To był turniej Andrei Pirlo. Wszystko kręciło się wokół pomocnika Juventusu: jego obecność na boisku rozstrzygała o wynikach meczów nie tylko w tym sensie, że strzelił fantastyczną bramkę z rzutu wolnego, asystował przy innych golach, rozdzielał piłki, dyktował rytm i tempo gry; że, aby powiedzieć to metaforycznie, widział zawsze pięć możliwości rozegrania („Dobry piłkarz będąc przy piłce widzi zwykle trzy możliwości – powiedział kiedyś Buzanszky o Puskasu – Ferenc widział co najmniej pięć”). Ważniejsze wydaje się to, iż sama jego obecność do tego stopnia determinowała myślenie rywali, że odbierała im zdolność grania swojej gry. Bo na czym ostatecznie polegał błąd Joachima Loewa? Czy nie na tym, że zwątpił w to, iż system, w którym jego drużyna grała najlepiej – z wysuniętym napastnikiem, dwoma atakującymi z boków oraz Ozilem przed defensywnymi pomocnikami – wystarczy do wyeliminowania Włochów? Wygląda na to, że trener Niemców myślał, że Niemcy są zbyt małe, żeby ot tak narzucić Włochom swoje warunki. Rozmontował więc drużynę, zaburzył jej naturalny rytm z obawy przed rozgrywającym Juventusu i… Niemcy rzeczywiście okazały się zbyt małe.
To był turniej Andrei Pirlo. Decyzję Joachima Loewa usprawiedliwia przecież przypadek Anglii, której napastnicy, Rooney i Welbeck, nie cofali się do strefy Pirlo wystarczająco często, i która nie ucierpiała na tym jedynie z powodu beznadziejnego jeszcze wtedy celownika Balotellego. Albo przypadek pierwszej połowy meczu z Chorwacją (w przerwie jednak Bilić zdołał zareagować). Albo własne doświadczenia Hiszpanów z ich pierwszego meczu na Euro, po którym najlepiej w końcu podający piłkarz świata, Xavi, nie mógł się Pirlo nakomplementować, nazywając go „geniuszem” („nadzwyczajnym” określał go Fabregas, „wyjątkowym” – Sergio Ramos) i usprawiedliwiając się skądinąd z tego momentu gapiostwa, po którym mający odrobinę swobody Włoch zagrał piłkę do di Natale.
Oczywiście powiedzenie, że był to turniej Pirlo, nie wyczerpuje sprawy. Był to przecież także turniej dwóch fenomenalnych bramkarzy, których zhierarchizowania nikt odpowiedzialny by się chyba nie podjął (choć Casillas deklaruje, że wzorował się na Buffonie, można przecież przyjąć, że czasami się zdarza uczeń, który przerósł mistrza). I był to też turniej dwóch „dziewiątek”: tej prawdziwej, czyli Balotellego, który eksplodował w meczu z Niemcami, i „fałszywej”, czyli ustawienia Hiszpanów bez klasycznego środkowego napastnika. W finale zobaczymy najprawdopodobniej obie „dziewiątki”. Czy będzie to oznaczało, że się zanudzimy: że Hiszpanie będą się utrzymywać przy piłce, wymieniać podania, ale bez stworzenia zagrożenia, jakie dałby czyhający w polu karnym Włochów „prawdziwy” napastnik? Przyznam, że debata o „nudnej” Hiszpanii zaczęła mnie irytować równie silnie jak wróżące zwierzęta. Hiszpania nie jest nudna, Hiszpania gra tak, jak można grać przeciwko drużynom, które bronią się w dziesięciu. A jeśli ktoś – jak np. Portugalczycy – zdoła już podjąć z nią walkę, Hiszpania umie także zabezpieczać tyły. Przez dwie trzecie meczu po prostu utrzymując się przy piłce, frustruje i męczy rywala usiłującego ją odebrać, ograniczając do minimum jego okazje bramkowe. Zaryzykowałbym zdanie, że ta drużyna nie tylko nie jest gorsza od zespołu, który sięgał po mistrzostwo Europy przed czterema laty: jest lepsza, dojrzalsza, bardziej odporna psychicznie i bardziej świadoma wyznaczonego celu, osłabiona jedynie brakiem kontuzjowanych Puyola i Villi. Wtedy, na Euro w Szwajcarii i Austrii, Hiszpanie utrzymywali się przy piłce średnio przez 57 proc. czasu gry i strzelali co 33 podania, w RPA było to 65 proc. i 44 podania, teraz procent posiadania piłki przekroczył 67, a Hiszpanie strzelają co 58 podań. Rzecz w tym, że przeciwnik nie strzela wcale. Tiki-taka to w zasadzie tiki-takanaccio, taktyka u swoich korzeni defensywna. Zgoda: nie ogląda się tego tak przyjemnie, jak radosnej jazdy bez trzymanki z dowolnego weekendu Premier League, ale nazywać to nudą, krytykować obniżkę poziomu? Nie rozumiem.
Mecz zapowiada się jednak inaczej niż tamten w Gdańsku, nie tylko dlatego, że to finał, i nie tylko dlatego, że Prandelli wystawi Balotellego i najprawdopodobniej nie wróci do gry trójką obrońców (nie jest to bynajmniej oczywista decyzja: bez klasycznego środkowego napastnika u Hiszpanów jeden ze stoperów włoskich nie ma kogo kryć, a znowuż zawodnicy grający bliżej linii bocznych i bliżej środka boiska (po angielsku mówi się wing back, ni to obrońca, ni to skrzydłowy) nie pozwoliliby Arbeloi i Albie na nadmierne zapędzanie się do przodu. Przede wszystkim jednak nasz taktyczny guru, Michael Cox, wróży w „Guardianie”, że Vicente del Bosque poświęci Davida Silvę i zdecyduje się grać szerzej, czyli tak, jak jego piłkarze kończyli już kilka meczów na Euro. Na ciasno ustawiony środek pola Włochów próba obejścia ich skrzydłami wydaje się najlepszym rozwiązaniem – oczywiście pod warunkiem (wracamy poniekąd do punktu wyjścia) jednoczesnego znalezienia sposobu na pozbawienie Pirlo miejsca na rozegranie piłki do przodu.
Widzę to już oczami wyobraźni: przy Pirlo biega cofający się z włoskiego pola karnego Fabregas, niwelując przewagę jednego piłkarza rywali w środku pola, a we włoską szesnastkę wbiega Iniesta. Otóż tak właśnie: nawet jeśli to był turniej Pirlo, finał może należeć do Iniesty. Przy wszystkich dywagacjach o nadzwyczajnej taktyce, zostawmy sobie miejsce na zwyczajny błysk geniuszu.