Archiwum kategorii: Bez kategorii

Marszałek Ryan

Do wczorajszych zapisków i zachwytów sprzed trzech tygodni, dorzucam jeszcze garść statystyk z infografiki „Timesa”. Ryan Giggs, o jedenaście lat starszy od Cristiano Ronaldo, przebiegł podczas meczu z Interem blisko 400 metrów więcej (Walijczyk 9923 m, Portugalczyk 9555 m), wypracował dla Manchesteru pięć sytuacji bramkowych (Rooney 4, Evra 3, Scholes 2), miał pięć udanych dryblingów (Park, Rooney i Ronaldo po 2). Obrazek pokazuje również (w lewym dolnym rogu) taktyczną zagrywkę Fergusona: dokonaną tuż przed przerwą wymianę pozycji między przestawionym na lewe skrzydło Rooneyem a Giggsem właśnie; wymianę, która zaowocowała m.in. asystą Anglika przy golu Ronaldo. Zbyteczne dodawać, że Walijczyk grający za plecami Berbatowa był równie niebezpieczny jak w meczach, podczas których występuje jako skrzydłowy albo „zwyczajny” środkowy pomocnik.

  

Źródło: „The Times”

Zdanie, że Giggs mniej biega, za to świetnie wie, gdzie na chwilę przystanąć, żeby znaleźć się w centrum wydarzeń, nie jest więc do końca prawdziwe. Za to prawdopodobieństwo, że to właśnie on zostanie wybrany piłkarzem roku wzrasta z meczu na mecz.

Cztery razy Anglia

W połowie najważniejszego tygodnia sezonu (a w każdym razie najważniejszego ze wszystkich dotychczasowych) Rafa Benitez ma wreszcie powody do zadowolenia. Przynajmniej przez kilka dni nikt nie będzie mu wypominać niefortunnych wypowiedzi dla mediów czy niefortunnej polityki transferowej; nikt nie będzie opisywać wojny podjazdowej, toczonej w ciągu ubiegłych miesięcy z Rickiem Parrym, ani spekulować na temat jego przyszłości w klubie. Przynajmniej do soboty, kiedy – na zakończenie najważniejszego tygodnia sezonu (a w każdym razie najważniejszego ze wszystkich dotychczasowych) – Liverpool czeka pojedynek z Manchesterem United.

A może się mylę? Może triumf nad Realem Ramosa dopiero rozbudzi spekulacje nad przyszłością Beniteza, a mianowicie przyszłością Królewską? Niechby nawet nie zdobył mistrzostwa Anglii: jeśli idzie o rozgrywki europejskie jego drużyna znajduje się na pierwszym miejscu tabeli zestawiającej sukcesy z ostatnich pięciu lat. Przyszły prezes Realu nie znajdzie dziś lepszego kandydata.

Niewątpliwie Benitez po raz kolejny zasłużył na nasze komplementy. Wtedy chwaliliśmy lekcję rozgrywania meczu wyjazdowego, tym razem chwalimy sposób, w jaki nastawił drużynę do grania o wszystko, bez kalkulacji biorących pod uwagę wynik z pierwszego spotkania. Jeśli Juande Ramos liczył, że Liverpool zacznie ostrożnie i jeśli sam kalkulował, że z początku zagra, jak by powiedzieli eksperci Polsatu, „na zero z tyłu”, nie mógł pomylić się boleśniej. Ile bramek zdobyliby Liverpoolczycy w ciągu pierwszych 30 minut, gdyby nie Iker Casillas? Jeden mecz i wszystkie stereotypy o rzekomo przywiązanym do gry defensywnej Benitezie legły w gruzach (piszę o tym, bo bodaj sam ich nadużywałem). A duet Gerrard-Torres, który stał się przekleństwem Robbiego Keane’a, już można zestawiać z najlepszymi duetami z klubowej historii: Fowlerem i Owenem, Aldridgem i Beardsleyem, Dalglishem i Rushem, Keeganem i Toshackiem. Choć przecież oprócz tej dwójki bohaterem wczorajszego wieczora był dla mnie niezmordowany Dirk Kuyt (skądinąd Benitez po meczu uchylił się od indywidualnych ocen, mówiąc, że świetną robotę wykonał człowiek odpowiedzialny za stroje, a także lekarze i masażyści).

Zabawne, że rozpisuję się o meczu Liverpoolu. Pewnie odzywa się moje poczucie winy za dotychczasowe ironiczne uwagi pod adresem tego zespołu. W temacie awansu Manchesteru United i tego, że Alex Ferguson da lekcję Jose Mourinho po pierwszym meczu oraz późniejszych osiągnięciach w lidze i Pucharze Ligi byłem dziwnie spokojny, choć nie spodziewałem się oczywiście, że początek końca przygody Interu z Champions League nastąpi na skutek gapiostwa przy rzucie rożnym. Tak jak nie spodziewałem się, że piłkarze Arsenalu potrafią strzelać karne (biedny Eduardo… po tym, jak spudłował, zastanawiałem się, o czym myślał podczas tego samotnego długiego marszu z połowy boiska do punktu wyznaczającego jedenasty metr, i cholernie się cieszę, że nie stał się przyczyną odpadnięcia Kanonierów).

Lepszym od siebie pozostawiam analizy, dlaczego angielski walec okazał się nie do zatrzymania. Ja czekam na sobotę.

