Archiwum miesiąca: maj 2012

Siedem linii Brendana Rodgersa

Ma 39 lat. W zawodowej piłce kariery nie zrobił z racji kłopotów z kolanem, szybko poświęcił się więc pracy trenerskiej. Zaczynał z juniorami Reading, gdzie jako dwudziestolatek musiał zrezygnować z grania, później Jose Mourinho zaprosił go do Chelsea, w której najpierw pracował z młodzieżą, a potem z drużyną rezerw. Pierwszą dorosłą drużyną w menedżerskim życiorysie Brendana Rodgersa, wyprowadzoną na przełomie 2008 i 2009 r. ze strefy spadkowej w pierwszej lidze, było Watford. W Reading poszło mu już gorzej: po zaledwie pół roku pracy rozstał się z dawnym klubem za porozumieniem stron, i dopiero oferta ze Swansea okazała się przełomowa: Rodgers awansował z walijskim klubem do Premier League i wbrew wszelkim spodziewaniom zdołał się w niej utrzymać. Ba: tylko gorszy stosunek bramek pozbawił go miejsca w górnej połowie tabeli.

Wikipedyjna informacja nie mówi wszystkiego. Tym, co w ciągu zakończonego przed dwoma tygodniami sezonu zachwyciło kibiców Premier League (a co w ciągu miesięcy wcześniejszych zdumiewało widzów Championship, kojarzonego zwykle z długą piłką i waleniem po kościach), była walijska odmiana tiki-taka. Obsesjonaci statystyk od miesięcy alarmowali, że Swansea jest w ścisłej czołówce najlepiej podających klubów Europy, a Leon Britton jest dokładniejszy niż Xavi (do obsesjonatów statystyk należą, jak wiadomo, amerykańscy właściciele Liverpoolu…). Pisałem w styczniu o niezwykłym zaiste paradoksie: trzon tej drużyny stanowią Brytyjczycy, mający w dodatku za sobą grę w niższych ligach, a czujący techniczny futbol tak, jakby byli Hiszpanami. Skoro przyswojenie takiej kultury gry jest wykonalne w peryferyjnym jak na standardy Premier League klubiku, dlaczego nie próbować przeszczepić jej także na polski grunt? W tym miejscu powinienem właściwie zrobić dygresję na temat ogłoszonej w tych dniach reformy rozgrywek juniorskich w Anglii, polegającej na tym, że młodsze roczniki grać będą na mniejszych boiskach, co oznacza częstszy kontakt z piłką, więcej podań itd. – daruję sobie jednak, bo przecież mówimy o przejściu Brendana Rodgersa do Liverpoolu.

Można spojrzeć na tę decyzję, jak na przejaw kryzysu wielkiego niegdyś klubu: wybierając menedżera osiem lat temu, ówcześni właściciele klubu z Anfield rozważali kandydatury Rafy Beniteza i Jose Mourinho, obu świeżo po pucharowych triumfach Valencii i Porto. Teraz najpoważniejszym kontrkandydatem Rodgersa, egzaminowanym przez Johna W. Henry’ego w amerykańskiej siedzibie Fenway Sports Group, był inny dawny szkoleniowiec Swansea, równie młody i równie, hmmm, nieutytułowany Roberto Martinez.

Ale można w wyborze Rodgersa widzieć raczej przejaw wizji i długiego planowania. Amerykanie nie stawiali na popularność, jaką zapewniłaby im wśród kibiców kolejna nostalgiczna nominacja (w miejsce „króla Kenny’ego” sprowadzić np. „księcia Rafę”, czyli człowieka, który wygrał Liverpoolowi Ligę Mistrzów) albo nominacja celebrycka (Guardiola, Capello, Klopp czy de Boer…). Podjęli ryzyko zatrudnienia kogoś, kto na europejskich salonach nie był jeszcze nigdy, ale kto może po paśmie rozczarowań nadać klubowi nowy impet. Pieniędzy na piłkarzy wydano w Liverpoolu co niemiara (120 milionów za „nowych Amerykanów”), czas teraz na kogoś, kto zdoła z tych piłkarzy wycisnąć to, co najlepsze. Brendan Rodgers, ze swoimi siedmioma liniami, filozofią gry podaniami, jak najdłuższego utrzymywania się przy piłce i wysokiego pressingu, powinien przypaść do gustu takim ludziom jak Gerrard, Suarez, Henderson czy świetny technicznie Agger (gorzej już z Carrollem; Roy Hodgson mówił niedawno na treningu, że jeśli masz wielkiego napastnika z przodu, nie musisz grać podaniami…). Dla Reiny, Jose Enrique, Maxiego czy Suareza frajdą będzie szkoleniowiec mówiący po hiszpańsku. Ale Rodgers zapewni także swoim piłkarzom gigantyczne wsparcie merytoryczne: jak wielu młodych szkoleniowców lubi i umie posługiwać się programami komputerowymi do analizy formy poszczególnych zawodników, nie chowa się jednak – jak mówiono złośliwie o Villas-Boasu w Chelsea – za stertami dvd. Przeciwnie: to, jak umiejętnie łączy bycie kumplem z byciem wodzem podglądał nie tylko u Jose Mourinho, ale także na stażach w Barcelonie i Sevilli, a nawet u legendarnego Rinusa Michelsa. Frank Lampard senior, z którego rad przyszły menedżer Liverpoolu korzystał podczas pracy w Watford i Reading, mówi, że potrafi z piłkarzami śmiać się i żartować, ale przede wszystkim jest mistrzem komunikacji i planowania.

Ktoś taki z pewnością nie wystraszy się „grupy trzymającej władzę” na Anfield. O jego charakterze wiele mówi przecież fakt, że przed tygodniem odmówił uczestniczenia w „konkursie piękności”, jaki ogłosili właściciele Liverpoolu: nie chciał wziąć udziału w przesłuchaniach kandydatów na trenera jako jeden z wielu, a nie jedyny, świadom ryzyka, że życiowa szansa może przejść mu koło nosa. I to, że nie zgodził się na pracę w duecie ze zbyt mocnym dyrektorem sportowym (mówiło się o Luisie van Gaalu). Kiedy piszę te słowa, nie wiem, jak na jego nominację zareagują wielkie duchy Anfield, typu Alana Hansena, ale myślę, że nawet jeśli będą kręcić nosem, nie zrobi to na nim wrażenia.

Nie dajcie się nabrać: jak wielu pięknych zdań Brendan Rodgers nie wypowiedziałby teraz o oglądanych z dziadkiem w dzieciństwie programach Match of the Day z Liverpoolem Paisleya czy Fagana, zaprowadzi na Anfield swoje porządki, a Gerrard czy Carragher nie staną się dla niego tym, czym dla Villas-Boasa byli Terry czy Lampard. „Lubię być odpowiedzialny za swoje przeznaczenie” – mówił w jednym z wywiadów; w tym, z którego pochodzi moje ulubione zdanie, że jeśli nie jesteś przy piłce, nie masz szans na strzelenie gola.

Właściwy człowiek na właściwym miejscu we właściwym czasie.

PS Gdyby ktoś pytał, podczas Euro będę oczywiście blogował jak szalony.

Poczujcie się jak w domu

Owszem, Polska ma problem z rasizmem wśród kibiców. Owszem, wszystkie pokazane przez BBC sceny są prawdziwe i można by ich znaleźć dużo więcej. Tyle że podobny film można by nakręcić w Anglii. Gdyby Jan Pospieszalski przypadkiem był z kamerą w Londynie podczas ubiegłorocznych zamieszek, mielibyśmy teraz niezły pojedynek na „dokumenty”.

Zanim zaczniemy komplikować rzeczy proste, to i owo wyjaśnijmy. „Panorama” to program śledczy, często jadący po bandzie, niestroniący od prowokacji dziennikarskiej, niekiedy naginający fakty do założonych tez i zapewne niebędący w stanie udowodnić swoich racji w sądzie (w ostatnich latach oglądałem kilka wydań o „brudnych sekretach futbolu”, czyli np. o przekrętach podczas handlu piłkarzami w angielskiej piłce i o korupcji w FIFA: szalenie efektownie podane, miały niewiele twardych dowodów). Nie powinno się przypisywać mu standardów, jakie zwykle kojarzymy z dziennikarstwem BBC. Ekipom pracującym dla „Panoramy” niewątpliwie wolno więcej niż reporterom World Service, w polskich telewizjach znajdziemy na pęczki podobnych programów, a przywołany tu już Jan Pospieszalski nie byłby przykładem najbardziej bulwersującym.

