Precz z piłką nożną

Do premiery książki miesiąc, więc liczę na Waszą wyrozumiałość: powoli wszystko zaczyna mi się z nią kojarzyć. Inna sprawa, że promowana jest m.in. frazą: „Wiecie, jak to jest żyć z perspektywą wykitowania podczas meczu, w dodatku perspektywą naukowo potwierdzoną? Dlaczego ministerstwo zdrowia, a niechby nawet ministerstwo sportu nie informuje, że oglądanie Tottenhamu może być przyczyną wielu groźnych chorób?”. Kiedy ćwierknąłem po meczu, że jestem umęczony kibicowaniem tej drużynie, mój tajmlajn zaczął się uginać od podobnych wyznań fanów Liverpoolu, Newcastle, Reading, a nawet Chelsea i Arsenalu. „Ja się dzisiaj tyle nacierpiałem, że nie zauważyłem słońca, które ponoć wylazło, jak ludzie wkoło gadają. Precz z piłką nożną” – dopisał się Rafał Stec. „Naturalny stan kibica to gorzkie rozczarowanie, niezależnie od wyniku meczu” – to niezawodny w tym kontekście Nick Hornby. Spotykałem wiecznie sfrustrowanych kibiców Barcy i Realu, MU i MC, Chelsea i Arsenalu (choć dziś przede wszystkim nie chciałbym być w skórze fanów QPR, które przez dobrą godzinę grało w dziesiątkę, wyszło na prowadzenie na pięć minut przed końcem po pięknym golu Remy’ego i straciło zwycięstwo w 94. minucie; o tym, co się wydarza w „Fergie Time”, też nastukałem całkiem sporo). Za każdym razem kontekst był zapewne inny – gdzieś niewygrana drugi raz z rzędu Liga Mistrzów, gdzieś przedwczesne odpadnięcie z tejże, gdzieś wypuszczona szansa na mistrzostwo, gdzieś zastąpienie wystarczająco dobrego trenera trenerem, który okazał się beznadziejny, itd., itp. – samą wyliczanką powodów do utyskiwania na pieski los kibica mógłbym zająć Wam resztę wieczora.

Może zresztą nie ma powodów do aż takiego desperowania. Tottenham grający z Evertonem bez Bale’a, Lennona i Defoe’a; grający kilkadziesiąt godzin po wyczerpującym spotkaniu z FC Basel, w którym również trzeba było gonić wynik, zdołał zremisować mecz, o którego wynik drżałbym także przed rozpoczęciem sezonu. Owszem: żegnam się od jakiegoś czasu z marzeniami o powrocie do Ligi Mistrzów, ale nie z powodu remisu z Evertonem. Punkty, których zabraknie, potracono już na starcie rozgrywek – zwłaszcza w ostatnich minutach meczów z Newcastle, WBA, Norwich… Jeżeli z czegoś się składa klubowe DNA, to właśnie z trwonienia ciężko zazwyczaj wypracowywanej przewagi i wywracania się na ostatniej prostej. „Okropnie źle znoszę moment, w którym moja drużyna obejmuje prowadzenie – zapisałem w innym miejscu książki – kiedy za chwilę je straci, będzie bardziej bolało”. Nic dziwnego więc, że gdy dzisiejszego popołudnia Adebayor wyprowadził drużynę na prowadzenie już w 34. sekundzie, strzelając najszybszego gola w tym sezonie Premier League, moje nienajlepsze przeczucia co do wyniku końcowego jeszcze się pogorszyły. „Oczywiście za wcześnie”, pomyślałem…

Miałem jednak nie desperować. Miałem zauważyć np., że mimo wspomnianych wyżej nieobecności i zmęczenia, drużyna radziła sobie nieźle. Że Adebayor – wreszcie! – zaczął trafiać i generalnie grać coraz lepiej. Że za jego plecami bardzo przyzwoicie radzili sobie również skuteczny ostatnio Sigurdsson, a zwłaszcza Lewis Holtby, którego skuteczność podań – 92 proc. – musiała imponować, zważywszy na fakt, ile z nich służyło przyspieszaniu gry i było odgrywanych bez przyjęcia. Że w ogóle statystyki wyglądały nieźle: posiadanie piłki 62-38, podania: 516-309, precyzja tychże: 87-69, strzały 20 (w tym celnych 7) do 9 (celnych 4). Ależ te statystyki potrafią kłamać… Jeśliby je pominąć, należałoby z tego spotkania zapamiętać ledwo zipiących Dembele i Parkera – niby starających się jak zawsze, ale tym razem o ułamek sekundy spóźnionych z próbą strzału czy podaniem, czego efektem były – również do zapamiętania – te wszystkie malownicze przejawy irytacji Kyle’a Walkera, ganiającego wzdłuż linii bocznej, żeby złapać niecelnie zagrywane piłki, albo rozkładającego bezradnie ręce, bo się podania nie doczekał. Zresztą wśród statystyk należałoby również uwzględnić fatalne rzuty rożne gospodarzy, wyłapywane z jednym wyjątkiem przez Tima Howarda albo wybijane przez obrońców. Jeśli o rzutach rożnych mowa: czyżby Tottenham przestał ćwiczyć obronę przed nimi na treningach? W ostatnim czasie traci w ten sposób gola za golem.