W gumowych rękawiczkach

Puchar Anglii stracił nieco ze swojej magii: to zdanie można uzasadnić na kilku poziomach, z których obniżenie poziomu transmisji telewizyjnych byłoby problemem dotyczącym otoczki, przewidywalność wyników poszczególnych spotkań zaś – problemem dotyczącym sedna sprawy. Zaczynam od otoczki, bo oprócz meczu w stanie czystym pragniemy przecież meczu jako widowiska i meczu jako wydarzenia, hm, intelektualnego: domagamy się analizy, a w tej chwytani w łapance eksperci ITV ustępują wyjadaczom z BBC, Sky czy nawet Setanta Sports (nie mówię już o wpadce z dogrywki meczu czwartej rundy, kiedy przerwa na reklamy pozbawiła widzów możliwości zobaczenia na żywo zwycięskiego gola w derbach Liverpoolu).

Zaczynam od otoczki także dlatego, że w gruncie rzeczy same mecze ćwierćfinałowe nie zdołały podnieść mi ciśnienia: wygrywali ci, co mieli, ku największemu zadowoleniu kibiców drużyn walczących o siódme miejsce w tabeli (wszystko wskazuje na to, że zwycięzca Pucharu Anglii i tak będzie miał zapewniony start w europejskich pucharach).

Oczywiście ucieszył mnie kolejny gol Eduardo i w ogóle fakt, że Chorwat na dobre wrócił do składu Arsenalu. Pisząc to mam poczucie, że jeden temat umknął powitalnym chórom: udział, jaki w tym powrocie mają ludzie w gumowych rękawiczkach. Wówczas, ponad rok temu, karierę Eduardo ocaliła przytomność umysłu masażysty Gary’ego Lewina. Przez następne miesiące zajmował się nim inny członek ekipy medycznej Arsenalu, Tony Colbert, o którym Arsene Wenger mówił, że spędził z piłkarzem więcej czasu niż jego żona i do którego Chorwat pobiegł po strzeleniu gola w meczu z Cardiff.

  

Fot. PAP/Onet.pl

Napisałem powyżej „masażysta”? Właściwie to słowo wydaje się nieadekwatne do kompetencji, jakimi po wślizgu Martina Taylora wykazał się Lewin. Najpierw przez radiotelefon wezwał z ławki rezerwowych Gilberto Silvę (będący w szoku Eduardo mówił tylko w rodzimym portugalskim i potrzebny był tłumacz), by ten powiedział koledze, co ma robić. Zwijający się z bólu Eduardo otrzymał nie tylko tlen, ale i gaz rozweselający, który pomógł mu trochę się rozluźnić. Następnie Lewin unieruchomił pogruchotaną nogę, by można ją było ułożyć w specjalnej próżniowej szynie i przenieść na nosze. Pamiętał również o lekach przeciwzapalnych, minimalizujących ryzyko zakażenia (pęknięte kości Eduardo przebiły skórę).

To nie pierwszy przypadek, w którym interwencja Lewina okazała się kluczowa dla zdrowia, a może i życia piłkarza: przed dwoma laty w finale Pucharu Ligi dobiegł pierwszy do nieprzytomnego Johna Terry’ego z Chelsea, i wyciągnął mu język z gardła, zapobiegając uduszeniu się, a kilkanaście lat wcześniej niemal złamał szczękę Davida Rocastle’a – również, by zapobiec uduszeniu.

Skąd się tacy biorą? Od dziecka związany z Arsenalem, początkowo ćwiczył się w fachu bramkarskim, choć już jako dziewiętnastolatek stał się masażystą drużyny rezerwowej, a jako dwudziestodwulatek – pierwszego zespołu. Od tamtej pory minęło ćwierć wieku i grubo ponad tysiąc spotkań, podczas których siedział na ławce rezerwowych z torbą medykamentów – doświadczenia mu więc nie brakuje. Przez ponad 10 lat służył swoimi umiejętnościami także reprezentacji Anglii, która po przyjściu Fabio Capello zaoferowała mu pełny etat. Pytany w jednym z wywiadów, jaki nowy przepis w piłce nożnej ułatwiłby mu pracę, wyznał, że ma dość pospiesznego szycia rozbitych głów i wolałby, aby krwawiącego piłkarza mógł czasowo zastępować rezerwowy.

Pomyśleć, że nie tak dawno czytałem na jakimś forum kibiców Arsenalu narzekania, że ich klub ma najgorszą ekipę medyczną w Premiership…

Anioł Północy

„Barcelona od początku roku gra w soboty, środy i soboty” – mówi Alex Ferguson, którego drużyna właśnie weszła w podobny rytm. To zdanie ma tłumaczyć fakt, że z jedenastopunktowej przewagi nad Realem zrobiła się czteropunktowa, i że po raz pierwszy w tym sezonie Katatalończycy przegrali mecz, w którym pierwsi strzelili bramkę.

Sir Alex nie czuje się pewny, mając swoje siedem punktów przewagi i mecz w zapasie. Jego sytuacja jest wprawdzie niepomiernie lepsza niż Guardioli: skład szerszy, od lat przyzwyczajony do systemu rotacyjnego (Ferguson zaczął stosować go bodaj jako pierwszy w Europie), i – jak pisałem – z odpowiedzialnością rozłożoną tak szeroko, że nawet kontuzja jednego czy dwóch zawodników z podstawowego składu nie wpłynie na wyniki. Szkot wie jednak, że na wyniki może mieć wpływ także zmęczenie psychiczne. Nie tyle presja wyniku (do tej piłkarze MU przywykli), co monotonia tego samego, co zawsze rytuału: podróż – trening – noc w hotelu – przedpołudnie na wyciszenie – mecz – podróż – wypoczynek, potem znów trening – trening – podróż itd. Kiedy grasz w systemie sobota-sobota, masz więcej możliwości urozmaicenia, więcej okazji do relaksu, mniej czasu spędzanego wciąż w tym samym gronie w autobusie, pociągu, samolocie. Nie chodzi o to, że nogi zaczynają odmawiać posłuszeństwa – raczej coraz trudniej o utrzymanie koncentracji, jak w przypadku kierowcy spędzającego zbyt wiele godzin na autostradzie.

