Archiwum miesiąca: lipiec 2013

Miasto pełne Messich

Była Barcelona. Wpadła na chwilę. Pokazała się światu, nader chętnie transmitującemu w 130 ponoć stacjach telewizyjnych debiut Neymara, zrobiła to na tle polskiego stadionu i polskiej drużyny, a ci z nas, którzy pamiętają jeszcze peerelowską siermiężność, mieli swój moment uniesienia, tak samo jak parę tygodni temu, gdy zobaczyli nad Wisłą, na innym imponującym obiekcie, inną megagwiazdę – Paula McCartneya.

Ach, nie będzie to oczywiście tekst o patriotycznych uniesieniach, choć Lechia wypadła zaskakująco dobrze, a fani Barcelony nie mieliby pewnie nic przeciwko temu, by jej dzisiejszy polski epizodzik otworzył równie wspaniały okres w historii klubu, co epizodzik poprzedni: rozpoczynające epokę Guardioli starcie z Wisłą w eliminacjach Ligi Mistrzów. Po prostu: była Barcelona, a my wzięliśmy z tej obecności tyle, ile potrafiliśmy. Czyli niemało. Już koło południa, kiedy podjechałem pod stadion po odbiór akredytacji, mijałem setki mówiących po polsku fanów katalońskiego klubu i przypominałem sobie wszystkie te pytania kierowane w ostatnich miesiącach także pod moim adresem: czy to w porządku, wiązać swoje serce i rozum z klubem grającym na co dzień daleko stąd. Przynajmniej w taki dzień nikomu nie trzeba się tłumaczyć, myślałem sobie, ciesząc się ich radością, że jednak mecz doszedł do skutku. Nawet jeśli ostatecznie na stadionie znalazło się też sporo „pikników”, po pierwsze – spotkałem również dużo takich, którzy w możliwości obejrzenia rezerw Barcelony (do Polski przyjechało kilkunastu zawodników Barcy B i Juvenil A) znajdowali frajdę godną konesera (wiedzieli, że za dwa-trzy lata niejeden z nich stanowić będzie o obliczu drużyny; coś podobnego przeżywałem patrząc na sparing Tottenhamu z Barcą, 4 lata temu podczas Wembley Cup), po drugie – szczerze mówiąc nie mam nic przeciwko „piknikom”, niech się cieszą futbolem w najlepsze. Dzisiejszy Gdańsk, Gdańsk pełen Messich, robił na przybyszu z południa bardzo przyjemne wrażenie. Także przy minucie ciszy przed meczem i także po golach Lechii, gdy patrzył na szalejących z radości dzieciaków w koszulkach… Blaugrany (okrzyków o ogrywaniu „k…” nie słyszał, a faceta przede nim na trybunie prasowej, zajmującego się oglądaniem w internecie zdjęć samochodów – nie były bardzo bite, o ile zdążyłem zauważyć – zobaczył dopiero podczas przerwy w grze na parę minut przed końcem) .

Barcelona wpadła na chwilę. Inaczej być nie mogło. Ci, którzy czytali „Barcę” Grahama Huntera wiedzą, że Pep Guardiola – jako były piłkarz pamiętający świetnie frustrację niekończących się podróży, oddalenia od rodziny, czasu marnotrawionego w hotelach i na lotniskach – wprowadził w klubie nowe zasady, i kiedy się da Katalończycy ruszają na mecze wyjazdowe o poranku, by na miejscu odbyć sjestę, zagrać i niemal natychmiast odlecieć. W skali sezonu daje to setki godzin oszczędności – setki godzin nieuniknionej i zabijającej wszelką kreatywność nudy. Nawet na miejscu, w Barcelonie, zespół w dniu meczu odbywa zwykle krótką rozgrzewkę, później zaś zawodnicy wracają do domów i na Camp Nou stawiają się dopiero na 90 minut przed pierwszym gwizdkiem.

Jak się ze sobą nie nudzić – jedna z podstawowych kwestii przy budowaniu maszynki do wygrywania. Jak odzyskać świeżość i wejść w nowy kierat, w którym trzeba będzie chodzić najbliższe 11 miesięcy, aż do mundialu w Brazylii, rozgrywając po drodze – poznaliśmy takie statystyki przy okazji Pucharu Konfederacji, wieńczącego sezon największych gwiazd także tej drużyny – nawet 80 spotkań. Tu akurat zmiana trenera może Katalończykom wyjść na dobre, podobnie jak transfuzja do przedniej formacji brazylijskiej świeżej krwi, bo dziś, nawet zważywszy na towarzyskie okoliczności i półtowarzyski skład, za dużo oglądaliśmy człapania w stylu najsłabszych występów klubu z poprzedniego sezonu, również z Rourą na ławce.

