A gdybym nie brał teraz dzieci, swoich i nieswoich zresztą, na parę dni w góry, gdybym nie odcinał się od internetu, telewizora, a nawet, szczerze mówiąc, od ojczystego języka, pisałbym nie tylko o najbliższej kolejce Premier League i kolejnych meczach Ligi Mistrzów. Pisałbym pewnie o wczorajszym wyroku angielskiego sądu najwyższego, zezwalającym Tottenhamowi na wywłaszczenie ostatniej fabryczki działającej od dziesięcioleci w bezpośrednim sąsiedztwie White Hart Lane; fabryczki, której właściciele nie zgadzali się na przeprowadzkę i blokowali tym samym rozbudowę stadionu (mocno nieoczywista sprawa, w której znalazłyby się i niedotrzymane obietnice ze strony klubu, i tajemnicze podpalenie spornego obiektu). Z pewnością pisałbym także o niewpuszczeniu przez ludzi podających się za kibiców Chelsea czarnoskórego pasażera do wagonu paryskiego metra – i o wszystkich tych rzeczach, które przy okazji uruchomiła ta ponura w sumie historia. Czytaj dalej
Archiwa tagu: rasizm
Nie mam ochoty na banana
W 75. minucie niedzielnego meczu Villareal-Barcelona piłkarz gości Dani Alves szykował się do wykonania rzutu rożnego. Z sektora, który podczas całego spotkania rasistowsko znieważał zawodnika gości, poleciał banan. Niezrażony Dani Alves podniósł go, obrał ze skórki, zjadł, a następnie jak gdyby nigdy nic dośrodkował piłkę z narożnika.
Wydawanie małpich odgłosów i rzucanie bananami w czarnoskórych zawodników jest, niestety, zmorą europejskich stadionów, a Dani Alves twierdzi, że sytuacja w Hiszpanii jest pod tym względem gorsza niż gdzie indziej (podczas niedawnego finału Pucharu Króla rasiści wyzywali piłkarzy obu drużyn: Daniego Alvesa z Barcelony tak samo jak Pepe z Realu). „Wszyscy jesteśmy małpami” – ogłosił więc inny zawodnik Barcelony, Neymar, dzień po incydencie na stadionie Villareal fotografując się z bananem. W ślad za Neymarem poszli inni: Luis Suarez, Sergio Aguero, Mario Balotelli, Robert Lewandowski… Sądząc po moim tajmlajnie na Twitterze sympatyczna zabawa rozkręca się w najlepsze – problem w tym, że pozostaje jedynie sympatyczną zabawą. Zrobienie sobie fotografii z bananem nic nie kosztuje; pytanie, ile będą kosztować gadżety, które wykorzystując popularność tej inicjatywy ktoś niechybnie zacznie sprzedawać.
Nie odmawiam oczywiście zawodnikom biorącym udział w akcji „Wszyscy jesteśmy małpami” dobrych intencji – i wierzę, że wobec swoich młodocianych fanów mogą pełnić rolę wychowawczą. Nie chciałbym tylko, żeby w takich przypadkach zwolnione od działania poczuły się instytucje odpowiedzialne za organizację imprez piłkarskich – kluby, władze poszczególnych lig, a wreszcie UEFA i FIFA. Kiedy podczas sparringu z lokalną włoską drużyną w geście protestu przeciwko rasizmowi zszedł z boiska grający wtedy w Milanie Kevin Prince Boateng (a w ślad z nim poszła cała drużyna), dyskutowaliśmy o tym, co by było, gdyby do podobnego incydentu doszło w trakcie meczu o stawkę: czy ktoś nie kazałby piłkarzowi grać dalej albo czy na jego drużynę – w przypadku zejścia z boiska – nie nakładałby walkowera? Samuel Etoo’, który podczas spotkania Barcelony z Saragossą (znów ta Hiszpania…) w 2006 r. skonfrontowany z rasistowskim bluzgiem opuścił boisko, został zmuszony do kontynuowania gry. A kary, nakładane na poszczególne kluby i federacje za rasizm, zawsze były śmiesznie małe: w książce „Futbol jest okrutny” pisałem, że grzywna za wystające spod spodenek Nicklasa Bendtnera gacie z reklamą nieautoryzowanej przez UEFA firmy bukmacherskiej okazała się trzy razy dotkliwsza, niż ta, którą serbska federacja musiała zapłacić za obrażanie przez kibiców Neduma Onuohy w czerwcu 2007 r., albo Porto za podobne incydenty z Mario Balotellim w lutym 2012.
Innymi słowy: czy nie czas, żeby zamiast wymyślania akcji marketingowych i sloganów, produkcji koszulek i opasek albo odczytywania specjalnych przesłań przez kapitanów drużyn przed ważniejszymi meczami, zacząć myśleć o raczej odejmowaniu punktów, przerywaniu meczów i realnym, instytucjonalnym wspieraniu piłkarzy, którzy w ich trakcie czują się obrażani? Że problem istnieje, pokazała w Anglii niedawna burza wokół kampanii Kick It Out, zbojkotowanej przez część zawodników, uważających, że w obliczu zwiększającej się liczby incydentów rasistowskich władze piłki działają zbyt opieszałe. Dani Alves mówi, że odkąd gra w Hiszpanii – a gra 11 lat – sytuacja w zasadzie się nie zmienia.
Sam piłkarz Barcelony zachował się oczywiście wspaniale: z godnością, klasą i humorem. Władze Villareal poinformowały już, że człowiek, który w niego rzucił, został zidentyfikowany, stracił klubowy karnet i otrzymał dożywotni zakaz wstępu na stadion (w Anglii, a teoretycznie także w Polsce miałby również zarzuty kryminalne). Ale czy ludzi takich jak on przekona seria fotek z bananem, ośmielam się wątpić.
