Archiwa tagu: Tuchel

Walka kogutów na Stamford Bridge

Owszem, smakowało. Bramka w ostatniej minucie doliczonego czasu gry, bramka dająca remis w wyjazdowym meczu derbowym z rywalem w walce o miejsce w pierwszej czwórce, bramka na stadionie, który jest symbolem tylu lat porażek, a w dodatku jeszcze bramka po stałym fragmencie gry – czyli w ostatnich czasach raczej rzadkość i powód do wzmocnienia sztabu szkoleniowego pracującym do niedawna z reprezentacją Włoch Giannim Vio – to wszystko są powody, by się cieszyć. Powodem, by się cieszyć, jest także taktyczna zmiana, jakiej dokonał Antonio Conte w drugiej połowie: przejście na ustawienie 4-2-4, wypróbowane skądinąd bodaj tylko raz przez tego trzymającego się systemu 3-4-2-1 szkoleniowca, w styczniowym meczu z Chelsea skądinąd. Włoch podjął ryzyko, Chelsea miała dzięki temu kilka dobrych okazji (Conte mówił zresztą po meczu, że trójka defensorów nie dałaby sobie wbić takiej bramki, jak ta na 2:1), ale przynajmniej przewagę w środku pola udało się zniwelować; tę przewagę, która powodowała, że zwłaszcza w ciągu pierwszych 45 minut mecz wyglądał, jak wyglądał. Ostatni powód do zadowolenia wiąże się z jakością rezerwowych; kiedy mówiliśmy – także w studiu Viaplay, gdzie na zaproszenie Pawła Wilkowicza dziś zadebiutowałem – o przepaści, jaka dzieliła te dwie drużyny podczas trzech meczów styczniowych, wspominaliśmy też, że trener Tottenhamu miał wówczas na ławce niewielu zawodników zdolnych do odmiany boiskowej sytuacji, a teraz Richarlison sprawiał problemy porządnie już podmęczonym obrońcom Chelsea, Bissouma wniósł sporo energii w drugiej linii, zwłaszcza zaś przydała się obecność Perisicia przy dośrodkowaniach z rzutów rożnych. W tym sensie naprawdę jesteśmy już w innym miejscu niż siedem miesięcy temu.

Co nie zmienia faktu, że w przerwie miałem poczucie, iż od stycznia nie minęło więcej niż kilkanaście dni. Chelsea dominowała kompletnie, jej piłkarze byli szybsi i agresywniejsi (tak, nie zapomniałem, jak Cucurella przejechał się korkami po kolanie Romero…), błyskawicznie doskakując do piłkarzy Tottenhamu, kiedy tylko ci próbowali rozpocząć jakąś akcję. Najboleśniejsza była strata Kulusevskiego przed golem Jamesa, ale już w pierwszych 45 minutach było tego trochę, a hybrydowe ustawienie, w którym gospodarze płynnie przechodzili z gry trójką obrońców na czwórkę (Loftus-Cheek przesuwał się wtedy znacznie wyżej, Cucurella natomiast zostawał z Silvą, Jamesem i Koulibalym), pozwoliło im panować nad środkiem pola w sposób aż tak absolutny. Gol po tyleż pięknym woleju Koulibaly’ego, co po nieudanym kryciu strefowym gości we własnym polu karnym, dodatkowo uniemożliwił taką grę, jaka Contemu i jego drużynie odpowiada najbardziej (i jakiej próbowali w pierwszej fazie spotkania, choć niebędący chyba w pełni formy, a z pewnością świetnie pilnowany przez Jamesa Son zdecydowanie nie ułatwiał): błyskawicznych wyjść z własnej połowy i rozpędzenia się gdzieś pomiędzy nienajszybszymi przecież defensorami Chelsea.