Czy to oznacza, że mogę wzruszyć ramionami albo napisać – jak zrobiłem to już przed czterema laty, przy okazji innego materiału BBC o polskim rasizmie – że „przyganiał kocioł garnkowi”? Wypomnieć Anglikom, że niedawny kapitan ich reprezentacji i kadrowicz na Euro John Terry ma sprawę karną w związku z zarzutami o rasizm właśnie? Że Chelsea czy Arsenal mimo wielu wysiłków wciąż nie potrafią wyperswadować swoim kibicom śpiewania „Spurs are on their way to Auschwitz”? Że policja brytyjska prowadziła sprawy przeciwko kilkunastu kibicom Tottenhamu właśnie po tym, jak z niewiarygodnym stężeniem nienawiści potraktowali odpytywanego skądinąd przez „Panoramę” Sola Campbella? Że gdyby puścić w TVP zapis kamer wewnętrznych ze stadionu Portsmouth, z października 2008, pokazujących ludzi śpiewających o angielskim obrońcy jako chorym psychicznie geju-nosicielu wirusa HIV, który oby wkrótce się powiesił, albo wręcz – wybaczcie – o „czarnym chciwcu z tyłkiem do wynajęcia”, to efekt byłby równie porażający, jak kadry z Krakowa, Warszawy czy Łodzi?

A może wystarczyłoby powiedzieć, jak polski minister spraw zagranicznych na Twitterze, że ambasada brytyjska nie odnotowała incydentów rasistowskich w Polsce wobec swoich obywateli w ostatnich osiemnastu miesiącach? Albo zacytować Kostka Geberta, wypowiadającego się dla BBC miesiąc wcześniej, że problem antysemityzmu w naszym kraju wcale nie jest większy niż na zachodzie Europy („W Polsce zawsze chodzę w jarmułce i nie mam kłopotów, a w Paryżu byłem z jej powodu obrażany”)? Przypomnieć, że z kolejnych badań socjologicznych wynika, iż poziom polskiej niechęci do innych nacji systematycznie się zmniejsza? Że przyjeżdżają tu turyści, że policja przygotowuje się do Euro wyłapując bandziorów (czy nie to samo robili i robią przed każdym kolejnym turniejem Brytyjczycy?)

Owszem, mam ogromną ochotę to zrobić – także dlatego, że ja również jestem dumny z faktu, jak w ostatnich latach zmieniła się Polska, jak głęboko i z otwartą przyłbicą dyskutowano w niej np. problem antysemityzmu. Jest tylko jeden szkopuł i napisałem o nim w pierwszych zdaniach: mamy problem z rasizmem wśród kibiców, a wszystkie pokazane przez BBC sceny, nawet jeśli wyrwane z dużo bardziej kolorowego tła, są prawdziwe. Od lat czytam publikowaną na łamach „Nigdy Więcej” rubrykę z mało efektownym tytułem i ponurą zawartością „Monitoring rasizmu i ksenofobii na stadionach i wokół polskiego sportu”. W ostatnim numerze mamy przegląd incydentów od Dundee i Gaziantep (chodzi o mecze wyjazdowe Śląska i Legii), przez Kościerzynę, Częstochowę, Gdynię, Rzeszów, Jasło, Iławę, Nowy Dwór Mazowiecki, Wrocław, Warszawę, Elbląg, Lublin, Olsztyn, Bełchatów, Białystok, Dębicę, Malbork, Lipsko, Szczecin, Adamowice, Toruń, Chorzów, Poznań, po Gorzów Wielkopolski… pięć bitych stron drobnym druczkiem. W tym sensie kluczem do wczorajszego filmu BBC wydaje mi się zdanie wypowiedziane w nim przez Jacka Purskiego podczas szkolenia dla wolontariuszy: „Jeżeli wy nie podejmiecie działania, działanie podejmie dziennikarz, który napisze, że w Polsce są sami rasiści”.

Na mojej półce, oprócz kolejnych numerów „Nigdy więcej”, stoi również broszura wydana przez Stowarzyszenie Otwarta Rzeczpospolita, będąca analizą zachowań prokuratorów wobec zachowań antysemickich. Jej tytuł brzmi: „Przestępstwa nie stwierdzono”, a kluczowym pojęciem jest „znikoma szkodliwość społeczna”. Wściekły jestem, oglądając moje miasto przedstawione jako miasto rasistów, i doskonale rozumiem wszystkich tych, którzy w trosce o dobry wizerunek gospodarza Euro wysyłają teraz sprostowania do BBC. Ale pamiętam również Grzegorza Latę, który mówił po zwolnieniu Leo Beenhakkera, że „podaliśmy sobie ręce jak biali ludzie”, i w gruncie rzeczy czuję ulgę, że „Panorama” nie użyła tego jako kolejnego argumentu.

 

W Onet.pl: więcej o sporze wokół filmu BBC >>

Orfeusz i Eurydyka

To się musiało tak skończyć. Od pierwszej zmarnowanej okazji Mario Gomeza, od pierwszego z wielu pudła Robbena, od pierwszego bloku Ashleya Cole’a. Od wszystkich tych chwil (było ich jeszcze przed przerwą co najmniej kilka), kiedy niepilnowany zawodnik Bayernu wchodził w pole karne Chelsea i miał czas nawet na przyjęcie piłki, a potem posyłał ją w trybuny. A może inaczej i wcześniej: od dymisji Villas-Boasa i powierzenia drużyny facetowi, który być może również zostanie  zwolniony z pracy – jeśli nie jutro, to za kilka dni. Od fantastycznego pościgu w meczu z Napoli na Stamford Bridge (skreśliliśmy ich przecież wszyscy po meczu we Włoszech…), przez niesamowity półfinał, grany w dziesiątkę z Barceloną i tak dalej, i tak dalej.

Wszystkie kluczowe momenty meczu na Allianz Arena obfitowały w ukryte znaczenia, wszystkie układały się w przerażająco logiczną narrację układaną przez wyjątkowo złośliwego scenarzystę (pisałem przed tygodniem o bogu futbolu w kontekście drwin, jakie urządzał sobie z nas podczas ostatniej kolejki Premier League: „W najbliższą sobotę w Monachium zadrwi z nas po raz kolejny. Już się boję”; nie lubię się powtarzać, ale czasami się nie da…). Najlepszy obok Mikela i Czecha w zespole Chelsea Ashley Cole zagapiający się przy golu dla Bayernu (choć Anglika tłumaczy dokonana wcześniej zmiana: Bertranda, który wykonywał kawał dobrej roboty we wspieraniu kolegi z obrony, zastąpił Malouda; zastąpił i nie wrócił we własne pole karne). Schodzący z boiska Müller powtarzający triumfalne gesty Mario Basslera z finału sprzed 13 lat, przegranego ostatecznie z Manchesterem United. Siedemnaście rzutów rożnych Bayernu, a potem ten jeden jedyny dla Chelsea, w przedostatniej minucie meczu. Gol Drogby, którego zabrakło podczas serii rzutów karnych w Moskwie przed czterema laty. Faul tegoż Drogby i karny dla Bayernu. Pudłujący Robben: primo Holender, secundo były piłkarz Chelsea. Tytaniczny wysiłek Niemców, do samego końca próbujących oszukać przeznaczenie i ostatecznie przegrywających, jak Orfeusz w swej walce o uwolnienie Eurydyki. Jeszcze jeden złośliwy uśmiech losu w postaci karnego niewykorzystanego przez Matę. A potem kolejne wielkie interwencje Czecha i decydujący gol człowieka, dla którego być może było to ostatnie kopnięcie piłki w koszulce Chelsea: Didiera Drogby, geniusza i oszusta. Niemiecka drużyna przegrywająca w karnych… Z Anglikami, którzy w karnych wygrywać nie zwykli…

Jest rzeczą oczywistą, że próbuję w tym pisaniu poradzić sobie z pieskim losem kibica Tottenhamu, który w ostatnich sekundach europejskiego sezonu piłki klubowej został pozbawiony prawa gry w przyszłorocznej edycji Ligi Mistrzów. To też jest element narracji złośliwego scenarzysty: kazać mi teraz przyjmować do wiadomości nieuchronny rozpad drużyny, bo odejście Modricia wydaje się pewne, a odejście Bale’a – wysoce prawdopodobne. Przekreślać sezon, który skończyło się z pięciopunktową przewagą nad Chelsea, z zaledwie punktem straty do Arsenalu… Tylko drużyna, której kibicuję, jest w stanie przegrać wszystko w dniu, w którym nawet nie wychodzi na boisko… Tylko dla drużyny, której kibicuję, dwa najważniejsze wydarzenia w sezonie mogą się wiązać z dymisjami szkoleniowców w innych klubach czy reprezentacjach. Jednak dość o tym teraz, to nie jest wieczór na pisanie o Tottenhamie.