Słowo na „ż”
Angielska federacja piłkarska chce doprowadzić do całkowitego wyeliminowania z kibicowskiego słownika pojęcia „Yid”, „Żydek”, w londyńskim slangu brzmiącego jak wulgarna obelga. Co na to Tottenham, którego kibice używają tego słowa z dumą? Ma kłopot.
Sprawa jest złożona wielopiętrowo, więc nie zamierzam sugerować, że istnieje jedno łatwe rozwiązanie. Przypomnijmy: klub powstał w dzielnicy, której niemałą część zamieszkiwali przed wiekiem ortodoksyjni Żydzi. Skądinąd założyli go uczniowie chrześcijańskiej szkółki niedzielnej, ale w tym miejscu nie musimy historii komplikować: faktem jest, że wielu kibiców Tottenhamu miało i nadal ma żydowskie korzenie. I że wielu fanów drużyn z Tottenhamem rywalizujących (głównie West Hamu, Chelsea czy Arsenalu) w stadionowych „polemikach” sięgało i sięga po oręż antysemityzmu. „Chasydzi [zasiedlający pobliską dzielnicę Stamford Hill – przyp. MO] zapewniali grunt, na którym antysemici mogli siać swoją nienawiść” – napisał Franklin Foer w książce „Jak futbol wyjaśnia świat”. „Spurs are on their way to Auschwitz”, śpiewało się więc, i nadal się śpiewa na londyńskich trybunach, skandując nazwisko Hitlera albo naśladując odgłos wypuszczanego w komorze gazowej Cyklonu B. Nie pomagają kampanie edukacyjne, prowadzone przez FA i poszczególne kluby; nie pomógł bardzo dobrze zrobiony film „Y-word”, w którym o powstrzymanie się od antysemickich obelg apelowały gwiazdy Arsenalu i Chelsea, a który wyreżyserował komik David Baddiel (zresztą kibic Chelsea o żydowskich korzeniach).
Niewątpliwie walki z rasizmem na brytyjskich stadionach nie ułatwia fakt, że fani Tottenhamu przyjęli za swoją tarczę i tytuł honorowy coś, co miało być antysemicką obelgą. „Nazywacie nas Żydkami – owszem, będziemy nimi, a wy się Żydków bójcie” – zdają się mówić ci, którzy co tydzień wznoszą przy akompaniamencie bębna okrzyk „Yids!” albo określają się jako „Yid Army”. Bezradność w prostej ocenie tego zjawiska ilustruje klasyczna już scena opisana w książce Foera: fani Manchesteru City zaczynają śpiewać „Otoczymy Tottenham z pałami na wierzchu, wołając: »mamy napleta, mamy napleta, mamy napleta, a wy nie«” [przeł. Anna Czarnecka], zaś kibice z Londynu odpowiadają, podnosząc się ze swoich miejsc i z dumą ściągając spodnie – coś, co z pewnością nie mieści w kanonach postępowania organizacji antyrasistowskich, ale (jak zauważa Foer) jest ripostą tak niemożliwą do sparowania, że w tej wymianie ostatnie słowo należy do fanów Tottenhamu.
Rzecz w tym, że chociaż trudno w tym nie zauważyć postępu (zamiast określać Żydów mianem „trucizny narodu”, jakaś część społeczeństwa identyfikuje się z nimi, choćby ironicznie), problem nie znika. Po pierwsze dlatego, że nawet zasymilowani w języku fanów Tottenhamu Żydzi nadal pozostają „inni i obcy”, po drugie – nadal pozostają obiektem ataków. „Owszem, wiemy, że kibice Tottenhamu nazywają się »Żydkami« bez podtekstu antysemickiego – streszczam własnymi słowami stanowisko Football Assotiation. – Problem w tym, że dla wielu neutralnych uszu wciąż brzmi to jako okrzyk antysemicki, że są ludzie, którzy czują się nim obrażeni i że mamy tu do czynienia z przestępstwem ściganym przez prawo”. Jak ukarać kibica Chelsea czy West Hamu za używanie sformułowania, które kibic Tottenhamu używa z dumą? Jak uniknąć – także w sądach – zarzutu o stosowanie podwójnych standardów? Czy nie lepiej zaapelować do tych, którzy mówią o sobie „Yid Army” z, nazwijmy to, szlachetnych pobudek, by dali sobie spokój, i dzięki temu móc uderzyć w pozostałych? Czy najprostszym sposobem zaradzenia problemowi nie będzie wyeliminowanie słowa na „ż” także ze słownika fanów Tottenhamu?
Anthony Clavane, autor świetnej książki „Does Your Rabbi Knows You Are Here?”, mówi, że jako Żyd ma poczucie dyskomfortu, słysząc doping na White Hart Lane – przede wszystkim dlatego, że dostarcza alibi antysemitom kibicującym innym drużynom. „Jestem Żydem, ale nie jestem Żydkiem i nie chcę, żeby tak o mnie mówiono nawet podczas klubowych polemik” – powtarzają niektórzy kibice Tottenhamu o żydowskich korzeniach, a mnie się przypominają słowa, sformułowane przy innej okazji przez Episkopat Polski: „Choćby tylko jeden chrześcijanin mógł pomóc, a nie podał pomocnej ręki Żydowi w czasie zagrożenia lub przyczynił się do jego śmierci, każe to nam prosić naszych sióstr i braci Żydów o przebaczenie”. „Choćby tylko jeden Żyd czuł się dotknięty naszymi śpiewami, powinniśmy przestać” – czy nie tak powinna brzmieć dojrzała odpowiedź kibica Tottenhamu na oświadczenie FA?
