Tym razem powody do narzekania na komputer, układający listę spotkań angielskiej Premier League, miałby nie Alex Ferguson, Arsene Wenger czy Rafa Benitez, ale menedżer Reading Brian McDermott. Oto za sprawą terminarza rozgrywek, który w jeden weekend spotyka zarówno Manchester United z Liverpoolem, jak Arsenal z Manchesterem City, takie mecze, jak Reading-WBA schodzą na plan dalszy – nawet jeśli spokojnie można by od nich zacząć i na nich skończyć.
Cierpiący od miesięcy kibice Reading cierpieli także w tym spotkaniu: ich drużyna próbowała konstruować ataki mocno nieporadnie, między obroną a drugą linią wyła dziura, której nie potrafił załatać debiutujący (i zmieniony w przerwie) Carrico. Nieźle zorganizowane w obronie West Bromwich groźnie kontratakowało – do stworzenia zagrożenia wystarczała w gruncie rzeczy szybkość Morrisona i siła Lukaku (jeśli w tej formie Belg wróci na Stamford Bridge, gdzie jest już przecież także Demba Ba, Torres naprawdę będzie musiał szukać innego klubu…), ale przede wszystkim wydawało się kontrolować przebieg wydarzeń – aż do 82. minuty. „Najbardziej niebezpieczny wynik to 2:0”, przekonują się zwykle kibice i zwykle mają rację – WBA nie zdobyło trzeciej bramki, choć po uderzeniach Lukaku słupek na Madejski Stadium pewnie nadal się trzęsie, i na 8 minut przed końcem zwycięstwo zaczęło wymykać mu się z rąk. Niesamowita historia, w której nie o taktyce rozmawiamy, a o wreszcie tętniących życiem trybunach (wcześniej siedziały cicho albo wręcz buczały na swoich), wierze i nadziei jednych, panice i spętanych nogach drugich. No, może jeszcze o sprytnym przepuszczeniu piłki przez Morrisona do Kebe przy pierwszym golu dla gospodarzy, i o naprawdę chytrze wykonanym przez Iana Harte’a (kogóżby innego?) rzucie wolnym, po którym zgrywający piłkę do Pogrebniaka Pearce wyszedł w chwili dośrodkowania przed pole karne…
Zanim spojrzymy na szczyt, powiedzmy tylko, że walka o utrzymanie się zaostrza: Southampton z Borucem w bramce zwyciężył, w powstrzymaniu kryzysu Aston Villi nie obejdzie się chyba bez zmiany menedżera, Newcastle niebezpiecznie osuwa się tam, gdzie zwykle o tej porze roku jest Wigan – no i pozostaje jeszcze Queens Park Rangers, w którym nieznany dotąd raczej z taktycznego nowinkarstwa Harry Redknapp zaczął ustawiać Adela Taarabta jako „fałszywą dziewiątkę”, wracającą do pomocy i próbującą absorbować uwagę grających w tej strefie zawodników (to dlatego Michael Dawson tyle razy przekraczał z piłką linię środkową – przez ogromne fragmenty spotkania na Loftus Road nie miał kogo pilnować, a i Vertonghen wychodził wysoko, żeby nie stracić Marokańczyka z oczu; więcej o grze Taraabta pisze Michael Cox, a Wy popatrzcie, w których sektorach boiska otrzymywał piłkę podczas meczów z Tottenhamem i Chelsea), a Shauna Derry’ego wydelegował przed linię obrony, gdzie równie sędziwi Hill i Nelsen mają wyraźnie dobry wpływ na Fabio i Onuohę. Ustawienie 4-1-4-1 sprawiło Tottenhamowi duże kłopoty: przed polem karnym było gęsto, ataki ze skrzydeł nie przynosiły powodzenia, a kiedy Bale na stałe zszedł do środka – przestał otrzymywać piłki. Tym razem słabiej grał ściśle pilnowany przez Mbię Dembele, często zwalniający grę bądź podający z rzadką u niego niefrasobliwością. W sumie spotkanie z Tottenhamem ułożyło się dla podopiecznych Redknappa podobnie jak mecz z Chelsea: wytrzymany pierwszy napór, z genialnymi interwencjami Julio Cesara po strzałach Defoe’a i Adebayora, a potem rosnąca pewność siebie w miarę, jak rywalom kończyły się pomysły. AVB ma niewątpliwą zagwozdkę z Adebayorem: napastnik, żeby się odblokować, musi grać i musi czuć wsparcie trenera, tymczasem w takim meczu jak wczorajszy lepiej byłoby postawić na swobodniej czującego się między liniami Dempseyea. Na szczęście były napastnik Arsenalu wyjeżdża na Puchar Narodów Afryki i problem jego niskiej skuteczności przestanie na jakiś czas być naszym problemem…
Szkoda, że Torres nigdzie się nie wybiera i Rafa Benitez nadal będzie się mozolił przy ustalaniu składu Chelsea. Na Britannia Stadium zostawił Hiszpana w rezerwie, ale w kolejnym spotkaniu pewnie znów będzie musiał na niego postawić – ku udręce kibiców. Nie pisałem o Chelsea przy okazji meczu ze Swansea, nie chcąc nadmiernie rozkołysać huśtawki „kryzys-kandydat na mistrza-kryzys” – uważałem i uważam, że Rafa Benitez nie jest dla fanów tej drużyny powodem do zmartwienia, choć wczoraj niewątpliwie potrzeba było wsparcia Waltersa, który strzelił dwa samobóje, żeby wygrać ze Stoke aż tak przekonująco. Zanim piłkarz gospodarzy wpakował piłkę do własnej bramki po raz pierwszy (w przeklętej 46. minucie, czyli „do szatni”…), mecz był wyrównany – ba, także przy stanie 0:1 fani Chelsea przeżyli chwilę grozy, gdy sędzia Marriner pokazał na jedenasty metr po faulu Azplicuety na Etheringtonie, by sekundę później wycofać się z decyzji, bo znakomita jak zawsze Sian Massey podniosła chorągiewkę pokazując spalonego. Rzecz w tym, że dążące do wyrównania Stoke się odsłoniło, Hazard czy Mata mieli dużo miejsca, a co się dzieje, jak Hazard czy Mata mają dużo miejsca, wiedzą te wszystkie drużyny, którym Chelsea pakowała po pięć czy osiem bramek…
Po obejrzeniu meczu MU z Liverpoolem przestałem się dziwić wyznaniu sir Alexa Fergusona, że przestał sprawdzać terminarz spotkań i miejsce w tabeli dzisiejszego rywala. Mecz zapowiadany jako wydarzenie kolejki był dla wicemistrza Anglii meczem, jak każdy inny mecz z drużyną środka tabeli: meczem do wygrania bez nadmiernego wysiłku i meczem, w którym – jak to często w tym sezonie – mimo przewagi na papierze trzeba się było denerwować o ostateczny wynik. Nie za mocne to United, powtarzamy za każdym razem, kiedy przyglądamy się tej drużynie; problem w tym, że prawie za każdym razem wygrywa.
