nie będzie wyczyniał zdarzających się piłkarskim nuworyszom głupstw, które doprowadziły np. do upadku Blackburn, w świetle dość rozsądnych deklaracji wstępnych można chyba uchylić). Martin Jol skupuje dawnych podopiecznych z Tottenhamu i wie, co robi; komunikat „Keep calm and pass me the ball”, który jego największa gwiazda Dymitar Berbatow umieścił na T-shircie podczas jednego z meczów ubiegłorocznych wydaje się być idealnie adresowany do najnowszego nabytku, również z „kogucią” przeszłością. Czy Adel Taarabt będzie potrafił pozostać „calm”? I co z Darrenem Bentem po roku rozczarowań w Birmingham? Czy Ruiz zamiast błyszczeć od czasu do czasu, odnajdzie regularność? Z pewnością zespół nie odczuje odejścia Schwarzera: grający niegdyś w Ajaksie Sketelenburg będzie jednym z najlepszych bramkarzy tej ligi.

Gdzieś niedaleko Martina Jola widzę jego starego przyjaciela i współpracownika z czasów Tottenhamu, czyli Chrisa Hughtona. Norwich, przez wielu spisywany na straty, umocnił swój stan posiadania w Premier League, ogrywając nawet MU i Arsenal, choć niestety dobrze wypadał głównie u siebie. Gwiazd w tej drużynie nie znajdziecie, solidnego Holta, który przeszedł do Wigan, zastąpili Hooper z Celticu i van Wolfswinkel ze Sportingu Lizbona, pojawił się także przymierzany przed rokiem do Evertonu Leroy Fer, widzowie meczów angielskiej młodzieżówki zapamiętali Redmonda. Przede wszystkim jednak do zdrowia wrócili Ruddy i Turner, więc zespół będzie tracił mniej bramek. W sumie „tisze jediesz, dalsze budiesz”, ta maksyma może przyświecać Norwich Hughtona, bez fanfar i rozgłosu dając pewne utrzymanie.

Fanfary i rozgłos mamy zagwarantowane w przypadku Newcastle. Dodajmy do zdumiewającego właściciela (wyliczenie wszystkich jego wpadek z ostatnich lat zajęłoby nam połowę tego tekstu), równie zdumiewającego dyrektora sportowego Joe Kinneara, którego zatrudnienie wywołało największą bodaj burzę tych wakacji – czy to nie powód, by skreślić Sroki, zwłaszcza że w ubiegłym sezonie niemal do końca musiały się bać degradacji? W tym przypadku myślę jednak, że gorzej niż przed rokiem być po prostu nie może. Alan Pardew, jakkolwiek podminowany przez Ashleya i Kinnaera, pozostaje świetnym fachowcem, a kadra jego zespołu, naszpikowana francuskojęzycznymi gwiazdami, gwiazdkami i gwiazdeczkami (Ben Arfa, Cabaye, Sissoko, sprowadzony teraz ze zdegradowanego QPR Remy), wydaje się zbyt mocna, żeby po raz kolejny plątać się gdzieś w okolicy strefy spadkowej. Z plagą kontuzji, które komplikowały życie np. Ben Arfie i Colocciniemu, ma walczyć znakomita Faye Downey, konsultantka przygotowania fizycznego, która wypracowała sobie niemałą reputację w świecie rugby – wyguglajcie ją sobie, żeby nabrać przekonania, że piłkarze nie będą odpuszczać treningów.

A skoro padło już słowo rugby, to niedaleko jest West Ham Sama Allardyce’a. Ten nie lubi komplikować czegoś, co może być proste: skoro ma już Andy’ego Carrolla, dlaczego nie miałby sprowadzić mu do towarzystwa Stewarta Downinga, którego dośrodkowania stawały się w stawiającym na grę kombinacyjną Liverpoolu coraz bardziej niepotrzebne? Ma też nowego bramkarza, a jakże, z Hiszpanii, ma grupę ligowych wyjadaczy (Kevin Nolan!) – w sam raz na ligowe bezpieczeństwo i wiele dyskusji na temat tnących powietrze łokci.

