W uniesieniu, jakie dała mi druga bramka Hiszpanów, zanotowałem, że tak pięknego meczu jeszcze w życiu nie oglądałem. I mimo że właściwie nie powinienem się do tej notatki przyznawać po kontuzji Thiago Motty, która zmieniła finał mistrzostw Europy w gierkę treningową (ostatni strzał na bramkę Casillasa Włosi oddali w 57. minucie), jakoś nie mam ochoty jej wykreślać. Owszem, pamiętam wielkie boje Chelsea z Barceloną, pamiętam Katalończyków gromiących Real w październiku 2010 albo rozgrywających w tym samym roku pierwszą połowę na Emirates, pamiętam także mecze nie tak jednostronne, pełne za to dramatycznych zwrotów akcji, jak finał Ligi Mistrzów w Stambule. Ale futbol klubowy to jednak inna historia: ćwiczone codziennie schematy, chemia powstająca między zawodnikami podczas spędzanych razem miesięcy, nie tylko przecież na meczach i treningach: wszystko to trudno się zestawia z osiągnięciami w piłce reprezentacyjnej – nawet jeśli ta reprezentacja opiera się w zasadzie na dwóch klubach.
A co tam: nawet jeśli w tym momencie przesadzam, nawet jeśli dziś czy jutro mnie obśmiejecie, za kilkanaście lat będziecie przecież wspominać tę drużynę i sposób, w jaki odprawiła godnego siebie rywala (bo przecież – wyśmiejcie mnie także za to – nie był to jednostronny mecz, Włosi walczyli, dopóki mogli, stwarzali sytuacje, strzelali, a Casillas kilkakrotnie bronił, wyśmienicie lub szczęśliwie). Będziecie mówić o nieprawdopodobnej trajektorii piłek, zagrywanych przez Xaviego i Iniestę, tych arcymistrzów ostatniego i przedostatniego podania. Będziecie sięgać po kartkę i wykreślać na niej tor, którym futbolówka przemieszcza się między punktem A (butem Iniesty) a punktem B (butem Fabregasa) lub między punktem C (butem Xaviego) a punktem D (butem Alby), uwzględniając oczywiście gąszcz włoskich nóg, między którymi musi się zmieścić. Będziecie rysować także czerwone trójkąty, u których wierzchołków znajdują się a to Xavi, Iniesta i Fabregas, a to Xabi Alonso, Fabregas i Silva, a to Alba, Iniesta i Fabregas. Będziecie mówić o pressingu już na połowie przeciwnika, o pozbawionym swobody Pirlo (Xavi zrobił to, czego nie potrafili przed nim Kroos czy Rooney…), o wymienności pozycji ofensywnej trójki (zwłaszcza Silva imponował ruchliwością: schodził do środka czy wręcz na lewą stronę), o zagraniach z pierwszej piłki, o przyspieszeniu akcji w ciągu pierwszego kwadransa, kiedy tylko któryś z ustawionych w tyłu piłkarzy widział ruch kolegi między włoskimi obrońcami. „Tu już nie chodziło o napawanie się posiadaniem piłki – powiecie. – Tu chodziło o odbiór, a potem o egzekucję”. I kto wie, może jak już opowiecie sobie wszystkie bramki i jak pochwalicie Torresa za koleżeńskie wyłożenie piłki Macie, przypomnicie sobie także akcję z jedenastej minuty: najpiękniejszą na tym turnieju wymianę podań, zakończoną minimalnie niecelnym strzałem Xaviego… W sumie: będziecie mówić o wynalezieniu futbolu jeszcze jeden raz.
Był czerwiec 2008, cztery lata przed Euro w Polsce i na Ukrainie, a także trzy lata przed moją pierwszą lekturą „Odwróconej piramidy”. W „Guardianie” przeczytałem tekst Jonathana Wilsona, wspominający konferencję trenerów w Rio de Janeiro, w 2003 r., podczas której Carlos Alberto Pareira powiedział, że przyszłością piłki jest system 4-6-0. Człowiek, który – przypomnijmy – w 1994 r. poprowadził Brazylijczyków do mistrzostwa świata, musiał zszokować słuchaczy, choć przecież już wówczas można było obserwować ewolucję w grze ofensywnej poszczególnych zespołów: z dwóch napastników przechodzono na jednego, a zdarzały się także mecze, kiedy poszczególni trenerzy rezygnowali i z tego. Tak grała Roma z Tottim, w końcu bardziej trequartistą niż środkowym napastnikiem, tak grywał Manchester United z Tevezem, Rooneyem i Ronaldo, kiedy cofający się Anglik robił miejsce wbiegającemu Portugalczykowi, nigdy wcześniej jednak nie uczyniono z tego doktryny i nigdy nie doprowadzono aż do takiej perfekcji.