O czym w takim razie? O triumfie Jose Mourinho, bo zwycięstwo w Lidze Mistrzów zapewniła Chelsea jedenastka, w której od pierwszej minuty zagrało – jeśli dobrze liczę, poprawcie mnie, bo ręce mi drżą i fiszki się rozsypują – siedmiu piłkarzy ściągniętych do klubu przez Wyjątkowego (ale też Chelsea grała dziś z Bayernem jak Inter Mourinho z Barceloną przed dwoma laty). O triumfie Roberto di Matteo, nie tylko sportowym przecież, ale także ludzkim. To chyba jest odpowiedni moment, żeby przypomnieć, jak Włoch po kontuzji, która przedwcześnie zakończyła jego piłkarską karierę, przez długie miesiące walczył z depresją. Wspierany przez rodzinę, umiejący postawić na własny rozwój, studia i kursy trenerskie, wyszedł z choroby w wielkim stylu. Ależ odebrał dziś nagrodę…

Ależ nagrodę odebrali dziś piłkarze, z których umiał w ciągu minionych miesięcy zdjąć presję i przekonać, że warto powalczyć ten ostatni raz. Dla di Matteo, wynajętego na pół roku, podobnie jak dla starzejących się, z wygasającymi konraktami (Drogba!) zawodników, była to ostatnia szansa na osiągnięcie czegoś wielkiego – razem i dla każdego z osobna. Od Villas-Boasa słyszeli, że są skończeni i byli coraz częściej sadzani na ławce, dziś znakomici: Cole, Lampard, Drogba… Mający w obronie Luiza i Cahilla, którzy dopiero w tym tygodniu wznowili treningi po miesięcznym leczeniu kontuzji (i niemający zawieszonych Terry’ego i Ivanovicia), ofiarni (w liczeniu zablokowanych strzałów Bayernu zgubiłem się po dziesięciu), skoncentrowani i odporni psychicznie podczas serii rzutów karnych. Mający Czecha w bramce…

Niesamowite to wszystko. Abramowicz ma wreszcie swojego Świętego Graala. Terry i Lampard świętują triumf w Lidze Mistrzów. Schweinsteiger płacze. Ja przypominam sobie po raz nie wiadomo który, jak Balotelli depcze po Parkerze, a potem Defoe nie sięga piłki przed bramką Manchesteru City… Okrutny ten futbol, choć ma swoich bohaterów.

Detronizacja

„Pełen nienajlepszych przeczuć wypowiadam życzenie, aby Kenny Dalglish nigdy nie szedł sam” – pisałem w styczniu 2011, kiedy uważany za zbawcę Szkot wracał na Anfield Road. Dominująca wówczas w angielskich mediach narracja była narracją o powrocie króla, i to o powrocie w godzinie największej potrzeby. Nic to, że Dalglish przestał być menedżerem Liverpoolu 20 lat wcześniej, że jego ostatnia poważna praca zakończyła się zwolnieniem, a przez następne 10 lat, kiedy to i owo się jednak w futbolu zmieniło, nie miał z tym zawodem nic wspólnego. Najważniejsze, że był klubową legendą, człowiekiem, który „ma Liverpool w sercu” i który dla pokolenia dominującego dziś na Fleet Street był idolem z czasów młodości. Chóru dziennikarzy witających go z zachwytem mogliby pozazdrościć Beatlesi w najlepszych latach.

W gruncie rzeczy i ja miałem wszelkie powody, by życzyć mu sukcesu. Ja także pamiętałem go z dzieciństwa, ja także pozostawałem w głębi duszy sentymentalnym chłopcem, układającym po cichu opowieści o powrocie do utraconej Arkadii i „dokończeniu niedokończonych spraw”. Ja także męczyłem się niewymownie, kiedy slogany o wspaniałej tradycji jednego z najwspanialszych klubów świata wypowiadali właściciele z Ameryki, szkoleniowcy z Hiszpanii czy piłkarze z Argentyny. A jednak coś mi nie pozwalało uwierzyć w realizację szczęśliwego scenariusza. Populizm, o który podejrzewałem podejmującego decyzję Johna W. Henry’ego? Zniechęcające przykłady innych „mesjaszy”, wracających po latach na stare śmieci: Keegana i Shearera w Newcastle czy Hoddle’a w Tottenhamie? „Może mój kłopot polega tak naprawdę na tym, że martwię się o wizerunek samego Dalglisha, rzucony na szalę w tak niesprzyjającym momencie i postawiony tym razem nie naprzeciwko drużyny złożonej z oldskulowych Anglików, Walijczyków i Szkotów w stylu Barnesa, Rusha czy Hansena, którym niczego nie trzeba tłumaczyć, ale gromady młodych multimilionerów z całego świata, którzy może nie wiedzą dobrze, kim byli Bob Paisley czy Joe Fagan? – pisałem wówczas. – Gdyby tak było, mielibyśmy do czynienia z zabawnym paradoksem: pozostając sentymentalnym chłopcem i z sentymentalnych powodów stawiam pod znakiem zapytania coś, co innych sentymentalnych chłopców zachwyca…”.

Darujcie obszerne autocytaty. Nie mają dowodzić mojego geniuszu, przeciwnie: mają tłumaczyć, dlaczego w sierpniu 2011 przegiąłem w drugą stronę, wróżąc Liverpoolowi wicemistrzostwo. Bo przecież wtedy, w sierpniu, wszystko wyglądało fantastycznie. Pamiętajmy, że między styczniem a majem 2011 zespół Dalglisha osiągnął formę, która – gdyby nie kiepskie pół sezonu pod Royem Hodgsonem – pozwoliłaby mu grać w Lidze Mistrzów (wśród ogranych wówczas przez Liverpool były, a jakże, najlepsze wtedy w lidze zespoły Chelsea i MU). Pamiętajmy też, że w lecie to on dokonał najgłośniejszych transferów. Piłkarzy już w Premier League sprawdzonych, będących – jak Adam, Downing czy Jose Enrique – podporami swoich poprzednich klubów lub ich wschodzącymi gwiazdami, jak Henderson. Wszyscy wiemy, jak się to skończyło, ale wtedy w sierpniu, nie tylko na mnie robiło to wrażenie.

A jak się skończyło? Kupiony za 20 milionów Downing nie strzelił gola i nie zaliczył asysty w żadnym ligowym meczu, choć walił niemiłosiernie po słupkach czy poprzeczkach. Adam i Henderson grali nierówno, Jose Enrique zgasł… Najdroższy z nich wszystkich Andy Carroll zbyt często się leczył, by móc tak naprawdę zabłysnąć, choć były mecze, w których radził sobie wyśmienicie i jego powołanie do reprezentacji Anglii na Euro wydaje mi się oczywistością. Drużyna wygrywała za rzadko i zdecydowanie za często przegrywała, Anfield przestało być twierdzą… W sumie, jak na 120 wydanych milionów, ósme miejsce w lidze trudno uznać za satysfakcjonujące, nawet jeśli klub wygrał Puchar Ligi i zagrał w finale Pucharu Anglii. Niby za transfery odpowiadał zwolniony już wcześniej Damien Comolli, ale kiedy Francuz odchodził, Dalglish nie zostawił złudzeń: Comolli wydawał pieniądze za jego wiedzą czy wręcz na jego życzenie.