Aston Villa zatrzymała Benteke i już samo to jest wystarczającym argumentem za utrzymaniem w lidze. Kolejny to rzadki w Premier League przypadek menedżera, który nie bał się postawić na młodych i pomimo marnych początkowo efektów wytrwał przy swoim, mając skądinąd poparcie cierpliwych kibiców. Ambitni, umotywowani chłopcy również stanęli murem za Paulem Lambertem, który oczywiście podczas tych wakacji sięgnął po następnych dwudziestolatków. Pod szkockim menedżerem odrodził się Agbonglahor, mając na drugim skrzydle kompana i rywala w postaci równie chętnie ścinającego do środka Weinmanna, dobrze grali Westwood i Delph, a przede wszystkim jeden z najbardziej niedocenianych na Wyspach bramkarzy – Brad Guzan.

I tak zostaje nam grupa zespołów walczących o utrzymanie, w której niestety wypada umieścić wszystkich beniaminków. Największe szanse na pozostanie w Premier League daję Cardiff, drugiemu w ekstraklasie klubowi z Walii, pod jeszcze jednym szkockim menedżerem i malezyjskim właścicielem. Jeśli idzie o przygotowanie fizyczne do sezonu ponoć nie mają sobie równych, jeśli chodzi o brak kompleksów wśród beniaminków – również. Malky Mackay cieszy się znakomitą reputacją nie tylko jako taktyk, ale także jako przewodnik i wychowawca młodych piłkarzy; wśród nich będzie miał m.in. kupionego na środek obrony Stevena Caulkera. Klub pobił transferowy rekord sprowadzając z Sewilli chilijskiego pitbula, Gary’ego Medela, innym pitbulem w składzie jest oczywiście wciąż głodny sukcesu Craig Bellamy. Także inne gwiazdy na walijskim firmamencie, Kim Bo-Kyung czy Andreas Cornelius, powinny dać radę w Premier League. Jeśli właściciele nie przedobrzą z budzącymi niepokój kibiców zmianami poza boiskiem – da radę cały klub.

Sunderland beniaminkiem nie jest, a z osobowością Paolo di Canio i po przyjściu Giaccheriniego teoretycznie niczego nie powinno się obawiać. Di Canio bywa jednak tyleż porywający, co nieobliczalny – szatnię potrafi zarówno porwać, jak zintegrować przeciwko sobie. Do tego dochodzi skala zmian, jakich dokonał tego lata: prawie połowa pierwszej drużyny musiała odejść (wśród nich znalazł się, niestety, świetny bramkarz Mignolet), a na jej miejsce pojawiło się tyle samo nowych zawodników, wypożyczanych lub bez kontraktów, więc zapewne niechętnie myślących o zapuszczeniu korzeni w północno-wschodniej Anglii, w dodatku głównie z zagranicy, czyli nieprzyzwyczajonych do dzikiego tempa angielskiej piłki.

Niewiarygodne przygody Stoke z Premier League dobiegają niestety końca. Trzeba było Tony’ego Pulisa i jego, ekhm, niepowtarzalnego stylu gry, by zespół z roku na rok w ekstraklasie utrzymywać, ku utrapieniu rzesz estetów i zachwytowi nielicznych freaków, podziwiających zasięg rzutów z autu Rory’ego Delapa. O punkty na Britannia Stadium było ciężko jak cholera, porównania do Wimbledonu sprzed ćwierćwiecza narzucały się same, ale wszyscy na Stoke narzekali, co najwyraźniej zaczęło uwierać zarząd klubu, który uznał, że w takim razie pora na krok w przód, zmianę stylu, i jak to często w takich sytuacjach bywa – zrobił krok wstecz. Kto jeszcze w Premier League zamierza grać w ustawieniu 4-4-2?

Kolejny beniaminek poddawany procesowi rebrandingu to Hull AFC, pardon Hull Tigers. Trenowany przez Steve’a Bruce’a, który z niejednego pieca chleb jadł, spadając i utrzymując się w Premier League, wzmocniony przez dużą grupę ligowych przeciętniaków i talentów niespełnionych, jak Tom Huddlestone, z najlepszym w epoce Championship Robertem Koreniem, wciąż ma skład za słaby na ekstraklasę. Bruce lubi grać trójką obrońców, a ja myślę, że do tego, żeby zostać w Premier League, nie wystarczyłoby ośmiu.

