Śnił mi się Balotelli. Przyszedł do „Tygodnika” i pytał o Michała Kuźmińskiego, szefa naszego serwisu internetowego, a przy tym wybitnego kucharza. Miał ochotę na kebab. Sen jak sen, pomyślałem sobie po przebudzeniu, a potem już o nim nie pamiętałem, do czasu, kiedy Kuźmiński zawołał mnie po południu do kuchni i poczęstował… kebabem. Nie wierzę przecież w sny, nie jestem człowiekiem przesądnym: kiedy myślę o piłce nożnej, to w pierwszym odruchu umieszczam ją gdzieś pomiędzy naukami ścisłymi, jako dziedzinę rządzącą się jasnymi regułami, zapisywanymi w twierdzeniach przez poszczególnych trenerów, i dopiero później ustępuję przed żywiołem opowieści, jak wczoraj podczas meczu Hiszpanów z Portugalczykami.
Albo jak dzisiaj, w doliczonym czasie gry, kiedy grający już jako ostatni obrońca Niemców bramkarz Manuel Neuer trzykrotnie główkował gdzieś w okolicy linii środkowej, przerywając ataki Włochów, a potem wbiegał w ich pole karne, próbując doprowadzić do wyrównania. Do końca zostało kilkadziesiąt sekund, Mesut Ozil strzelił właśnie kontaktową bramkę, Buffon w bramce wściekał się na kolegów, Mario Balotelli na ławce zakrywał twarz bluzą, żeby nie widzieć, jak powtarza się scenariusz słynego meczu Bayernu z Getafe czy Manchesteru United z Bayernem. „Dlaczego zawsze on?”, to pewnie najczęściej zadawane dziś wieczór pytanie, nawiązujące do T-shirta, skrywanego niegdyś przez Balotellego pod koszulką Manchesteru City. Że jest piłkarskim arcytalentem, tego nigdy nie kwestionowaliśmy. Że jest brutalem, niezdyscyplinowanym i niepanującym nad sobą dzieciakiem, przekonywał aż za często – choćby w kwietniowym meczu z Arsenalem, kiedy brutalnie zaatakował Songa i kiedy wydawało się, że mistrzostwo Anglii właśnie wymknęło się z rąk MC; choćby w lutowym meczu z Tottenhamem, kiedy deptał po Parkerze (pełną listę jego błazeństw i skandali serwowały portale podczas tego turnieju na bieżąco, więc nie muszę się rozpisywać). Za wcześnie chyba ogłaszać, że dojrzał, że po takim występie Prandelli czy Mancini nie będą już mieli z nim kłopotów (próbowali chyba wszystkiego: opiekowali się nim i karali, wystawiali w pierwszym składzie i sadzali na ławce, integrowali z drużyną i trzymali z dala od niej…), ba: wcale nie jest przesądzone, czy zagra w finale, ale nie zdziwiłbym się, gdyby przyśnił mi się także tej nocy. Z pewnością nie ma racji, porównując się do listonosza („czy il postino eksploduje z radości, kiedy dostarczy list”, pytał Balotelli dziennikarzy zarzucających mu, że nie cieszy się po zdobytych golach – dziś jednak trochę się ucieszył…)…
Zostawmy jednak Balotellego: to był triumf, nie pierwszy zresztą na tym turnieju, Drużyny. Mającej, owszem, swojego pierwszego skrzypka w postaci napastnika MC i swojego dyrygenta w postaci pomocnika Juventusu, ale bez nieważnych partii w tle, nawet na poziomie basso continuo, czyli otaczających Pirlo pozostałych graczy drugiej linii, Montolivo, Marchiso i de Rossiego.
Na temat Pirlotechniki (copyright Rafał Stec) napisano już dziesiątki słów, również na tym blogu, i Pirlotechnice podporządkował także swoją taktykę na ten mecz Joachim Loew. Nie chciał powtórzyć angielskich błędów, nie chciał zostawić włoskiemu rozgrywającemu za dużo swobody, nie chciał również, by rywale mieli o jednego piłkarza więcej w środku boiska. Stąd wziął się Kroos w pierwszym składzie i stąd decyzja, że za opiekę nad piłkarzem Juventusu odpowiadać będzie aż dwóch piłkarzy. Stąd też, niestety, wzięły się te hektary wolnego miejsca po prawej stronie (patrząc od bramki Neuera, rzecz jasna). Jedno genialne podanie (z „tych” podań) Pirlo, drugie Chielliniego, trzecie, poprzedzone fantastycznym zwodem, Cassano, który również zszedł na tę stronę wyciągając za sobą Hummelsa i myląc Boatenga, potem główka Balotellego ponad spóźnionym Badstuberem i pomysł Loewa na zwycięstwo w półfinale – pomysł, jak wszystko do tamtego momentu wskazywało, udany – legł w gruzach. Była dwudziesta minuta, wcześniej napędzani przez madrycki duet Ozil-Khedira Niemcy panowali nad sytuacją i wydawało się, że po fantastycznej okazji Hummelsa (z pustej bramki wybijał piłkę Pirlo), a później po rzadkim błędzie Buffona przyjdą kolejne. Wystarczyło jedno podanie Pirlo, później zaś długa piłka od Montolivo – podobna do tych, które Balotelli dostawał w meczu z Anglią i które wówczas seryjnie marnował.
Czy Loew popełnił błąd odsłaniając prawe skrzydło? Nie podejmę się spekulacji, co by było, gdyby Reus lub Muller zaczęli mecz od pierwszej minuty: czy cios nie poszedłby wtedy po akcji środkiem, czy Pirlo nie rzuciłby tych swoich piłek dużo więcej. Na pewno Prandelli umiał skorzystać z okazji. I na pewno włoski trener może również mówić o szczęściu, że któraś z groźnych akcji Niemców w pierwszym kwadransie po przerwie nie zakończyła się golem. Ten mecz, niewątpliwie najlepszy na tegorocznych mistrzostwach Europy, rozgrywał się przecież nie tylko na poziomie nóg i płuc zawodników, ale także w ich głowach. Ileż to razy przekonywaliśmy się, jak potwornie niebezpiecznym wynikiem jest dwubramkowe prowadzenie: jak łatwo kontaktowy gol daje pewność jednym i wywołuje panikę u drugich… Do kontaktowego gola było niebezpiecznie blisko (spudłował Lahm, później Buffon obronił kapitalne uderzenie z wolnego Reusa), dopiero po jakimś kwadransie, mniej więcej podobnie jak w pierwszej połowie, Włosi opanowali sytuację. Loew dokonał kolejnej zmiany, poświęcając prawego obrońcę, i na boisku zrobiło się jeszcze więcej miejsca na kontrataki rywala. W zasadzie powinna paść trzecia bramka – nie padła, ale i tak Cesare Prandelli może teraz myśleć o swoim kolejnym celu pielgrzymkowym. Jeśli miałbym mu coś w tej kwestii doradzić, to oczywiście Kalwarię Zebrzydowską: w promieniu kilkuset kilometrów nie znajdzie miejsca o równie dobrej energii, jak tamtejsze dróżki. A później: na Kijów, z Balotellim czy nie, to już naprawdę drugorzędne.