Archiwa tagu: Pirlo

Agnelli, zreformuj sam siebie

No i teraz sami powiedzcie, czy piłka nożna nie ma w sobie jakiejś przedziwnej zdolności samoobrony? Przecież historia wczorajszego odpadnięcia Juventusu z Ligi Mistrzów jest tak dobra, że gdyby nie zdarzyła się naprawdę, należałoby właściwie ją wymyślić.

Nie chodzi tylko o to, że oglądaliśmy tak zwane kapitalne widowisko, z czerwoną kartką, gradem bramek, słupków i poprzeczek oraz pełną emocji dogrywką (ktoś tu narzekał niedawno, że pandemicznego futbolu nie da się oglądać?). Nie chodzi też tylko o wieńczący to wszystko sukces drużyny skazywanej na pożarcie, której twarzą był w dodatku pewien 38-letni i mocno w przeszłości kontrowersyjny weteran. Chodzi także o podtekst, związany z faktem, że zaledwie kilkanaście godzin przed tym spotkaniem usłyszeliśmy o planach reformy Champions League, których twarzą jest właśnie prezydent Juventusu Andrea Agnelli. Zwiększenie liczby występujących w tych rozgrywkach drużyn do 36, likwidacja nudnej rzekomo fazy grupowej, a zamiast tego konieczność rozgrywania przez wszystkie zespoły 10 meczów z różnymi przeciwnikami (5 u siebie, 5 na wyjeździe, każdy z rywali miałby reprezentować inny poziom, co determinowałby ranking UEFA), następnie zaś faza pucharowa – to propozycja podstawowa, i ma swoje zalety, z których najważniejszą wydaje się oddalenie groźby powstania superligi. W tle są jednak pytania o sposób rozdziału tych dodatkowych miejsc i związane z tym przywileje superklubów, którym akurat źle się wiedzie (przedsiębiorstwa „Liga Mistrzów”, wedle tej logiki, nie stać na zbyt wczesne odpadnięcie, nie mówiąc już o nieobecności, giganta w typie Realu czy Barcelony), albo o wprowadzenie zakazu transferów między nimi i wzmacnianie się wyłącznie kosztem słabszych. W tle jest również rzekoma konieczność dostosowania się organizatora rozgrywek do trendu, w którym większość młodych fanów kibicuje (czy można to w ogóle nazwać kibicowaniem?) nie poszczególnym klubom, a kilku największym supergwiazdom futbolu.

No więc proszę bardzo: prezydent Agnelli sprowadził przed trzema laty do Juventusu supergwiazdę i uczynił trenerem Juventusu inną supergwiazdę, i co? Logika biznesowa tych posunięć wydawała się niezaprzeczalna, problem w tym, że nie zagwarantowała sukcesu sportowego. Horrendalne pieniądze, jakie dostaje Cristiano Ronaldo (i jakie za niego zapłacono), wciąż przynoszą, owszem, grad ligowych bramek, z których niektóre są zaiste przecudnej urody, ale w Lidze Mistrzów za jego pobytu w Turynie klub nie przebił się wyżej niż ćwierćfinał, dając się ogrywać maluczkim nie tylko z perspektywy Agnellego Ajaksowi, Lyonowi i Porto; wczoraj zresztą stojący w murze gwiazdor odwrócił się tyłem przy rzucie wolnym Oliveiry w 115. minucie, a piłka przeleciała mu między nogami, zaskakując Wojciecha Szczęsnego. Świetny wizerunek, jakim przez lata zasłużenie cieszył się Andrea Pirlo, nie zrobił wrażenia nie tylko przy ujściu Duero do Atlantyku – także w Serie A wygląda na to, że mistrzostwo kraju sprzątnie mu sprzed nosa fachowiec Conte.

Morałów z tej historii jest całkiem sporo, a najważniejszy wydaje się taki, że niezależnie od wszystkich biznesowych koncepcji, maluczkim wciąż chce się bardziej. Niemłodzi fani Juventusu cierpią, patrząc na kolejny chudy rok i tęskniąc za niedawnymi przecież czasami, w których Massimiliano Allegri seryjnie zdobywał mistrzostwo Włoch i dwukrotnie awansował do finału Champions League. Tak zwani widzowie neutralni? Nie dość, że obejrzeli wczoraj świetny mecz, zakończony zwycięstwem lepszej drużyny, to jeszcze mieli satysfakcję, że Dawid pokonał Goliata, a teraz mogą sobie powtarzać żart współpracownika „Blizzarda” Larsa Silverstena, który napisał na Twitterze, że nową propozycją Andrei Agnellego na ulepszenie formatu Ligi Mistrzów będzie unieważnienie zasady, iż gole strzelone na wyjeździe w dogrywce są rozstrzygające, podobnie jak rzuty wolne z dystansu i generalnie udział drużyn z Portugalii.

Tylko, cholera jasna: czy Silversten naprawdę żartował?

Pirlo jest pod wrażeniem

Nie śpię drugą noc, bo boję się o Pirlo. Dziwna rzecz: przecież nie oglądam na co dzień ligi włoskiej, losy Juventusu obchodzą mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg, a kiedy zdarza mi się spędzać zimę w Kalabrii, sprawdzam raczej wyniki Crotone, od chwili jednak, gdy gruchnęła wiadomość, że władze turyńskiego klubu rezygnują z usług Maurizio Sarriego i powierzają drużynę właśnie jemu, kompulsywnie zaczytuję się w wieściach z Italii.

Teoretycznie w tej układance pasuje wszystko. Pirlo zna Juventus od podszewki, oczywiście: dłużej grał i więcej wygrywał w Mediolanie, ale to Turyn był jego ostatnim włoskim przystankiem w karierze futbolisty. Cztery razy wygrywał tu mistrzostwo kraju, jest ikoną i ambasadorem Bianconerich nie tylko dlatego, że zawsze gdy wkładał klubowy garnitur, wyglądał jak ambasador, a nie jak futbolista. Kiedy jeszcze grał w piłkę, wydawało się, że z przebiegu boiskowych wydarzeń rozumie najwięcej: że czyta grę lepiej niż niejeden zasiadający na ławce trenerskiej szkoleniowiec i że aby zrozumieć, co trzeba w danym momencie zrobić, nie tylko nie musi biegać, ale czasami nawet patrzeć – pamiętacie przecież jego słynny no-look pass do Grosso w półfinale mundialu z Niemcami. Jego boiskową postawę również opisywano pojęciami kojarzonymi tyleż z genialnymi rozgrywającymi, co z trenerami właśnie: bywał Pirlo mózgiem drużyny, bywał reżyserem, bywał architektem. Co oczywiste: sprawiał, że biegający wokół niego młodsi koledzy stawali się lepsi. To, że w końcu znudzi mu się dolce vita na łonie rodziny wśród winnic, można było przewidzieć, zresztą o tym, że obejmie młodzieżówkę Juventusu poinformowano już ponad tydzień temu. A że w roli szkoleniowca nie ma najmniejszego doświadczenia, nie jest przecież argumentem przesądzającym: są takie kluby, nawet wśród największych, gdzie żółtodzioby radziły sobie doskonale (Guardiola, kiedy obejmował pierwszą drużynę Barcelony, miał za sobą ledwie rok pracy z rezerwami, Zidane pracował dwa lata z rezerwami Realu).

No właśnie. Guardiola pracował rok, Zidane dwa lata, a Pirlo swoją umowę o prowadzenie zespołu U-23 podpisał z Juventusem zaledwie dziewięć dni temu i nie poprowadził jeszcze turyńskiej młodzieży w ani jednym meczu. O tym więc, ile potrafi jako szkoleniowiec, nie wie nikt, a z pewnością nie wie zatrudniający go Andrea Agnelli. Owszem, uczęszczał na zajęcia w Coverciano, słynnej akademii trenerskiej na przedmieściach Florencji, ale znający go lepiej twierdzą, że zrobił to bardziej z nudów, i że dopiero niedawno zawładnęła nim idea pójścia w ślady dawnych kolegów z boiska, Gattuso, Nesty czy Inzaghiego. Sposób, w jaki sam o tym opowiada – że od pewnego czasu lubi wyobrażać sobie przed snem, jak mógłby zestawić drużynę na boisku – nie rozwiewa bynajmniej niepokoju. Czy sam fakt, że był jednym z najważniejszych piłkarzy naszych czasów, wystarczy, by poradził sobie w klubie, który – jak pokazał przykład Sarriego – nawet zdobycia mistrzostwa kraju nie uznaje za wystarczający powód, by utrzymać się na stanowisku (kibicowi Tottenhamu nie może się w tym momencie nie przypominać zwolnienie Harry’ego Redknappa, który wprawdzie jako pierwszy awansował z drużyną do Ligi Mistrzów, ale z pewnością nie prezentował się przy linii bocznej i na konferencjach prasowych równie efektownie jak jego o wiele młodszy, przystojniejszy i bardziej elokwentny, cóż z tego że mniej skuteczny następca Andre Villas-Boas)?

W świecie superklubów cierpliwość jest ostatnią cechą właścicieli, wyniki muszą przychodzić natychmiast – a zwłaszcza wyniki w Lidze Mistrzów, skoro rozstrzygnięcie rozgrywek krajowych coraz częściej jest kwestią wyboru między dwoma, góra trzema zespołami. Juventus z sierpnia 2020 roku – o czym z pewnością bardziej szczegółowo zdadzą sprawę lepsi fachowcy ode mnie – jest drużyną w przebudowie. Wymaga nie tylko inwestycji w nowych zawodników, ze szczególnym uwzględnieniem drugiej linii, którą kiedyś tak skutecznie patrolował właśnie Pirlo – potrzebuje też trudnych decyzji dotyczących przyszłości zatrudnionych tu rutyniarzy, z których skądinąd niejeden dobrze pamięta nowego trenera z boiska.

Nie śpię więc drugą noc, bo bardzo się boję, że jego przygoda z trenerką skończy się katastrofą, która zrujnuje jeden z najpiękniejszych, a przynajmniej najsilniej przemawiających do mnie – nie ukrywajmy: mężczyzny w średnim wieku – wizerunków w świecie współczesnego futbolu. Od razu mówię: nie chodzi mi o rujnację wizerunku, który tak skutecznie był wykorzystywany w kontraktach reklamowych, a dzięki któremu nieco zdystansowany, trochę nieobecny, jakby myślami będący przy rozwiązywaniu jakichś nierozwiązywalnych problemów filozoficznych 41-letni dziś brodacz o melancholijnym spojrzeniu mógł zostać twarzą tylu świetnie sprzedających się produktów i marek – choć na marginesie nie mogę nie zauważyć, że David Beckham zapewne wie, co robi, nie biorąc się pochopnie za trenowanie. Chodzi mi o rujnację wizerunku tamtej ikony futbolu, o której Jonathan Wilson pisał niegdyś, że odsyła do świata sepiowych fotografii, gdzie w piłkę grywali nigdzie się niespieszący, dystyngowani mężczyźni, bardziej muskający futbolówkę niż walący w nią z całej siły. Doprawdy, po tym, jak przez tyle lat ukochiwałem elegancję jego kilkudziesięciometrowych podań z głębi pola, nie chciałbym teraz patrzeć, jak ciska butelką czy wykłóca się z sędziami przy linii bocznej, a jeszcze bardziej: nie chciałbym patrzeć na Andreę Pirlo, którego drużyna jest bezlitośnie ogrywana przez jakichś pragmatyków i spryciarzy spod znaku futebol de resultados.

No dobrze, ale czy to nie jest aby świadectwo jakiejś fundamentalnej niedojrzałości? Cóż to właściwie znaczy, że nie śpię drugą noc, zamartwiając się nie wzbieraniem kolejnej fali koronawirusa albo jeszcze jedną rozpętywaną w ojczyźnie krucjatą, ale tym, że ów znajdujący się być może u progu kryzysu wieku średniego, a w związku z tym gwałtownie rozglądający się za nadaniem swojemu życiu nowego sensu były piłkarz nie oparł się pokusie wychylenia zatrutego kielicha, jakim prawie zawsze okazuje się propozycja podjęcia pracy trenerskiej w jednym z największych klubów świata? Przecież nawet jeśli powinie mu się noga – a powinie się niemal na pewno, bo taki jest już porządek tego świata – będzie miał gdzie wrócić i nawet dla mnie, co przyznaję w ostatniej może chwili trzeźwości, na zawsze pozostanie tamtym registą, co to na boisku – wedle jego własnych słów – przypominał zwykle wędrownego Cygana.

Myślcie sobie, co chcecie. O swojej miłości do Pirlo czy – jak zechciał przypomnieć poprzedniej nocy również niemogący zasnąć Michał Trela – do idei Pirlo, pisałem na łamach „Kopalni” przed czterema laty. Jedyne, co mogę w tym momencie dodać, to że ta miłość nie wydaje się słabsza. Tak naprawdę cholerny szczęściarz z tego Andrei.

Dylemat Gerrarda

Rozmowa, która miała odmienić życie Stevena Gerrarda, odbyła się mniej więcej przed rokiem, po kilkunastu miesiącach wspólnej pracy kapitana Liverpoolu z nowym menedżerem tego klubu, Brendanem Rodgersem. „Chcę, żebyś zmienił pozycję na boisku” – powiedział Rodgers i poprosił lidera drużyny, by przyjrzał się uważnie grze Andrei Pirlo.

Myśl była przednia. Steven Gerrard ma już 34 lata – zaledwie rok mniej od Pirlo. Nie będzie młodszy i nie będzie miał dawnej dynamiki, pozwalającej mu biegać między jednym a drugim polem karnym. Powinien raczej na stałe osiąść na własnej połowie i stamtąd dyrygować grą jako cofnięty rozgrywający. Za dynamikę akcji odpowiadać będą Sterling, Sturridge czy Suarez (ewentualnie Coutinho), jego zadaniem zaś będzie tylko – i aż – obsłużenie ich jednym z tych mierzonych podań, którymi zachwyca nas także włoski regista. Zmiana miała pozwolić Gerradowi kontynuować karierę na najwyższym poziomie jeszcze przez lata i, co w kontekście tegorocznego mundialu ważniejsze, miał z niej skorzystać także Roy Hodgson, posiłkując się w budowaniu reprezentacji liverpoolskimi schematami.

Analogia z Pirlo okazała się jednak nietrafiona i to bynajmniej nie dlatego, że mielibyśmy odbierać Gerrardowi talent do rozdzielania piłek. Owszem: we czwartek mocno naciskany przez piłkarzy Urugwaju, Cavaniego zwłaszcza, miał więcej niecelnych podań niż zwykle, ale wciąż potrafił kilkudziesięciometrowym podaniem zmienić stronę rozgrywania akcji, dostrzec wbiegającego w lukę bocznego obrońcę i nadać atakowi nową dynamikę. Problemem było raczej to, co działo się, kiedy Anglicy nie byli przy piłce, a atakował przeciwnik.

Rzecz w tym, że Andrea Pirlo ma asekurację – i w reprezentacji, i w klubie. W Juventusie po stracie piłki będą go ubezpieczali Pogba z Vidalem, w kadrze – de Rossi i Motta. W obu przypadkach w środku pola nie operuje w duecie, jak Gerrard z Hendersonem, ale ma dwóch partnerów; kolejną opcją Cesare Prandellego jest ustawienie za plecami lidera drużyny trójki obrońców, formacji tak modnej i skutecznej na tegorocznych mistrzostwach świata. Zamiast więc spędzać wakacje na rozważaniach, czy kontynuować reprezentacyjną karierę, czy, jakby to zaśpiewali Starsi Panowie, „wycofać się z arenki”, kapitan Liverpoolu mógłby poprosić Roya Hodgsona: „utwierdź mnie”, dodaj jeszcze jednego partnera (jak w klubie Lucasa czy Allena), a wtedy „wesołe będzie życie staruszka”.

L’architetto

Weźmy same statystyki: 108 podań, z czego 100 celnych (95 proc. celności), to jak na razie rekord mundialu. Niemal równo połowa z tego na połowie rywala, jedno kluczowe, po którym dobrą okazję ma Balotelli, i kilka  przedostatnich, zwłaszcza na prawą stronę, gdzie osamotnionego Bainesa nękają Candreva i Darmian. 117 kontaktów z piłką i ten jeden zachwycający brak kontaktu z 35. minuty, kiedy po rzucie rożnym Andrea Pirlo przepuszcza futbolówkę, ściągając równocześnie do boku próbującego go upilnować Sturridge’a, i Marchisio strzela pierwszą bramkę dla Włochów. W końcu rzut wolny z ostatniej minuty, kiedy piłka po jego strzale trafia w poprzeczkę, ponad bezradnym Hartem – a wygląda to tak, jakby pomocnik Juventusu uczestniczył w jakimś spektakularnym „crossbar challenge” i umyślnie celował właśnie tam.

Weźmy to, czego statystyki nie powiedzą. Kiedy innych łapią skurcze, problem zmęczenia wydaje się go nie dotyczyć. Niby nie biega dużo, niby nie forsuje tempa (był najwolniejszy w drużynie – minimalnie wolniejszy nawet od Sirigu), ale jeśli policzyć cały pokonany przez niego dystans, będzie to ponad 10,5 kilometra, zaledwie 44 metry mniej od Gerrarda. Innymi słowy: cały czas znajduje się blisko piłki, gotów do zmiany tempa gry, przerzucenia akcji z jednej strony na drugą, przejścia z obrony do ataku. Niby nie podnosi głowy, niby się nie rozgląda, a przecież piłki przezeń adresowane nieomylnie odnajdują kolegów.

Czy można w przypadku piłkarza przyznawać noty za styl? Czy można zestawiać jego zachowanie na boisku np. z jego strojem podczas sesji zdjęciowych? Z jego fryzurami? Wszystko to robi przecież podobne wrażenie – tyleż naturalnego, niedbałego, nonszalanckiego niemal, co starannie wystudiowanego. Jak rzut karny w stylu Panenki, który przesądził o losie Anglików na Euro przed dwoma laty.

pirlo_1024_grande

Oczywiście jasnych punktów we włoskiej drużynie było więcej, np. Marco Verratti, który zapewne zastąpi kończącego już karierę reprezentacyjną weterana Juventusu na pozycji cofniętego rozgrywającego, regista, albo Matteo Darmian, prawy obrońca, który debiutował w tej drużynie zaledwie dwa tygodnie temu. Ale – jak już wyznawałem wielokrotnie – oglądanie meczów z jego udziałem od lat jest dla mnie przyjemnością porównywalną z oglądaniem filmów jego ukochanego Woody Allena. Z tą różnicą, że w odróżnieniu od amerykańskiego, włoski reżyser jest równiejszy – zwłaszcza kiedy szykuje swoje dzieła na festiwale tej rangi, co zorganizowany dziś w Brazylii.