Nawet jeśli powinna tak brzmieć, to nie zabrzmi. Klub z północnego Londynu, nie po raz pierwszy zresztą, deklaruje, że jest świadom delikatności problemu i zapowiada dalsze konsultacje na ten temat wśród swoich kibiców. Trudno wróżyć tym konsultacjom powodzenie: kilkadziesiąt tysięcy ludzi od kilkudziesięciu lat obnoszących z dumą miano „Żydków” nie zrezygnuje prędko ze swoich przyzwyczajeń. Realistycznie rzecz biorąc nie sposób ich wszystkich aresztować i dać zakazy stadionowe. Zwłaszcza że – co w tym wszystkim wydaje się najważniejsze – problemem są nie oni, ale ci, którzy sięgają po język rasistowski na pozostałych stadionach, nie tylko pod adresem kibiców Tottenhamu przecież, ale także żydowskich (muzułmańskich, czarnoskórych…) piłkarzy, menedżerów, właścicieli i kibiców innych klubów. Rozumiejąc więc problem, jaki mają działacze Football Assotiation, myślę, że proponowana przez nich droga na skróty okaże się drogą naokoło.
Pytania o wykopywanie
Czy 3 stycznia 2013 roku wydarzyło się coś, co ma szansę zmienić świat piłki nożnej? Czy gest pomocnika Milanu Kevina-Prince’a Boatenga będzie przełomem w walce z towarzyszącym jej od lat, a ostatnio jakby mocniej podnoszącym głowę rasizmem? Czy podobne zachowanie zawodnika byłoby możliwe np. w meczu Ligi Mistrzów i co wtedy zrobiłyby władze europejskiej piłki?
Niespokojnych pytań jest więcej, ale najpierw fakty. Kevin-Prince Boateng, obrażany przez kibiców-rasistów podczas towarzyskiego meczu Milanu z czwartoligową Pro Patrią, zszedł z boiska, w ślad za nim zaś podążyła cała drużyna. Poparcie dla jego zachowania wyraził klub i wyraziło wielu piłkarzy i komentatorów z całego świata, a co może najważniejsze: opuszczającego boisko zawodnika żegnały brawa ogromnej większości zgromadzonej na trybunach lombardzkiego stadionu publiczności (obrażających go fanatyków było kilkudziesięciu).
Urodzony w Berlinie syn niemieckiej dziewczyny i imigranta z Ghany (zostawił rodzinę, kiedy Kevin miał półtora roku), wychowany w trudnych dla tego miasta latach tuż po zjednoczeniu Niemiec, w imigranckiej dzielnicy z wysokim bezrobociem i przestępczością, wie o rasizmie wyjątkowo wiele i potrafi o tym szczerze opowiadać. Pamiętam, jak przychodząc do Tottenhamu mówił, co to znaczy być dzieciakiem z getta, dorastającym w zasadzie na ulicy, wśród tyleż bliskiego, co kompletnie obcego przyrodniego rodzeństwa. Co to znaczy musieć codziennie walczyć o swoje – nie tylko w świecie futbolu, o którym również grający kiedyś w Tottenhamie Garth Crooks powiedział, że jako czarnoskóry musiał być zawsze o jakieś piętnaście procent lepszy od innych. Zauważyliście zapewne, ile w postawie boiskowej Kevina-Prince’a Boatenga jest z trudem kontrolowanej złości…
Wczoraj jej czara, napełniająca się na boiskach całej Europy, które zwiedził z Milanem (wcześniej występował w Portsmouth, wspomnianym Tottenhamie i Hercie Berlin), nagle się przepełniła. Boateng przyjął piłkę po lewej stronie boiska, tuż przy sektorze kibiców rywala, z którego kolejny raz podniosły się gwizdy i wyzwiska. Wściekły złapał futbolówkę w ręce, kopnął ją w stronę trybun, postukał się w głowę, a następnie zdjął koszulkę i ruszył do szatni. Mecz został przerwany. Trener Milanu Massimo Allegri wie, że wizyta jego drużyny w niewielkim lombardzkim miasteczku miała być wielkim świętem i deklaruje, że zawodnicy jego drużyny przyjadą jeszcze raz, ale nie ma wątpliwości, że z szacunku dla obrażanych piłkarzy (oprócz Boatenga wyzywano także Emanuelsona, Muntariego i Nianga), a także innych Czarnych sportowców, decyzja o zejściu z boiska była słuszna. „Przykro mi ze względu na rodziny z dziećmi, które przyszły z nadzieją na piękne widowisko, ale mam nadzieję, że udało się nam wysłać jakiś ważny sygnał” – mówi Allegri na łamach „La Gazetta dello Sport”.
No właśnie. Czy mamy do czynienia z ważnym sygnałem, pokaże dopiero reakcja władz światowej, europejskiej lub krajowej piłki, jeśli podobny incydent zdarzy się nie w meczu o pietruszkę, a podczas spotkania, na którego obejrzenie czekał cały świat. Teoretycznie przecież za kopnięcie piłki w stronę trybun Boatenga mogłaby spotkać dyskwalifikacja, a zejście drużyny z boiska mogłoby się skończyć walkowerem. Wczoraj w Lombardii rozgrywano spotkanie towarzyskie – co jednak, gdyby podobny incydent zdarzył się na mistrzostwach Europy, podczas rozgrywek Ligi Mistrzów albo w trakcie derbów Londynu? Wyobrażacie to sobie: kilkadziesiąt tysięcy widzów na trybunach, dziesiątki milionów przed telewizorami, telewizyjne transmisje na cały świat, wykupione emisje reklam i miejsca w lożach, konsumenci spragnieni rozrywki i nagle koniec, raptem po dwudziestu minutach, kiedy nie padł jeszcze żaden gol? Czy w takiej sytuacji obrażonego piłkarza nie zmuszanoby raczej, żeby wrócił do gry (podobne przypadki miały już zresztą miejsce – Samuela Etoo np. zawrócono na boisko po rasistowskim incydencie w meczu Barcelony z Saragossą, w 2006 roku)?