Kiedy powstawał artykuł Wilsona, trendy wśród pomocników wyznaczał Deco; nic dziwnego, że wybitny teoretyk futbolu, Szkot Andy Roxburgh mówił autorowi „Odwróconej piramidy”, iż owszem, teoretycznie można grać w systemie 4-6-0, pod warunkiem, że będzie się miało sześciu Deco: takich, którzy biegają po całym boisku, nie tylko podając i strzelając, ale także angażując się w odbiór, ruchliwych i bez żadnego problemu zmieniających pozycję. Otóż Hiszpania ma takich „sześciu Deco”, co ja mówię: sześciu, przecież są jeszcze na przykład Arteta i Mata, który na tych mistrzostwach zagrał pięć minut, zdobywając oczywiście gola.
Nie, stop. Czuję, że przesadzam, wymieniając nazwisko Deco w kontekście takich Xaviego czy Iniesty. Ta drużyna pisze przecież swoją własną historię i to do niej będziemy odnosić wszystko, co wydarzy się w futbolu w ciągu następnej dekady czy dwóch. W końcu mówimy o drużynie, która w ciągu pięciu lat zdobyła dwa mistrzostwa Europy i mistrzostwo świata. O trenerze, który wygrał mistrzostwo świata i Europy, a wcześniej zwyciężał w Lidze Mistrzów, i który do końca tych mistrzostw nie ugiął się pod falą zarzutów o rzekomą nudę (nawet ja, broniąc wczoraj o tej porze Vicente del Bosque, sugerowałem nieśmiało, że może Davida Silvę mógłby odstawić na ławkę; oj, miałem się z pyszna, gdy strzelał pierwszą bramkę dla Hiszpanów…). O bramkarzu, który także dziś obronił kilka niebywałych strzałów. O lewym obrońcy, który kazał mi uwierzyć, że Tottenham nie musi się obawiać przenosin Garetha Bale’a do Barcelony. O doskonale podającym, bezbłędnym w odbiorze i próbującym przy tym zaskoczyć Buffona piętą Busquetsie. O twardym i skutecznym Xabi Alonso. Ciągnąć dalej, aż do Fernando Torresa, który – kompletnie ponoć bez formy, a w każdym razie grający nierówno – został królem strzelców turnieju? Może lepiej postawić kropkę, ze świadomością, iż lepsi ode mnie spędzają dzisiejszą noc na próbie wynalezienia przymiotników, którymi można by opisać La Furia Roja nie popadając w banały?
Włochom szacunek. Za podjęcie walki, za sytuacje. Za nadzieję, którą dali swoim kibicom zarówno po utracie pierwszego gola, jak i w ciągu pierwszych dziesięciu minut po przerwie. Za De Rossiego, który przejął obowiązki pilnowanego Pirlo. Za te wszystkie próby przedarcia się lewą stroną: widać było, że Prandelli odrobił lekcje ze wcześniejszych spotkań i miał pomysł, raz czy drugi było blisko. Zabrakło, jak by powiedział Dariusz Szpakowski, skuteczności, a że przed turniejem nikt w nich nie wierzył, teraz nie ja jeden wybieram się do Wieliczki, żeby podziękować im za fantastyczny turniej. Po prostu: żal kończyć, żal się teraz rozstawać, fantastyczne Euro, dziękujemy.
PS Spadam na dwa tygodnie. Na granicę zasięgu albo i poza zasięg. Ze świadomością, że jutro w Tottenhamie ma się pojawić Andre Villas-Boas. Czyli nie w porę. Miałem się w tym czasie wyłączyć ze spraw bieżących, ale wiecie, jak to jest: kolega wyśle mi zdjęcie AVB na White Hart Lane i od razu wpadnę w blogoszał. Już się boję.