Ach prawda, miałem nie desperować. Wypada docenić walkę do końca. Wypada pochwalić zmiany, których dokonał AVB – ja wiem, że Huddlestone jest wolny i do gry pressingiem nie bardzo się nadaje, ale jeśli chodzi o wizję i zasięg jego podań wciąż pozostaje wśród najlepszych graczy Premier League (a i Tom Carroll nie traci głowy, kiedy ma futbolówkę przy nodze). Ci, którzy buczeli, kiedy Portugalczyk zdejmował Moussę Dembele i wprowadzał na jego miejsce grzejącego ostatnio ławę Anglika, powinni się przyznać do błędu.

Miałem nie desperować także dlatego, że graliśmy z Evertonem – drużyną, która nawet bez Fellainiego i Pienaara potrafi uprzykrzyć życie każdemu. Niezrażeni fatalnym początkiem, wślizg za wślizgiem i podanie za podaniem goście byli jak to zwykle oni: szybsi, agresywniejsi w walce o piłkę, operujący prostszymi środkami. Bramka dla nich wisiała w powietrzu jak Jagielka na ramionach Vertonghena. Mirallas, kolejny, cholera, znakomity Belg, tuż po przerwie strzelił drugą – chciałoby się rzec – w stylu nieobecnego Bale’a. Nieźle radził sobie młody Barkley, asekurowany w drugiej linii przez Heitingę, David Moyes zaimponował wprowadzeniem na drugą połowę Jelavicia, a Anichebe nie odpuścił Dawsonowi ani przez moment (gdyby lepiej strzelał, albo gdyby Lloris nie wykazał się w końcówce klasą, Nigeryjczyk byłby bohaterem meczu).

Że niby miałem nie desperować? Sprawozdawca „Independenta”, jakbyście nie wiedzieli, uznał to spotkanie za jeden z meczów sezonu, ze wszystkim, co najatrakcyjniejsze w Premier League: „Był szybki gol, kontrowersyjny gol, piękny gol i gol w końcówce – pisał. – Obie strony wychodziły na prowadzenie. Futbol był szybki, zacięty, siłowy i waleczny. Było nawet furiackie rzucanie piłką” – to ostatnie w wykonaniu wspomnianego Walkera, po niecelnym podaniu Holtby’ego. Jako arcymistrz złudnych pocieszeń znajduję jednak coś lepszego niż zdania Jacka Pitta-Brooke’a: jak już Arsenal zagra ten mecz zaległy i przeskoczy nas w tabeli – powiadam sobie – to on będzie w mniej komfortowej psychicznie sytuacji ściganego.

Tak czy inaczej, to jeszcze trochę potrwa. Jestem kibicem Tottenhamu, co oznacza, że ciągu minionych dwudziestu pięciu lat, ze dwadzieścia trzy razy nie miałem naprawdę udanej końcówki sezonu. Przywykłem, jednym słowem, a jutro – podczas derbów Manchesteru – nie będę musiał o tym myśleć. „Precz z piłką nożną”, dałem tytuł. Najgorsze w kibicowaniu jest to, że nie przetrwa doby.

9 komentarzy do “Precz z piłką nożną

  1. ~Olem

    Oczywiście niełatwo być teraz w skórze kibica Tottenhamu (choć wiadomo, że nie wszystko jeszcze stracone), ale nawet jeśli sezon zakończy się totalną klapą, Bale odejdzie do Realu a Luka Modric wróci… do Chelsea to i tak pod koniec sierpnia każdy kibic Tottenhamu (Arsenalu, Chelsea, Borussii Dortmund czy Podbeskidzia…) będzie czekał z nadzieją na nowy, lepszy czas. I tego nikt nie jest w stanie nam, (udręczonym) kibicom odebrać.
    Pozdrawiam.
    🙂

    Odpowiedz
  2. ~batt18les

    Z tymi 20 strzalami to troche na wyrost bo wiekszosc byla z okolic 25m i pilka albo mijala bramke w powietrzy kilometry od niej albo ledwo dotaczala sie do lini koncowej.