Wiemy, ile pieniędzy zaangażowano w biznesowe przedsięwzięcie pod tytułem futbol, dlatego nie dziwimy się, że UEFA czy FIFA w swojej walce z rasizmem ograniczają się do wspierania – potrzebnych owszem, ale dalece niewystarczających – kampanii promocyjnych, produkcji koszulek, wymyślania sloganów i odczytywania specjalnych przesłań przez kapitanów drużyn przed ważniejszymi meczami. Kary związane z rasistowskimi zachowaniami kibiców wciąż nie są dotkliwe: podczas Euro 2012 okazało się, że za wystające spod spodenek gacie Nicklasa Bendtnera z reklamą firmy bukmacherskiej trzeba zapłacić 80 tys. funtów, podczas gdy serbska federacja za obrażanie Neduma Onuohy w czerwcu 2007 przez kibiców-rasistów płaciła 16,5 tys. funtów, a Porto za podobne incydenty z Balotellim w lutym 2012 – 16 700 funtów. Czy nie czas zacząć myśleć o raczej odejmowaniu punktów, przerywaniu meczów i realnym wspieraniu piłkarzy, którzy w ich trakcie czują się obrażani? Dlaczego właściwie pracownicy przedsiębiorstwa pod nazwą klub sportowy mają być jedynymi, którzy chodząc do pracy muszą się liczyć z tym, że podczas wykonywania obowiązków służbowych spada na nich kaskada obelg, a odpowiedzialni za gałąź przemysłu, w której są zatrudnieni, przymykają na to oko albo wykonują działania pozorne (celowo wprowadzam język ekonomiczny – mam w pamięci przywoływany już na tym blogu edytorial „Observera”, zawierający prostą konstatację, że większość dużych prywatnych i publicznych instytucji spoza świata piłki wyrzuciłaby z pracy kogoś, kto wypowiadałby się tak, jak Terry do Ferdinanda)?
W trzecim numerze kwartalnika „Blizzard” czytałem znakomity tekst Gabrielle Marcottiego, który stawiał kolejne niepokojące pytania: czy niewielka liczba menedżerów, sędziów, członków klubowych zarządów itp. o kolorze skóry innym niż biały nie świadczy o tym, że uprzedzenia w tym świecie wciąż mają się doskonale, nawet jeżeli udało się zmniejszyć liczbę incydentów związanych z rzucaniem na boisko bananów? I co z lejącą się z trybun nienawiścią, która nie ma charakteru rasistowskiego? W puencie tekstu Marcottiego mowa była o tym, że świat futbolu tych zjawisk nie wypleni – że, owszem, może się udać wymusić zmianę zachowań, ale nie zmianę sposobu myślenia. Do tego drugiego potrzeba ewolucji całych społeczeństw – która rzecz jasna musi potrwać.
Co nie zmienia faktu, że czasem pojedynczy gest potrafi uruchomić lawinę. Ktoś na twitterze przywołał przy okazji meczu Milan-Pro Patria historię Rosy Parks, która w 1955 roku odmówiła ustąpienia miejsca białemu mężczyźnie i przejścia na tył autobusu – została aresztowana, a wydarzenie dało początek zorganizowanemu przez Martina Luthera Kinga bojkotowi transportu publicznego. Niecałe 60 lat później nie chce nam się wierzyć, że podobne rzeczy były możliwe. Podobnie jak nie chce nam się wierzyć, że niecałe ćwierć wieku temu Ron Noades, prezes Crystal Palace, mówił serio o Czarnych piłkarzach, że są wprawdzie szybcy i wysportowani, ale większość z nich nie umie czytać gry. W kwestii wykopywania rasizmu z futbolu wiele udało się zrobić, ale problem pozostał – pokazała to zresztą również niedawna burza wokół kampanii Kick It Out, zbojkotowanej przez część piłkarzy, uważających, że w obliczu zwiększającej się liczby incydentów rasistowskich władze piłki działają zbyt opieszałe. Oto, dlaczego takie gesty, jak wczorajszy Boatenga, zasługują na wsparcie.
Wyjdę na naiwniaka po raz tysiąc drugi (po raz tysiąc pierwszy zrobiłem to przed trzema miesiącami), ale powtórzę to jeszcze raz, bo w to wierzę: piłka nożna ma sens toczona fair, bez rasizmu i nienawiści. Ma sens, zjednoczona wokół chorego Patrice’a Muamby czy wokół ofiar tragedii Hillsborough, niezależnie od tego, czy lubi się Bolton i Liverpool, czy nie. Ma sens bez ręki Henry’ego, symulacji Drogby, teatralnych upadków Suareza i Bale’a. Ma sens, oceniająca sportowców według ich umiejętności boiskowych, nie zaś według wyznania, koloru skóry, płci czy orientacji seksualnej. I nie zarzucajcie mi tu politycznej poprawności – to Jan Paweł II, piłkarz-amator i kibic, apelował o „sport, który chroni słabych i nie wyklucza nikogo, uwalnia młodych z sideł apatii i obojętności i wzbudza w nich wolę zdrowego współzawodnictwa; sport, który stanie się czynnikiem emancypacji krajów uboższych, pomoże w walce z nietolerancją i w budowie świata bardziej braterskiego i solidarnego; sport, który będzie budził miłość do życia, uczył ofiarności, szacunku i odpowiedzialności, pozwalając należycie docenić wartość każdego człowieka”.
