Pewnych rzeczy nie warto nadmiernie komplikować. I Roy Hodgson świetnie to wie, bo nieraz już potrafił wykrzesać maksimum z mocno przeciętnych drużyn. Pamiętacie, jak grała jego Szwajcaria albo jego Fulham? Nie macie w drużynie Pirlo, Modricia, Iniesty czy Ozila, no to zbierzcie do kupy rzemieślników i przypomnijcie im, na czym polega solidne rzemiosło. Ustawcie dwie czteroosobowe grupy w dwie linie, z przodu postawcie drągala, którego z poziomu jednej z tych linii próbujcie trafić w głowę (wiecie przecież, że z ostatnich ośmiu goli, straconych przez Szwedów, siedem zdobyto właśnie głową), i dodajcie mu jeszcze do pomocy takiego drugiego, w miarę ruchliwego. Popracujcie trochę nad stałymi fragmentami gry. I miejcie na ławce szybkiego rezerwowego, w sam raz do wpuszczenia, kiedy drużynie nie idzie (tylko nie wystawiajcie go, broń Boże, od pierwszej minuty, bo się nie będzie łobuz wracał: był w drugiej połowie, już po wejściu Walcotta, taki moment, że lewy obrońca Szwedów prowadził na bramkę Harta atak za atakiem, a piłkarz Arsenalu ani myślał mu w tym przeszkadzać). Poza tym zachowujcie się jak wcielenie przeciętności, tak aby nikt – z własnymi piłkarzami włącznie – nie pomyślał, że wiążecie z tym turniejem jakiekolwiek ambicje.
Tylko pamiętajcie jeszcze, żeby im powiedzieć o niefaulowaniu zbyt blisko własnego pola karnego, bo jeszcze ich nie nauczyliście, jak się bronić przy stałych fragmentach. To, co zrobili Anglicy w pierwszych minutach drugiej połowy, było czymś niewiarygodnym: owszem, czasem nie ma wyjścia i trzeba przerwać akcję rywala faulem, ale przewinienia, po których Szwedzi dostawali rzuty wolne, były z tej perspektywy kompletnie bez sensu. Podobnie jak późniejsze ustawienie w polu karnym: złamanie spalonego przy pierwszej bramce i komiczna próba krycia indywidualnego przy drugiej. Przecież skuteczność rzutów wolnych Larssona i wejść w szesnastkę Melberga jest znana każdemu członkowi angielskiej ekipy z boisk Premier League. Ech, zachowywali się przy rzutach wolnych jak nie przymierzając Szwedzi… Ech, jajko Kolumba a la Hodgson, choć tak nieskompliowane, momentami okazywało się nieświeże. Komiczni Anglicy.
Kosmiczni Anglicy. Marudzenie po takim meczu byłoby przecież grzechem. Przestajemy więc analizować, przestajemy się zastanawiać, co by było, gdyby Walcott jednak nie trafił (zwykle nie trafia…), a zaczynamy się oddawać rozważaniom metafizycznym. Jakoś tak się zdarza, że prawie na wszystkich wielkich imprezach Anglicy uczestniczą w meczach najlepszych i najbardziej dramatycznych. Tak było na Euro ’96, kiedy rozbijali Holandię, tak było na mundialu ’98, kiedy potykali się z Argentyną, i na Euro 2000, kiedy przegrali z Portugalią, i na mundialu 2002, kiedy polegli z Brazylią, i na mistrzostwach w 2004, kiedy Ricardo bronił ich karne bez rękawic, i w RPA, gdzie nie uznano im gola w meczu z Niemcami… Dziś uczestniczyli w kolejnym thrillerze, warto dodać: wyrównanym do granic błędu statystycznego (posiadanie piłki 50:50, podania 466:558 na korzyść Szwedów, w tym celne 81:83 proc., strzały 13:13, w tym celne 7:6). I do złudzenia przypominającym spotkania Premier League, z ich tempem, z ich dośrodkowaniami, z ich rosłymi napastnikami, grającymi plecami do bramki i usiłującymi rozprowadzać kolegów z drugiej linii, ale także – powiem to głośno – z ich prostymi błędami, które takiego Xaviego czy Pirlo przyprawiłyby o depresję.
Różnicę zrobiło pojawienie się na boisku Theo Walcotta, o którym przed laty inny wybitny prawoskrzydłowy Chris Waddle powiedział, że nie ma piłkarskiego mózgu. „Walcott Welbeck Wonderful”, będzie krzyczała okładka jutrzejszego „Daily Telegraph”, dając kolejny dowód na to, że pewnych rzeczy nie warto nadmiernie komplikować. Miałbym wprawdzie ochotę powiedzieć, że ze 180 minut rozegranych dotąd na tym turnieju, Anglicy mogli się podobać przez jakiś kwadrans, ale powstrzymam się, bo myślę sobie, że na takich piętnastu minutach można wiele zbudować. Najważniejsze, żeby Roy Hodgson (by odwołać się do nieśmiertelnej już frazy Giovanniego Trappatoniego), nie mając kota w worku, nie udawał, że ma kota w worku.
Co jeszcze? „I pusto – smutno – tęskno w bujnej Ukrainie”, której wszystkie słabości zostały obnażone przez niewysilających się przecież zbytnio Francuzów. Rozmaite znaki na niebie wskazywały, że to się nie może skończyć dobrze, myślałem sobie, patrząc jak wychodzący na boisko Andrij Szewczenko „Szybkim głowy pomiotem strząsnął złote włosy / Jak by się pozbyć starał zimnej na nich rosy”, a potem „W natłoku wrogów, co go od swoich rozdziela / Sam – bez wsparcia – nadziei – świadka – przyjaciela” próbował się przedrzeć przez francuską obronę. Symbolem ukraińskiej nieporadności była akcja zakończona strzałem w słupek Cabaye’a, przed którym piłkarze Blanca wymienili bodaj trzydzieści podań na połowie rywala – było ich tam pewnie nie więcej niż czterech czy pięciu, a i tak nawet dziesięciu Ukraińców nie potrafiło odebrać im piłki.
Dzisiaj jest, jak mi się zdaje, półmetek fantastycznego turnieju. Turnieju główek i prostopadłych podań, cudownych bramek Błaszczykowskiego, Pirlo czy Welbecka, śpiewu irlandzkich kibiców i burzy nad Donieckiem. Spieszcie się kochać Euro, tak szybko odchodzi. Zwłaszcza że następne nie będzie już takie dobre, skoro UEFA chce powiększyć liczbę uczestników do dwudziestu czterech.