Crystal Palace to Ian Holloway. Media go kochają, ale miłość mediów do utrzymania nie wystarcza. W Premier League dzięki szczęśliwym play-offom, bez Zahy, który odszedł do MU, za to z Chamakhem (czy to aby wzmocnienie? – powiedzcie sami, kibice Kanonierów), z młodymi Jose Campaną i „Joniestą”, czyli Jonathanem Williamsem, nadal chcą stawiać na grę ofensywną. Lubię ich za to, boję się jak cholera ich pierwszego meczu – z Tottenhamem rzecz jasna – ale myślę, że dobry początek nie będzie oznaczał szczęśliwego zakończenia.

PS Pierwsze trzy akapity powyższego wpisu powstały dla portalu „Krótka piłka”, który siłami swoich współpracowników przygotował swój przedsezonowy „skarb kibica” Premier League. Polecam go gorąco, podobnie jak pracę zbiorową dziennikarzy „Guardiana”, i, oczywiście, zapraszam do regularnych rozmów o angielskiej piłce na blogu „Futbol jest okrutny”. Do maja trochę nam zejdzie.

Tarcza niewiele warta

Potraktujmy ten wpis tak, jak dzisiejszy mecz potraktował David Moyes: jak rozgrzewkę przed sezonem. Rywal słabszy niż przed wakacjami (ze zdegradowanego Wigan zdążyli odejść, poza Roberto Martinezem, m.in. Alcaraz, Kone, Robles, di Santo i Figueroa, a McManaman po kontuzji nie zaczął spotkania w pierwszym składzie; grupa nowych zawodników wymaga czasu na wkomponowanie), ze zmienionym niestety stylem gry (lubiłem Wigan grające po ziemi i umiejące przetrzymać piłkę, dziś jednak próbowało niemal wyłącznie długich piłek na Holta i dośrodkowań ze stałych fragmentów), nie okazał się wymagający i właściwie głównym tematem dziennikarzy po meczu były relacje menedżera MU z chcącym odejść i oficjalnie wciąż niebędącym na sprzedaż Waynem Rooneyem. Nowa drużyna mistrzów Anglii jest ich starą drużyną, nie licząc Zahy, z którym kontrakt podpisano już w styczniu: praktycznie bez wzmocnień, i praktycznie bez uderzających zmian w stylu gry.

Ta ostatnia kwestia była niedawno tematem ciekawych rozważań Jamiego Carraghera i Gary’ego Neville’a w Sky Sports. Pytany, czy Moyes zmieni MU, czy raczej MU zmieni Moyesa, były piłkarz i brat jednego z członków sztabu szkoleniowego nie miał wątpliwości: mistrzowie nadal będą grali po swojemu, z głównym zagrożeniem płynącym ze skrzydeł. Co potwierdziło się już w szóstej minucie, kiedy van Persie inteligentnie odegrał do biegnącego lewą stroną Evry, ten zaś dośrodkował i Holender kapitalnym uderzeniem głową pokonał Carsona po raz pierwszy. To też się nie zmieniło: niezdetronizowany wciąż król strzelców Premier League rozpoczyna sezon tak, jak kończył poprzedni, skutecznie, błyskotliwie i szczęśliwie (drugi gol, zamykający zresztą najładniejszą akcję spotkania, padł po rykoszecie). Podobnie jak nie zmieniły się spokój i precyzja najlepszego w drużynie Michaela Carricka, i ochota do gry najstarszego w niej Ryana Giggsa. Jeżeli David Moyes zdobył dziś swoje pierwsze trofeum w Manchesterze, strach liczyć, które to było trofeum jego walijskiego grającego trenera. Warto podkreślić, że Szkot elegancko uchylał się od przypisywania sobie zasług za zwycięstwo, mówiąc, iż sam fakt przedsezonowego występu na Wembley jest skutkiem ubiegłorocznych triumfów Aleksa Fergusona.

Tego ostatniego, rzecz jasna, na stadionie nie było. Wbrew spodziewaniom niektórych moich kolegów, że będzie kierował drużyną z tylnego siedzenia, legendarny szkoleniowiec wybrał na razie niepokazywanie się na trybunach podczas meczów MU – nie chce, żeby kibice skandowali jego nazwisko, powiększając i tak wystarczająco dużą presję spoczywającą na następcy. Cokolwiek robi David Moyes, robi to na własny rachunek – a w świetle dzisiejszego popisu van Persiego jego niedawne słowa o Rooyneu potrzebnym klubowi jako zmiennik Holendra brzmią po prostu jak trzeźwy opis sytuacji.