Choć w przypadku transfuzji do Barcelony nigdy nic nie wiadomo – i mecz z Lechią oczywiście odpowiedzi na pytanie, czy Neymar wpasuje się w drużynę, nie przyniósł. Simon Kuper, piszący o Katalończykach w dziewiątym numerze „Blizzarda”, zwraca uwagę, że polityka sprowadzania co jakiś czas przez klub piłkarzy ze światowego topu często kończy się klęską. Henry, Ibrahimović, ba: nawet David Villa mieli trudności z wkomponowaniem się w wypracowywany przez lata nauki w La Masii system. O powodzeniu akcji na tym poziomie decyduje często ułamek sekundy – tłumaczył to dawny dyrektor wykonawczy klubu Joan Oliver – jeśli piłkarz potrzebuje więcej czasu, żeby zrozumieć, co zamierza jego partner, wszystko bierze w łeb. Oto dlaczego nienajwybitniejszy przecież, za to wychowany w La Masii Pedro radzi sobie w tym dziwnym klubie lepiej niż niejeden gwiazdor z importu. Oto dlaczego z zawodników dziś występujących zwrócił moją uwagę Sergi Roberto, żwawo biegający między oboma polami karnymi, nieustannie blisko piłki – pokazujący się kolegom i widzący ich, gotów do sformułowania trójkąta (zakończona strzałem akcja z Songiem i Messim w dziesiątej minucie). Messi zaczął świetnie, trzykrotnie rozprowadzając po prawej Alexisa Sancheza, później jednak piłkarze Lechii odcinali go od podań, a i on wracał się w poszukiwaniu wolnego miejsca rzadziej niż np. zaskakująco dobry z mojej perspektywy Matsui i niewątpliwy bohater meczu, nie tylko z powodu pięknej bramki, Grzelczak. Reszta, jak myślę, odstawała, szczególnie podwójnie odpowiedzialny za bramkę Lechii (bezsensowne wybicie na róg, odpuszczenie Bieniuka…) Bartra. Będzie miał problem Gerardo Martino ze środkiem obrony, bo przecież zanim debiutujący dziś w drugiej połowie, spokojny i nieźle się ustawiający, ale kruchy Bagnack zacznie częściej pojawiać się na boisku, musi upłynąć jeszcze sporo czasu.

Na koniec miałbym więc ochotę napisać, że wiem tyle, ile już wiedziałem: przed Martino iście paisleyowskie wyzwanie (jak pisał o przejmującym Barcę po Guardioli Vilanovie Lluis Regas, porównując to z dziedziczeniem Liverpoolu po Billy Shanklym); nie sądzę, by kiedykolwiek pozwolił na podobną nieruchawość swoich zawodników, zwłaszcza bez piłki, jak dzisiaj zrobił to Jordi Roura.

Byłoby to jednak zakończenie niesprawiedliwe. Wiem tyle, ile już wiedziałem, ale jeszcze coś nowego. Warto czasem przyjść na polski stadion i obejrzeć polską drużynę. Nie śmiałem się z tańczącego przy linii bocznej Michała Probierza.

Bale. Wpis autoterapeutyczny

Podobno racjonalność jest ostatnią rzeczą, której moglibyśmy spodziewać się po świecie piłki nożnej i faktycznie: patrząc na kwoty transferowe na przykład, trudno byłoby z taką opinią się spierać. A jednak kibic średniego klubu, którego największa gwiazda dochodzi w pewnym momencie do wniosku, że lepiej mu będzie w klubie galaktycznym, musi mieć poczucie, że futbol jest racjonalny. Do bólu.

Z perspektywy Garetha Bale’a chęć przejścia z Tottenhamu do Realu wydaje się przecież oczywistością. Znakomity 24-latek wyrósł w ciągu ostatniego roku o głowę ponad swoich kolegów, a z pewnością wyrósł także ponad aktualne możliwości swojego klubu. Poświęcać jeszcze jeden rok króciutkiej kariery na walkę o jakieś czwarte miejsce w Premier League, spędzać czwartkowe wieczory na bieganiu za piłką w Lidze Europejskiej, podczas gdy wszystko, co najważniejsze, rozgrywa się we wtorki i środy w Lidze Mistrzów? Stara się o niego Real Madryt, najbogatszy i jeden z kilku najsłynniejszych klubów świata. Stara się o niego TERAZ. Dlaczego miałby czekać jeszcze rok, skoro za miesiąc czy dwa jakiś Charlie Adam albo inny Ryan Shawcross może mu złamać nogę i marzenia o staniu się drugim Ronaldo rozwieją się na wietrze, choćby tym znad Britannia Stadium?