O, widzę, że znów wpadam w tę samą pułapkę, co zawsze. Zawsze kiedy piszę o Pirlo – kiedy, jak to ujął swego czasu Rafał Stec – wznoszę odę do Pirlotechniki, mam skłonność do mnożenia metafor. Mówienia o urodzie brazylijskich modelek. Wspominania jedwabnych szalików i Nicka Hornby’ego. Przywoływania basso continuo (wczoraj, obok mistrza z Turynu, tworzyli je Verratti i de Rossi). „Pirlo nie kopie piłki – mówił swego czasu Joey Barton. – On ją pieści. Kocha się z nią powoli i zmysłowo”. Dobry cytat na T-shirt, chociaż spece z Goulsoul znaleźli jeszcze lepszy, z Le Corbusiera. „Architektura jest mądrą, skoordynowaną grą brył w świetle”.

Euroniecodziennik: czas na finał

To był turniej Andrei Pirlo. Wszystko kręciło się wokół pomocnika Juventusu: jego obecność na boisku rozstrzygała o wynikach meczów nie tylko w tym sensie, że strzelił fantastyczną bramkę z rzutu wolnego, asystował przy innych golach, rozdzielał piłki, dyktował rytm i tempo gry; że, aby powiedzieć to metaforycznie, widział zawsze pięć możliwości rozegrania („Dobry piłkarz będąc przy piłce widzi zwykle trzy możliwości – powiedział kiedyś Buzanszky o Puskasu – Ferenc widział co najmniej pięć”). Ważniejsze wydaje się to, iż sama jego obecność do tego stopnia determinowała myślenie rywali, że odbierała im zdolność grania swojej gry. Bo na czym ostatecznie polegał błąd Joachima Loewa? Czy nie na tym, że zwątpił w to, iż system, w którym jego drużyna grała najlepiej – z wysuniętym napastnikiem, dwoma atakującymi z boków oraz Ozilem przed defensywnymi pomocnikami – wystarczy do wyeliminowania Włochów? Wygląda na to, że trener Niemców myślał, że Niemcy są zbyt małe, żeby ot tak narzucić Włochom swoje warunki. Rozmontował więc drużynę, zaburzył jej naturalny rytm z obawy przed rozgrywającym Juventusu i… Niemcy rzeczywiście okazały się zbyt małe.

To był turniej Andrei Pirlo. Decyzję Joachima Loewa usprawiedliwia przecież przypadek Anglii, której napastnicy, Rooney i Welbeck, nie cofali się do strefy Pirlo wystarczająco często, i która nie ucierpiała na tym jedynie z powodu beznadziejnego jeszcze wtedy celownika Balotellego. Albo przypadek pierwszej połowy meczu z Chorwacją (w przerwie jednak Bilić zdołał zareagować). Albo własne doświadczenia Hiszpanów z ich pierwszego meczu na Euro, po którym najlepiej w końcu podający piłkarz świata, Xavi, nie mógł się Pirlo nakomplementować, nazywając go „geniuszem” („nadzwyczajnym” określał go Fabregas, „wyjątkowym” – Sergio Ramos) i usprawiedliwiając się skądinąd z tego momentu gapiostwa, po którym mający odrobinę swobody Włoch zagrał piłkę do di Natale.

Oczywiście powiedzenie, że był to turniej Pirlo, nie wyczerpuje sprawy. Był to przecież także turniej dwóch fenomenalnych bramkarzy, których zhierarchizowania nikt odpowiedzialny by się chyba nie podjął (choć Casillas deklaruje, że wzorował się na Buffonie, można przecież przyjąć, że czasami się zdarza uczeń, który przerósł mistrza). I był to też turniej dwóch „dziewiątek”: tej prawdziwej, czyli Balotellego, który eksplodował w meczu z Niemcami, i „fałszywej”, czyli ustawienia Hiszpanów bez klasycznego środkowego napastnika. W finale zobaczymy najprawdopodobniej obie „dziewiątki”. Czy będzie to oznaczało, że się zanudzimy: że Hiszpanie będą się utrzymywać przy piłce, wymieniać podania, ale bez stworzenia zagrożenia, jakie dałby czyhający w polu karnym Włochów „prawdziwy” napastnik? Przyznam, że debata o „nudnej” Hiszpanii zaczęła mnie irytować równie silnie jak wróżące zwierzęta. Hiszpania nie jest nudna, Hiszpania gra tak, jak można grać przeciwko drużynom, które bronią się w dziesięciu. A jeśli ktoś – jak np. Portugalczycy – zdoła już podjąć z nią walkę, Hiszpania umie także zabezpieczać tyły. Przez dwie trzecie meczu po prostu utrzymując się przy piłce, frustruje i męczy rywala usiłującego ją odebrać, ograniczając do minimum jego okazje bramkowe. Zaryzykowałbym zdanie, że ta drużyna nie tylko nie jest gorsza od zespołu, który sięgał po mistrzostwo Europy przed czterema laty: jest lepsza, dojrzalsza, bardziej odporna psychicznie i bardziej świadoma wyznaczonego celu, osłabiona jedynie brakiem kontuzjowanych Puyola i Villi. Wtedy, na Euro w Szwajcarii i Austrii, Hiszpanie utrzymywali się przy piłce średnio przez 57 proc. czasu gry i strzelali co 33 podania, w RPA było to 65 proc. i 44 podania, teraz procent posiadania piłki przekroczył 67, a Hiszpanie strzelają co 58 podań. Rzecz w tym, że przeciwnik nie strzela wcale. Tiki-taka to w zasadzie tiki-takanaccio, taktyka u swoich korzeni defensywna. Zgoda: nie ogląda się tego tak przyjemnie, jak radosnej jazdy bez trzymanki z dowolnego weekendu Premier League, ale nazywać to nudą, krytykować obniżkę poziomu? Nie rozumiem.