Powód pierwszy detronizacji jest więc trywialny: po takich wydatkach Liverpool powinien bić się o Ligę Mistrzów, a nie tułać się w środku tabeli (powinien też, co tu kryć, grać lepszy futbol – poprawa w porównaniu z czasami Roya Hodgsona była niewielka). Powód drugi to oczywiście afera Suareza, podczas której w obronie niedobrej sprawy Dalglish rzucił na szalę nie tylko swoje dobre imię, ale i dobre imię klubu. „Kampania koszulkowa” (koledzy z drużyny i menedżer nosili T-shirty z hasłami popierającymi oskarżonego o rasizm Urugwajczyka) była błędem, a wygłoszone w porę przeprosiny pozwoliłyby zapewne uniknąć ośmiomeczowej dyskwalifikacji i Liverpool nie traciłby swojego najlepszego piłkarza na jedną piątą sezonu. Nade wszystko jednak: z amerykańskiej perspektywy, z perspektywy ludzi odpowiedzialnych za światowy wizerunek klubu, za wartość jego marki, wplątanie całej drużyny w obronę rasisty (sorry: tak to zostało odebrane) było moralną i piarowską katastrofą.

Rzecz jasna zakochani w „Królu Kennym” angielscy dziennikarze bronią go w tej kwestii, uważając – jak rozumiem – że powinien był otrzymać poradę i wsparcie od kompetentnego w kwestiach medialnej strategii przedstawiciela klubowej hierarchii, a i sami Amerykanie mogli szybciej zareagować. Piszą również, że Dalglish dostał za mało czasu i próbują (robi tak np. Martin Samuel w „Daily Mail”) zasłaniać 37 punktów straty do lidera i 17 punktów straty do czwartego miejsca Pucharem Ligi, skądinąd ledwo wygranym w starciu z pierwszoligowym Cardiff. Chóru zachwyconych nie ma już tylu, co w czasach Beatlesów, ale Dalglish wciąż może liczyć na traktowanie godne, powiedzmy, Paula McCartneya. Alan Hansen mówi nawet, że Szkot stracił pracę, bo był dla Amerykanów „zbyt wielki”. Przecież to jakaś paranoja.

Owszem, „Król Kenny” miał pecha: dyskwalifikacja Suareza, kontuzje Carrolla, Gerarda, a przede wszystkim znakomitego przed rokiem Lucasa, wydatnie zmniejszyły siłę zespołu.  Tu jednak wracamy do punktu wyjścia: po to kupował Adama czy Hendersona (a mógł przecież kupić niemal każdego innego pomocnika z Anglii i z kontynentu…), żeby nie mieć kłopotów w środku pola. Po to nie sprzedawał Maxi Rodrigueza, żeby wystawiać go, kiedy nie szło Downingowi. Po to ściągał Steve’a Clarke’a, żeby mieć się kogo poradzić. Itp., itd. Przy tej skali inwestycji, naprawdę trudno Dalglisha bronić.

Kto zastąpi zdetronizowanego króla? Z medialnych przecieków wysnuć można trzy scenariusze. Pierwszy, z mojej perspektywy niezwykle atrakcyjny, choć – myślę – mało prawdopodobny, to powierzenie legendarnego klubu któremuś z przedstawicieli trenerskiej „nowej fali”: Roberto Martinezowi, Paulowi Lambertowi lub Brendanowi Rodgersowi. Drugi, bardziej realistyczny, to sięgnięcie na półkę z fachowcami typu Martin O’Neill czy zwłaszcza opromieniony tytułem menedżera roku Alan Pardew. Trzeci to poszukiwanie wielkiego nazwiska z kontynentu. Paradoks polega na tym, że mimo kilku chudych lat Liverpool pozostaje śpiącym gigantem, a jego właścicieli stać na płacenie pensji interesującej nawet dla Jose Mourinho. „Wyjątkowy” pewnie skusić się nie da, podobnie jak Jurgen Klopp, ale pozostają jeszcze bezrobotni Andre Villas-Boas czy Rafa Benitez, pod którym drużyna ocierała się przecież o mistrzostwo Anglii i za którym, o dziwo, wielu kibiców zdążyło zatęsknić. Sprawą zupełnie osobną, ale przecież dla funkcjonowania klubu równie ważną, co znalezienie odpowiedniego menedżera, jest wypełnienie dziur po innych zwolnionych: dyrektorze sportowym i szefie P.R, a zapewne także znalezienie dyrektora wykonawczego silniejszego niż Ian Ayre. O sprawie nowego stadionu nie wspomnę, i tak w Liverpoolu mamy dziś jeden wielki plac budowy.

Traktat teologiczny

Pamięć mam dobrą, ale krótką, więc mnie poprawcie, jeśli poniższe zdanie wyda się wam zdaniem nadmiernym: takiego sezonu Premier League dotąd nie przeżywaliśmy.

Nie, z pewnością nie napisałem nadmiernego zdania. Nie pamiętam równie niewiarygodnego finiszu żadnej ligi i żadnego meczu – nie tylko angielskiej ekstraklasy. Zaraz, nie, spokojnie: był finisz rozgrywek w 1989 r., kiedy to Arsenal w ostatniej chwili wyrwał mistrzostwo Liverpoolowi na Anfield Road: zdecydował gol Michaela Thomasa w ostatniej minucie ostatniego meczu ligowego (Liverpool mógł pozwolić sobie na jednobramkową porażkę, przegrał dwoma bramkami), a zwycięstwo to – unieśmiertelnione m.in. w „Futbolowej gorączce” Hornby’ego – oznaczało koniec tłustych lat Liverpoolu, a początek tłustych lat Arsenalu i komercyjnych sukcesów całej angielskiej piłki (czego koniec i początek obserwowaliśmy dzisiaj? czy widzieliśmy właśnie, jak w dramatycznych okolicznościach rodzi się Drużyna, czyli coś, czego nie można kupić choćby i za 930 milionów funtów?). No i był oczywiście finał Ligi Mistrzów w 1999 r., w którym ten drugi klub z Manchesteru sięgnął po zwycięstwo w okolicznościach równie dramatycznych… Co przecież nie odbiera dzisiejszemu triumfowi Manchesteru City miejsca w historii piłki. Każda antologia typu „Pięćdziesiąt najważniejszych meczów” będzie odtąd zawierała spotkanie na Etihad.

Próbuję nie sięgać zbyt łatwo po argumenty metafizyczne, ale podobny przebieg wydarzeń wymagał chyba interwencji jakiegoś Wielkiego Scenarzysty. Inna sprawa, że ów Scenarzysta – bóg futbolu, jeśli już odwołać się wprost do języka religijnego – nie ma nic wspólnego z chrześcijaństwem, bo lubi się bawić naszym kosztem. Nie tylko dziś, kiedy dopuścił do błędu bramkarza QPR w pierwszej połowie, a potem strącił piłkę z głowy Joleona Lescotta za jego plecy, prosto pod nogi Djibrila Cisse. Nie tylko dziś, kiedy – nie po raz pierwszy przecież – zaćmił umysł Joeya Bartona, skądinąd dawnego piłkarza MC, i kiedy pozwolił broniącemu się w dziesiątkę QPR wyjść na prowadzenie po fantastycznej główce Jamesa Mackie. Nie tylko dziś, kiedy zdezorganizowany po kontuzji Yaya Toure zespół musiał sięgnąć po piłkarza, który miał już nigdy więcej nie wystąpić w jego barwach – Balotellego (Włoch zastąpił innego zawodnika, który miał już w Manchesterze nie grać – Teveza…). Nie tylko dziś, kiedy gola dającego nadzieję zdobył inny rezerwowy, świetny w pierwszych miesiącach sezonu i zagubiony w kolejnych Dżeko. Nie tylko dziś, kiedy rywale w sposób zaiste zdumiewający rozpoczęli grę po stracie bramki wykopem w aut, zamiast próbą utrzymania piłki choćby przez kilkanaście sekund. Nie tylko dziś, kiedy zapłakani kibice MC wychodzili już ze stadionu, żeby przynajmniej korki zostały im tego dnia oszczędzone…