Czytelnicy książki „Futbol jest okrutny” wiedzą, że z odejściem Bale’a godziłem się już wczesną wiosną, nie wiedząc jeszcze, jak zakończy się sezon 2012/13. W momencie, gdy fantastycznym strzałem zza pola karnego przesądził o zwycięstwie nad Sunderlandem w ostatniej kolejce – zwycięstwie daremnym, bo w tym czasie Arsenal wygrywał na boisku Newcastle – racjonalne z perspektywy Walijczyka wydawało się właśnie odejście. Owszem, istniały i istnieją sposoby na zaklinanie rzeczywistości, zarówno z kategorii romantycznych, jak i – powiedzmy – pozytywistycznych. Te pierwsze mówią o więzi z trenerem, który wymyślił mu nową pozycję na boisku, o małej córeczce, której życia nie chciałby narażać na gwałtowną zmianę (rodzice podobnych maleństw wiedzą, że to nietrafny argument, i przeprowadzkę trudniej zorganizować w wieku późniejszym), o tym, że świetnie się czuje wśród kumpli z White Hart Lane, że jest skromnym chłopcem, spędzającym każdą wolną chwilę z rodzicami w Walii itp., itd. Te drugie mówią, że Tottenham i Andre Villas-Boas wciąż pozostają dla niego stworzeni: że w Londynie może się jeszcze wiele nauczyć, a w Madrycie (patrz Luka Modrić) nie będzie miał tyle swobody…

Kibic średniego klubu zna te wszystkie argumenty na pamięć. I dodaje kolejne: że Bale dopiero co podpisał kontrakt czyniący go jedną z twarzy Premier League. Że brał udział w promocji nowych strojów Tottenhamu i że w koszulce tej drużyny wystąpił obok Messiego na okładce Fify 14. Że klub wzmacnia się właśnie, i że z Paulinho, Chadlim, a najprawdopodobniej także Soldado, w przypadku pozostania Bale’a miałby najmocniejszy skład w historii występów w ekstraklasie – z pewnością pozwalający myśleć o czwartym (drżyjcie, Kanonierzy) miejscu. Że oferuje Walijczykowi nowy, rekordowo wysoki kontrakt, pozwalający na odejście za rok…

Kibic średniego klubu wylicza to wszystko i… nie wierzy. Ma w pamięci trofea, które nazbierali po odejściu Carrick, Berbatow czy Modrić (zgoda, ten ostatni nie został jeszcze  mistrzem Hiszpanii i Ligi Mistrzów nie wygrał, ale jego gola przeciwko MU na Old Trafford nie sposób wymazać z historii Champions League) – ale też i te, które zgromadzili inni uciekinierzy z północnego Londynu, Fabregas, van Persie czy Nasri. Trochę mu smutno, kiedy to pisze, bo wyobraził już sobie nowy, grający w ustawieniu 4-3-3 Tottenham, z Paulinho, Sandro i Dembele w środku, a przed nimi Lennonem lub Chadlim, Soldado i Bale’em – i były to przyjemne wyobrażenia. Przeżył już jednak wystarczająco wiele wakacji pod znakiem bolesnych rozstań, by teraz stąpać twardo po ziemi. Nawet sumując kwoty wydane na nowych piłkarzy, nie umie wymyślić innego sposobu na domknięcie budżetu, jak sprzedaż swojego najlepszego zawodnika.

Powiedzcie mi, że nie wytrzymałem nerwowo, brytyjska prasa dała się zwieść plotkom, w których produkowaniu hiszpańskie media nie mają sobie równych, a szczęśliwy i skoncentrowany na przygotowaniach do sezonu Gareth Bale podpisze nowy kontrakt z Tottenhamem.

Bielsyfikacja Barcelony

Marcelo Bielsa – o tym szaleńcu należałoby napisać nie rozdział następnej książki, ale książkę całą. Argentyński trener wyrósł wszak w XXI wieku na postać kluczową dla rozwoju światowej myśli szkoleniowej, zapewne ważniejszą – jako teoretyk, a nie tylko praktyk – od Mourinho, Wengera czy Fergusona razem wziętych. „Futbol w ostatnich latach przechodził proces bielsyfikacji” – pisze o tym Jonathan Wilson. Dziś w zasadzie wszystkie najlepsze drużyny świata próbują odebrać piłkę najwyżej, jak się da, i strzelić bramkę, błyskawicznie przechodząc od obrony do ataku. To wymaga od środkowych obrońców umiejętności panowania nad futbolówką, nietracenia jej pod presją, niepanikowania, kiedy goni ich dwóch czy trzech rywali, a wreszcie (czy raczej: jak najszybciej) celnego jej podania – cech kto wie, czy nie ważniejszych u współczesnego stopera od gry głową czy sztuki wślizgu. Jak to mówią eksperci od tiki-taki, najbezpieczniejszy sposób na nietracenie goli to nietracenie posiadania piłki, utrzymywanie się przy niej, a w przypadku straty – agresywny, niestrudzony pressing; wszystko na dość niewielkiej przestrzeni, bo przecież obrona takiej drużyny również jest wysoko ustawiona.