To będzie temat kolejnych tygodni i miesięcy: tak zwany plan B, kiedy rywale wiedzą już doskonale, na czym opiera się ulubiony system Antonio Conte, a zapewne także plan C, do zastosowania w sytuacji, kiedy to przeciwnik zamierza bronić się nisko i oddać Tottenhamowi inicjatywę. Ta drużyna wciąż nie czuje się komfortowo w ataku pozycyjnym i wciąż prosi się o kreatywnego pomocnika, który potrafiłby nie tylko błyskawicznie przeprowadzić piłkę od obrońców do atakujących, ale także jakimś niebanalnym podaniem rozmontować szczelną defensywę. Owszem, coś takiego świetnie robi Harry Kane, ale przecież akurat jego trenerzy wolą widzieć raczej w polu karnym rywala. Wahadłowi? Ci, którzy rozpoczęli ten mecz od pierwszej minuty, byli najsłabszymi ogniwami, a różniło ich tylko to, że Emerson Royal gorzej radził sobie w ofensywie, a Sessengon w defensywie. Może trudno się dziwić, zważywszy na to, jak często pod jego nosem rozgrywali sobie piłkę w trójkącie Loftus-Cheek, James i Kante…

No ale trzeba w końcu powiedzieć: były też rzeczy, które nie smakowały. Awanturę o wślizg Bentancura pomijam: obejrzałem tę akcję na wielkim monitorze w studio wystarczająco wiele razy, żeby uznać, iż Urugwajczyk zdążył trącić piłkę, a mój sąsiad Adam Targowski zna instrukcje sędziowskie wystarczająco dobrze, żeby z wielką pewnością twierdzić, że Richarlison nie uniemożliwił Mendy’emu interwencji przy strzale Hojbjerga. Faktu, że Romero pociągnął za włosy Cucurelli na chwilę przed golem na 2:2 (albo raczej tego, że sędzia nie dał Argentyńczykowi żółtej kartki, a gospodarzom wolnego), zrozumieć jednak nie potrafię. Przy całej mojej miłości do Tottenhamu, przy frajdzie, jaką sprawiło mi to, że Harry Kane jest o jedno trafienie mniej w misji pobicia rekordu najskuteczniejszego w dziejach klubu Jimmy’ego Greavesa, uważam, że w tej ostatniej minucie doliczonego czasu gry nie kolejny róg Tottenhamu powinniśmy oglądać, a wznowienie gry ze stojącej piłki przez któregoś z graczy Chelsea.

Kompetencja taktyczna Thomasa Tuchela zachwyca mnie równie mocno, jak szybkość akcji rozwijanych przez Mounta, Sterlinga czy Havertza (ależ miał szansę po dośrodkowaniu Jamesa, ale też jak pięknie rozegrał piłkę ze Sterlingiem przed rogiem, po którym Chelsea strzeliła pierwszego gola…) albo hiperaktywność Kante, oby zdrów był jak nadłużej. Zdaję sobie sprawę, że lato z pełniącym także rolę tymczasowego dyrektora sportowego nowym właścicielem Toddem Boehlym za plecami z pewnością do łatwych nie należało. Widzę, że sprint po bramce na 2:1 był z gatunku tych, którymi przed laty popisywał się Jose Mourinho. Owszem, zmierzam do myśli, że trochę za łatwo Niemiec traci nerwy i trochę za bardzo próbował pokazać Włochowi, że tak naprawdę był w tym meczu lepszy. Szkoda, bo coś, co zapowiadano szumnie jako „bitwę na Stamford Bridge”, okazało się ostatecznie walką kogutów.

Ale Niemiec miał rację. I kropka.

Arcymistrz, który przegrywa sam ze sobą

Największy paradoks tego finału? Pep Guardiola nie przegrał z Thomasem Tuchelem. Przegrał sam ze sobą. Co gorsza: kolejny już raz w meczu o tak wielką stawkę.