Ale menedżer MU ma swoje sposoby. Przed wczorajszym meczem z Newcastle zakłócił rutynę przygotowań, zabierając swoich piłkarzy na wycieczkę do Anioła Północy. Czy zrobił to właśnie dlatego, że – jak zauważyła w „Tygodniku Powszechnym” Agata Bielik-Robson – wymowa tej rzeźby wcale nie jest euforyczna? „Jego głowa celuje równo w linię horyzontu, skrzydła nie zrywają się do lotu w niebo – pisze autorka „Innej nowoczesności”. – Niebo nie wydaje się jego żywiołem; właściwym elementem jest ziemia, twardy grunt. Angel of the North jest więc taki, jak większość mieszkańców niegościnnych, szarych, przemysłowych regionów angielskiej północy: prosty, twardy, uparty i całkowicie >>down to earth<<”.

  

David Wilson Clarke/Creative Commons

Niespodziewanie cytat z Bielik-Robson (skądinąd podczas kilkuletniego pobytu w Londynie niestroniącej od angielskiej piłki, choć o ile wiem – w wydaniu Millwall) dostarcza mi klucza do rozmowy o Manchesterze United. Weźmy trzy ostatnie mecze: z Blackburn, z Tottenhamem w Pucharze Ligi, i wczoraj z Newcastle. Za każdym razem MU nie grało pięknie, a przeciwnik dorównywał mu przez długie, długie minuty. A jednak Diabły z uporem dążyły do celu, by w końcu osiągnąć swoje: czy było to zwycięstwo w rzutach karnych, czy niezbyt przekonujące 2:1. Jak pisze Phil McNulty, zdolność wymęczenia wyniku przy grze poniżej oczekiwań jest wizytówką mistrzów. W 11 najbliższych meczach (główni rywale mają już tylko 10) Czerwone Diabły mogą sobie pozwolić nawet na trzy porażki – i będą mistrzami po raz kolejny.

Znów wyszedł mi wpis o Manchesterze, a przez pół nocy układałem sobie w głowie kilka zdań o Tottenhamie, ze szczególnym uwzględnieniem Robbiego Keane’a. Czy on kiedykolwiek odchodził z klubu? Czy ten Liverpool się nam wszystkim nie przyśnił? Wczoraj na White Hart Lane zobaczyliśmy piłkarza, którego przez minione lata oglądaliśmy tydzień w tydzień: nie tylko strzelającego bramki, ale przede wszystkim genialnie podającego kolegom. Ustawiony (jak przywykliśmy) pomiędzy wysuniętym napastnikiem a drugą linią, Irlandczyk mógł wymieniać podania (jakież to były podania…) z Modriciem, schodzącym do środka z lewej strony, i Lennonem, który wbiegał z prawej na robione przez Keane’a miejsce z przodu (Lennon mówił po meczu, że nie zna drugiego piłkarza, który tak umiejętnie czytałby jego grę jak Robbie Keane). Efekt? Zdemolowane Middlesbrough i cztery gole, w których Irlandczyk miał za każdym razem udział. Harry Redknapp, pytany przez Johna Motsona, czy widzi w kapitanie Tottenhamu coś, czego nie dostrzegł Benitez, dyplomatycznie odparł, że różni ludzie mają różne opinie na temat futbolu i że właśnie dlatego ten sport jest taki ciekawy.

A niech będzie, docisnę pedał patosu do końca: kiedy zobaczyłem szeroko rozpostarte ramiona Irlandczyka po pierwszym golu dla Tottenhamu, przypomniałem sobie rzeźbę Anioła Północy: prostego, twardego, upartego i całkowicie „down to earth”.

Glory glory Man United

W wielu innych klubach Gareth Southgate straciłby pracę kilka czy nawet kilkanaście miesięcy temu. Prezes Middlesbrough Steve Gibson jest jednak może ostatnim w Premier League (po tym, jak złamał się John Williams, zwalniając Paula Ince’a z Blackburn) przykładem cierpliwości i wiary w podwładnych. Sam Southgate zaś – może ostatnim przykładem (po tym jak obok Ince’a z posadą pożegnał się też Tony Adams w Portsmouth) młodego menedżera, który pod okiem przychylnego przełożonego zbiera doświadczenia, mające procentować nie w perspektywie tygodni, ale miesięcy czy nawet lat.

Inna sprawa, że to rzeczywiście wymagało wyjątkowej cierpliwości: do pojedynku z Liverpoolem Middlesbrough przystępowało po piętnastu ligowych meczach bez zwycięstwa i z ostatnim golem strzelonym 10 grudnia. Poziom wiary w siebie: bliski zeru, spekulacje na temat przyszłości menedżera: powszechne i wzmacniane jeszcze spekulacjami na temat eksodusu co lepszych piłkarzy w przypadku spadku z ekstraklasy. Zestawmy to z Liverpoolem, gdzie poziom wiary w siebie, wysoki niejako z definicji (jak grasz na Anfield Road, nie wypadłeś sroce spod ogona), musiał jeszcze wzrosnąć po wyjazdowym zwycięstwie nad Realem, a spekulacje na temat przyszłości menedżera wreszcie przycichły. Myślałby kto, że to się może skończyć zwycięstwem Middlesbrough?