Schody – i interesujące nas dziś, w momencie zatrudnienia przez Barcelonę ucznia i dawnego podopiecznego Marcelo Bielsy, różnice – zaczynają się w momencie, kiedy po odzyskaniu piłki Bielsa domaga się natychmiastowego przejścia do kolejnego ataku, a kolejni szkoleniowcy katalońskiego klubu sam odbiór uważają za sukces i dopuszczają cierpliwe rozgrywanie aż do znudzenia rywala (choć, jak pokazał w dziewiątym numerze kwartalnika „Blizzard” Simon Kuper, u podstaw gry Katalończyków leży również założenie, że jeśli udało się piłkę udało się odebrać na połowie rywala, decydujący cios należy zadać od razu); mimo tych różnic bielsistów i wyznawców tiki-taki łączy przekonanie, że posiadanie piłki jest elementem gry obronnej.

Oto dlaczego „arcykapłan” Bielsa, jak nazywa go Wilson, często używa środkowych pomocników w roli obrońców – Medela w Chile, Martineza w Athleticu (często obrońców jest zresztą trójka – u Bielsy, jak u van Gaala w Ajaksie czy Cruyffa w Barcelonie trójkę graczy ofensywnych z trójką defensorów wielokrotnie łączył diament złożony z zawodników środka pola); oto dlaczego podobny zabieg zastosował Guardiola z Mascherano. Oto dlaczego szykujący się do podjęcia pracy trenerskiej w Barcelonie Pep pojechał do Ameryki Południowej, gdzie uciął sobie ponoć dwunastogodzinną pogawędkę z Bielsą przy grillu, oto dlaczego – uwiedzeni świeżością ich idei – w ślad za Bielsą i Guardiolą zaczęli iść młodsi, np. Klopp czy Villas-Boas.

Tak, o Bielsie z pewnością powstanie rozdział następnej książki. Tu zauważmy jedynie, że choć jego wpływ na rozwój myśli trenerskiej jest ogromny, sam nie dostał nigdy szansy w wielkim klubie i że najprawdopodobniej nigdy jej nie dostanie. Ktoś, bodaj czy znów nie Wilson (nie mam ze sobą na urlopie wszystkich fiszek; wpis niniejszy powstaje w sensie ścisłym pod gruszą), zestawiał go z Brianem Cloughem i przypominał klęskę tego ostatniego w Leeds: jako nieidący na kompromisy ideolog Argentyńczyk potrzebuje zwykle sporo czasu na przekazanie założeń swojego systemu nowym podopiecznym, a właściciele wielkich klubów nie mają zwykle tyle cierpliwości, co – dajmy na to – prezes Athleticu Bilbao. W wielkich klubach szansę dostają więc co bardziej pragmatyczni spośród jego wyznawców – w przypadku Barcelony Gerardo „Tata” Martino.

Przy wszystkich zestawieniach obu panów, które w sposób nieunikniony pojawiają się  w światowej prasie, tę jedną różnicę podnosi się bodaj najczęściej: Martino potrafi wziąć z obejmowanej drużyny to, co charakteryzowało ją przed jego przyjściem, jego rewolucje bywają aksamitne. Bielsa powiada, że gdyby piłkarze byli robotami, wygrywałby wszystko – ale że nie są, w końcówkach sezonów jego drużyny fizycznie nie wytrzymują wymogów narzuconego stylu gry; Martino potrafi się wsłuchać w swoich podopiecznych.

Inna sprawa, że tutaj o rewolucji w ogóle nie może być mowy, dlatego właśnie, że poprzedni szkoleniowcy Barcelony również byli bielsistami. Owszem, Martino nie jest Katalończykiem i nie pracował nigdy w Europie, ale język piłkarskiej taktyki jest przecież uniwersalny: pal licho, że Messi jak Martino urodził się w Rosario, a potem jak Martino grał w Newells Old Boys – ważniejsze, że parę lat później Guardiola piekł steki z Marcelo Bielsą. Co zresztą charakterystyczne: jeśli kierować się cytowanymi przez Grahama Huntera w jego świetnej książce o Barcelonie kryteriami zatrudnienia, jakie musiał spełnić następca Franka Rijkaarda na posadzie trenera (sporządził je wiceprezes klubu Marc Ingla) – Martino, w odróżnieniu od np. bardzo poważnie branego wówczas pod uwagę Jose Mourinho, spełnia je wszystkie. Rozwój, nie rewolucja; odświeżenie, ale idące dalej niż np. powierzenie drużynie kolejnemu z człowiekowi z La Masii – wygląda to na wyciągnięcie wniosków z tego, co spotkało Barcelonę w dwumeczu z Bayernem (a Hiszpanię w finale Pucharu Konfederacji)… Tiki-taka szybsza i bardziej intensywna – nie wiem, jak państwo, i nie wiem, jak np. 33-letni już Xavi, ale ja taką Barcelonę obejrzę z przyjemnością.

Anims Tito

Proporcje zostały przywrócone. Na kilku poziomach. Na chwilę.