O Rooneya się martwię. Niezależnie od jego perypetii transferowo-kontraktowych, niezależnie od tego, czy skończy w MU, czy w Chelsea, Anglik musi wyrwać się z przeklętego kręgu trapiących go kontuzji; musi regularnie trenować i grać. Ostatnie tygodnie, okres przygotowawczy do sezonu przedmundialowego, zostały w tym sensie zmarnowane…

Nie martwię się natomiast o Wilfrieda Zahę. Owszem, dziś często tracił piłki i miał problemy z precyzją dośrodkowań. Owszem, czasem niepotrzebnie próbował dryblingu, zamiast wybierać prostsze rozwiązania, ale jego ruchliwość i nieustanny – przyznajmy: zaspokajany przez chętnie do niego podających kolegów – apetyt na wzięcie udziału w akcji, przypominał Cristiano Ronaldo w początkach kariery na Wyspach. Akurat nadmiaru grepsów Moyes zawsze potrafił swoich zawodników oduczyć – z Zahy (i młodego Januzaja, obok Welbecka bodaj najjaśniejszego punktu ostatnich tygodni w MU) będą jeszcze ludzie; sprawa obsady prawego skrzydła, która kłopotała Fergusona po problemach ze zdrowiem Valencii i stracie formy Naniego, wydaje się zamknięta.

Tyle na dziś. W sumie: jeszcze jeden mecz z przedsezonowego tournee. Niezbyt wiele walki (wyjąwszy starcia między Vidiciem i Holtem), niezbyt szybkie tempo, niezbyt głośne trybuny, niezbyt wiele odpowiedzi o dalsze wzmocnienia MU (kto za plecami van Persiego: jeśli nie Fabregas czy Modrić, to może chociaż Fellaini; choć taki Michael Cox stawia odważnie na Danny’ego Welbecka). Bezproblemowa wygrana na Wembley przyniosła pewnie Davidowi Moyesowi chwilę oddechu, ale w najbliższą sobotę nikt już nie będzie o niej pamiętał. Swansea, której Michael Laudrup nie porzucił dla żadnej lepszej posady, wydaje się mocniejsza niż przed rokiem. O Manchesterze United na razie nie można tego powiedzieć.

PS „Tyle na dziś”, napisałem, bo prace nad tegorocznym „Przewodnikiem po Premier League” zostały już rozpoczęte, a co czeka nas w ciągu prawie czterdziestu kolejnych weekendów, to sami dobrze wiecie. Książka, nie książka, blogować chyba nie przestanę 😉

Rooney ofiarny

Wayne Rooney oficjalnie nie jest na sprzedaż, ale równie oficjalnie Chelsea składa ofertę jego wykupienia z MU (a i Arsene Wenger mówi, że Arsenal byłoby stać na płacenie Anglikowi tygodniówki, zaś kupujące wszystko, co się rusza, PSG obserwuje rozwój wypadków). Wayne Rooney ma dwa lata do końca kontraktu, ale klub nie spieszy się z jego przedłużeniem. Wayne Rooney jest, owszem, niezbędny w Manchesterze, ale w gruncie rzeczy tylko na wypadek kontuzji Robina van Persiego – powiada jego stary-nowy trener, choć całkiem niedawno zabierał głos w zupełnie innym tonie. Wiemy, że coś się dzieje, ale tak naprawdę nie wiemy, dlaczego. Wszyscy: od kibiców, przez blogerów, po dziennikarzy – nawet tych najlepszych, towarzyszących drużynie od lat i mających na jej zapleczu znakomite kontakty, musimy zgadywać. Ależ mamy w tej chwili pole do popisu…