Mecz zapowiada się jednak inaczej niż tamten w Gdańsku, nie tylko dlatego, że to finał, i nie tylko dlatego, że Prandelli wystawi Balotellego i najprawdopodobniej nie wróci do gry trójką obrońców (nie jest to bynajmniej oczywista decyzja: bez klasycznego środkowego napastnika u Hiszpanów jeden ze stoperów włoskich nie ma kogo kryć, a znowuż zawodnicy grający bliżej linii bocznych i bliżej środka boiska (po angielsku mówi się wing back, ni to obrońca, ni to skrzydłowy) nie pozwoliliby Arbeloi i Albie na nadmierne zapędzanie się do przodu. Przede wszystkim jednak nasz taktyczny guru, Michael Cox, wróży w „Guardianie”, że Vicente del Bosque poświęci Davida Silvę i zdecyduje się grać szerzej, czyli tak, jak jego piłkarze kończyli już kilka meczów na Euro. Na ciasno ustawiony środek pola Włochów próba obejścia ich skrzydłami wydaje się najlepszym rozwiązaniem – oczywiście pod warunkiem (wracamy poniekąd do punktu wyjścia) jednoczesnego znalezienia sposobu na pozbawienie Pirlo miejsca na rozegranie piłki do przodu.

Widzę to już oczami wyobraźni: przy Pirlo biega cofający się z włoskiego pola karnego Fabregas, niwelując przewagę jednego piłkarza rywali w środku pola, a we włoską szesnastkę wbiega Iniesta. Otóż tak właśnie: nawet jeśli to był turniej Pirlo, finał może należeć do Iniesty. Przy wszystkich dywagacjach o nadzwyczajnej taktyce, zostawmy sobie miejsce na zwyczajny błysk geniuszu.

Euroniecodziennik: Il postino

Śnił mi się Balotelli. Przyszedł do „Tygodnika” i pytał o Michała Kuźmińskiego, szefa naszego serwisu internetowego, a przy tym wybitnego kucharza. Miał ochotę na kebab. Sen jak sen, pomyślałem sobie po przebudzeniu, a potem już o nim nie pamiętałem, do czasu, kiedy Kuźmiński zawołał mnie po południu do kuchni i poczęstował… kebabem. Nie wierzę przecież w sny, nie jestem człowiekiem przesądnym: kiedy myślę o piłce nożnej, to w pierwszym odruchu umieszczam ją gdzieś pomiędzy naukami ścisłymi, jako dziedzinę rządzącą się jasnymi regułami, zapisywanymi w twierdzeniach przez poszczególnych trenerów, i dopiero później ustępuję przed żywiołem opowieści, jak wczoraj podczas meczu Hiszpanów z Portugalczykami.

Albo jak dzisiaj, w doliczonym czasie gry, kiedy grający już jako ostatni obrońca Niemców bramkarz Manuel Neuer trzykrotnie główkował gdzieś w okolicy linii środkowej, przerywając ataki Włochów, a potem wbiegał w ich pole karne, próbując doprowadzić do wyrównania. Do końca zostało kilkadziesiąt sekund, Mesut Ozil strzelił właśnie kontaktową bramkę, Buffon w bramce wściekał się na kolegów, Mario Balotelli na ławce zakrywał twarz bluzą, żeby nie widzieć, jak powtarza się scenariusz słynego meczu Bayernu z Getafe czy Manchesteru United z Bayernem. „Dlaczego zawsze on?”, to pewnie najczęściej zadawane dziś wieczór pytanie, nawiązujące do T-shirta, skrywanego niegdyś przez Balotellego pod koszulką Manchesteru City. Że jest piłkarskim arcytalentem, tego nigdy nie kwestionowaliśmy. Że jest brutalem, niezdyscyplinowanym i niepanującym nad sobą dzieciakiem, przekonywał aż za często – choćby w kwietniowym meczu z Arsenalem, kiedy brutalnie zaatakował Songa i kiedy wydawało się, że mistrzostwo Anglii właśnie wymknęło się z rąk MC; choćby w lutowym meczu z Tottenhamem, kiedy deptał po Parkerze (pełną listę jego błazeństw i skandali serwowały portale podczas tego turnieju na bieżąco, więc nie muszę się rozpisywać). Za wcześnie chyba ogłaszać, że dojrzał, że po takim występie Prandelli czy Mancini nie będą już mieli z nim kłopotów (próbowali chyba wszystkiego: opiekowali się nim i karali, wystawiali w pierwszym składzie i sadzali na ławce, integrowali z drużyną i trzymali z dala od niej…), ba: wcale nie jest przesądzone, czy zagra w finale, ale nie zdziwiłbym się, gdyby przyśnił mi się także tej nocy. Z pewnością nie ma racji, porównując się do listonosza („czy il postino eksploduje z radości, kiedy dostarczy list”, pytał Balotelli dziennikarzy zarzucających mu, że nie cieszy się po zdobytych golach – dziś jednak trochę się ucieszył…)…