No, może myślał tak Jerzy Dudek, który życząc Liverpoolowi mistrzostwa Anglii, życzył mu zarazem odpadnięcia z Ligi Mistrzów, bo Liga Mistrzów to przecież konieczność grania jeszcze jednego meczu w środku tygodnia. Po występach pucharowych sprzed kilku dni, kłopoty w weekend miały zarówno Liverpool, jak Chelsea (zwycięstwo zapewnione dopiero w ostatniej minucie) i Arsenal (właściwie: „boring, boring Arsenal” – który to już raz ta drużyna remisuje bezbramkowo ligowy mecz?), a także Manchester City (porażka z West Hamem) i Aston Villa (sensacyjnie stracone dwie bramki w ostatnich minutach meczu ze Stoke). Czy można na tej podstawie sformułować tezę o jakimś pucharowym wirusie?

Nawet jeżeli można, to z całą pewnością obala ją Manchester United. Czerwone Diabły zrobiły właśnie drugi krok w drodze po pięć trofeów w tym sezonie – do zwycięstwa w Klubowym Pucharze Świata dołożyły triumf w Pucharze Ligi. I choć Alex Ferguson tonuje nastroje („Wystarczy, że piłka przypadkowo odbije się od czyjegoś tyłka i za tydzień odpadamy z Pucharu Anglii…”), MU ma to, czego brakuje wszystkim najgroźniejszym rywalom: zespół, którego losy nie zależą od dyspozycji i zdrowia dwóch-trzech pojedynczych piłkarzy.

Zastanówmy się choćby nad kwestią, kto właściwie kreuje grę w tej drużynie (odpowiedź banalna w przypadku Liverpoolu czy Chelsea). Jednego dnia będzie to przecież Carrick, innego Scholes albo Giggs, jeszcze innego Ronaldo czy Rooney, za każdym razem wspierani przez naszych „cichych bohaterów”, którymi zostają jeśli nie O’Shea czy Park, to Gibson, Evans czy Fletcher. A jeśli dodać do tego zdolną młodzież, która – jak pokazał Evans we środę i jak pokazali Gibson, Evans i Welbeck dziś – nie pęka w meczach o wielką stawkę; jeśli zważyć klasę napastników i obrońców, i jeśli wziąć pod uwagę prosty fakt, że wszyscy oni potrafią strzelać karne… Nie, nawet wieści dochodzące z Madrytu, gdzie Barcelona po niewiarygodnym meczu z Atletico straciła kolejne punkty, nie osłabiają mojej pewności w sprawie tytułu dla United.

O ich meczu z Tottenhamem mógłbym pisać długo i całkowicie subiektywnie. A ponieważ mam poczucie, że akurat kibicowi przegranych nie do końca wypada, powiem tylko, że właśnie została przesądzona przyszłość Tomasza Kuszczaka. Ben Foster grał dziś bardzo dobrze – pewnie zarówno na linii (obronił groźne strzały Lennona i Benta), jak na przedpolu, a w końcu został bohaterem broniąc rzut karny O’Hary. I nic to, że zanim rozpoczęła się seria jedenastek, trener bramkarzy MU pokazywał mu na ipodzie, jak wykonują je poszczególni piłkarze Tottenhamu. Podaję tę informację mimochodem, żeby pokazać, jak wygląda przygotowanie wielkiej drużyny do wielkiego meczu. Istotniejsze wydaje mi się to, co działo się w głowie Fostera zanim doszło do strzelania karnych. Oglądający spotkanie z trybun Fabio Capello mógł wreszcie zyskać poczucie, że nie jest skazany wyłącznie na Davida Jamesa.

Zacząłem od meczu Liverpoolu i powinienem nim zakończyć. Po ostatnim gwizdku Rafa Benitez otwarcie przyznał, że teraz może liczyć jedynie na potknięcie Manchesteru United. Kłopot w tym, że nie wyglądał na człowieka, który wierzy w to, co mówi.

Realista Ramos

Zwykle staram się żyć w przekonaniu, że futbol jest nauką ścisłą. Niby zdarzają się sensacje, niby jakieś Barnsley eliminuje Liverpool i Chelsea z Pucharu Anglii, ale ostatecznie prawie zawsze wygrywa ten, kto powinien (co nie oznacza, broń Boże, Niemców…). Na takie zwycięstwo zaś prawie zawsze składają się elementy, które da się wcześniej wypracować: świetne przygotowanie fizyczne, dobrze dobrana taktyka, perfekcyjna informacja o słabych stronach rywala, starannie przećwiczony stały fragment gry…

Ba, gdyby tak było, gdyby futbol był nauką ścisłą, Juande Ramos wciąż prowadziłby Tottenham i zajmowałby z tą drużyną miejsce w czołówce Premier League. Mam nieustający kłopot z historią angielskiej klęski tego trenera, bo kiedy patrzyłem, jak kierowany przez niego zespół przegrywa mecz za meczem, odnosiłem wrażenie, że przyczyny niepowodzenia w ogromnej mierze leżą w braku pewności siebie dobrych skądinąd piłkarzy, którym raz-drugi powinęła się noga i którzy nie potrafią już po tym normalnie iść przed siebie. Owszem: niełatwo się gra bez dwóch świetnych napastników, którzy nagle postanowili odejść – to tłumaczy wiele, ale przecież nie wszystko. Powtórzę, co powiedziałem o Ramosie w wywiadzie dla Realmadrid.pl: „Do Tottenhamu przychodził jako jeden z najlepszych trenerów świata i jednym z najlepszych trenerów świata pozostał”. Jak ujmuje to Guillem Ballague, dziennikarz nie od dziś cieszący się zaufaniem szkoleniowca Realu – jego jedynym błędem było zbyt długie zapoznawanie się ze specyfiką brytyjskiej kultury piłkarskiej. Cokolwiek to znaczy, hm…