To powtarzający się wątek w opowieściach o szkoleniowcu Manchesteru City: jest człowiekiem, który dobrych pomysłów ma aż nadto, a w związku z tym – jak to ujął kiedyś jeden z najwnikliwiej obserwujących jego karierę dziennikarzy Marti Perarnau – bywa człowiekiem, który we wszystkie swoje pomysły wątpi. W ciągu ostatnich kilku lat pracy w Monachium i Manchesterze zdobywał, owszem, mistrzostwa kraju, a jego drużyny wspinały się na szczyty wyrafinowania, jednak w starciach pucharowych, kiedy o losach pojedynku z którymś z rywali miało zdecydować 90 czy 180 minut, zwyczajnie przekombinowywał. Zmieniał nagle ustawienie, niespodziewanie proponował podopiecznym rozwiązania, których od jakiegoś czasu nie ćwiczyli, dokonywał nieoczekiwanych zmian w składzie. Co ważne: za każdym razem teoretycznie miał słuszność, na papierze spójności jego koncepcji nie sposób było czegokolwiek zarzucić, kiedy ogłaszano skład wyjściowej jedenastki albo obserwowano pierwsze minuty meczu eksperci z uznaniem kiwali głowami, ostatecznie jednak… nic z tego nie wychodziło. Tak było w starciach jego Bayernu z Realem Ancelottiego (nieoczekiwane przejście na niećwiczone wcześniej ustawienie 4-2-4 i oddanie rywalom tak zawsze ważnej dlań kontroli nad środkiem pola nazwał największą wtopą w swoim życiu; pytanie, czy ta wczorajsza nie była jeszcze większa?), tak było w pojedynkach Bawarczyków z Barceloną Luisa Enirique, kiedy zemściła się na nim decyzja o wystawieniu naprzeciwko Messiego, Suareza i Neymara trójki kryjących indywidualnie obrońców, tak było w bojach Manchesteru City z Liverpoolem Kloppa, Tottenhamem Pochettino, a w końcu przed rokiem z Olympique Lyon Garcii. Szczerze mówiąc po pierwszej połowie kwietniowego meczu z PSG Pochettino wydawało się, że przygoda Guardioli z Ligą Mistrzów i tym razem skończy się na półfinałach, na drugą połowę wyszedł jednak kompletnie inny Manchester City – i zdołał odwrócić losy niepomyślnie układającego się spotkania. W starciu z Chelsea Tuchela już zrobić tego nie zdołał.

Tak, owszem, nie mylą się Państwo. Zamiast pisać o starciu drużyn, ewentualnie o konfrontacji zawodników, piszę najpierw o pojedynku trenerów. Z początku myślałem, że to tylko moja obsesja, w dodatku związana z wiekiem: mam tyle lat co Guardiola, a i od Tuchela dzieli mnie tylko kilkanaście miesięcy, więc widzę, że im starszy jestem, im dłużej oglądam piłkę nożną i im więcej o niej czytam, tym częściej myślę o niej jako o świecie, w którym zmagają się nie jacyś tam piłkarze czy jakieś tam kluby, a właśnie trenerskie umysły. Tak, to musi być kwestia wieku: będąc pięćdziesięciolatkiem trudno już udawać, nie tylko przed światem, ale i przed samym sobą, że mogłoby się biegać równie szybko jak Sterling, podawać równie wizjonersko jak de Bruyne, łapać równie pewnie jak Mendy, robić wślizgi tak ofiarnie jak Kante czy choćby pudłować jak Werner. Będąc mężczyzną w średnim wieku z żadnym piłkarzem się już nie utożsamisz, jedynie, co ci ewentualnie pozostało, to myślenie, że mógłbyś zasiąść na ławce i nimi pokierować – cóż innego zresztą robisz wtedy, kiedy spędzasz długie godziny grając w Football Managera?