Jak racjonalnie zinterpretować słowa i zdarzenia, wydawałoby się, nieracjonalne? Zależy Manchesterowi na zatrzymaniu Rooneya, czy nie? Jeśli zależy, czemu menedżer i wiceprezes klubu wypowiadają się o nim w sposób, który jeden z najlepszych napastników w historii MU musi odebrać jako lekceważący? Każdy z nas albo – mając w pamięci ostatnie, przerywane niemal w kółko kontuzjami, miesiące Rooneya – pozbyłby się go bez ceremonii, albo – jeśli już pragnąłby go zatrzymać – nie mówiłby w żadnym wypadku, że może być co najwyżej zmiennikiem holenderskiego kolegi…

Przypomnijmy: z początku wszystko zdawało się iść w dobrym kierunku. Rooney i Moyes odwiedzali się ponoć w domach, pierwsza konferencja prasowa menedżera poszła dobrze, Anglik trenował „z błyskiem w oku” i wyruszył z kolegami na tournee po Azji. Czy wszystko zmieniła jedna, drobna w gruncie rzeczy kontuzja? Czy Moyes usłyszał od Rooneya coś, co kazało mu zmienić front? Zobaczył, że jego dawny podopieczny jest tak naprawdę cieniem siebie i że jedyne, co może w tej sytuacji zrobić, to sprzedać go, zanim potencjalni nabywcy się zorientują? Ma poczucie, że posadzony na ławce – a posadzony być musi, bo on, Moyes, ma taką koncepcję gry – zacznie rozwalać atmosferę w zespole? Stosuje zimny wychów? Posłuchał opowieści Aleksa Fergusona, który rzekomo nie darował dawnemu podopiecznemu scysji sprzed trzech lat (związanej z planami odejścia do MC i zakończonej wywalczeniem lukratywnego kontraktu przez Anglika), a i w ostatnim czasie miał do niego ponoć pretensje, związane np. z niesportowym (zdjęcia z papierosem, rzucająca się w oczy nadwaga) trybem życia?

Skoro padło nazwisko Wielkiego Poprzednika: przyszła mi, owszem, do głowy interpretacja ostatnich wydarzeń w MU, która mogłaby świadczyć, że Moyes starannie odrobił szkocką lekcję zarządzania. To sir Alex Ferguson miał przecież odwagę i umiejętność przebudowywania zwycięskiego składu przez usuwanie jednego, dwóch czy trzech elementów, nawet tak – wydawałoby się – nieusuwalnych, jak w swoim czasie David Beckham, Roy Keane czy Ruud van Nistelrooy. To on pokazywał w ten sposób, że sprawuje kontrolę; to on chronił resztę drużyny przed wypaleniem i podtrzymywał w niej głód dalszych sukcesów. W przypadku Moyesa i Rooneya można by dodać jeszcze jedną motywację, rzekłbym, z gatunku pierwotnych: oto nowy przewodnik stada buduje silną pozycję za pomocą spektakularnego zabójstwa jednego z samców, wzbudzając respekt wśród pozostałych.

Na papierze Wayne Rooney wydaje się u szczytu piłkarskich możliwości. Ma 27 lat, jest wciąż młody i wciąż silny jak tur, a boiskowych doświadczeń za sobą co niemiara. Za rok mundial w Brazylii: dodatkowa motywacja, by w tym sezonie stawać na uszach, zwłaszcza że poprzednie wielkie turnieje nie były dla niego najszczęśliwsze. Rooney musi grać, i to nie na żadnej eksperymentalnej pozycji, ale tam, gdzie umie i lubi. W MU spędził 9 lat, jest jedną z ikon klubu, czwartym spośród najlepszych strzelców w jego dziejach, z pewnością nie zasługuje na protekcjonalne traktowanie. Jeśli ktoś taki musi odejść z Old Trafford, na Old Trafford muszą wiedzieć, co robią… Pytanie więc, czy wie też Jose Mourinho.