Po pierwsze, zobaczyliśmy, jak to wszystko jest przemijające i kruche. Trener jednego z największych klubów świata, człowiek znakomicie opłacany, mający doskonałą opiekę medyczną, od dziecka uprawiający sport, prowadzący zdrowy tryb życia, zaledwie 45-letni – odchodzi z pracy swoich marzeń ze względu na chorobę.

Po drugie, zobaczyliśmy, że jego klub nie jest wyłącznie maszynką do zarabiania pieniędzy, a jego podwładni – trybikami w tej maszynce. Kilka godzin po hiobowej wieści trening Barcelony został odwołany, niedługo później poinformowano, że nie odbędzie się jutrzejszy mecz towarzyski z Lechią – skądinąd właśnie się na niego pakowałem. Polscy kibice reagowali różnie: niektórzy ze zrozumieniem, niektórzy z rozczarowaniem, niektórzy z wściekłością, że oto „katalońskie płaczki” odwracają się plecami do kilkudziesięciu tysięcy fanów z dalekiego kraju. Moim zdaniem niesłusznie. Obejrzałem konferencję prasową, podczas której Sandro Rossel i Antonio Zubizarretta ogłaszali dymisję Vilanovy. Wystarczyło popatrzeć na twarze biorących w niej udział trenerów i piłkarzy, m.in. Messiego i Puyola, by nabrać pewności, że dostarczanie rozrywki fanom znad Wisły nie jest w tym momencie możliwe.

Po trzecie, zobaczyliśmy, że nawet na tym najwyższym poziomie, brutalnego biznesu i bezlitosnej rywalizacji, godne traktowanie chorego pracownika jest możliwe. Tito Vilanova zaczął walczyć z nowotworem ślinianek w listopadzie 2011 roku, przeszedł operację, radio- i chemioterapię, później wrócił do pracy i otrzymał nominację na następcę Guardioli. Po roku rak odezwał się ponownie; konieczne było dwumiesięczne leczenie w Nowym Jorku, ale klub i tym razem oparł się pokusie szukania kolejnego trenera: czekał, powierzając drużynę na ten czas kiepsko sobie zresztą radzącemu Jordiemu Rourze.

Owszem, proporcje zostały przywrócone na chwilę, bo „show must go on”. Niemal od chwili pierwszego przecieku na temat rezygnacji Vilanovy dziennikarze zaczęli spekulować, a bukmacherzy przyjmować zakłady, kto go zastąpi, więc bez złudzeń możemy przyjąć, że nazwisko następcy poznamy w ciągu kilku dni, a zaplanowany w przyszły weekend towarzyski mecz z Bayernem nie zostanie odwołany. Jednak zanim to się stanie, zanim rozpoczniemy dyskusję, czy Villas-Boas, czy Laudrup, czy Wenger, czy Heynckes, czy Luis Enrique, czy może „Rubi” Ferrer, zanim zaczniemy przypominać burzę, jaką wywołała niedawna konferencja prasowa Guardioli w Monachium albo dywagować o kłopotach Messiego z fiskusem, dostajemy szansę zatrzymania się i pomyślenia o zdrowiu i życiu – jego i własnym.

Dzisiejszego wieczora nie chcę zaczynać rozmów o tym, co dzieje się w klubie i z klubem. Dzisiejszego wieczora, podobnie jak jutrzejszego, kiedy (mam nadzieję) będę patrzył na zachód słońca nad Zatoką Gdańską – chcę myśleć o tym sympatycznym gościu, którego miałem nad Zatoką Gdańską zobaczyć. Oby wygrał najważniejszy mecz swojego życia.

Rooney ofiarny

Wayne Rooney oficjalnie nie jest na sprzedaż, ale równie oficjalnie Chelsea składa ofertę jego wykupienia z MU (a i Arsene Wenger mówi, że Arsenal byłoby stać na płacenie Anglikowi tygodniówki, zaś kupujące wszystko, co się rusza, PSG obserwuje rozwój wypadków). Wayne Rooney ma dwa lata do końca kontraktu, ale klub nie spieszy się z jego przedłużeniem. Wayne Rooney jest, owszem, niezbędny w Manchesterze, ale w gruncie rzeczy tylko na wypadek kontuzji Robina van Persiego – powiada jego stary-nowy trener, choć całkiem niedawno zabierał głos w zupełnie innym tonie. Wiemy, że coś się dzieje, ale tak naprawdę nie wiemy, dlaczego. Wszyscy: od kibiców, przez blogerów, po dziennikarzy – nawet tych najlepszych, towarzyszących drużynie od lat i mających na jej zapleczu znakomite kontakty, musimy zgadywać. Ależ mamy w tej chwili pole do popisu…

