Niewykluczone, że prawdziwą przyczyną wszystkich problemów Theo Walcotta jest narodowość, a największą przeszkodą względnie harmonijnego rozwoju jego kariery – przedwczesne powołanie do reprezentacji na mundial w Niemczech, w 2006 roku. Siedemnastoletni wówczas piłkarz pojechał na mistrzostwa świata zamiast Benta czy Defoe’a, mimo iż w Premier League nie zagrał wcześniej ani minuty – i ani minuty nie zagrał również na mundialu.
Niewykluczone również, że gdyby Walcott był Walijczykiem, Szkotem lub Irlandczykiem, jego kariera rozwinęłaby się płynniej, każdy błąd nie byłby aż tak bezlitośnie analizowany, a każda udana akcja – oklaskiwana ponad miarę. Media z Fleet Street odpowiadają za niejeden kryzys wiary w siebie, a tzw. futbolowi eksperci przypięli niejedną łatkę młodszemu i zdolniejszemu od nich samych.
Cieniem na karierze gwiazdki Arsenalu kładły się oczywiście słynne słowa świetnego przed laty angielskiego skrzydłowego Chrisa Waddle’a, który powiedział o Walcotcie, że nie ma piłkarskiego mózgu, ale pierwsze lata pobytu na Emirates zdawały się tę opinię uzasadniać. Tak, Theo Walcott – chłopiec z porządnego domu, syn położnej i technika RAF-u, który rzucił służbę, kiedy dowódca odmówił mu dnia urlopu na obejrzenie debiutu syna w Southamptonie – nie rozwijał się w tempie, którego spodziewaliśmy się po kimś, o kim słyszeliśmy, że jest otwarty, chętny do nauki, a przede wszystkim niepospolicie utalentowany. Szybkością zadziwiał od początku, ale od początku też grał w kratkę, doskonałe akcje kończył fatalnym dośrodkowaniem, strzelał na wiwat zamiast podać komuś lepiej ustawionemu albo przeciwnie: podawał komuś ustawionemu gorzej zamiast sam strzelać. Sam w sierpniu 2010 przywoływałem analizę Alana Hansena z meczu, w którym Walcott również strzelił trzy bramki – wynikało z niej, że za każdym razem, gdy piłkarz ten nie działał instynktownie, tylko miał czas na podjęcie decyzji, decydował… źle. W zasadzie dopiero ostatnich kilkanaście miesięcy, a zwłaszcza okres od sierpnia do grudnia pozwala być w pełni do niego przekonanym – i być może to jeden z powodów, dla których klub nie przedłużył z nim kontraktu na przykład rok temu.
Kwestią podnoszoną przy tym ostatnim temacie jest miejsce, które Anglik ma zajmować w drużynie: on sam chce grać na środku ataku, trenerzy mają ponoć wątpliwości. Eleganckie to alibi dla obaw Walcotta (a zwłaszcza, wolno sądzić, jego agenta…), czy Arsenal jest w stanie zagwarantować spełnienie jego finansowych i sportowych ambicji, ale myślę jednak, że wyłącznie alibi. Arsene Wenger rzeczywiście zaczął konsekwentniej wystawiać Theo na szpicy dopiero od niedawna, ale – jak zauważył we wczorajszym Match of the Day Martin Keown – podobnie postępował z Thierrym Henrym, który również zaczynał swą przygodę z Kanonierami jako skrzydłowy. Do gry z przodu trzeba dojrzeć, zdaje się uważać menedżer Arsenalu (in Arsene we trust…), tu nie wystarczy szybki bieg, zdolność wyminięcia bocznego obrońcy (zresztą ci lepsi nauczyli się już prostych w sumie zabiegów Walcotta…), a następnie lepsze lub gorsze dośrodkowanie. Żeby grać na równi z obrońcami, nieustannie szukając sobie – także na skrzydłach – wolnego miejsca, w które mogą podać koledzy, pilnować spalonego, cofać się po piłkę, umiejętnie ją przytrzymywać itp., itd., trzeba więcej dojrzałości. Do uwag Iaina Macintosha dorzucę obserwację, że parę dni temu w meczu z Wigan Walcott jako napastnik radził sobie przeciętnie – był odcinany od podań, przegrywał starcia bark w bark z bardziej masywnymi obrońcami, nie rozumiał się z Podolskim – karnego wywalczył dopiero po ataku ze skrzydła. Dogrywając ze skrzydła sprezentował wczoraj dwie bramki Giroud…
Co nie zmienia faktu, że Walcott dojrzał, a mecz z Newcastle był jeszcze jednym dowodem na to, że potrafi już zarówno znakomicie wykańczać akcję, jak ją inicjować (kibic Tottenhamu pamięta zresztą jego podobny popis w feralnym meczu, od którego zaczął się na początku tego roku kryzys drużyny z White Hart Lane…). Grający na luzie Arsenal, z widzącymi równie wiele jak Walcott Cazorlą i Wilsherem, z odblokowanymi Giroud i Podolskim, i z kolejnym po Walcotcie młodszym zdolniejszym Oxladem-Chamberlainem może naprawdę wiele. Żeby tylko w defensywie to się jakoś dopinało, bo przy golach Newcastle linia obrony Kanonierów wyglądała wczoraj jak kurtka Wengera (dla tych, co nie widzieli: przez całą pierwszą połowę francuski menedżer walczył tyleż z niemogącymi odnaleźć właściwego rytmu piłkarzami, co z zepsutym zamkiem swojego fantazyjnego okrycia). Niestety, „mały klub z północy” nie wytrzymał tego meczu kondycyjnie (kiedy Newcastle toczyło dramatyczny bój na Old Trafford, Arsenal odpoczywał – mecz w drugi dzień świąt został przełożony pod pretekstem strajku metra), ale zanim jego piłkarze stracili oddech, obnażyli wszystkie słabe punkty defensywy Arsenalu: braki zarówno w organizacji, jak i w koncentracji. Co robił przy dwóch golach Newcastle Kieran Gibbs? To jedno z pytań zapowiadających, że jeszcze nieraz w tym sezonie Kanonierzy pokażą twarz Mister Hyde’a.