Koniec historii

Wypada zacząć tam, gdzie skończyliśmy jeden z poprzednich wpisów: cytatem z Carlo Ancelottiego, że przy całej władzy, jaką ma w dzisiejszych czasach menedżer wielkiego klubu, jedyną rzeczą, której nie kontroluje, jest wynik meczu. Frazę nowego trenera Realu przywołał niedawno w wywiadzie dla kwartalnika „Blizzard” legendarny szkocki (sic!) teoretyk futbolu Andy Roxburgh, wieloletni dyrektor techniczny i współtwórca systemu szkolenia trenerów w UEFA, zwracając jednocześnie uwagę na fakt, iż bodaj najważniejszym elementem kompetencji dzisiejszego menedżera jest radzenie sobie z mediami. Roxburg cytował nawet Gerrarda Houllier, że najważniejsze 30 sekund jego tygodnia pracy to pomeczowy miniwywiad dla telewizji, szczególnie po porażce. Wszyscy cię wtedy słuchają – opowiadał – piłkarze, ich żony, zarząd, kibice; w ciągu najbliższych godzin twoje słowa zostaną wielokrotnie powtórzone… Na kursach trenerskich mówi się o tym jako o momencie, w którym rozpoczynają się przygotowania do następnego meczu. Wszystko ma znaczenie, a twoja twarz jest świadectwem zdrowia twojego zespołu…

O tym, że David Moyes zapanował nad przekazem z wczorajszego spotkania z mediami, a jego twarz była świadectwem zdrowia drużyny, świadczy prosty fakt: po zakończeniu konferencji prasowej kurs MU na nowojorskiej giełdzie poszedł w górę. Menedżer mistrzów Anglii był umiarkowanie spokojny i umiarkowanie szczery, skromny tam, gdzie było trzeba, i pewny siebie tam, gdzie musiał. Padły słowa o zaszczycie i odpowiedzialności. Padła wyborna, będąca mięsem dla przyszłych biografów, anegdota o okolicznościach zatrudnienia (zadzwonił sir Alex, zaprosił go do domu, Moyes myślał, że chodzi mu o kupno jednego z piłkarzy Evertonu, ale rodak oznajmił po prostu, że za tydzień idzie na emeryturę, więc musi go zastąpić). Padły stosowne hołdy dla poprzednika, niewymuszone i powracające co najmniej kilka razy. Padły zapewnienia o ciągłości (opowieść o rozmowie z Charltonem w ośrodku treningowym i stałych kontaktach z Fergusonem, dwugodzinne próby przekonania Paula Scholesa, żeby dołączył do sztabu szkoleniowego, w którym są już Phil Neville i, w roli grającego trenera, Ryan Giggs; co ważne: także wysoko cenionego przez piłkarzy Rene Meulensteena Moyes namawiał do pozostania).

W najdelikatniejszej kwestii Rooneya Szkot również powiedział to, co powinien był: po pierwsze, Anglik nie jest na sprzedaż, po drugie, świetnie trenuje i ma ten „błysk” w oku, po trzecie, Moyes zna go od szesnastolatka, ergo wie, jak z nim postępować, po czwarte, zestawia go z Lawem czy Charltonem, więc pokazuje, że choć pracuje od paru dni, to „myśli klubem” i jego historią. W tym punkcie, zanim zainterweniował zaniepokojony przedłużającą się serią pytań na jeden temat rzecznik prasowy, Moyes zdążył zażartować, że czuje, jakby miał deja vu: „część z was znam przecież doskonale z Evertonu, wtedy też przyjeżdżaliście i pytaliście, czy Wayne odejdzie”… I zdążył osadzić dziennikarza, dopytującego, czy może „kategorycznie” powiedzieć, czy sam Rooney chce zostać. „Jedyne, co mogę kategorycznie powiedzieć, to że Wayne fantastycznie trenuje”…

Nie było fajerwerków, nie było transferowych spekulacji, nie było prowokacji i szpil pod adresem rywali; ba, jak na rangę wydarzenia nie było nawet zbyt wielu dziennikarzy. Była jasna deklaracja o odziedziczonym mocnym zespole, o planach obrony tytułu mistrzowskiego i wygrania wszystkiego, co się da („ten klub ma sukces wytatuowany na herbie…”). Były jasne informacje o kontuzjach Naniego, Smallinga i Younga, którzy zapewne nie pojadą na azjatyckie tournee. Było miłe zdanie o szansie dla innych młodych szkoleniowców z Wysp, bo jeśli on, zaczynający przed laty w Preston, mógł dostać szansę pracy w MU, to i przed nimi wielka przyszłość, i równie miłe podziękowanie dla Billa Kenwrighta, dawnego zwierzchnika w Evertonie. Była, co tu kryć, generalna przychylność mediów.