Jak racjonalnie zinterpretować słowa i zdarzenia, wydawałoby się, nieracjonalne? Zależy Manchesterowi na zatrzymaniu Rooneya, czy nie? Jeśli zależy, czemu menedżer i wiceprezes klubu wypowiadają się o nim w sposób, który jeden z najlepszych napastników w historii MU musi odebrać jako lekceważący? Każdy z nas albo – mając w pamięci ostatnie, przerywane niemal w kółko kontuzjami, miesiące Rooneya – pozbyłby się go bez ceremonii, albo – jeśli już pragnąłby go zatrzymać – nie mówiłby w żadnym wypadku, że może być co najwyżej zmiennikiem holenderskiego kolegi…

Przypomnijmy: z początku wszystko zdawało się iść w dobrym kierunku. Rooney i Moyes odwiedzali się ponoć w domach, pierwsza konferencja prasowa menedżera poszła dobrze, Anglik trenował „z błyskiem w oku” i wyruszył z kolegami na tournee po Azji. Czy wszystko zmieniła jedna, drobna w gruncie rzeczy kontuzja? Czy Moyes usłyszał od Rooneya coś, co kazało mu zmienić front? Zobaczył, że jego dawny podopieczny jest tak naprawdę cieniem siebie i że jedyne, co może w tej sytuacji zrobić, to sprzedać go, zanim potencjalni nabywcy się zorientują? Ma poczucie, że posadzony na ławce – a posadzony być musi, bo on, Moyes, ma taką koncepcję gry – zacznie rozwalać atmosferę w zespole? Stosuje zimny wychów? Posłuchał opowieści Aleksa Fergusona, który rzekomo nie darował dawnemu podopiecznemu scysji sprzed trzech lat (związanej z planami odejścia do MC i zakończonej wywalczeniem lukratywnego kontraktu przez Anglika), a i w ostatnim czasie miał do niego ponoć pretensje, związane np. z niesportowym (zdjęcia z papierosem, rzucająca się w oczy nadwaga) trybem życia?

Skoro padło nazwisko Wielkiego Poprzednika: przyszła mi, owszem, do głowy interpretacja ostatnich wydarzeń w MU, która mogłaby świadczyć, że Moyes starannie odrobił szkocką lekcję zarządzania. To sir Alex Ferguson miał przecież odwagę i umiejętność przebudowywania zwycięskiego składu przez usuwanie jednego, dwóch czy trzech elementów, nawet tak – wydawałoby się – nieusuwalnych, jak w swoim czasie David Beckham, Roy Keane czy Ruud van Nistelrooy. To on pokazywał w ten sposób, że sprawuje kontrolę; to on chronił resztę drużyny przed wypaleniem i podtrzymywał w niej głód dalszych sukcesów. W przypadku Moyesa i Rooneya można by dodać jeszcze jedną motywację, rzekłbym, z gatunku pierwotnych: oto nowy przewodnik stada buduje silną pozycję za pomocą spektakularnego zabójstwa jednego z samców, wzbudzając respekt wśród pozostałych.

Na papierze Wayne Rooney wydaje się u szczytu piłkarskich możliwości. Ma 27 lat, jest wciąż młody i wciąż silny jak tur, a boiskowych doświadczeń za sobą co niemiara. Za rok mundial w Brazylii: dodatkowa motywacja, by w tym sezonie stawać na uszach, zwłaszcza że poprzednie wielkie turnieje nie były dla niego najszczęśliwsze. Rooney musi grać, i to nie na żadnej eksperymentalnej pozycji, ale tam, gdzie umie i lubi. W MU spędził 9 lat, jest jedną z ikon klubu, czwartym spośród najlepszych strzelców w jego dziejach, z pewnością nie zasługuje na protekcjonalne traktowanie. Jeśli ktoś taki musi odejść z Old Trafford, na Old Trafford muszą wiedzieć, co robią… Pytanie więc, czy wie też Jose Mourinho.

Koniec historii

Wypada zacząć tam, gdzie skończyliśmy jeden z poprzednich wpisów: cytatem z Carlo Ancelottiego, że przy całej władzy, jaką ma w dzisiejszych czasach menedżer wielkiego klubu, jedyną rzeczą, której nie kontroluje, jest wynik meczu. Frazę nowego trenera Realu przywołał niedawno w wywiadzie dla kwartalnika „Blizzard” legendarny szkocki (sic!) teoretyk futbolu Andy Roxburgh, wieloletni dyrektor techniczny i współtwórca systemu szkolenia trenerów w UEFA, zwracając jednocześnie uwagę na fakt, iż bodaj najważniejszym elementem kompetencji dzisiejszego menedżera jest radzenie sobie z mediami. Roxburg cytował nawet Gerrarda Houllier, że najważniejsze 30 sekund jego tygodnia pracy to pomeczowy miniwywiad dla telewizji, szczególnie po porażce. Wszyscy cię wtedy słuchają – opowiadał – piłkarze, ich żony, zarząd, kibice; w ciągu najbliższych godzin twoje słowa zostaną wielokrotnie powtórzone… Na kursach trenerskich mówi się o tym jako o momencie, w którym rozpoczynają się przygotowania do następnego meczu. Wszystko ma znaczenie, a twoja twarz jest świadectwem zdrowia twojego zespołu…