Także w 91. minucie meczu z Tottenhamem na Etihad, kiedy przy stanie 2:2 Jermain Defoe był o milimetr od zwycięskiej bramki dla Kogutów (pisałem przed paroma dniami o tym, co wydarzyło się później, czyli o faulu Kinga na Balotellim: najlepszy dowód, że pamięć mam dobrą, ale krótką, bo o szansie Defoe’a kompletnie zapomniałem, podobnie jak o tym, że Balotellego za nadepnięcie Parkera nie powinno być wówczas na boisku). I także w końcówce meczu z Sunderlandem, kiedy zdołali zremisować. I w końcówce meczu MU z Evertonem, kiedy piłkarze Alexa Fergusona wypuścili dwubramkowe prowadzenie, a potem Tim Howard zdołał obronić strzał Rio Ferdinanda…

Bóg futbolu bawił się przecież również kosztem kibiców Arsenalu i Tottenhamu. Tym pierwszym zesłał do bramki WBA Martona Fulopa, który gdyby występował w polskiej lidze, z pewnością zostałby oskarżony o sprzedanie meczu: dwóch tak niewiarygodnych błędów bramkarza w jednym spotkaniu Premier League również sobie nie przypominam. Tym drugim przynosił wiadomości o bramkach strzelanych przez piłkarzy WBA. Tak jest: do godziny 16.09 czasu Greenwich Tottenham był na trzecim miejscu i nie musiał myśleć o tym, czyja obrona będzie bardziej zdziesiątkowana podczas finału Ligi Mistrzów w Monachium. O okrucieństwie, z jakim bóg futbolu igrał z nadziejami kibiców i piłkarzy Boltonu (w trakcie dzisiejszego popołudnia Fabrice Muamba napisał na twitterze, że stan jego serca nie pozwala mu oglądać piłki i o niej myśleć) pisał nie będę.

Na bardziej gruntowne podsumowania przyjdzie jeszcze czas. Teraz powtórzę jednak, że takiego sezonu Premier League dotąd nie oglądaliśmy. Po dawnej Wielkiej Czwórce nie został ślad (Liverpool, mimo wielkich inwestycji, skończył sezon na ósmym miejscu, Chelsea – na szóstym), nowe hierarchie ledwie się stworzyły, a już zostały zburzone , trzech beniaminków się utrzymało, z czego dwóch grając fantastyczny futbol, odrodziło się Newcastle, zgasła Aston Villa, Martinez uratował Wigan, wyniki zdumiewały od pierwszej do trzydziestej ósmej kolejki, rozczarowywali prawie wszyscy (sędziowie!!!), ale prawie wszyscy zdołali zachwycić (nawet zdegradowane Wolves niedawnym comebackiem w meczu ze Swansea, nawet niewiarygodnie słabe Blackburn zwycięstwem na Old Trafford…).

Weźmy taki Manchester United, z rozpiętością formy od 8:2 z Arsenalem do 1:6 z MC, z odniesionymi przy okazji porażkami z Blackburn czy Wigan, oraz wczesnym odpadnięciem z Ligi Mistrzów. Wspomnijmy de Geę, który mistrzowskie aspiracje swojej drużyny postawił pod wielkim znakiem zapytania i który zdołał się pozbierać w sposób imponujący. Czy naprawdę trzeba było powrotu Scholesa z emerytury, żeby zdołali się ogarnąć? Dlaczego nie próbowano kupić Modricia (pytam ze ściśniętym sercem, bo myślę, że tego lata sir Alex już nie odpuści), dlaczego zapomniano o Berbatowie, czy Nani nie rozczarowywał, co by było, gdyby Cleverley i Vidić byli zdrowi albo gdyby Valencia nie ratował drużyny swoimi asystami i dlaczego tego ostatniego zabrakło od pierwszej minuty niedawnego meczu z MC?

Weźmy taki Manchester City z jego wiosennym dołkiem, znaczonym porażką ze Swansea czy remisem z Sunderlandem (przegrać z Arsenalem to jednak żaden wstyd…). Wspomnijmy afery z Tevezem i Balotellim w roli głównej, bramkową eksplozję Dżeko i jego późniejszą, dość nieoczekiwaną odstawkę, przemęczenie Davida Silvy i koncertowe mecze Yayi Toure… Weźmy taki Arsenal, przez parę miesięcy nieprzekonujący i ciągnięty za uszy przez van Persiego, potem cudownie odrodzony (podczas derbów z Tottenhamem, niestety…), a potem na nowo przygaszony (po kontuzji Artety), kolejny raz jednak pozostawiający pytanie o sensowność projektu Wengera bez przesądzającej odpowiedzi. Weźmy taki Tottenham, tak raptownie przebudzony po kiepskim początku dzięki transferom Parkera i Adebayora, tak bliski remisu na Etihad, tak odważnie myślący o mistrzostwie i tak zdemoralizowany później: czy naprawdę bez związku z angielskimi ambicjami Harry’ego Redknappa? O tym, co się stało na White Hart Lane w ciągu paru tygodni przednówka z pewnością napiszę osobno i z pewnością będę próbował zracjonalizować rzeczy, których być może zracjonalizować się nie da – np. tłumaczyć serię fatalnych wyników kontuzjami Lennona czy Kaboula. Będę też wyrzekał na taktyczne decyzje Redknappa, np. wpuszczenie w meczu z AV Parkera zamiast rozebranego już i gotowego do gry Defoe’a: w tamtym meczu – przy znanym już wyniku spotkania Newcastle-MC trzeba było walczyć o zwycięstwo, a nie pilnować remisu, a gospodarze byli wyjątkowo słabi…

No dobra, zostawmy na razie Tottenham (zwłaszcza, że finisz na miejscu czwartym, drugi raz w ciągu trzech lat, jest powyżej oczekiwań większości ekspertów i kibiców) i weźmy taką Chelsea. Zaczynała sezon z największą trenerską gwiazdą poprzedniego sezonu i gwiazdę tę zmarnowała. Z drugiej strony: sama ta gwiazda o mały włos nie zmarnowała sezonu Chelsea. Najpierw nie udało się jej przekonać piłkarzy do swojego pomysłu na grę, potem nie umiała posłuchać piłkarzy, działała może zbyt pochopnie, zrażając do siebie „grupę trzymającą władzę”. Później straciła pracę i, o paradoksie, wielkie odbicie drużyny firmował człowiek, który przed ponad rokiem wyleciał z West Bromwich Albion, bo wyglądało na to, że pod jego rządami ekipa spadnie z ekstraklasy. Bóg futbolu znów złośliwie zatarł ręce: za kiepski na Liverpool Roy Hodgson okazał się idealny dla WBA, za kiepski na WBA Roberto di Matteo okazał się idealny dla Chelsea… Akurat cudowną odmianę tej drużyny chyba rozumiem: kiedy Włoch zastąpił Villas-Boasa, miał umowę tylko do końca sezonu; w gruncie rzeczy zero presji i zero strategii dłuższej niż paromiesięczna. Co zbiegło się z podobną perspektywą starzejących się gwiazd, zwłaszcza Didiera Drogby. Po tym, co spotkało ich z rąk Villas-Boasa seniorzy Chelsea musieli realistycznie ocenić, że tegoroczna szarża w Lidze Mistrzów jest ich ostatnią szansą na zawojowanie tych rozgrywek. I ruszyli do ataku…

Co nas podprowadza pod kolejny wielki scenariusz dla boga futbolu.  W najbliższą sobotę w Monachium zadrwi z nas po raz kolejny. Już się boję.

PS „Przepraszamy, wystąpił błąd, Twojemu blogowi na pewno nic jest”… Znacie ten komunikat tak samo dobrze jak ja. Tak samo jak ja tracicie czas i nerwy na wrzucaniu po raz kolejny tych samych komentarzy. Spieszycie się, żeby być na bieżąco, od razu po meczu, a potem patrzycie, jak wasz komentarz niknie gdzieś w wirtualnej pustce i nie macie pewności: na moment, czy na zawsze.

Wyjaśniam więc: prowadzę bloga jako dziennikarz „Tygodnika Powszechnego”, w ramach jego serwisu internetowego, który na podstawie szerszej umowy „Tygodnika” z Onetem znajduje się na serwerach tego portalu. Od wielu tygodni widzę, że system blogowy Onetu boryka się z problemami technicznymi. Od wielu tygodni, wraz z szefem naszego serwisu – skądinąd również blogerem – próbuję w tej sprawie interweniować. I od wielu tygodni słyszę prośby o cierpliwość: prace trwają, podobno już niedługo będzie lepiej. Jedyne, co mogę zrobić, to przekazać Wam te prośby. Co złego, to nie ja.