„Miałem sen”, zaczął wspomniany Martin Luther King jedno z najsłynniejszych przemówień w historii ludzkości. Ja również miałem sen. Są derby Krakowa, podczas których kibice gospodarzy rasistowsko obrażają jednego z piłkarzy gości. Nagle kapitan drużyny łapie piłkę w ręce i oburzony wykopuje ją w stronę sektora swoich fanów. „Nie chcę takiego kibicowania” – woła i schodzi z boiska.
Spełniony sen AVB
Napisał ktoś, że tytuł Man of the Match powinien przypaść dziecku Garetha Bale’a (Walijczyk – początkowo awizowany w pierwszym składzie – w ostatniej chwili opuścił stadion i wyruszył ze swoją dziewczyną do szpitala). Napisał niesłusznie, i to bynajmniej nie dlatego, że tytuł powinien przypaść Juanowi Macie. Rzecz w tym, że obecność Bale’a na boisku niewiele by zmieniła – nawet tego Bale’a, który przed tygodniem zachwycał formą w meczu Walii ze Szkocją. Już prędzej przydałby się, oj, jakby się przydał, Moussa Dembele do zatykania dziur między linią obrony a piłkarzami ofensywnymi, które tak umiejętnie zagospodarowywali Hazard, Oscar i wspomniany Mata. Druga linia Tottenhamu oddała im pole właściwie bez walki; walki, której podjęcie Dembele by gwarantował, a jego ruchliwość zmusiłaby także ofensywnych graczy Chelsea do większej ostrożności (fakt, że ustawienie 4-2-3-1 dzięki mobilności Belga przechodziło często w 4-3-3, był jednym z kluczy do serii czterech kolejnych zwycięstw Tottenhamu). Porównajcie jego zaangażowanie w grę defensywną w meczu z MU, z wczorajszą grą defensywną Huddlestone’a.
Nade wszystko zaś: przydałaby się lepsza postawa defensywy, w której trzech występujących wczoraj zawodników było jednak zawodnikami wyjściowej jedenastki. Zwłaszcza szokujących błędów Gallasa („trzy asysty” – powtarzali między sobą zachwyceni kibice Chelsea) nie dało się usprawiedliwić w żaden sposób i obecność Bale’a doprawdy niewiele by tu zmieniła. Czy Villas-Boas wyciągnie wnioski z katastrofalnej gry Francuza i da szansę Dawsonowi? Co zrobi z Walkerem, który od kilku tygodni ma obniżkę formy, a w ślad za tym również wyraźny spadek wiary w siebie (wczoraj, krytykowany niemiłosiernie przez własnych kibiców za postawę przy czwartym golu, najpierw emocjonalnie odpowiadał im na Twitterze, później zaś zdecydował się zamknąć konto na tym serwisie)? A skoro już jesteśmy przy decyzjach personalnych Portugalczyka: po wyjeździe Bale’a nie lepiej było postawić na innego skrzydłowego, młodego Townsenda, zamiast kazać się męczyć po lewej stronie najpierw Dempseyowi (okropnie zwalniał grę…), a później nieco tylko lepszemu Sigurdssonowi?
Zabawny jest ten futbol. Już w pierwszej połowie wyższość Chelsea nie podlegała dyskusji, choć – co charakterystyczne i może być dla gości jakąś przestrogą – także wówczas Tottenham zdołał zagrozić jej po stałych fragmentach gry, w drugiej jednak chwila zagapienia przy rzucie wolnym pozwoliła gospodarzom wrócić do gry i wkrótce osiągnąć ogromną przewagę, udokumentowaną golem Defoe’a. „Mecze rozgrywa się w głowach”, powtarzałem sobie, widząc animusz, z jakim poczynali sobie piłkarze Villas-Boasa; pasja, motywacja i inne emocje są w tej lidze ważniejsze od taktycznych niuansów i rozpracowywania oponenta – to, wystawcie sobie, słowa samego Portugalczyka z czwartkowej konferencji, „nie masakrujemy piłkarzy nadmiarem szczegółów” – dodawał AVB, którego nie bez powodu przecież nazywano w Chelsea „DVD”. Niedługo jednak. To, co w trakcie drugiej połowy zaczął wyprawiać grający za plecami Torresa tercet – jak się ruszał z piłką i bez, jak wymieniał pozycje, jak szukał się do wymiany podań i jak znajdował miejsca niezajmowane akurat przez rywali – przyprawiał o zawrót głowy dwójkę środkowych pomocników Tottenhamu. Zresztą trenerowi gospodarzy trzeba oddać, że szybko wyciągnął wnioski i w miejsce skołowanego kombinacjami rywali i zbyt rzadko próbującego odbierać im piłkę Huddlestone’a postanowił wstawić Livermore’a. Nie zdążył: zanim doszło do zmiany, Mata strzelił swoją pierwszą bramkę, zanim nowy piłkarz Tottenhamu zdążył poczuć grę – Hiszpan strzelił drugiego gola. Zdaje się, że już to raz napisałem, ale wysłanie Maty na kilkutygodniowy urlop zaraz na początku sezonu było genialnym posunięciem Roberto di Matteo: pomocnik wcześniej zagubiony i przygasły teraz strzela gola za golem i asystuje przy kolejnych, do spółki z równie efektywnym Hazardem. Sami zobaczcie akcję, w której Mata oddaje piłkę do Mikela, a potem rusza na wolne pole pomiędzy Walkerem i Gallasem, czekając na domknięcie trójkąta i kluczowe podanie Hazarda.
