To jest ciekawe uczucie, ta ulga po odpadnięciu naszych, ulga, że oto wreszcie można oglądać na spokojnie, zachwycać się pięknem gry, cieszyć się detalami, smakować niuanse już bez tego, odbierającego w jakimś stopniu zdolność trzeźwej analizy, patriotycznego obciążenia. Uczucie ciekawe, bo przecież niechciane, bo przecież tak naprawdę chciałoby się mówić, dajmy na to, o strzale Bereszyńskiego tak, jak o uderzeniu Pavarda albo zachwycać się cichą kompetencją Góralskiego tak, jakby to był Ngolo Kante. Niestety, z polskich porównań da się dziś użyć tylko jednego: Olivier Giroud był w meczu Francja-Argentyna równie niewidoczny jak Robert Lewandowski.
Przyznacie: naprawdę było się czym zachwycać. Przyznacie także: było się czym zachwycać, bo w pewnym momencie boiskowe wydarzenia wyrwały się spod czyjejkolwiek kontroli. Bo nikt (Argentyńczycy zwłaszcza, których gen samozniszczenia dawał o sobie znać co najmniej kilka razy i tylko spolegliwości sędziego zawdzięczają to, że skończyli ten mecz w komplecie) nie panował nad emocjami. Bo działy się tutaj rzeczy zaprzeczające logice – jak ta, że cudowną bramkę dla Argentyny zdobył jeden z jej najsłabszych reprezentantów na tym mundialu, dziś również fatalny (sprawdziłem: od trzydziestego metra przed bramką Llorisa jego wszystkie podania chybiły celu) Angel di Maria.
Z drugiej strony: kto po takim widowisku chciałby sobie zawracać głowę kwestią kontroli. Tym, czy po objęciu prowadzenia którakolwiek z drużyn potrafiła spowolnić na chwilę grę, dokonać przegrupowania, cofnąć się nieco głębiej i pozbawić Kyliana Mbappe miejsca do nabrania szybkości (w przypadku Argentyny), albo (w przypadku Francji) postawić na dłuższe utrzymywanie się przy piłce. „Kochamy futbol – napisał w jednym ze swoich felietonów dla „Guardiana” Jorge Valdano, argentyński mistrz świata z 1986 roku, a po zakończeniu kariery jeden z najciekawszych piłkarskich teoretyków – bo jest przeciwieństwem nauki: prymitywny, przekorny, emocjonalny. Kochamy futbol za jego brak precyzji, za jego błyski geniuszu i za jego pomyłki, kiedy piłka nagle skozłuje albo lewy obrońca nieoczekiwanie zagra fatalny mecz, bo poprzedniego wieczora pokłócił się z dziewczyną”. Ech, mało kto opowiada o piłce tak pięknie jak Argentyńczycy (o sile intelektualnej futbolu znad La Platy świadczy także liczba trenerów, którzy poprowadzili na tym mundialu różne reprezentacje). Żeby jeszcze w piłkę grali tak pięknie, jak opowiadają…
Inna sprawa, że tak naprawdę wypadli w tym meczu lepiej, niż można się było spodziewać. O tym, że największym problemem tej reprezentacji jest szybkość środkowych obrońców, wiedzieliśmy od chwili ogłoszenia jej składu – był to także główny powód, dla którego trener Jorge Sampaoli nie mógł postawić na preferowaną przez siebie grę intensywnym pressingiem i wysoko ustawioną defensywą, w czwartym kolejnym spotkaniu wybierając odmienną taktykę i skład personalny, a jak mówią plotki: dostosowując się do oczekiwań liderów drużyny, Leo Messiego i Javiera Mascherano. Od chwili ogłoszenia składu reprezentacji Francji wiedzieliśmy też, że szybkość takich zawodników jak Kylian Mbappe czy Ousman Dembele będzie wśród jej największych atutów – taką akcję, jak ta, po której bezradny Rojo podcinał Mbappe i Griezmann wykorzystał karnego, przedstawiono wszak na niejednej przedmeczowej analizie. Los i tak długo uśmiechał się do Argentyńczyków (albo raczej Francuzi pokazywali, że nie są wciąż materiałem na mistrzów świata – tyle miejsca dla di Marii w środku pola przy uderzeniu na bramkę Llorisa trudno nie uznać za błąd drugiej linii, w końcówce także Messi i jego koledzy zbyt łatwo znajdowali sobie miejsce w polu karnym Francuzów), zwłaszcza wtedy, gdy faulujący Mbappe Tagliafico obejrzał jedynie żółtą kartkę, i przy rykoszecie, który myląc Llorisa dał bramkę Mercado i jedyne w tym meczu prowadzenie Albicelestes. Oczywiście: na genialne, najpiękniejsze dotąd na mundialu trafienie Pavarda, nikt by nie poradził, ale w kolejnych minutach Francuzi obnażali słabe punkty Argentyńczyków niemal w każdej akcji. Imponowały odbiory, ale też świetne długie podania Pogby. Zachwycały szybkość, dryblingi, ale też umiejętność wychodzenia na pozycję i panowania nad piłką w tłoku (dała o sobie znać przy golu numer trzy) Mbappe. Cudowna była rozpoczęta przez Hugo Llorisa akcja, po której pięć podań później młodziutki gracz PSG zdobywał swoją drugą bramkę. Przy każdym z tych olśnieni bladły odbywające się zbyt daleko od francuskiej bramki dryblingi Messiego czy nieśmiałe próby rozegrania piłki przez Banegę. O tym, dlaczego kapitan Argentyńczyków był w tym meczu „fałszywą dziewiątką”, schodził do środka, a w polu karnym nie pojawiał się żaden z jego kolegów, o tym, dlaczego di Maria tyle razy dośrodkowywał niepomny, że na jego zagranie nie czeka siedzący do końca na ławce Higuain, można by jeszcze napisać niejedno zdanie
W ogóle chciałoby się jeszcze pisać o tym meczu – nawet ryzykując spóźnienie na starcie Portugalia-Urugwaj. Głównie o tym, jak po raz kolejny w dziejach futbolu starego króla zastępuje młody. Gwiazda Leo Messiego, największego piłkarza naszych czasów, przygasa. Mistrzostwa świata nie zdobędzie już nigdy. Świat patrzy na gwiazdę wschodzącą, Kyliana Mbappe (zabawne: od tylu miesięcy wiedzieliśmy, ile pieniędzy zapłacili za niego arabscy właściciele PSG, ale w futbolowym panteonie znalazł się dopiero dziś; jeszcze jeden dowód na niesłabnącą magię mundialu). Teraz to Francuz ma świat u swych stóp, ale mnie przypomina się, jak 20 lat temu podczas mistrzostw świata w jego ojczyźnie wszyscy zachwycaliśmy się młodziutkim Michaelem Owenem – i jak później kariera Anglika przygasała w niespełnieniu. Kochamy futbol, wypada powtórzyć za Jorge Valdano, bo jest przeciwieństwem nauki. O tym, gdzie będzie za kilka tygodni, kilka miesięcy i lat Kylian Mbappe, nie jesteśmy w stanie powiedzieć nic.