Zabawne, że Real w tym czasie niezwykle przypominał Tottenham: nie było komunikacji między trenerem Schusterem i drużyną, a w związku z tym nie było wspólnego pomysłu na grę – nic nie było, jak dobitnie ujmuje to Ballague. Zabawne też, że przenosząc się do Kastylii Ramos najwyraźniej nie zmienił metod pracy: gołym okiem widać, że jego nowi podopieczni zrzucili kilka kilogramów i że mają więcej sił na bieganie. Dużo porządniej, zwłaszcza dzięki przyjściu Diarry, wygląda defensywa. Arjen Robben otrzymał wolną rękę w szukaniu sobie miejsca na boisku i przypomina wreszcie piłkarza, który nie tak dawno zawojował Premiership. Seria dziewięciu zwycięstw z rzędu – nawet jeśli zazwyczaj skromnych – przełamała coś w głowach piłkarzy (znowu w głowach…).

O ile jeszcze parę miesięcy temu Królewscy wydawali się idealnym rywalem dla rozpędzonego Liverpoolu, teraz idealnym rywalem dla rozpędzonych Królewskich wydaje się Liverpool. Tu znów dotykamy tematu zamieszania wywołanego przez Rafę Beniteza w tych odległych czasach, kiedy jego zespół zajmował pierwsze miejsce w tabeli Premiership. Nie wiem, czy tamta tyrada miała wpływ na morale zawodników, czy może w klubie panuje atmosfera niepewności w związku z przedłużającymi się w nieskończoność rozmowami kontraktowymi Beniteza (podpisze? zostanie na dłużej? przyjdzie nowa miotła?). W każdym razie w przypadku kolejnego niepowodzenia Hiszpana nie będą mogły tłumaczyć kontuzje kluczowych graczy, bo i Gerrard, i Torres są zdrowi.

Futbol nie jest nauką ścisłą. Czekamy na dzisiejsze mecze właśnie dlatego, że poza taktyką, przygotowaniem kondycyjnym, stałymi fragmentami gry i analizą słabych stron rywala, są jeszcze podteksty: Benitez chciałby coś udowodnić Realowi, w którym pracował jako asystent Vicente del Bosque i który być może – wiele zależy od losów tego dwumeczu – będzie jego kolejnym pracodawcą. Ramos chciałby coś udowodnić całej Anglii. Ranieri – to już o meczu w Londynie – ma porachunki z Chelsea.

Juande Ramos zawsze uchodził za perfekcjonistę. Z wywiadów, jakie z nim czytałem, wyłania się obraz realisty: nawet kiedy zwalniano go z Tottenhamu, mówił, że nie ma do nikogo pretensji i że z punktu widzenia klubu było to bardzo rozsądne posunięcie. Z angielskich przygód perfekcjonisty-realisty wyciągnąć można jeszcze jeden morał: warto się uczyć języków obcych.

DOPISANE PO MECZU:

Jakoś po godzinie gry zaczęło mnie męczyć przekonanie, że czegoś tu brakuje. Przez następny kwadrans zastanawiałem się, czego, aż wreszcie zrozumiałem: obie drużyny praktycznie nie prowokowały rzutów wolnych i rogów. Jak gdyby wiedziały, że z akcji nic złego tu się stać nie może, ale ze stałego fragmentu…

Rozczarowani? Ja bawiłem się nieźle, jak zawsze, kiedy oglądam Liverpool w europejskich pucharach. Wielkie brawa dla Beniteza, na którym podświadomie położyłem krzyżyk. Brawa nie tyle nawet za wynik, co za lekcję rozgrywania meczu wyjazdowego, a mówiąc konkretniej: za sposób, w jaki potrafił zneutralizować ofensywę Realu. Nie przypominam sobie w ostatnich miesiącach drugiego meczu, w którym Raul i Higuain byliby tak mało przy piłce. Ramos, spodziewając się w środku zapory Mascherano-Alonso, próbował wprawdzie zmusić swój zespół do gry skrzydłami, ale z rezultatem mizernym; zawiódł zwłaszcza Arjen Robben, tym razem w wydaniu „jeźdźca bez głowy”, ustawionego w dodatku przy prawej linii.

Napisałem wcześniej, że Ramos jest realistą. Oznacza to, że zdaje sobie pewnie sprawę, iż najprawdopodobniej zaprzepaścił szansę na pozostanie w Madrycie dłużej niż do wakacji. A czy jego następcą może być Benitez? Ramos pamięta pewnie, jak eliminując Tottenham z Pucharu UEFA załatwił sobie pracę w Londynie…

Wszystkie poranki świata

W ciągu pierwszych czterdziestu pięciu minut daremnie usiłowałem znaleźć dobre słowo na temat Interu. Kto tu gra na wyjeździe, zastanawiałem się. Kto więcej spotkań rozegrał dotąd w tym sezonie. Kto do ostatnich godzin poszukiwał zdrowego środkowego obrońcy, który mógłby załatać dziurę po obrońcy uznawanym w tej chwili za najlepszego w świecie. Właściwie najlepszym podsumowaniem tego, co się działo w ciągu tej pierwszej połowy, były trzy przebitki na Jose Mourinho: najpierw przyłapanego na sztucznym uśmiechu, mającym imitować, że wszystko jest pod kontrolą (chwilę po tym, jak Giggs znalazł się przed bramką, ale nie zorientował się, gdzie jest piłka), potem z miną dość ponurą (po kolejnym wyjściu Walijczyka sam na sam), a wreszcie gestykulującego coś pod adresem arbitra.