Kto potrzebuje Lamparda czy nawet Terry’ego? To też już raz napisałem: rewolucja Villas-Boasa dokonuje się w Chelsea z rocznym opóźnieniem (dziś strzelali piłkarze, których sprowadzał – Cahill i Mata, lub którym dał szansę – Sturridge); po wielu latach, podczas których drużyna osiągała sukcesy, choć nie zachwycała stylem, przyszedł czas także na piękny futbol. Nie mam żadnych wątpliwości, że o takiej właśnie grze marzył przed rokiem Portugalczyk – problem w tym, że nie bardzo miał ludzi.
Co mi się spodobało (copyright na formułę: Paweł Czado), to serdeczność między ławkami. Jeszcze przed rozpoczęciem meczu AVB podszedł do strefy Chelsea i przywitał się z całym sztabem szkoleniowym, a nawet z rezerwowymi piłkarzami – pofatygował się nawet do Lamparda, z którym przecież miał mocno na pieńku. Po zakończeniu spotkania serdecznie uścisnął się z Roberto di Matteo („Dziękowałem mu za Matę” – wyznawał później Włoch). Porażka nie jest jego winą – w tych okolicznościach i przy tych osłabieniach zrobił, co mógł, w przerwie potrafił jeszcze poderwać drużynę; o porażce zdecydowały indywidualne błędy i ekstraklasa rywali. Kiedy gospodarze kupowali Sigurdssona i Dempseya, goście sprowadzili Hazarda i Oscara – widać różnicę w budżecie, nieprawdaż?
Co mi się również w tej kolejce spodobało, to burza wokół kampanii Kick It Out, zbojkotowanej przez część zawodników, uważających najwyraźniej, że w obliczu zwiększającej się liczby incydentów rasistowskich władze angielskiej piłki działają zbyt opieszałe. Największą awanturę wywołała odmowa nałożenia koszulki promującej akcję przez Rio Ferdinanda i deklaracja Alexa Fergusona, że ukarze swojego zawodnika – ale warto podkreślić, że podobnych do Ferdinandowego gestów było więcej i że pochodziły w większości od piłkarzy czarnoskórych. Wyprowadzam z tego wniosek, że Kick It Out nie została sprowadzona do rytualnych gestów politycznej poprawności: że mówimy o rzeczach, które bolą, a gest Ferdinanda (a także m.in. Jasona Robertsa, Joleyona Lescotta czy wielu piłkarzy QPR – a tym brata Rio, Antona, i Evertonu) ma potrząsnąć i wezwać do działania, o które chodzi wszystkim marzącym o wykopaniu rasizmu ze stadionów, a nie pokazać, że nam jest wszystko jedno.
O ataku na Chrisa Kirklanda rozpisywać się nie ma potrzeby. Groza.
Szerszy interes piłki
Będzie o Chelsea, liderze tabeli. I będzie też o liderach Chelsea, niestety – o liderach na boisku i ich braku poza nim.
O liderze tabeli, wiadomo: zaczął sezon fantastycznie (choć dodajmy od razu, że kalendarz miał – może poza ubiegłotygodniowym Arsenalem – nienajtrudniejszy), jego nowy styl gry imponuje wielością rozwiązań, ofensywny kwartet odnajduje miejsce nawet w największym ścisku, zresztą – konieczną przestrzeń zapewniają wejścia bocznych obrońców (co widać choćby po asyście i golu Ivanovicia z Norwich). Duch Drogby wyegzorcyzmowany, długa piłka jako metoda gry pożegnana, Torres w formie, Mata odrodzony po urlopie zmyślnie udzielonym mu przez Roberto di Matteo (cztery gole i pięć asyst w ostatnich pięciu meczach!), Hazard szybki, Oscar zachwycający techniką. Doprawdy, chciałoby się pozostać na poziomie murawy ze Stamford Bridge, gdzie piłka tak cudownie krąży w trójkącie Mata-Hazard-Oscar i gdzie Hiszpan, Belg i Brazylijczyk tak wspaniale wymieniają się pozycjami, że nawet Alan Shearer w Match of the Day snuje porównania z Barceloną. Doprawdy, patrząc na dobry wpływ, jaki ma wchodzący coraz częściej z ławki Lampard, chciałoby się podyskutować, czy przypadkiem Roberto di Matteo nie przeprowadza w Chelsea rewolucji zaplanowanej przed rokiem przez Andre Villas-Boasa.
Nie da się jednak pozostać na poziomie murawy ze Stamford Bridge, bo dzisiejszy edytorial „Observera” – niedzielnej, tygodnikowej wersji „Guardiana” – wywołuje wszystkich zakochanych w angielskim (a może nie tylko angielskim) futbolu do tablicy. Piłka jest prosta: większość dużych prywatnych i publicznych instytucji spoza świata piłki wyrzuciłaby z pracy kogoś, kto wypowiadałby się tak, jak John Terry.
Jasne: powiedzmy od razu, że sąd go uniewinnił, bo dowody zgromadzone przez oskarżycieli nie okazały się wystarczająco mocne, jak na standardy angielskiego wymiaru sprawiedliwości, ale organizujący rozgrywki związek piłkarski, podobnie jak klub sportowy może w tym przypadku ograniczyć się do własnych przepisów i na podstawie stosowanego w Wlk. Brytanii tzw. dowodowego standardu prawdopodobieństwa ocenić, co wynika z faktu, że kapitan Chelsea nazwał Antona Ferdinanda „pieprzoną czarną ci…” (cytowanie drugiej obelgi, tej, by tak rzec, fallocentrycznej, pominę). Sąd uznał, że nie można ze stuprocentową pewnością dowieść, co i w jaki sposób Terry powiedział (a obrona podważała wiarygodność ekspertów, odczytujących jego słowa z ruchu warg), nie mówiąc już o tym, czy powiedział to, co powiedział, z zamiarem obrazy. Piłkarz z kolei zeznawał, że jedynie powtarzał, w dodatku sarkastycznie, słowa, których użycie zarzucił mu Anton Ferdinand. Tę wersję wydarzeń niezależna komisja Football Assotiation uznała jednak za „nieprawdopodobną, niewiarygodną i zmyśloną” (zreszą nawet sędzia podczas procesu był podobnego zdania – po prostu musiał zinterpretować cień wątpliwości na korzyść oskarżonego), kwestionując równocześnie rolę, jaką odegrał w całej sprawie świadek obrony Ashley Cole.