Przy okazji kwestii kontraktowych zwracam uwagę na niedawny tekst Paula Haywarda, opisujący Wengerową „drogę do Damaszku”, czyli nawrócenie szkoleniowca Arsenalu na pracę z młodymi Brytyjczykami, po tym, jak opuszczali go uczniowie z Hiszpanii, Holandii czy Francji. Pewnie rzeczywiście mamy tu do czynienia z pragmatyzmem, pewnie rzeczywiście szansa na lojalność wobec klubu takich zawodników, jak Gibbs, Ramsey, Jenkinson, Oxlade-Chamberlain, a zwłaszcza mający rodzinę i znajomych „na dzielni” Wilshere, jest większa niż w przypadku obieżyświatów. Zwłaszcza, że – jak mówi sam Wilshere – mamy ponoć do czynienia ze zgraną paczką. Sprawa pomyślnego rozwiązania kontraktu Theo Walcotta będzie tu niezłym testem.
Skądinąd drugi bohater weekendu, lider i legenda Chelsea Frank Lampard, testuje właśnie lojalność swojego klubu. Tu nie mamy do czynienia z pazernym młodzieńcem, któremu wydaje się jeszcze, że na innych pastwiskach trawa jest bardziej zielona, więc w świetle jego dzisiejszego występu na Goodison Park pozostaje tylko powtórzyć słowa sprzed tygodnia: Lampard powinien zostać w Chelsea do końca kariery, a klub musi zadbać o to, by także po jej zakończeniu reprezentował go jako ambasador (podobną rolę odgrywa dziś w Tottenhamie Ledley King), a nie pozwolić mu odejść do jakiegoś Paryża czy jakiegoś LA. Mecz z Evertonem był najtrudniejszym, jak dotąd, testem dla Rafy Beniteza jako menedżera gości – gdyby nie Lampard, o wywiezieniu z Liverpoolu kompletu punktów nie mogłoby być mowy. I nie mówię tylko o bramkach, jakie strzelił – także o woli walki i pewności, że może się udać, którą zarażał młodszych kolegów (no, może poza Hazardem, który nie potrafił utrzymać formy z początku sezonu – albo którego sztuczek obrońcy Premier League również już się nauczyli…). Nie wszystko w tym meczu szło po myśli Chelsea, nie wszystko przewidział jej przewidujący menedżer i zwłaszcza to, jak po boisku poruszali się Pienaar, Anichebe i Baines było wśród nich przyczyną nieustającej konfuzji. Nie tylko David Luiz nie radził sobie z ustawionym tym razem bliżej środka – przynajmniej w pierwszej połowie – pomocnikiem z RPA, którego nieudany epizod w Tottenhamie nie przestaje mnie zadziwiać, kiedy patrzę na takie mecze, jak dzisiejszy…
Pal licho jednak Pienaara, o Lampardzie ma tu być mowa. O człowieku, który mówił dziś o podążających za drużyną kibicach, że to oni są klubem. „Żeby zarząd to wiedział”, kończy swoją relację z meczu Henry Winter, pijąc zapewne do faktu, że fani Chelsea i tym razem śpiewali o Lampardzie „Sign him up!”. Mam ochotę to zdanie nieco przerobić. Żeby zarząd to wiedział, że po jedenastu i pół roku, po blisko dwustu golach i niemal sześciuset meczach Frank Lampard jest klubem.