Stan podgorączkowy

Permutacja, to jest to słowo. Lekko zapomniane, bo ostatni raz w szkole byliśmy lata temu, ale idealnie podsumowujące stan naszego życia duchowego, emocjonalnego, intelektualnego i bo ja wiem jakiego jeszcze na kilkadziesiąt godzin przed końcem sezonu. Zasypiamy, przepowiadając sobie wszelkie możliwe kombinacje wyników. Budzimy się, robiąc to samo. W czasie, który wydarza się pomiędzy zaśnięciem a przebudzeniem, wracają do nas te wszystkie momenty, które w geście samoobrony wypieraliśmy ze świadomości, bo gdyby nie nastąpiły, nie musielibyśmy teraz kombinować. Jesteśmy, dajmy na to, kibicami Tottenhamu, i śni się nam ta nieszczęsna spóźniona interwencja Ledleya Kinga w ostatniej minucie meczu na Etihad: gdyby nie faul naszego kapitana i rzut karny, wykorzystany wówczas przez Balotellego, być może wciąż bilibyśmy się o mistrzostwo Anglii, a nie nerwowo oceniali szanse na zwycięstwo z Fulham przy jednoczesnej stracie punktów Arsenalu z West Bromwich, które zapewniłyby prawo gry w Lidze Mistrzów bez liczenia na zwycięstwo Bayernu z Chelsea. (Skądinąd, skoro już przy Kingu jesteśmy: jego wyraźny spadek formy w ostatnich kilku miesiącach został wytłumaczony przez Harry’ego Redknappa: kapitan Tottenhamu, trenujący, jak wiadomo, tylko raz w tygodniu w związku z permanentną kontuzją kolana, zderzył się przypadkowo z rezerwowym bramkarzem, stan kolana się pogorszył i od tej pory King nie jest już sobą. To znaczy owszem: żeby pomóc drużynie, zgłasza gotowość do gry, ale zmniejszył mu się zakres ruchów i tak naprawdę czeka na wakacje, podczas których zapadnie decyzja o kolejnej operacji, dalszej formie rehabilitacji, a może o zakończeniu kariery.)

Albo śni się nam 40. minuta derbów z Arsenalem: główka Sagni, która rozpoczęła pościg Kanonierów. Albo kapitalny gol Jelavicia dla Evertonu, w meczu, w którym Tottenham literalnie zmiażdżył gospodarzy w drugiej połowie. Zdumiewająca porażka u siebie z Norwich: jedyne tak naprawdę spotkanie, po którym mogliśmy mieć zastrzeżenia do formy piłkarzy Redknappa. Wyjazdowa przegrana z QPR – w kolejnym meczu, gdzie było posiadanie piłki, gdzie były szanse na bramkę i gdzie rywal praktycznie nie stwarzał sytuacji, a gola zdobył po fenomenalnym rzucie wolnym…

Mam kontynuować? W snach kibiców MU pojawia się przecież ostatnich kilka minut meczu z Evertonem, o wpadce z Blackburn nie wspominając (na własnym boisku? z murowanym spadkowiczem?! mistrz Anglii?!!). Koszmary fanów Arsenalu zawierają bramki Morrisona, Holta i Hoolahana, Gomeza i di Santo, Taarabta i Diakite. Majaki sympatyków Chelsea mają zbyt wiele składników, żeby je teraz wyliczać, ale wystarczą chyba najświeższe: kiedy ich ikona, legenda, kapitan potyka się na Anfield Road przed golem Hendersona, a wcześniej kilkakrotnie daje sobie założyć siatkę Carrollowi czy Suarezowi.

Oto dlaczego staliśmy się niewolnikami permutacji. Oto dlaczego kibice Manchesteru United modlą się do Marka Hughesa, w końcu przed laty słynnego napastnika tego klubu, później bezceremonialnie zwolnionego przez MC z funkcji menedżera, by jego walczący o utrzymanie Queens Park Rangers przywiózł choć punkt z Etihad. Oto dlaczego nadzieja fanów Arsenalu, a moje największe zmartwienie wiąże się z osobą Martina Jola: czy będzie chciał utrzeć nosa swoim dawnym pracodawcom z White Hart Lane za to, że przed kilkoma laty postąpili z nim w sposób, który angielskie media zestawiały wówczas z czystkami komunistycznych aparatczyków? Oto dlaczego pieszczę w swojej głowie myśl o Royu Hodgsonie, który wygrywając lub przynajmniej remisując z Arsenalem będzie chciał zrekompensować Harry’emu Redknappowi przykrość związaną z niedawnym wyborem Football Assotiation (a dodatkowym argumentem za mobilizacją WBA będzie przecież pożegnanie Hodgsona z The Hawtorns). Oto dlaczego, mający za sobą najfatalniejszą od lat kampanię w lidze kibice Chelsea myślami są w Monachium.

To wciąż może być fantastyczny sezon, powtarzamy sobie wszyscy, niezależnie od tego, czy kibicujemy MU, MC, Arsenalowi, Tottenhamowi, Newcastle czy Chelsea. To może być sezon okropny, powtarzamy sobie również, z poczuciem, że spełnienie jest na wyciągnięcie ręki i tak łatwo może się oddalić. O tym, kto będzie mistrzem Anglii, może zdecydować stosunek bramek. O tym, kto zajmie trzecie miejsce, może zdecydować nie tylko stosunek bramek, ale nawet ich liczba: przecież jeżeli Tottenham zremisuje z Fulham, a Arsenal przegra z WBA jednym golem, to stosunek bramek w przypadku dwóch drużyn z północnego Londynu będzie identyczny. Oczywiście ten ostatni scenariusz może jeszcze być unieważniony przez Newcastle, jeżeli wygra ono z Evertonem na wyjeździe – innymi słowy, każdy klub z trójki Arsenal, Tottenham i Newcastle może zakończyć sezon zarówno na miejscu trzecim, czwartym, jak i piątym. Tottenham może wreszcie przeskoczyć w tabeli Arsenal (co nie udało się od 16 lat, choć dwa lata temu było blisko, a nieświeża lazania sprzed sześciu lat również niekiedy śni się nam po nocach), a Everton może przeskoczyć Liverpool, pod warunkiem jednak, itd., itp.

Tak, wiem. Niczego nie dowiedzieliście się z tego wpisu o lidze angielskiej. Nie postawiłem tu, jak dzisiejszy „Daily Telegraph”, tezy, że droga do mistrzostwa Anglii kosztowała Manchester City prawie miliard funtów. Nie omówiłem newsa „The Sun”, z którego wynika, że nawet mimo wygranej w Monachium Roberto di Matteo nie jest przez Romana Abramowicza brany pod uwagę jako kandydat na menedżera w przyszłym sezonie. Nie rozważałem problemu, jaki stwarza obsada lewej obrony Tottenhamu na ostatni mecz (Assou-Ekotto jest kontuzjowany, Rose – zawieszony za kartkę: jeśli Bale trafi na lewą obronę, a Modrić będzie musiał zejść na lewą pomoc, drużyna straci kilkadziesiąt procent swojej kreatywności i mocy ofensywnej, jeśli w to miejsce zostanie przestawiony któryś ze stoperów, ucierpi gra obronna…). Nie byłem w stanie. Jedyne, co potrafię w ciągu ostatnich dni, to liczyć.

I fantazjować. Fatalny na wyjazdach QPR niespodziewanie obejmuje prowadzenie na Etihad. Rooney strzela na 0:1 na Stadium of Light. Szczęsny w nagłym przypływie brawury wybiega przed pole karne, ale źle ocenia szybkość napastnika WBA, fauluje go i wylatuje z boiska, a wprowadzony przez Wengera Fabiański źle ustawia mur i wyjmuje piłkę z siatki. Young podwyższa na 0:2. Pienaar trafia dla Evertonu. Rooney zdobywa trzeciego gola dla MU. Tottenham nie potrafi strzelić bramki Fulham, ale przy tym, jak rozwija się sytuacja na innych stadionach, nie jest to potrzebne, bo oto WBA niespodziewanie strzela drugiego gola. Scholes i jest 0:4. Żal Boltonu, ale wciąż jest dopiero 45. minuta i wszystko może się jeszcze zmienić.

Zostały trzy doby.