O tym, że David Moyes zapanował nad przekazem z wczorajszego spotkania z mediami, a jego twarz była świadectwem zdrowia drużyny, świadczy prosty fakt: po zakończeniu konferencji prasowej kurs MU na nowojorskiej giełdzie poszedł w górę. Menedżer mistrzów Anglii był umiarkowanie spokojny i umiarkowanie szczery, skromny tam, gdzie było trzeba, i pewny siebie tam, gdzie musiał. Padły słowa o zaszczycie i odpowiedzialności. Padła wyborna, będąca mięsem dla przyszłych biografów, anegdota o okolicznościach zatrudnienia (zadzwonił sir Alex, zaprosił go do domu, Moyes myślał, że chodzi mu o kupno jednego z piłkarzy Evertonu, ale rodak oznajmił po prostu, że za tydzień idzie na emeryturę, więc musi go zastąpić). Padły stosowne hołdy dla poprzednika, niewymuszone i powracające co najmniej kilka razy. Padły zapewnienia o ciągłości (opowieść o rozmowie z Charltonem w ośrodku treningowym i stałych kontaktach z Fergusonem, dwugodzinne próby przekonania Paula Scholesa, żeby dołączył do sztabu szkoleniowego, w którym są już Phil Neville i, w roli grającego trenera, Ryan Giggs; co ważne: także wysoko cenionego przez piłkarzy Rene Meulensteena Moyes namawiał do pozostania).

W najdelikatniejszej kwestii Rooneya Szkot również powiedział to, co powinien był: po pierwsze, Anglik nie jest na sprzedaż, po drugie, świetnie trenuje i ma ten „błysk” w oku, po trzecie, Moyes zna go od szesnastolatka, ergo wie, jak z nim postępować, po czwarte, zestawia go z Lawem czy Charltonem, więc pokazuje, że choć pracuje od paru dni, to „myśli klubem” i jego historią. W tym punkcie, zanim zainterweniował zaniepokojony przedłużającą się serią pytań na jeden temat rzecznik prasowy, Moyes zdążył zażartować, że czuje, jakby miał deja vu: „część z was znam przecież doskonale z Evertonu, wtedy też przyjeżdżaliście i pytaliście, czy Wayne odejdzie”… I zdążył osadzić dziennikarza, dopytującego, czy może „kategorycznie” powiedzieć, czy sam Rooney chce zostać. „Jedyne, co mogę kategorycznie powiedzieć, to że Wayne fantastycznie trenuje”…

Nie było fajerwerków, nie było transferowych spekulacji, nie było prowokacji i szpil pod adresem rywali; ba, jak na rangę wydarzenia nie było nawet zbyt wielu dziennikarzy. Była jasna deklaracja o odziedziczonym mocnym zespole, o planach obrony tytułu mistrzowskiego i wygrania wszystkiego, co się da („ten klub ma sukces wytatuowany na herbie…”). Były jasne informacje o kontuzjach Naniego, Smallinga i Younga, którzy zapewne nie pojadą na azjatyckie tournee. Było miłe zdanie o szansie dla innych młodych szkoleniowców z Wysp, bo jeśli on, zaczynający przed laty w Preston, mógł dostać szansę pracy w MU, to i przed nimi wielka przyszłość, i równie miłe podziękowanie dla Billa Kenwrighta, dawnego zwierzchnika w Evertonie. Była, co tu kryć, generalna przychylność mediów.

W sumie: pierwszy, nienajtrudniejszy test rutynowo zaliczony. Jak świetnie wiemy, schody zaczną się w sierpniu, najpierw w Swansea, potem na Old Trafford z Chelsea, a zaraz potem na Anfield Road. Gdyby sir Alex miał po takim początku, powiedzmy, dwa punkty, żaden kibic i dziennikarz nie zacząłby wpadać w panikę: w kolejnych 35 kolejkach byłoby mnóstwo okazji do odrobienia strat. Co będzie jednak, jeżeli Manchester United Moyesa nie ruszy z kopyta? Wracamy do początku: wynik jest jedyną rzeczą, której menedżer nie kontroluje. A w ślad za wynikiem – nerwowości całego świata. Wszystko, co najważniejsze w nowym życiu Davida Moyesa, wydarzy się w ciągu kilkuset sierpniowych minut na boiskach Premier League. Kluczowe wsparcie Alexa Fergusona już ma: „Guardian” twierdzi, że menedżer, który go namaścił, nie zamierza oglądać pierwszych meczów następcy z wysokości trybun. Nie chce, by uwaga kibiców skupiała się na nim, nie chce, by skandowano jego nazwisko, nie chce, by Moyes czuł presję większą, niż powinien. Ferguson wie: to już nie jest, i nigdy nie będzie jego drużyna. Powtórka z Wilfa McGuinessa nie jest przewidywana.