Zaiste: w ciągu pierwszej połowy grała tylko jedna drużyna, od rajdu Ronaldo już w 80. sekundzie, po główkę Berbatowa w 42. minucie. Kiedy w przerwie przeglądałem notatki, brzmiały one mniej więcej „Ronaldo, Ronaldo, Park, Ronaldo, Giggs, Berbatow i znowu Ronaldo”: akcja po akcji tylko Manchester. Imponowała wymienność pozycji (raz Giggs na szpicy, raz Park, z cofającym się do drugiej linii Berbatowem), imponowały długie przerzuty Carricka, imponowało przyspieszenie Ronaldo i umiejętność znalezienia się we właściwym miejscu Giggsa. W sumie 12 strzałów na bramkę i 54 proc. posiadania piłki…

Tak, sir Alex Ferguson po pierwszej połowie miał prawo czuć się rozczarowany, że tego meczu nie wygrał. Tak, Jose Mourinho po drugich 45 minutach mógł uśmiechać się nieco bardziej szczerze: pojedzie na Old Trafford z myślą, że do awansu powinno wystarczyć strzelenie jednego gola, no i z poczuciem, że po przerwie jego piłkarze nie przypominali już jakiegoś angielskiego średniaka, otrzymującego lekcję futbolu od legendarnego Manchesteru w, powiedzmy, trzeciej rundzie Pucharu Anglii. Tak, schodzący do boku Ibrahimović wyciągał za sobą Evansa, pokazywał się Stanković, kilka razy piłka trafiła wreszcie pod nogi Adriano, a raz – po rzucie rożnym i przedłużeniu Zlatana – wylądowała na piersi stojącego tuż przed bramką MU Cambiasso… Tak, Rafale: orgia bez goli też daje frajdę.

Przed meczem wiele pisano o dotychczasowej rywalizacji Alexa Fergusona i Jose Mourinho. Myślę o godnych siebie przeciwnikach, z dwóch różnych pokoleń i różnych wrażliwości: panu Sainte-Colombe i panu Marais. Jak to dobrze, że chociaż mamy swoje sympatie, wciąż tak naprawdę nie wiemy, który lepszy.

And the winner is…

Zastanawiają mnie źródła powszechnej niechęci do Franka Lamparda. Te niezliczone dowcipy na temat jego rzekomej tuszy, ten przeciek rzekomego kontraktu, te gwizdy na tylu stadionach… Wiem, że w reprezentacji często zawodzi (czy on jeden?), ale tak naprawdę podejrzewam, że w grę wchodzi jakiś rodzaj kompleksu klasowego: trudno znaleźć drugiego piłkarza angielskiego, który skończyłby równie elitarną szkołę, równie dobrze mówiłby językami itd.

Wspominam o tej kwestii z przyczyn oczywistych: Lampard był wczoraj jednym z najlepszych piłkarzy zespołu Guusa Hiddinka, a przebłysk jego geniuszu doprowadził do zdobycia przez Anelkę jedynej, jak się miało okazać, bramki. Bardzo ważne zwycięstwo z mnóstwa powodów: mecz toczył się nie tylko o trzecie miejsce po tym weekendzie, ale i, niewykluczone, wicemistrzostwo Anglii na koniec sezonu, bo – uwaga, uroczyście ogłaszam na dwanaście kolejek przed – nie wierzę, by ktokolwiek był już w stanie dogonić Manchester United. Nie na wszystkie pytania poznaliśmy wprawdzie odpowiedź (kwestia, czy Anelka i Drogba potrafią grać razem, pozostaje, moim zdaniem, nierozstrzygnięta), ale kibice Chelsea i towarzyszący jak cień Hiddinkowi Roman Abramowicz znów mogą mieć powody do zadowolenia.

Do wszystkiego, co powiedzieliśmy tu o Chelsea w ciągu ostatnich kilkunastu dni, dodam hipotezę, że przyjście do klubu trenera Rosji zostało uzgodnione jeszcze przed zwolnieniem Scolariego. Moment na dokonanie zmiany był zaiste idealny: najpierw przerwa na mecze reprezentacji, później spotkanie pucharowe z bardzo słabym rywalem, w sumie ponad tydzień na miękkie lądowanie. Holender zdążył poprowadzić kilka treningów (w tym – specjaliści od wizerunku, uczcie się, jak zdobywać sympatię – jeden otwarty dla mediów i publiczności), obejrzeć mecz rezerw, trochę zorientować się w angielskich obyczajach. A jeśli dodać do tego wiarę w efekt nowego menedżera: psychiczne wzmocnienie dla drużyny przyszło przed dwoma arcyważnymi meczami – z Juventusem i Aston Villą właśnie.

Ta ostatnia tym razem rozczarowała. Może to słabszy dzień Barry’ego (zwłaszcza na tle Lamparda, z którym wygrywa walkę o miejsce w pierwszej jedenastce Anglii), może wynik pewnego, hmmm, uproszczenia stylu gry po przyjściu Heskeya (wolniej, z mniejszą liczbą kombinacji, za to większą – wrzutek w pole karne)… Z drugiej strony, gdyby po wolnym Ashleya Younga odbita od poprzeczki piłka uderzyła kilka centymetrów głębiej…

Na temat Liverpoolu i Arsenalu nie będę się nadmiernie wyzłośliwiał. Odnotuję tylko wypowiedź Marka Lawrensona, niby eksperta, ale tak naprawdę zaprzysięgłego kibica swojego dawnego klubu: że trudno się rywalizuje o mistrzostwo z przeciwnikiem, który wpuszcza z ławki Teveza, gdy samemu trzeba polegać na rezerwowym nazwiskiem El Zahr. He, he, było sprzedawać Robbiego Keane’a? Albo Craiga Bellamy’ego, który strzelił dziś gola na Anfield jako piłkarz Manchesteru City?