Przedostatnia niedziela

Niech mi wybaczą kibice Chelsea (ale też: MU, MC, Arsenalu czy Tottenhamu…), bo ten ogromniaście wielki wpis muszę zacząć od pytania, dlaczego Puchar Anglii tak dramatycznie stracił na znaczeniu. Na temat despektu, jaki spotkał najstarsze rozgrywki piłkarskie świata, napisano w ostatnich dniach  sporo, koncentrując się jednak głównie na fakcie zorganizowania ich finału jeszcze przed zakończeniem sezonu ligowego, kiedy uwaga większości widzów skupiona jest bardziej na tym, kto zostanie mistrzem, kto zagra w Lidze Mistrzów, kto spadnie itd. Sam mam poczucie, że zaczynając od meczu na Wembley występek tego bloga składa hołd cnocie, byle szybciej przejść do tego, co z mojej (naszej) perspektywy najważniejsze: kwestii pierwszej czwórki w ligowej tabeli.

Nie znaczy to oczywiście, że nie byłem poruszony, słuchając „Abide with me” albo obserwując kapitanów Chelsea i Liverpoolu przedstawiających swoje drużyny gościowi honorowemu finału, Jimmy’emu Armfieldowi (byłem poruszony tym bardziej, że po raz pierwszy finał FA Cup oglądał ze mną mój starszy syn, dzięki czemu wszystkie rytuały objaśniane mu rytuały zyskały dla mnie nieoczekiwaną świeżość). Nie kwestionuję także, że dla takiego Kenny’ego Dalglisha (z Harrym Redknappem skądinąd byłoby pewnie podobnie) był to najważniejszy dzień w roku, no ale wiadomo: Kenny czy Harry to relikty innej epoki. Owszem, Drogba uwielbia Wembley, owszem, Terry czy Lampard znają historię tych rozgrywek i swojego klubu, a i Roberto di Matteo wygrywał dwukrotnie Puchar Anglii jako piłkarz (raz zresztą strzelając na tym stadionie gola), ale nie oszukujmy się: priorytetem dla trenera Chelsea i jego starej gwardii jest Liga Mistrzów. Podejrzewam nawet, że wczorajszy skład londyńczyków wydawał się mocny jedynie dlatego, że część z tych piłkarzy i tak nie zagra w Monachium, zawieszona za kartki.

O samym finale Pucharu Anglii nie ma się co rozpisywać, zwłaszcza że sędziowie nie pomylili się podczas oceny, czy po uderzeniu przez Carrolla piłka przekroczyła całym obwodem linię bramkową. Przed meczem wydawało się, że Dalglish kombinował dobrze: że ustawienie za Suarezem szybkich Bellamy’ego, Downinga i Gerrarda pozwoli rozmontować wolną obronę Chelsea. Nic podobnego się nie stało, ale moim zdaniem dlatego, że po serii błędów Spearinga, Skrtela i Reiny Ramires (skądinąd: świetny sezon tego piłkarza…) strzelił gola dla Chelsea – w zasadzie w pierwszej interesującej akcji meczu przypominającego wcześniej spotkanie dwóch ostrożnie obwąchujących się psów. Liverpool musiał zmienić taktykę i kiedy zaczął grać dwójką napastników przestał być tłem dla rywala, a prawdziwym przełomem było pojawienie się na boisku Andy’ego Carrolla. Czy Dalglish popełnił błąd, nie wystawiając Anglika od pierwszej minuty? Wiem, że wydarzenia ostatniej półgodziny skłaniają do odpowiedzi pozytywnej, pamiętajmy jednak: to był mecz finałowy, w którym pierwotna taktyka Liverpoolu podporządkowana była przede wszystkim zabezpieczaniu tyłów. Gdyby nie kontra Chelsea i gol Ramiresa, gdyby w meczu dłużej utrzymywał się wynik remisowy, być może Suarez znalazłby w którymś momencie trochę miejsca na wymanewrowanie Terry’ego. Carroll wchodził przy stanie 2:0, kiedy jedni byli już nastawieni na bronienie, drudzy zaś na gonienie wyniku: od pierwszej minuty wcale nie musiał być aż tak groźny.

Co powiedziawszy, w poczuciu spełnionej powinności zapominam o Pucharze Anglii do stycznia, kiedy to dzięki występom zespołów amatorskich w trzeciej rundzie, dostarcza mi on największych emocji. Liga: tu się toczy prawdziwa gra. Tytuł, awans do Ligi Mistrzów i utrzymanie. Oraz – jak w przypadku takiego West Bromwich dziś czy Norwich wczoraj – własne dobre imię. Piłkarze Hodgsona i Lamberta (jasny punkt na firmamencie trenerskim, obok Pardew i Rogersa) osiągnęli przecież w tym sezonie nie tylko to, co mieli osiągnąć, ale dużo więcej. Teoretycznie mogli już myśleć o wakacjach, a do ostatnich chwil walczyli o wynik w meczach, w których decydowała się kwestia trzeciego miejsca i ligowego bytu ich rywali. Mam, oczywiście, wielką nadzieję, że Roy Hodgson wyrządzi przysługę pokonanemu w wyścigu o posadę selekcjonera Anglików Harry’emu Redknappowi i za tydzień urwie punkty również Kanonierom…

Co tu gadać, nieprawdopodobny sezon. Kiedy wreszcie się skończy, trzeba będzie postawić pytanie nie tylko o marne sędziowanie, ale także o to, dlaczego w tak wielu klubach kompletnie posypała się praca z obrońcami i co spowodowało, że menedżerowie MU czy Arsenalu nie zapanowali nad chaosem w końcówkach spotkań z Evertonem czy Norwich. Skąd niewiarygodne wpadki drużyn z czołówki: MC z Sunderlandem, MU z Blackburn i Wigan, Arsenalu i Tottenhamu z Norwich i QPR (a Kanonierów także z Wigan…), Chelsea z Aston Villą itd., itp. Michael Cox ćwierknął dziś na twitterze, że MC i MU nie zasługują na mistrzostwo, a Arsenal i Tottenham na Ligę Mistrzów – i coś w tym jest, może wyjąwszy fakt, że Manchester City dowiódł swojej wyższości w bezpośrednich pojedynkach z MU (ale też potrafił, w rozstrzygającym momencie, wygrać z Newcastle…). Wiem, że zaledwie miesiąc temu ogłaszałem klapę mistrzowskich aspiracji drużyny Manciniego i że został jej jeszcze ten jeden ostatni krok za tydzień, a Alex Ferguson już rozpoczął swoje mind games, przypominając, jak nieetycznie sąsiedzi pozbyli się obecnego menedżera QPR (to z walczącym o utrzymanie klubem Marka Hughesa MC zagra w przyszły weekend…), ale dziś – co również przyznał sir Alex – to oni obiema rękami ściskają puchar za zwycięstwo w Premier League.

Niesamowity ten Yaya Toure, prawda? Kiedy Tevez czy Balotelli stroili fochy, kiedy przygasł Silva, to on – wraz z Kompanym, Barrym czy Hartem – wziął na siebie odpowiedzialność za losy manchesterskiego wyścigu. To zaiste paradoksalne: kiedy dziś patrzę wstecz na cały sezon, widzę że właśnie ci zawodnicy, bardziej niż supersnajperzy, zaprowadzili City aż tak daleko. Ileż to razy dzięki ich heroizmowi zespół nie tracił bramki albo tracił o jedną mniej niż przeciwnik. A dziś jeszcze najważniejszy z nich zapewnił gole… Manciniego trzeba pochwalić za znakomitą zmianę: de Jong za Nasriego to nie był ruch defensywny, przeciwnie: uwolniony przez Holendra od zadań przed własną linią obrony Yaya Toure mógł wreszcie ruszyć do przodu. W wybieraniu piłkarza roku też mieliśmy niejeden zwrot akcji (David Silva długo nie miał sobie równych), a Robin van Persie dołożył wczoraj kolejne dwie bramki, ale z pewnością można powiedzieć, że pomocnik MC zmieściłby się na pudle.