W sumie: pierwszy, nienajtrudniejszy test rutynowo zaliczony. Jak świetnie wiemy, schody zaczną się w sierpniu, najpierw w Swansea, potem na Old Trafford z Chelsea, a zaraz potem na Anfield Road. Gdyby sir Alex miał po takim początku, powiedzmy, dwa punkty, żaden kibic i dziennikarz nie zacząłby wpadać w panikę: w kolejnych 35 kolejkach byłoby mnóstwo okazji do odrobienia strat. Co będzie jednak, jeżeli Manchester United Moyesa nie ruszy z kopyta? Wracamy do początku: wynik jest jedyną rzeczą, której menedżer nie kontroluje. A w ślad za wynikiem – nerwowości całego świata. Wszystko, co najważniejsze w nowym życiu Davida Moyesa, wydarzy się w ciągu kilkuset sierpniowych minut na boiskach Premier League. Kluczowe wsparcie Alexa Fergusona już ma: „Guardian” twierdzi, że menedżer, który go namaścił, nie zamierza oglądać pierwszych meczów następcy z wysokości trybun. Nie chce, by uwaga kibiców skupiała się na nim, nie chce, by skandowano jego nazwisko, nie chce, by Moyes czuł presję większą, niż powinien. Ferguson wie: to już nie jest, i nigdy nie będzie jego drużyna. Powtórka z Wilfa McGuinessa nie jest przewidywana.

Z całej konferencji Moyesa ten jeden komunikat wydaje mi się najważniejszy: przy całej tradycji klubu, zamierza przyłożyć doń własne piętno. Mam nadzieję, że więcej nie będzie już musiał mówić o historii.

Pokolenie SAF

Był zapewne największym trenerem w historii piłki nożnej. Czy to wystarczający powód, żeby pisać o nim w „Tygodniku Powszechnym”? Czy aby uzasadnić pozorny eksces publikacji wielkiego tekstu o Wielkim Szkocie trzeba się zasłaniać informacją, że doniesienia o jego przejściu na emeryturę wywołały w brytyjskim internecie większy ruch niż rezygnacja Benedykta XVI? Cytować wypowiedzi najważniejszych postaci życia publicznego na Wyspach, od premiera Wielkiej Brytanii poczynając (wyliczając wszelkie zasługi Aleksa Fergusona przyznał, że czuje także rodzaj ulgi, bo jego ukochanej Aston Villi będzie odtąd dużo łatwiej; skądinąd David Cameron oddycha z ulgą również dlatego, że menedżer MU zawsze wspierał laburzystów, a Tony’emu Blairowi wręcz udzielał porad w kwestii zarządzania i mówił, żeby trzymał się z dala od Iraku)? Podawać informacje o tym, jak jego odejście wpłynęło na kurs akcji klubu (notowany na nowojorskiej giełdzie Manchester United jest przedsiębiorstwem, którego wartość rynkowa przekracza trzy miliardy dolarów)? A może właśnie niczego nie tłumaczyć, w przekonaniu, że piłka nożna jest taką samą częścią naszej cywilizacji, jak – powiedzmy – edukacja, architektura, teatr czy literatura? Napisać, że sir Alex Ferguson był największym trenerem w historii piłki nożnej, traktując rzecz tak, jakbyśmy pisali o znakomitym nauczycielu, wizjonerskim architekcie, wybitnym reżyserze i fantastycznym narratorze?

No, w tym ostatnim przypadku należałoby powiedzieć raczej: aforyście, bo jego najsłynniejsza fraza, wypowiedziana po zwycięstwie nad Bayernem Monachium w finale Ligi Mistrzów z 1999 r., składała się z trzech zaledwie słów. Drużyna MU, która przez cały mecz biła głową w mur, przegrywając od pierwszych minut 1:0, zdobyła dwa gole dopiero w doliczonym czasie gry. W niecałe 90 sekund udało się zrobić coś, czego nie sposób było zrobić w 90 minut i czego zrobienie drużynie tak znakomicie zorganizowanej jak niemiecka wydawało się niemożliwe. „Futbol, jasna cholera” – wybełkotał do kamery oszołomiony trener Manchesteru United. Co było dalej, wiecie aż za dobrze, choć wielu z Was nie pamięta, że Czerwone Diabły prowadził jakiś inny szkoleniowiec.