Zostawmy jednak Balotellego: to był triumf, nie pierwszy zresztą na tym turnieju, Drużyny. Mającej, owszem, swojego pierwszego skrzypka w postaci napastnika MC i swojego dyrygenta w postaci pomocnika Juventusu, ale bez nieważnych partii w tle, nawet na poziomie basso continuo, czyli otaczających Pirlo pozostałych graczy drugiej linii, Montolivo, Marchiso i de Rossiego.

Na temat Pirlotechniki (copyright Rafał Stec) napisano już dziesiątki słów, również na tym blogu, i Pirlotechnice podporządkował także swoją taktykę na ten mecz Joachim Loew. Nie chciał powtórzyć angielskich błędów, nie chciał zostawić włoskiemu rozgrywającemu za dużo swobody, nie chciał również, by rywale mieli o jednego piłkarza więcej w środku boiska. Stąd wziął się Kroos w pierwszym składzie i stąd decyzja, że za opiekę nad piłkarzem Juventusu odpowiadać będzie aż dwóch piłkarzy. Stąd też, niestety, wzięły się te hektary wolnego miejsca po prawej stronie (patrząc od bramki Neuera, rzecz jasna). Jedno genialne podanie (z „tych” podań) Pirlo, drugie Chielliniego, trzecie, poprzedzone fantastycznym zwodem, Cassano, który również zszedł na tę stronę wyciągając za sobą Hummelsa i myląc Boatenga, potem główka Balotellego ponad spóźnionym Badstuberem i pomysł Loewa na zwycięstwo w półfinale – pomysł, jak wszystko do tamtego momentu wskazywało, udany – legł w gruzach. Była dwudziesta minuta, wcześniej napędzani przez madrycki duet Ozil-Khedira Niemcy panowali nad sytuacją i wydawało się, że po fantastycznej okazji Hummelsa (z pustej bramki wybijał piłkę Pirlo), a później po rzadkim błędzie Buffona przyjdą kolejne. Wystarczyło jedno podanie Pirlo, później zaś długa piłka od Montolivo – podobna do tych, które Balotelli dostawał w meczu z Anglią i które wówczas seryjnie marnował.

Czy Loew popełnił błąd odsłaniając prawe skrzydło? Nie podejmę się spekulacji, co by było, gdyby Reus lub Muller zaczęli mecz od pierwszej minuty: czy cios nie poszedłby wtedy po akcji środkiem, czy Pirlo nie rzuciłby tych swoich piłek dużo więcej. Na pewno Prandelli umiał skorzystać z okazji. I na pewno włoski trener może również mówić o szczęściu, że któraś z groźnych akcji Niemców w pierwszym kwadransie po przerwie nie zakończyła się golem. Ten mecz, niewątpliwie najlepszy na tegorocznych mistrzostwach Europy, rozgrywał się przecież nie tylko na poziomie nóg i płuc zawodników, ale także w ich głowach. Ileż to razy przekonywaliśmy się, jak potwornie niebezpiecznym wynikiem jest dwubramkowe prowadzenie: jak łatwo kontaktowy gol daje pewność jednym i wywołuje panikę u drugich… Do kontaktowego gola było niebezpiecznie blisko (spudłował Lahm, później Buffon obronił kapitalne uderzenie z wolnego Reusa), dopiero po jakimś kwadransie, mniej więcej podobnie jak w pierwszej połowie, Włosi opanowali sytuację. Loew dokonał kolejnej zmiany, poświęcając prawego obrońcę, i na boisku zrobiło się jeszcze więcej miejsca na kontrataki rywala. W zasadzie powinna paść trzecia bramka – nie padła, ale i tak Cesare Prandelli może teraz myśleć o swoim kolejnym celu pielgrzymkowym. Jeśli miałbym mu coś w tej kwestii doradzić, to oczywiście Kalwarię Zebrzydowską: w promieniu kilkuset kilometrów nie znajdzie miejsca o równie dobrej energii, jak tamtejsze dróżki. A później: na Kijów, z Balotellim czy nie, to już naprawdę drugorzędne.