W kwestii sezonu Tottenhamu, jak w kwestii jego dzisiejszego meczu z AV, szklanka pozostaje w połowie pełna. Jest (i – tfu, odpukać – powinno być) czwarte miejsce, ale przecież mogłoby być trzecie. Jest remis, wywalczony w dziesiątkę, po odrobieniu jednobramkowej straty, ale w meczu, podczas którego rywal niemal nie zagroził bramce Friedela, a gola zdobył fuksem, po potężnym rykoszecie; i w którym piłkarze Redknappa nawet grając w osłabieniu mieli miażdżącą przewagę. Weźmy statystyki: posiadanie piłki 37,2-62,7 proc., strzały 2-14, podania 291-491, rogów Tottenham bił ze 20… Jak to często w przypadku mojej drużyny: dobra gra, fajne akcje do linii pola karnego i brak wykończenia. Szkoda, że wpadł gol dla gospodarzy, bo w szybkim ataku z Lennonem i Bale’m grałoby się o wiele łatwiej niż goniąc wynik w ataku pozycyjnym. I szkoda, że kiedy drużyna była w gazie, a z Newcastle dochodziły wieści o prowadzeniu MC, Redknapp nie zdecydował się na wpuszczenie (rozebranego już i stojącego przy linii) Jermaina Defoe, a potem zdjął jeszcze van der Vaarta i wprowadził w jego miejsce Parkera. W końcu tak czy inaczej ostatni mecz wygrać trzeba, stosunek bramek jest lepszy niż Newcastle, a walka toczyła się o miejsce trzecie. Ktokolwiek skończy na czwartym, dobrym występem w Monachium Chelsea może odebrać mu Ligę Mistrzów. A wtedy szklanka okaże się boleśnie pusta.

PS Ćwierknąłem w trakcie meczu Arsenalu z Norwich, że niesamowita pewność siebie wyniosła Wojciecha Szczęsnego tam, gdzie jest, i żeby pójść wyżej, potrzebuje pokory. Czuję, że zdanie powinienem rozwinąć, ale może zrobię to jakoś bliżej Euro. W największym skrócie: podziwiam Polaka za to, jak się odnalazł na boiskach Premier League, jak od pierwszego meczu wrzeszczał na starszych i utytułowanych kolegów, jak z tego głównie powodu przeskoczył w klubowej hierarchii lepiej wyszkolonego technicznie, ale słabszego psychicznie Fabiańskiego. Szczęsny nie pęka, wierzy w siebie, uwielbia rywalizować, i wszystko to są niezbędne składniki przepisu na wielkiego zawodnika. Kłopot w tym, że czasem czuje się zbyt pewny. Pamiętam mecz z Tottenhamem, sprzed roku, kiedy wsławił się dwoma ostrymi wejściami w bohatera chwili, Garetha Bale’a (a sławę mołojecką powiększył puszczonym okiem do obrońców):  kilkanaście minut później spróbował powtórzyć sztuczkę z Aaronem Lennonem i dał Tottenhamowi karnego. Wrócę do tematu, jako się rzekło…

Wieża Babel

No to teraz trzeba tylko wygrać z Newcastle i QPR. Tylko? Są tacy, którzy mówili przed meczem, że United przegra na Etihad, ale i tak będzie mistrzem. Czy powtórzyliby swoją teorię teraz, w oparciu o to, jak zagrały obie drużyny w poniedziałkowy wieczór? Jasne: ten sezon, jak żaden w historii Premier League, obfitował w niewiarygodne zwroty akcji (sam przed miesiącem w sposób niezwykle przekonujący uzasadniałem, dlaczego piłkarze Manciniego nie sięgną po tytuł…), ale dziś wypada przyznać: jest w Manchesterze klub prezentujący mistrzowską formę. I nie jest to klub Alexa Fergusona.

To nie była tylko kwestia ostrożnej taktyki (z ukrytym założeniem gry na remis) czy doboru ludzi odpowiedzialnych za jej realizację: czemu Nani, a nie Valencia, dlaczego Park zamiast Welbecka lub zamiast Giggsa, jeśli już menedżer MU nie chciał zrezygnować ze sprawdzonego tylekroć w meczach o wielką stawkę Koreańczyka… To była także kwestia wyraźnego zmęczenia, dekoncentracji i prostych błędów – przydarzających się nawet Rooneyowi (a pamiętacie fatalne dośrodkowanie przez nikogo nieatakowanego Jonesa?). Może także kwestia pecha: generalnie bardzo dobry w tym roku Evans nie mógł wystąpić z powodu kontuzji, jego miejsce zajął niegrający od dwóch miesięcy Smalling, no i ten właśnie zawodnik zagapił się przy kryciu Kompany’ego w 46. minucie. Szybkość, siła, świetne odnajdywanie miejsca między liniami MU przez Nasriego i Silvę, rozciąganie defensywy mistrzów Anglii przez pracowitych Teveza i Aguero, Zabaleta wykorzystujący hektary wolnego pola, zostawianego po lewej stronie MU przez schodzącego do środka Giggsa – dużo atutów było dziś po stronie MC.

Zaiste: gospodarze musieli ten mecz wygrać. Ale wygrać chcieli, i wiedzieli, jak to zrobić. Trudno o większy kontrast, niż ten między nieruchawymi Scholesem i Carrickiem w drugiej linii MU a Yaya Toure, z łatwością stającym za tamtych dwóch w pomocy MC. Trudno o lepszy sposób na pokazanie krytykom, na co naprawdę ich stać, niż ten, który wybrali Samir Nasri czy Carlos Tevez. Wszyscy: od Aguero po mającego być podobno najsłabszym ogniwem w zespole gospodarzy Clichy’ego, mają swój udział w tym zwycięstwie; wszyscy poza Hartem, bo goście nie oddali na jego bramkę ani jednego celnego strzału.

Myślałem przed spotkaniem o tym, jak długo jeszcze Alex Ferguson będzie potrafił powstrzymywać „hałaśliwych sąsiadów”. Przy wszystkich jakże słusznych uwagach krytycznych na temat kosmicznych pieniędzy wpompowanych przez szejków w Manchester City, wypada zauważyć, że są to pieniądze inwestowane o niebo rozsądniej niż, powiedzmy, przez Abramowicza w Chelsea. Klub buduje supernowoczesny ośrodek treningowy, ma fachowców w zarządzie i na zapleczu pierwszej drużyny, właściciele trzymają się tego samego menedżera już dwa i pół roku, i nawet w ciągu ostatnich kilku dni potrafili wytworzyć wokół niego atmosferę względnego komfortu. Klocek do klocka, ta wielojęzyczna wieża Babel (arabscy właściciele, włoski menedżer, napastnicy z Argentyny, klub z Anglii itd.) robi się coraz wyższa: przed rokiem awans do Ligi Mistrzów, teraz co najmniej drugie miejsce… Jeśli zdobędą mistrzostwo Anglii, oznaczać to będzie przełom nie tylko psychologiczny. Za rok, z jeszcze mocniejszym składem… no dobra, nie chcę się zagalopować po raz kolejny, bo naprawdę wcześniej trzeba wygrać z Newcastle.

Być może więc rację mieli ci, co mówili, że MU przegra na Etihad, ale i tak będzie mistrzem. Być może będziemy jeszcze mówić o kunszcie szkockiego menedżera, który sięgnął po tytuł nawet w czasie tak gruntownej przebudowy drużyny. Na razie jednak widzimy jego poszarzałą twarz i po raz kolejny opędzamy się od wrażenia, jakby projekt Fergusona z wolna, ale w sposób nieodwracalny, wytracał impet. Przegrane dwa finały Ligi Mistrzów i przedwczesne odpadnięcie z tych rozgrywek w bieżącym sezonie, straszliwe baty od MC na Old Trafford, wypuszczona w końcówce meczu z Evertonem dwubramkowa przewaga, a dziś bolesne wrażenie, że cechy, którymi zwykle opisuje się jego zespół: determinacja, zaangażowanie, waleczność itd., zostały przejęte przez rywala…

Jak budowano Manchester City? “Chodźcie, wyrabiajmy cegłę i wypalmy ją w ogniu. A gdy już mieli cegłę zamiast kamieni i smołę zamiast zaprawy murarskiej,
rzekli: Chodźcie, zbudujemy sobie miasto i wieżę, której wierzchołek będzie sięgał nieba”. Po awanturach z Tevezem czy Balotellim wydawało się, że ktoś pomieszał im języki, ale dali sobie radę.

Zostały jeszcze dwa piętra.