Manchester United wciąż nie do zatrzymania. I wciąż z tym samym, niepoprawnym Ronaldo. W pojedynku z Blackburn znów oglądaliśmy dwie twarze Portugalczyka: fenomenalną bramkę i chamską próbę wymuszenia karnego. Szkoda, że Ryan Giggs wszedł dopiero na końcówkę…

Noc jest oscarowa, powiedzmy więc, że ta kolejka oscarowa nie była: bez sensacji, bez fajerwerków, z charakterystycznym dla całego sezonu wyrównanym poziomem wszystkich zespołów. Zaiskrzyło w ostatnich minutach meczu Stoke-Portsmouth, ale czym było to spotkanie w porównaniu z ubiegłorocznymi starciami Tottenham-Chelsea, Tottenham-Aston Villa czy Chelsea-Aston Villa, za każdym razem kończonymi remisem 4:4?

Czy oznacza to, że jest nudno? Najlepszą odpowiedzią jest moja rozpiska na najbliższy tydzień: jutro Tottenham gra z Hull, we wtorek i środę mecze Ligi Mistrzów, we czwartek Puchar UEFA, dopiero w piątek chwila oddechu i w sobotę od nowa…

A na razie Oscar za najlepszą drugoplanową rolę męską: Frank Lampard.

Generał Ryan

Kiedy w maju 2008 wybieraliśmy jedenastkę poprzedniego sezonu, część z Was miała zastrzeżenia do obsady lewego skrzydła. Ryan Giggs jest za stary, mówiliście, a Joe Cole i Downing są od niego lepsi. Co będziecie mówić za dwa miesiące, jeśli to Walijczyk zostanie wybrany piłkarzem roku?

Tak, wiem: w samym MU znalazłby się poważny kontrkandydat (uwaga: mam na myśli Vidicia, nie Ronaldo), nie mówiąc o innych drużynach (Steven Gerrard z Liverpoolu? Ashley Young z Aston Villi? Tim Cahill z Evertonu?). A jednak nazwisko Giggsa zaczyna pojawiać się coraz częściej, zwłaszcza w tych dniach, kiedy coraz wyraźniej widać, że w zwiększającej obroty maszynie United to 35-letni Giggs jest jednym z najważniejszych trybów. Już nie tak szybki jak przed laty, mniej biega, za to świetnie wie, gdzie na chwilę przystanąć, żeby znaleźć się w centrum wydarzeń. Właśnie patrzę (z opóźnieniem) na niedzielny mecz pucharowy z Derby: widzę, jaką rolę odgrywa w prawie każdym ataku na bramkę gospodarzy, i przypominam sobie Teddy’ego Sheringhama, również wybieranego piłkarzem roku w wieku przedemerytalnym.

Kiedyś już o tym pisałem: mam silne przekonanie, że gdyby przed laty Ryan Giggs wybrał grę w reprezentacji Anglii, naprawdę byłby mistrzem świata, a razem z nim mistrzami byliby Beckham, Owen czy Scholes. Poza tym wszystko w jego karierze wydaje się wyjątkowe. Kiedy miał 14 lat i kopał piłkę w jakiejś szkolnej drużynie pod Manchesterem, zainteresowali się nim poszukiwacze talentów Manchesteru City. O tym, że ostatecznie trafił do United, zadecydowała wizyta Alexa Fergusona, który przekonał mamę, by powierzyła chłopca „Czerwonym Diabłom”. Jego drybling porównywano do dryblingu George’a Besta, który zresztą wraz z Bobbym Charltonem przychodził na treningi juniorów MU, by przyglądać się małemu Giggsowi. W lidze debiutował jako siedemnastolatek, wtedy też (ku późniejszemu utrapieniu Anglików) wystąpił po raz pierwszy w reprezentacji Walii.

Media szybko oszalały na jego punkcie, właściwie czyniąc go Beckhamem sprzed czasów Beckhama. Ferguson trzymał go jednak krótko, zakazując np. udzielania telewizyjnych wywiadów do ukończenia dwudziestu lat. Może dlatego, choć już jako nastolatek był supergwiazdą, popularność nigdy nie zawróciła mu w głowie? Całe życie w jednym klubie, mimo że przez lata spekulowano o jego przejściu do Barcelony czy Milanu. Nikt w historii klubu nie zdobył tylu trofeów (dziesięć mistrzostw kraju, dwa Puchary Europy, cztery Puchary Anglii, dwa Puchary Ligi), nikt nie rozegrał więcej spotkań, a bramki…

No właśnie: bramki. Pamiętacie półfinał Pucharu Anglii w 1999 r., kiedy jeszcze na własnej połowie przeciął niecelne podanie Patricka Viery i ruszył lewą stroną, mijając kolejno wszystkich obrońców Arsenalu, by w końcu umieścić piłkę w siatce między poprzeczką a Seamanem? Pamiętacie, jak w geście triumfu zdarł z siebie koszulkę i wymachując nią, pędził z powrotem na własną połowę, być może z poczuciem, że strzelił właśnie najpiękniejszego gola w historii tych rozgrywek? To było niemal równo dziesięć lat temu, w historycznym dla MU sezonie potrójnej korony. Niewiarygodne, ale kiedy to piszę, zespół wciąż ma szansę na pięć trofeów: oprócz zdobytego już Klubowego Pucharu Świata, także wygraną w Pucharze Ligi i Pucharze Anglii, a także w Lidze Mistrzów i Premier League.