Przyznają Państwo jednak, że rozegrany wczorajszego wieczora finał jak mało który w najświeższych dziejach futbolu – przynajmniej spośród meczów najwyższej rangi – sprzyjał takiemu podejściu. Jego głównym tematem nie była przecież konfrontacja największych gwiazd futbolu (owszem, w rankingach najlepszych rozgrywających de Bruyne znalazłby się bardzo wysoko, wśród stoperów z pewnością wyróżniano by Diasa, a wśród defensywnych pomocników – Kante, spisywanego już skądinąd na straty za kadencji dwóch poprzedników Tuchela w Chelsea, ale gdzie im wszystkim do popularności i ekscytacji, jaką budzą starcia Messiego, Ronaldo, Lewandowskiego, Mbappe czy Haalanda?), nie była nim także konfrontacja najsłynniejszych drużyn świata (Real, Barcelona, Manchester United czy Liverpool miały w tym sezonie swoje kłopoty), postawiłbym nawet ryzykowną tezę, że nie była nim także konfrontacja największych pieniędzy (w sumie to pocieszające, że można było w półfinale Ligi Mistrzów wystawić drużynę za pół miliarda euro i przegrać, bo się niechlujnie ustawiło mur…).

Oglądaliśmy ten mecz, fascynowaliśmy się nim, pisaliśmy o nim i czytaliśmy, przede wszystkim z związku ze starciem dwóch trenerów. Mówiliśmy o nim jak o – być może dziwnej nieco, bo rozgrywanej przy pomocy dwudziestu dwóch (jeśli nie liczyć rezerwowych) zaskakująco ruchliwych figur – partii szachów, zaplanowanej i rozgrywanej przez dwóch arcymistrzów. Każdy z pionów, gońców wież czy hetmanów (im dłużej obracam w głowie szachową metaforę, tym łatwiej przypasować mi te określenia do poszczególnych piłkarzy) pełnił przecież na boisku rolę wymyśloną mu i starannie wytrenowaną przez Pepa Guardiolę i Thomasa Tuchela, rozgrywka miała swoje etapy, a momenty improwizacji czy zdania się na błysk geniuszu jednostki były rzadkie – tu wszystko miało się odbyć w ramach struktury, kluczowe było pilnowanie pozycji i przesuwanie całych formacji w skoordynowany sposób, nawet jeśli murawa stadionu w Porto pozbawiona było wyrysowanych na boisku treningowym sektorów, tak kluczowych dla juego de posicion Guardioli, i równie ważnych dla zwycięskiego wczoraj Tuchela.

Nie wykluczam zresztą, że powrót do metafory szachowej zawdzięczam lekturze tekstu Raphaela Honigsteina na portalu The Athletic, jednego z kaskady świetnych artykułów, jakie ukazały się w prasie całego świata przy okazji finału – i tekstu, do którego wielu innych dziennikarzy zajmujących się futbolem w tych dniach nawiązywało, bo zaiste: obraz pogrążonych w wielogodzinnej dyskusji w monachijskim barze trenującego wówczas Bayern Pepa Guardioli i pracującego w Mainz Thomasa Tuchela wydaje się równie inspirujący, jak obraz pogrążonych w równie intensywnej rozmowie żółtodzioba Guardioli z Marcelo Bielsą w górskiej posiadłości tego ostatniego pod Santa Fe. Przysłuchujący się monachijskiej dyspucie szczęśliwcy – opowiadający Honigsteinowi, jak Katalończyk z Niemcem puszczali w ruch solniczki i pieprzniczki, by imitowały ustawienia zawodników w jakichś meczach sprzed lat – mówili o niej jak o iluminacji, jakby niczego dotąd o futbolu nie wiedzieli, choć przecież jeden pełnił w Bayernie funkcje dyrektorskie, a drugi był asystentem trenera.