Jej wejście w mecz z Liverpoolem było oczywiście imponujące. Świetnie kontrolujący grę Carrick, za szybki czasem nawet dla kolegów Welbeck, skuteczny van Persie, rozważny Cleverley, romantyczny Kagawa – za każdym razem niby nic (z wyjątkiem bajecznego podania Carricka, po którym Rafael wyłożył piłkę van Persiemu, Holender uderzył piętą, a Skrtel zablokował…), za każdym razem niby dużo piłkarzy Liverpoolu we własnej strefie obronnej i za każdym razem hektary wolnego miejsca dla atakujących gospodarzy… Akcja, zakończona golem van Persiego, podczas której piłka krążyła między Kagawą, Welbeckiem i Cleverleyem, zanim trafiła do Evry, była jednak znakomitą ilustracją nie tyle siły gospodarzy, co słabości ich rywali. Gdzie było wówczas trzech środkowych pomocników Liverpoolu? Dlaczego żaden nie przerwał jej zanim jeszcze piłka powędrowała do Evry? W zasadzie dopiero po wejściu Sturridge’a pressing, którego mogliśmy się spodziewać po Liverpoolu, zaczął jako tako funkcjonować, a piłkarze MU zaczęli tracić piłkę – także na własnej połowie, co stało się przyczyną jednej czy dwóch niebezpiecznych sytuacji z udziałem dobrze współpracujących Suareza i Sturridge’a. W drugiej linii gości zawiódł zwłaszcza Joe Allen – prawdę mówiąc za wszystkie swoje straty bardziej niż Lucas nadający się do zmiany.
Tuż po przerwie miała miejsce pierwsza tego popołudnia kontrowersyjna decyzja sędziego: Howard Webb uznał drugiego gola dla MU, choć Vidić był na spalonym. Przy piekle, jaką wywołały rozstrzygnięcia Mike’a Deana w meczu Arsenalu z MC decyzja niemal niewinna, zresztą głównym problemem tej akcji było dramatyczne odpuszczenie krycia Evry. Co do meczu Arsenalu zaś: kibiców Kanonierów musi boleć, jak sądzę, nie sam fakt, że sędzia pokazał Koscielnemu czerwoną kartkę, ale idiotyczne zachowanie samego obrońcy – i późniejsze gapiostwo jego kolegów przy obu bramkach. Chwyt, jaki Francuz zastosował na Dżeko był wszak z gatunku zapaśniczych, a okazja bramkowa, jaką udaremnił faulując Bośniaka, była oczywista. Brak koncentracji Vermaelena i Gibbsa przy szybko wykonanym rzucie wolnym, po którym piękną bramkę strzelił Milner, zasługiwał na wytarganie za uszy przez Steve’a Boulda. Gibbsowi należała się też bura za stratę piłki na rzecz Zabalety, która przyniosła w konsekwencji drugą bramkę dla gości. Później mecz przypominał sesję treningową, której tematem było granie w przewadze – wszystkim trenerom polecam analizę zachowania w tej fazie spotkania Davida Silvy. Niewiele więcej było do analizowania niestety – z piłkarzy Arsenalu walczył tylko Wilshere…
Co do czerwonej kartki dla Kompany’ego, jak wielu uczestników Twitterowej debaty uważam, że jest zgodna z duchem i literą prawa: było to wejście niebezpieczne jak cholera i było to wejście obiema nogami. Wiem, że Kompany najpierw wybił piłkę, że jest świetnym obrońcą i że unika brutalnej gry, ale sorry: prawo jest prawo, lepiej dla zdrowia piłkarzy, że tak je skonstruowano.
Jakaś puenta by się przydała, najlepiej literacka. No to kupcie ostatni numer „Tygodnika”, gdzie Jerzy Pilch układa z ulubionych pisarzy nie jedną, i nie dwie, tylko trzy drużyny piłkarskie. „Czerwona kartka za kopnięcie przeciwnika bez piłki – Tołstoj. Żółta – za symulowanie karnego – Mann (…). Żółte kartki: za niebezpieczną grę – Kafka, za ubliżanie sędziemu – Czechow”… Co tu narzekać na Webba czy Deana, Koscielnego czy Kompany’ego…
PS Obrazki ze Stats Zone wrzucę, jak dojadę do domu 😉