Nie zamieniajmy jednak tego tekstu w notę z Wikipedii. Nie jestem kibicem MU i znam aż za dobrze smak goryczy, kiedy moja drużyna próbuje się podnieść po utracie gola, a fani „Czerwonych Diabłów”  śpiewają „Giggs, Giggs will tear you apart, again”. Właściwie czuję tę gorycz przez całe dorosłe życie.

Ale od goryczy większy jest podziw. Chciałbym, żeby Ryan Giggs grał w nieskończoność i cieszę się, że przed kilkoma dniami przedłużył kontrakt o kolejny rok. Przede wszystkim jednak chciałbym, aby do medali zdobywanych z drużyną doszła wreszcie ta jedna nagroda indywidualna: tytuł Piłkarza Roku.

Chelsea podzielona?

A jednak nie mogę przestać pisać o Chelsea. I pretekstem nie jest informacja o gigantycznych stratach, jakie ujawniono właśnie podsumowując kolejny rok finansowy (choć rzeczywiście gigantyczne, są przecież nieco mniejsze niż przed rokiem, a Roman Abramowicz, który łatał dotąd wszystkie dziury, pewnie mimo kryzysu będzie łatał je nadal) ani pytanie, czy zatrudnienie przez londyński klub człowieka, który w reprezentacji trenuje piłkarzy innych londyńskich klubów, Pawliuczenkę i Arszawina, nie rodzi konfliktu interesów.

Moją uwagę zwrócił komentarz Johna Terry’ego, wygłoszony podczas pobytu kapitana Chelsea na zgrupowaniu reprezentacji Anglii, a więc poza kontrolą klubowych służb prasowych. „No jasne, że miał moje pełne poparcie – mówił o zwolnionym Brazylijczyku Terry. – I jestem pewien, że dwóch albo trzech piłkarzy powiedziałoby to samo”. No właśnie: dwóch albo trzech?! Co z resztą? I co w takim razie działo się w szatni Chelsea w ostatnich tygodniach? Henry Winter, tyleż poważany i nagradzany, co dobrze poinformowany dziennikarz „Daily Telegraph”, twierdzi, że o losie Scolariego zdecydowało ubiegłotygodniowe spotkanie Romana Abramowicza z Petrem Cechem, Michaelem Ballackiem i Didierem Drogbą. Co znamienne: żaden z tych trzech piłkarzy nie oszałamiał ostatnio formą…

Wiem oczywiście, że Ray Wilkins, który poprowadzi Chelsea w sobotnim meczu Pucharu Anglii z Watfordem (Guus Hiddink usiądzie jeszcze na trybunach) dementuje pogłoski o władzy piłkarzy – ale, tak na zdrowy rozum, co może mówić o tej sytuacji przedstawiciel klubu? Wiem też, że rozpisując się o kolejnych zwolnionych menedżerach Chelsea idę pod prąd powszechnych odczuć. Po pierwsze (co racja, to racja), ani Grant, ani Scolari nie potrafili przekonać do siebie kibiców, żyjących wciąż mitem Jose Mourinho. Po drugie, odejście obu rychło przyćmiewało nadejście fachowca o imponującym curriculum vitae (o paradoksie: wizerunek Scolariego-fachowca w ciągu kilku miesięcy radykalnie się zmienił…). A jednak nawet najwierniejsi z wiernych przyznają, że złe wyniki Chelsea pod Brazylijczykiem to kwestia ostatnich kilku tygodni. Nie żebym Scolariego bronił (oni wiedzą lepiej), po prostu wciąż mam poczucie, że decyzja w jego sprawie została podjęta zbyt szybko, by coś dało się o niej powiedzieć z całą pewnością i odpowiedzialnie.

Przedstawiciele rosyjskiej federacji dają do zrozumienia, że Roman Abramowicz nie dał im wyboru, wymuszając zgodę na podwójne zatrudnienie Hiddinka. Inna rzecz, że do czerwca interesy klubu i kadry nie muszą stać w sprzeczności: w tym czasie reprezentacja Rosji ma do rozegrania dwa mecze, oba w odstępie kilku dni (28 marca z Azerbejdżanem i 1 kwietnia z Liechtensteinem). Oznacza to praktycznie jedną dłuższą nieobecność trenera w Londynie, i to w czasie, gdy na mecze reprezentacji wyjedzie większość piłkarzy Chelsea. Problem, przed którym stanie Holender, będzie natomiast taki sam, jak problem jego poprzednika: starzejący się, wypalony psychicznie i osłabiony kontuzjami skład, w którym – jak widać z wypowiedzi Terry’ego – nie brakuje primadonn. Tę szatnię, ten zespół, trzeba będzie na nowo zintegrować, z niektórymi piłkarzami definitywnie się żegnając. To zresztą kwestia niejasna, także w kontekście ogłoszonych dziś wyników finansowych i tego, że mówiąc o nich trzeba uwzględnić również odprawę Scolariego: czy jeśli zostanie dłużej, Hiddink będzie miał pieniądze na przebudowanie drużyny? A może to on będzie tym, który zdecyduje się postawić na młodych-zdolnych z zaplecza: Mancienne’a, Stocha, di Santo…?

W pierwszym wywiadzie po zwolnieniu (dla „France Football”), Luis Felipe Scolari żali się, że przyszło mu kierować zespołem „biurokratów”. Że w Chelsea brakowało artystów, zdolnych – jak niegdyś Robben – w pojedynkę odmieniać losy meczu, i że dlatego tak zależało mu na sprowadzeniu Robinho. Jedno jest pewne (w tym zgadzam się kolegami tańczącymi na grobie Scolariego): z nie takich „biurokratów” Guus Hiddink budował drużyny, która oglądało się z wielką przyjemnością.

Więc jak? Umarł król, niech żyje król?