Ten dzień należał do Aleksa Fergusona. Kończę wreszcie ten tekst dla „Tygodnika”, więc proszę o wybaczenie, że nie poświęcam wpisu innemu odchodzącemu z MU, Paulowi Scholesowi. Że nie spekuluję na temat przyszłości Wayne’a Rooneya, którego Ferguson nie wystawił w swoim ostatnim meczu na Old Trafford, ujawniając przy okazji, iż jego krnąbrny podopieczny poprosił o wystawienie na listę transferową („I tak go nie sprzedamy” – skomentował Ferguson), ani o losach niedawnego głównego rywala świeżo upieczonego emeryta, pracującego wciąż jeszcze z „hałaśliwymi sąsiadami” Roberto Manciniego. Że nie raduję się wymęczonym, szczęśliwym (czerwona kartka dla Charliego Adama), ale zasłużonym zwycięstwem Tottenhamu nad Stoke. Że – to doprawdy temat na osobny tekst, mam nadzieję napisać go po sezonie… – nie zachwycam się faktem, iż Frank Lampard pobił niewiarygodny rekord Bobby’ego Tamblinga i został najlepszym strzelcem w historii Chelsea. Że nie mówię o kolejnym niebywałym finiszu na zapleczu Premier League: zwycięstwie Watfordu nad Leicester w półfinale play-off; zwycięstwie, które przyszło w ostatniej akcji meczu, mimo iż kilkanaście sekund wcześniej Leicester wykonywał jedenastkę. I że – wspominałem już o tym na Facebooku – nie wznoszę toastu w związku z tym, iż klub o jednym z najmniejszych budżetów w Premier League, klub z małego miasta, od lat cudem utrzymujący się w ekstraklasie, pokonał w finale Pucharu Anglii drużynę najbogatszą, naszpikowaną gwiazdami, wciąż będącą mistrzem kraju…

O Wigan chciałbym napisać we wtorek, po meczu z Arsenalem, a na razie pozwalam sobie po prostu cieszyć się (modlić? płakać?) z tym panem.

I wracam do sir Aleksa. Nie będę ukrywał: po przeczytaniu dziesiątków tekstów i książek na jego temat wiem, że nie chciałbym mieć takiego przełożonego – i myśl tę rozwinę w „TP”. A przecież nie potrafię czuć respektu wobec siły, z jaką piłkarzom i kibicom przypominał o ich zobowiązaniach. Tym pierwszym mówił: „Wiecie, jacy dobrzy jesteście, wiecie, jaki strój nosicie, wiecie, co to oznacza dla wszystkich tutaj. Nie zawiedźcie naszych oczekiwań”. Tym drugim przypomniał o konieczności wspierania nowego menedżera – myślę, że sam świetnie zdaje sobie sprawę, że w jego przypadku wspieranie oznacza usunięcie się w cień. A pamiętał jeszcze, by wspomnieć o Scholesie i o walczącym o powrót do zdrowia Fletcherze…

Kiedy zaczynałem czytać w „Tempie” doniesienia o lidze angielskiej nie miałem jeszcze pojęcia o istnieniu Aleksa Fergusona – trenerem „Czerwonych Diabłów” był, od niedawna zresztą, Ron Atkinson. Również Davida Moyesa obserwuję od lat: wierzę, że jego nominacja znakomicie wpisuje się w etos tego klubu. Ale powiedziawszy to wszystko muszę zakończyć wyznaniem: należę do pokolenia SAF. Ja również wzrastałem za pontyfikatu Aleksa Fergusona.

PS. A propos książki: zapraszam na spotkania autorskie! W najbliższą sobotę (18 maja) w Warszawie, w klubie Kosmos Kosmos na Koszykowej, o godz. 17.00 będę rozmawiał z Michałem Polem, a wcześniej – od 15.15 do 16.15 – zamierzam czekać na Was przy stoisku Wydawnictwa Czarne (95/D9) na Stadionie Narodowym, gdzie odbędą się tegoroczne Targi Książki. W kolejny czwartek (23 maja) w Krakowie, w Księgarni pod Globusem na Długiej o godz. 18.00, odpytywał mnie będzie mój Naczelny Redaktor Piotr Mucharski. Do zobaczenia, mam nadzieję.