Z całej konferencji Moyesa ten jeden komunikat wydaje mi się najważniejszy: przy całej tradycji klubu, zamierza przyłożyć doń własne piętno. Mam nadzieję, że więcej nie będzie już musiał mówić o historii.

Tiki-taka plus

Nieznośna powtarzalność grozi przy podsumowywaniu Pucharu Konfederacji, zaskakująco fajnego skądinąd, jak na turniej nienajważniejszy w końcu i rozgrywany po szokująco długim dla niektórych sezonie (wczorajszy finał był 80. meczem w ciągu ostatnich 12 miesięcy rozegranym przez Oscara, 75. przez Matę, 73. przez Luiza i Torresa – prawda, że ten ostatni rzadko kiedy grał pełne 90 minut). Powtarzalność, bo klęska Barcelony, odniesiona z rąk Bayernu, przypomina się niemal automatycznie, a wraz z nią rozwijane w mojej książce tezy o przemijalności futbolu i krótkim, zbyt krótkim życiu wielkich drużyn. Statystycy wyliczyli: ostatni raz Hiszpanie przegrali mecz 29 spotkań temu, ze Szwajcarią na mundialu 2010, ostatni raz tak zdecydowanie – przed 27 laty. W tzw. międzyczasie drużyny z Półwyspu Iberyjskiego wynalazły futbol na nowo, w myśl słynnej już frazy Jonathana Wilsona, że gole są przeceniane. Powtórzmy za naczelnym „Blizzarda”: w ciągu czterech lat między mistrzostwami Europy w Szwajcarii i Austrii a tymi w Polsce i na Ukrainie średnia sytuacji podbramkowych stwarzanych przez Hiszpanię w meczu spadła z dwudziestu pięciu do pięciu. Rzecz w tym, że średnia sytuacji rywali spadła z pięciu w okolice zera. Hiszpanie przestali gromić przeciwników różnicą trzech albo czterech bramek, ale równocześnie nie przegrywali 1:0 meczów, w których od pierwszej do ostatniej minuty atakowali niemal bez przerwy. „Bramki są przeceniane” – pisał Wilson, oczywiście w pewnym momencie padną także one, ale jeżeli będziesz myślał głównie o tym, jak je strzelić, albo żeby strzelić ich jak najwięcej – niczego w futbolu nie osiągniesz.

Przez lata wydawało się, że nie ma patentu na tiki-takę. Przez lata jednak jej najważniejsi aktorzy spędzali zbyt wiele czasu na boisku; inaczej niż Pep Guardiola żaden z nich nie wziął rocznego urlopu – Thiago czy Isco nie zastępowali Xaviego czy Iniesty. Do tiki-taki, że wygłoszę banalne zdanie, nie wystarczy zdolność utrzymywania się przy piłce, trzeba również niestrudzonego pressingu, na który wczoraj zwyczajnie zabrakło sił. Albo do którego znaleźli się lepsi.

Miłośnicy Hiszpanii snuć może będą historie alternatywne: co by było, gdyby bramka dla Brazylii nie padła po stu sekundach, co by było, gdyby Luiz nie wybił cudem piłki z bramki, Neymar nie trafił na 2:0 albo Sergio Ramos (dlaczego on?) wykorzystał karnego… My jednak spróbujmy dodać dwa do dwóch i powiedzmy po prostu, że futbol rozwinął się po raz kolejny. Zaryzykujmy nawet zdanie, że jest bardziej kompletny. Bajeczna technika, z której Brazylijczycy zawsze słynęli, ich legendarna radość gry (Neymar!), łatwość utrzymywania się przy piłce, wsparta taktyczną wiedzą i cierpliwością rozegrania nie stanowią jeszcze pełnej odpowiedzi. Ta Brazylia (ten Bayern…) miała jeszcze szybkość. I siłę. Przy wszystkich zachwytach nad Neymarem, u źródeł jej zwycięstwa są atletyczni Thiago Silva, Luiz czy Paulinho. W wymyślaniu piłki nożnej na nowo zawodnicy tacy, jak ten ostatni (ale też Javi Martinez, nie wiedzieć czemu pozostający na ławce Hiszpanów, czy Ilkay Gundogan) są elementem nieusuwalnym. Operujący między jednym polem karnym a drugim, niestrudzeni w odbiorze i przyspieszający grę do przodu, w kluczowych momentach coraz częściej spychają w cień artystów takich jak Iniesta czy Mata.

Co powiedziawszy, jestem skłonny przyjąć argumenty Gabrielle’a Marcottiego, że ogłaszanie śmierci tiki-taki jest przedwczesne. Mamy do czynienia z rozwojem. Zaczekajcie na Bayern Guardioli.