1. Właściwie należałoby po prostu napisać odę do Premier League, darując sobie analizowanie czegokolwiek. Beniaminek, który – jak podawała prasa – od 1882 roku wydał na transfery 45 milionów funtów, remisuje z drużyną, która tylko w tym tygodniu wydała ich 74 miliony (sumuję kwoty, zapłacone za Angela di Marię i Daleya Blinda). Zespół z Walii, prowadzony przez debiutującego w roli menedżera byłego piłkarza (nienajwybitniejszego zresztą), z kompletem zwycięstw jest na drugim miejscu w tabeli, a o jego doskonałej dyspozycji stanowi zawodnik, któremu przez ostatnie dwa sezony przyglądałem się z narastającą przykrością. Gylfi Sigurdsson, bo o nim mowa, z golem i czterema asystami dla Swansea (tyle samo zapisał w 58 występach dla Tottenhamu), to mocny kandydat na piłkarza miesiąca. Pewnie przegra z Diego Costą, skoro jurorzy wszelkich plebiscytów tak kochają bramkostrzelnych napastników – tym bardziej więc wypada go wspomnieć. A skoro o Coście: Chelsea łoi Everton na Goodison Park, strzelając dwie bramki w ciągu pierwszych trzech minut, w sumie trafiając aż sześć razy, ale trzykrotnie samemu tracąc gole, więc Jose Mourinho biada po meczu, że cała praca defensywy na treningach poszła na marne. Manchester City, opromieniony poniedziałkowym laniem, jakie sprawił Liverpoolowi, wystawiając w końcu atak marzeń Aguero-Jovetić, ulega u siebie Stoke. Crystal Palace, wreszcie z nowym trenerem, ale takim, co to nie wróżymy mu sukcesu, ratuje remis w 95. minucie spotkania, podczas którego pada sześć bramek, strzelanie rozpoczyna w 29. sekundzie, a walczące z nim Newcastle najpierw dwukrotnie goni wynik, by w końcu oddać prowadzenie. Dodajmy jeszcze pierwsze zwycięstwo QPR, które tym razem nie zagrało trójką obrońców, dodajmy kolejną porażkę u siebie West Hamu – z Southamptonem, którego bohaterem został zdobywca dwóch bramek Morgan Schneiderlin, jeszcze paręnaście dni temu odmawiający treningów, by wymusić upragniony transfer. Dodajmy gole debiutantów, dodajmy głośne transfery (wspomniany di Maria czy Blind, ale także Balotelli), dodajmy spotkania z podtekstem (Lukaku i zdobywca bramki Eto’o przeciwko Chelsea, Mark Hughes biorący odwet na Manchesterze City)…
2. To tak pobieżnie, bo przecież można i trzeba szczegółowo. O Tottenhamie np. i o bolesnym zderzeniu Maurcio Pochettino z rzeczywistością. Być może dobrze to było wymyślone, być może nawet na przerwę można było schodzić remisując (Chadli zmarnował doskonałą okazję w końcówce pierwszej połowy: odpuszczony przez Gerrarda wyszedł przed obrońców i uderzył prosto w Mignoleta), ale ostatecznie wyszło bardzo po staremu: Tottenham przegrał po banalnych indywidualnych błędach, najpierw obrońców – z Kaboulem na czele, potem Diera, który sfaulował Allena w polu karnym (wiem: pomocnik Liverpoolu bez trudu mógł utrzymać się na nogach, jak później Adebayor w polu karnym gości, traktowany przez Lovrena nieporównanie ostrzej, ale to bez znaczenia; gdyby Dier cofnął rękę, dałby się wprawdzie wyminąć Allenowi, ale i tak zdążyłby zablokować dośrodkowanie), a w końcu Townsenda, który dał sobie odebrać piłkę przez Moreno, a następnie pozwolił lewemu obrońcy Liverpoolu na rajd, po którym padł trzeci gol. „Bardzo po staremu” napisałem, bo chwile, w których ukochany mój klub tracił gole (na początku spotkania, niemal natychmiast po rozpoczęciu drugiej połowy i bezpośrednio po podwójnej zmianie – w każdym z tych przypadków można się spodziewać, że echa trenerskich koncepcji powinny właśnie znaleźć odzwierciedlenie), przypominały te chwile z dziejów drużyny, o których w tym sezonie mieliśmy w końcu zapomnieć. Czy zżymamy się teraz, że kolejny raz daliśmy się nabrać? Odpowiedź jest skomplikowana, zważywszy na to, że o ile Mauricio Pochettino rozegrał ze swoim nowym zespołem dopiero trzeci mecz ligowy, to Brendan Rodgers rozpoczyna ze swoim trzeci sezon. Cierpliwość – cnota, której prezesowi Tottenhamu zawsze brakowało – jest kluczem do wdrożenia nowego systemu gry. To tak jak z wywiadami trenera, toczącego heroiczny bój z angielszczyzną na każdej konferencji prasowej: z czasem nauczymy się go rozumieć, a i on zacznie się lepiej komunikować. Nadal w to wierzymy.