Mówiąc wprost: wygląda na to, że piłkarze Chelsea kłamali, a Cole manipulował zeznaniami – skądinąd przy współpracy klubowych urzędników. „Observer” pyta więc, czy władze Chelsea są z tego zadowolone? Czy akceptują fakt, że kapitan drużyny posługuje się takim językiem? Czy fani Chelsea są zadowoleni z faktu, że symbol tego klubu rasistowsko znieważa rywala? Czy sponsorzy drużyny, np. Samsung, są zadowoleni z tego, że ich marki kojarzone są z zacytowanym wyżej bluzgiem albo z wrzucaniem na Twittera obelżywych wycieczek pod adresem FA? „Chelsea powinna się wstydzić” – pisze redakcja angielskiej gazety – powinna się wstydzić zarówno z powodu całego incydentu, jak i z powodu Johna Terry’ego i Ashleya Cole’a. Dla mnie kluczowe jednak są dalsze słowa edytorialu: „Dla tych z nas, którzy kochają futbol, oglądanie tego, jak świat piłki radzi sobie z aferą Terry’ego, jest przygnębiające, zniechęcające i odrażające” (a przecież nie chodzi tylko o tę sprawę, bo łatwo wspomnieć żałosną reakcję Liverpoolu na incydent z udziałem Suareza i Evry). Przygnębiające i zniechęcające jest również dzielenie włosa na czworo, czyli dywagowanie, czy ktoś, kto ma w swoim języku rasistowskie sformułowania, jest rasistą. Doprawdy, wystarczy, że ma w swoim języku rasistowskie sformułowania i że te sformułowania kolportuje.
Otóż tak właśnie: wściekam się na odzywkę Terry’ego, kompromitującą reakcję władz Chelsea i bezsilność angielskiej federacji, tak samo jak wściekam się na nurkującego dziś w spotkaniu z Aston Villą Garetha Bale’a. Nie chodzi o klubowe sympatie czy antypatie, chodzi o zasady, bez których piłka nożna po prostu nie ma sensu.
Rzecz jest skądinąd bardzo a propos moich ostatnich aktywności pozablogowych i związanej z nimi rzadszej obecności na blogu: kończę książkę o futbolu. Książkę, w której wiele jest o tym, że futbol może być narzędziem społecznej zmiany, i której toczone tutaj dyskusje mnóstwo zawdzięczają. Chętnie więc odbędę kolejną: o granicznej sytuacji, w której „kapitana, lidera, legendę”, świetnego niewątpliwie piłkarza, oddanego swojej drużynie jak mało kto, należy surowo ukarać w imię – że zacytuję niesławny werdykt FA w sprawie przenosin Wimbledonu do Milton Keynes – „szerszych interesów tego sportu”.
Wyjdę na naiwniaka po raz tysiąc pierwszy, ale napiszę to, bo w to wierzę: piłka nożna ma sens toczona fair, bez rasizmu i nienawiści. Ma sens, zjednoczona wokół chorego Patrice’a Muamby czy wokół ofiar tragedii Hillsborough, niezależnie od tego, czy lubi się Bolton i Liverpool, czy nie. Ma sens bez ręki Henry’ego, symulacji Drogby, teatralnych upadków Bale’a. Ma sens, oceniająca sportowców według ich umiejętności boiskowych, nie zaś według wyznania, koloru skóry, płci czy orientacji seksualnej. I nie zarzucajcie mi tu politycznej poprawności – to papież Jan Paweł II, piłkarz-amator i kibic, mówił o ogromnym znaczeniu sportu, który „może sprzyjać upowszechnianiu wśród młodych ważnych wartości, takich jak lojalność, wytrwałość, przyjaźń, wspólnota, solidarność”, i apelował o „sport, który chroni słabych i nie wyklucza nikogo, uwalnia młodych z sideł apatii i obojętności i wzbudza w nich wolę zdrowego współzawodnictwa; sport, który stanie się czynnikiem emancypacji krajów uboższych, pomoże w walce z nietolerancją i w budowie świata bardziej braterskiego i solidarnego; sport, który będzie budził miłość do życia, uczył ofiarności, szacunku i odpowiedzialności, pozwalając należycie docenić wartość każdego człowieka”.
Jest piłkarz, którzy sprowadza wartość człowieka do „pieprzonej czarnej ci…”. Jest klub, którego ten piłkarz jest kapitanem. Oto dlaczego trudno się zachwycać zwycięstwem tego klubu nad Norwich.
Poczujcie się jak w domu
Owszem, Polska ma problem z rasizmem wśród kibiców. Owszem, wszystkie pokazane przez BBC sceny są prawdziwe i można by ich znaleźć dużo więcej. Tyle że podobny film można by nakręcić w Anglii. Gdyby Jan Pospieszalski przypadkiem był z kamerą w Londynie podczas ubiegłorocznych zamieszek, mielibyśmy teraz niezły pojedynek na „dokumenty”.