Chyba nigdy dotąd nie było więc meczu, w którym uwagę do tego stopnia skupiano by na szkoleniowcach. Owszem, boje Guardioli z Mourinho miewały wymiar apokaliptyczny, w Hiszpanii zwłaszcza, ale tam od biedy można było mówić także o konfrontacji Messiego z Ronaldo – i w ogóle gwiazd na boisku biegało jakby więcej niż dzisiaj. W dodatku o spotkaniu Guardiola – Tuchel można było mówić również w kategoriach spotkania mistrza z uczniem: Niemiec często się do doświadczeń Katalończyka odwoływał, a i w grze jego kolejnych drużyn po odejściu z Moguncji fascynację juego de posicion dawało się zauważyć. Zresztą nawet i w czasach, kiedy prowadził ów niewielki, jak na późniejsze miejsca pracy zespół, jego współpracownicy zauważyli, jak spędzał długie godziny, analizując schematy rozegrania poszczególnych akcji przez drużyny Guardioli. A o jego oku do szczegółu mówi inne świadectwo z tamtego czasu, złożone przez dyrektora sportowego Moguncji Christiana Heidla, który zauważył kiedyś, jak zatrudniany przez niego trener klęczał na murawie austriackiego ośrodka treningowego, gdzie przygotowywali się do sezonu, wąchał i mierzył wysokość trawy, by następnie namawiać swoich szefów, by natychmiast zatrudnili faceta, który dbał o tak perfekcyjne przygotowanie boisk.

Nie odbierając niczego perfekcjonizmowi Tuchela – i nie przestając zazdrościć Romanowi Abramowiczowi instynktu, jakim wykazał się zaledwie pięć miesięcy temu zwalniając z pracy Franka Lamparda, a następnie powierzając drużynę Niemcowi – nie sposób jednak nie zauważyć, że Guardiola przegrał ten mecz na własne życzenie. W tegorocznej edycji Ligi Mistrzów tylko raz się zdarzyło, by w środku pomocy MC nie wystąpił któryś z defensywnych pomocników, Fernandinho lub Rodri, a o tym, żeby podopieczni Guardioli do tego stopnia nie panowali nad boiskowymi wydarzeniami, nie było mowy jeszcze nigdy. Owszem, nie byłoby wygranej Chelsea bez heroizmu defensywy, a zwłaszcza bez nadzwyczajnej koncentracji nieustannie nadążającego za Sterlingiem i zawsze trafiającego w piłkę Reece’a Jamesa. Po drugiej stronie niemal równie dobrze z Mahrezem radził sobie Chilwell, a jeśli nawet ofensywnym graczom City udawało się jednak wedrzeć w pole karne, wahadłowych zespołu Tuchela asekurował któryś ze stoperów; nawet kontuzja Thiago Silvy nie zakłóciła funkcjonowania tego mechanizmu. A ile przechwytów zapisał na swoje konto i ile następnie akcji swojej drużyny rozpoczął najlepszy na boisku Kante? Ileż to lat upłynęło od czasu, gdy Claudio Ranieri żartował na temat tego piłkarza, że potrafi wyrzucić piłkę z autu, a następnie dobiec do niej jako pierwszy?

Guardiola widział to wszystko, ale nie reagował. Nie dokonał zmiany po kwadransie, kiedy oczywiste już było, jak niebezpieczne są wyjścia Chelsea i ile zamieszania wywołuje w jego defensywie tyleż nieskuteczny strzelecko, co fenomenalnie znajdujący sobie miejsce między rywalami Werner. Nie był w stanie – jak w drugiej połowie paryskiego półfinału – odzyskać kontroli nad meczem. Fernandinho pojawił się dopiero po godzinie gry, zmiana ta wywołana była zresztą kontuzją de Bruyne i akcje City stawały się już w tej fazie meczu coraz bardziej mechaniczne. Czy to też jedna z trenerskich wad Guardioli, programującego mózgi swoich podopiecznych do tego stopnia, że – jak pisze w „Dziedzictwie Barcelony” Jonathan Wilson – pod wielką presją nie są już w stanie zdobyć się na jakiś przejaw samodzielności?

Pep Guardiola. Człowiek, który z powodzeniem wymyśla piłkę nożną na nowo i przesuwa granice tego, co w niej możliwe. Człowiek, który od dekady nie wygrał Ligi Mistrzów i, szczerze mówiąc, nie wygląda na to, by miał wygrać w przyszłości, nawet jeśli sprowadzi sobie do Manchesteru jeszcze Harry’ego Kane’a.