3. Liverpool nie przypominał tej bezradnej drużyny, rozbijanej w poniedziałek przez Manchester City. Z drugą linią ustawioną w diament, ze znakomitym Sterlingiem u jego szczytu (powinien strzelić czwartego gola po indywidualnej akcji, którą otworzył sobie drogę do bramki), za plecami Balotellego i Sturridge’a, w ofensywie grał z imponującą płynnością, bazując na doskonałym ruchu bez piłki Sterlinga i Sturridge’a, podaniach bardzo dobrego od początku sezonu Hendersona i ciężkiej pracy w pressingu Balotellego. W walce o odbiór skuteczniejszy od gospodarzy, szybciej przechodzący z obrony do ataku, widzący przestrzeń za wysoko ustawioną linią obrony (zwłaszcza za plecami Rose’a i Diera) wyglądał na drużynę świetnie się rozumiejącą, a nie przechodzącą rzekomo bolesny (porównywany po poniedziałkowej porażce z tym, co spotkało Tottenham po odejściu Bale’a) okres przebudowy. Wiemy oczywiście, że jego obrona będzie popełniać błędy – popełniała i w tym meczu, kiedy Sakho i Lovren wychodzili do tej samej piłki, ale w odróżnieniu np. od defensywy QPR, której komplikowało życie więcej wchodzących w pole karne piłkarzy Tottenhamu, miała do pilnowania tylko Adebayora. O Balotellim wypada dodać tylko, że po raz pierwszy w życiu powierzono mu odpowiedzialność za krycie rywala przy rzutach rożnych; 9 kontaktów z piłką miał na własnej połowie, co wskazuje, że Brendan Rodgers ściągał go nie tylko po to, by strzelał bramki…
4. Ale tematem tygodnia pozostaje nieustannie Manchester United, pod Louisem van Gaalem wciąż bez zwycięstwa w Premier League, a na Turf Moor także bez gola. Odejdźcie od tego 3-5-2, wołają co poniektórzy, mamy już dość oglądania długich piłek, piłkarze wciąż nie rozumieją, o co w tym chodzi, cofnięci skrzydłowi Young i Valencia grają jak boczni obrońcy, którzy nie umieją bronić, środkowi obrońcy nie umieją rozpoczynać akcji celnym podaniem itp. itd. Niech van Persie gra z przodu, di Maria i Januzaj na skrzydłach, a Rooney pomiędzy nimi, streszczam wywód Henry’ego Wintera, który – co charakterystyczne – pomija Matę; rzecz w tym, że proponowane przez van Gaala ustawienie jako jedyne pozwala wystawiać wszystkich naraz, docelowo np. Blinda lub Herrerę obok Maty i di Marii, a Rooneya i van Persiego z przodu. Angel di Maria, jak pamiętamy z ubiegłego roku, jako grający po lewej stronie trzyosobowego środka pomocy może przenosić grę swojej drużyny na całkiem inne poziomy.
Trudno się oczywiście dziwić, że holenderski menedżer jest w tych dniach pod baczną obserwacją angielskich mediów – u niego wprawdzie do języka nikt się nie przyczepia, ale na temat rozumienia tradycji miejscowej piłki, ze szczególnym uwzględnieniem klubu, który prowadzi, zaczęto już przebąkiwać. Warto jednak zauważyć, że nadal korzysta z taryfy ulgowej; z podobnymi wynikami na inaugurację Premier League (dodajmy żenującą wpadkę w Pucharze Ligi) David Moyes zostałby zlinczowany. Dziennikarze oczekują poprawy, bo inwestycje w drużynę zaiste przekraczają skalą angielski horyzont – ale nie zawsze pamiętają, że poza di Marią żaden ze sprowadzonych tego lata piłkarzy w Burnley nie wystąpił, lista kontuzjowanych wciąż sięga dziesięciu, a jedenasty – Rojo – ma poważne kłopoty z uzyskaniem pozwolenia na pracę. Di Maria, Mata, Rooney, van Persie – tak, wygląda to imponująco, ale obok nich wciąż biegają Valencia, Evans, Blackett czy Young, a wejście z ławki Andersona pokazuje, że jak niewielkie są możliwości manewru w rezerwie.
Co do tego, że van Gaal odziedziczył skład mierny i niezbalansowany (słynne już cztery „dziewiątki” i pięć „dziesiątek”, o których mówił, przy braku klasowych skrzydłowych), zgadzamy się wszyscy. W świetle jego fantastycznego mundialu i dobrych wyników przedsezonowych sparingów spodziewaliśmy się jednak, że Holender porwie swoich podopiecznych tak, jak niegdyś Alex Ferguson, i że będą osiągać wyniki przekraczające ich rzeczywiste możliwości. Van Gaal jednak nie jest cudotwórcą. Pracuje nad systemem. Próbuje zmieniać przyzwyczajenia. Wdraża nowe metody. I robi zakupy z opóźnieniem, dając wcześniej szansę wykazania się tym, których odziedziczył po poprzednikach. Wiadomo, ile czasu zajęło mu sięgnięcie po mistrzostwo z Ajaksem i AZ Alkmaar; wiadomo też, jak kiepsko zaczynał sezon z Bayernem. Przed tygodniem polecałem wywiad Gary’ego Neville’a, dziś ku pokrzepieniu serc fani MU powinni przeczytać jego portret pióra Michiela de Hooga, który jeszcze przed rozpoczęciem rozgrywek wróżył, że Czerwone Diabły z początku będą przegrywać z teoretycznie słabszymi rywalami (patrz pierwsze zdanie punktu czwartego). Że fani MU zamieniliby najlepszą nawet lekturę na zwycięstwo z Burnley? Mój Boże, ja też wolałbym, żeby Pochettino szybciej zaczął mówić po angielsku.