Euroniecodziennik: ginący gatunek

Takich zwierząt już prawie nie ma. Wydają się niepotrzebne. Trenerzy – przynajmniej ci na Wyspach – wolą okazy z gatunku Yaya Toure: bardziej z siłą niż z wizją, a w każdym razie ze zdolnością powstrzymywania tamtych z wizją. Trudno się dziwić, że mówimy o stworzeniach na wymarciu: nie biegają szybko, nie robią wślizgów, nie biegają do utraty tchu między jednym polem karnym a drugim. Stacjonują raczej na własnej połowie, góra przy linii środkowej, skąd widzą wszystko najlepiej i skąd zmieniają losy meczu, na przykład precyzyjnym kilkudziesięciometrowym podaniem do wybiegającego na pozycję napastnika.

Nie mówię, że trudno zrozumieć to, iż stali się gatunkiem zagrożonym: jeśli opierasz grę na jednym piłkarzu, w dodatku operującym daleko od bramki przeciwnika, musisz się liczyć z tym, że rywale znajdą sposoby na utrudnianie mu życia. Z drugiej strony kluczowe podanie geniusza trafia do celu nawet jeśli przeszkadza mu trzech rywali. Niby wszyscy wiedzą, jak grał Guardiola i jak gra Xavi, niby przed meczem Anglików z Włochami napisano setki słów o Andrei Pirlo, niby jasne było, że do jego strefy powinni cofać się Rooney i Welbeck, a i tak nic to nie dało: wczoraj Włoch zanotował 117 z 815 włoskich podań, w tym kilka najważniejszych – jak to do Balotellego, wychodzącego sam na sam z Hartem.

Gdyby Pirlo był Polakiem… Nie, zaraz, powinienem był napisać: „gdyby Pirlo był Anglikiem”, bo tym żyje dziś cała Fleet Street. Gdyby Anglicy opanowali trudną sztukę podawania piłki, a właściwie więcej niż podawania: kontrolowania gry, dyrygowania jej rytmem i tempem. Gdyby mieli piłkarza, który nawet oddychać wydaje się wolniej niż inni, ale którego wyobraźnia i zasięg podań przekracza ich horyzont. Gdyby wczoraj potrafili utrzymać się przy piłce dłużej niż kilkanaście sekund, gdyby potrafili wymienić więcej niż kilka podań… „Rozgrywanie wyszło z mody zaraz po jedwabnych szalikach i tuż przed nadmuchiwanymi bananami” – żalił się ponad 30 lat temu Nick Hornby, przeciętny pisarz, ale niezrównany kronikarz futbolowej obsesji, po czym kontynuował: „Większość kibiców, właściwie wszyscy, ogromnie nad tym ubolewa. Chyba mogę powiedzieć w imieniu nas wszystkich, że lubiliśmy rozgrywanie piłki”.

Zabawne: kiedy Michael Carrick grał w Tottenhamie, wydawało się, że jest materiałem na takiego właśnie zawodnika. Klubowe skrzywienie każe wiązać nadzieje z leczącym się od roku Tomem Huddlestonem; Czerwone Diabły żałują, że na Euro nie pojechał Paul Scholes, Kanonierzy – i większość piłkarskiej Anglii – przywołają raczej nazwisko Wilshere’a (skądinąd porównywanego z Liamem Bradym, za którym tak tęsknił Hornby), tylko czy młody pomocnik Arsenalu kiedyś wyzdrowieje? Dotykamy tu innego tematu dnia prasy nad Tamizą, czyli St. George’s Park, gdzie przedstawiciele angielskiej myśl szkoleniowej mają się głowić nad produkowaniem zawodników, których podawanie piłki nie przerasta. Brendan Rodgers podczas kilkunastu miesięcy w Swansea udowodnił, że są to umiejętności przyswajalne nawet przez chłopaków urodzonych pośród wrzosowisk i tułających się przez lata w niższych ligach. Dlaczego nie miałoby się udać na szerszą skalę? Dlaczego nie miałoby się udać, hmmm, w Polsce? Genetycznych przeszkód przecież nie ma. Najwyższy czas wpisać ten gatunek – jak się właściwie mówi po polsku na deep lying playmaker albo quarterback? – na listę gatunków chronionych i zadbać o program rozmnażania, bo Pirlo ma 33 lata, a Xavi 32.

Zostały trzy mecze. Czy to przypadek, że wśród pięciu najlepszych piłkarzy mistrzostw Europy (mam na myśli Ozila, Ronaldo, Xaviego, Iniestę i Pirlo) dwóch należy do ginącego gautnku?

PS Gdyby pod Fabio Capello Anglicy grali równie surową piłkę co pod Royem Hodgsonem, trener zostałby rozszarpany. Po RPA, gdzie ich futbol był o niebo lepszy niż na Ukrainie, ogłoszono katastrofę, dziś mówi się o nadziei i dumie. Nie ma to jak być Anglikiem.