Zanim zaczniemy komplikować rzeczy proste, to i owo wyjaśnijmy. „Panorama” to program śledczy, często jadący po bandzie, niestroniący od prowokacji dziennikarskiej, niekiedy naginający fakty do założonych tez i zapewne niebędący w stanie udowodnić swoich racji w sądzie (w ostatnich latach oglądałem kilka wydań o „brudnych sekretach futbolu”, czyli np. o przekrętach podczas handlu piłkarzami w angielskiej piłce i o korupcji w FIFA: szalenie efektownie podane, miały niewiele twardych dowodów). Nie powinno się przypisywać mu standardów, jakie zwykle kojarzymy z dziennikarstwem BBC. Ekipom pracującym dla „Panoramy” niewątpliwie wolno więcej niż reporterom World Service, w polskich telewizjach znajdziemy na pęczki podobnych programów, a przywołany tu już Jan Pospieszalski nie byłby przykładem najbardziej bulwersującym.
Czy to oznacza, że mogę wzruszyć ramionami albo napisać – jak zrobiłem to już przed czterema laty, przy okazji innego materiału BBC o polskim rasizmie – że „przyganiał kocioł garnkowi”? Wypomnieć Anglikom, że niedawny kapitan ich reprezentacji i kadrowicz na Euro John Terry ma sprawę karną w związku z zarzutami o rasizm właśnie? Że Chelsea czy Arsenal mimo wielu wysiłków wciąż nie potrafią wyperswadować swoim kibicom śpiewania „Spurs are on their way to Auschwitz”? Że policja brytyjska prowadziła sprawy przeciwko kilkunastu kibicom Tottenhamu właśnie po tym, jak z niewiarygodnym stężeniem nienawiści potraktowali odpytywanego skądinąd przez „Panoramę” Sola Campbella? Że gdyby puścić w TVP zapis kamer wewnętrznych ze stadionu Portsmouth, z października 2008, pokazujących ludzi śpiewających o angielskim obrońcy jako chorym psychicznie geju-nosicielu wirusa HIV, który oby wkrótce się powiesił, albo wręcz – wybaczcie – o „czarnym chciwcu z tyłkiem do wynajęcia”, to efekt byłby równie porażający, jak kadry z Krakowa, Warszawy czy Łodzi?
A może wystarczyłoby powiedzieć, jak polski minister spraw zagranicznych na Twitterze, że ambasada brytyjska nie odnotowała incydentów rasistowskich w Polsce wobec swoich obywateli w ostatnich osiemnastu miesiącach? Albo zacytować Kostka Geberta, wypowiadającego się dla BBC miesiąc wcześniej, że problem antysemityzmu w naszym kraju wcale nie jest większy niż na zachodzie Europy („W Polsce zawsze chodzę w jarmułce i nie mam kłopotów, a w Paryżu byłem z jej powodu obrażany”)? Przypomnieć, że z kolejnych badań socjologicznych wynika, iż poziom polskiej niechęci do innych nacji systematycznie się zmniejsza? Że przyjeżdżają tu turyści, że policja przygotowuje się do Euro wyłapując bandziorów (czy nie to samo robili i robią przed każdym kolejnym turniejem Brytyjczycy?)
Owszem, mam ogromną ochotę to zrobić – także dlatego, że ja również jestem dumny z faktu, jak w ostatnich latach zmieniła się Polska, jak głęboko i z otwartą przyłbicą dyskutowano w niej np. problem antysemityzmu. Jest tylko jeden szkopuł i napisałem o nim w pierwszych zdaniach: mamy problem z rasizmem wśród kibiców, a wszystkie pokazane przez BBC sceny, nawet jeśli wyrwane z dużo bardziej kolorowego tła, są prawdziwe. Od lat czytam publikowaną na łamach „Nigdy Więcej” rubrykę z mało efektownym tytułem i ponurą zawartością „Monitoring rasizmu i ksenofobii na stadionach i wokół polskiego sportu”. W ostatnim numerze mamy przegląd incydentów od Dundee i Gaziantep (chodzi o mecze wyjazdowe Śląska i Legii), przez Kościerzynę, Częstochowę, Gdynię, Rzeszów, Jasło, Iławę, Nowy Dwór Mazowiecki, Wrocław, Warszawę, Elbląg, Lublin, Olsztyn, Bełchatów, Białystok, Dębicę, Malbork, Lipsko, Szczecin, Adamowice, Toruń, Chorzów, Poznań, po Gorzów Wielkopolski… pięć bitych stron drobnym druczkiem. W tym sensie kluczem do wczorajszego filmu BBC wydaje mi się zdanie wypowiedziane w nim przez Jacka Purskiego podczas szkolenia dla wolontariuszy: „Jeżeli wy nie podejmiecie działania, działanie podejmie dziennikarz, który napisze, że w Polsce są sami rasiści”.
Na mojej półce, oprócz kolejnych numerów „Nigdy więcej”, stoi również broszura wydana przez Stowarzyszenie Otwarta Rzeczpospolita, będąca analizą zachowań prokuratorów wobec zachowań antysemickich. Jej tytuł brzmi: „Przestępstwa nie stwierdzono”, a kluczowym pojęciem jest „znikoma szkodliwość społeczna”. Wściekły jestem, oglądając moje miasto przedstawione jako miasto rasistów, i doskonale rozumiem wszystkich tych, którzy w trosce o dobry wizerunek gospodarza Euro wysyłają teraz sprostowania do BBC. Ale pamiętam również Grzegorza Latę, który mówił po zwolnieniu Leo Beenhakkera, że „podaliśmy sobie ręce jak biali ludzie”, i w gruncie rzeczy czuję ulgę, że „Panorama” nie użyła tego jako kolejnego argumentu.