    Z tym przesciganiem Tottenhamu przez Arsenal bym uwazal bo po pierwsze jest jeszcze kolejka za tydzien, a podrugie zalegly mecz jest wlasnie z Evertonem. Podejrzewam ze juz z Fellainim i Pienaarem. Widzac jak dzis zespol Moyes’a gral bez tej dwojki, o zwyciestwo bedzie cholernie ciezko. Mistrzostwo juz roztrzygniete ale walka o LM jest z roku na rok coraz bardziej zacieta. Do konca bedzie dym

    Odpowiedz
  3. ~Michal

    Panie Michale,najszybszym golem w obecnym sezonie był chyba jednak gol van Persiego w meczu z West Ham (31 sek).

    Odpowiedz
  4. ~zelenka

    Panie Michale, rozumiem, że historia, Pańskie doświadczenia, przeciwnicy w lidze powodują, że nie czuje Pan optymizmu przed końcówką sezonu. Ale patrząc chociażby na wczorajszy mecz, nie popadałbym w desperację. Najbliższy mecz ligowy Koguty rozgrywają dopiero za 2 tygodnie, 10 dni po meczu w LE (trudny mecz, ale City też ma swoje problemy).Jest szansa, że któryś z kontuzjowanych zawodników się wyleczy. Będzie czas na odpoczynek i zebranie sił na końcówkę sezonu. A ta drużyna pokazała już w tym sezonie kilka razy, że potrafi grać w piłkę nawet kiedy nie sprzyjają im okoliczności (pokazała też swoje gorsze oblicze, ale jakoś wydaje mi się, że to lepsze jest bardziej charakterystyczne dla tej drużyny).
    A że każdy mecz będzie bolał i wywoływał przysłowiowy ból brzucha to już zupełnie inna historia.
    PS. O AVB mówi się i pisze dużo, a jak Pan ocenia jego asystenta Freunda, bo o tym Panu pisze się niewiele, a chciałbym wiedzieć na ile ważną postacią jest on w sztabie trenerskim Kogutów i jaki wpływ ma na drużynę?

    Odpowiedz
    1. Michał Okoński Autor wpisu

      Eksperyment z Freundem, zdaje się, działa. Miał być łącznikiem między pokoleniami, wzorem dla obecnego składu jako człowiek z tytułami, mistrz, a zarazem były zawodnik klubu. No i ktoś do ocieplenia wizerunku sztabu szkoleniowego – brat łata, pełen poczucia humoru, zbratany z piłkarzami, robiący im kawały itd. przy poważniejszym AVB. Lubią go dziennikarze, lubią piłkarze, kochają kibice – czego chcieć więcej?

      Odpowiedz
  5. ~Robert

    Kiedys zdarzylo mi sie znalezc ciekawa notke na temat kibicow Premiership. Pewna firma (nie moge sobie przypomniec, ktora: albo Boots albo Lloyds pharmacy albo jakas inna) przeprowadzila badania( nie pamietam metodologii) z ktorych wyniklo ze to wlasnie kibice Tottenham sa najbardziej narazenia na ataki serca, tudziez inne dolegliwosci zwiazane z ogolnym zdrowiem. Bodajze najwiecej kibicow Spurs zaopatrywalo sie w srodki uspokajajace lub zglaszalo problemy z sercem. Cholera, nie moge znalezc tego artykulu. W kazdym razie wniosek:wszystko z nami w porzadku 🙂

    Odpowiedz
  6. ~Jaskier

    Dobry wpis. Czekam niecierpliwie na książkę. Faktycznie, coraz częściej dostrzegam, że oglądanie meczu to źródło psychicznych cierpień. Ciekaw jestem, jakie miałem tętno w końcówce meczu Arsenalu z West Bromwich. Wypracowałem przez lata pewien hmm… mechanizm obronny. Wmawiam sobie, że i tak się nie uda, że i tak przeciwnik wyrówna, że zaraz pomyli się sędzia, że to tylko kwestia czasu. Skoro Newcastle było w stanie dogonić Arsenal po 0-4, nie zdziwi mnie nic. No a kiedy – jak w sobotę – się udaje, jest radość :).

    PS Nienajlepsze czy nie najlepsze? 😉 Wybacz, zboczenie zawodowe.

    Odpowiedz

Skomentuj ~Olem Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *