Archiwum kategorii: Narrative

Futbol to literatura

Termin spotkania „Futbol to literatura” (niedzielne popołudnie, w trakcie meczów Chelsea-MC i Tottenham-Hull) nie wystawia oczywiście najlepszego świadectwa moim przyjaciołom, którzy zajmowali się organizacją Festiwalu Conrada. Fakt, że (wraz z prowadzącym Danielem Markiewiczem) umożliwili mi rozmowę na tytułowy temat z Markiem Bieńczykiem – świadczy o nich jak najlepiej. A cóż powiedzieć o festiwalowej publiczności, która w trakcie naszej dyskusji na bieżąco informowała o rozwoju wydarzeń na obu stadionach (że Soldado z rzutu karnego zdołał pokonać bramkarza Hull, wiedziałem zaledwie dwie minuty po fakcie)? Opisywałem już kiedyś uczucia piłkomaniaka, usiłującego śledzić mecz derbowy w trakcie arcyważnej narady kierownictwa firmy; mówienie o futbolu w trakcie festiwalu literackiego, w momencie, kiedy gdzieś tam futbol dzieje się naprawdę, domaga się napisania jakiegoś post scriptum.

Dziś jednak powinienem powiedzieć „pas”. Nie oglądałem, to się nie wypowiem – przynajmniej do chwili, kiedy skończę oglądać retransmisję meczu na Stamford Bridge (Tottenham tym razem sobie daruję: jest w tym sezonie dojmująca reguła łatwiej zdobywanych punktów na wyjazdach niż na White Hart Lane, gdzie kolejne zespoły w mniej więcej podobny sposób znakomicie wybijają gospodarzy z uderzenia). Ale już czuję, że choć emocje były pewnie porównywalne z tymi, których dostarczyło wczorajsze spotkanie MU-Stoke, to poziom był nieporównanie wyższy (widzę zresztą, że w komentarzach pod poprzednim wpisem piszecie, iż to na Stamford Bridge zobaczyliście dziś przyszłorocznego mistrza Anglii). Gdybym był kibicem Manchesteru United, bardzo chciałbym oczywiście opowiedzieć mecz z drużyną Marka Hughesa jako przełomowy w niełatwych do tej pory dziejach drużyny pod Davidem Moyesem. Rozpoczęty jak cały ten sezon – fatalnie (gol Croucha), później niby poprawiony (van Persie zdobywa bramkę na 1:1), ale potem znowu postawiony pod znakiem zapytania (Arnautović wyprowadza gości na 1:2 zaledwie kilkadziesiąt sekund po trafieniu Holendra), naznaczony kiepską grą w środku pomocy, dezorganizacją w obronie, ratowany doskonałymi interwencjami bramkarza, ostatecznie kończy się dobrze dzięki znakomitym napastnikom. Czerwone Diabły strzelają dwa gole w dwie minuty i wygrywają – jak za dawnych dobrych lat z sir Aleksem, kiedy przecież często wyglądało to podobnie, a tracący bramki piłkarze MU sprawiali wrażenie kotków wypuszczających z łap myszki tylko po to, żeby się jeszcze z nimi pobawić.

Bardzo chciałbym tak opowiedzieć mecz ze Stoke, gdyby nie to, że go… oglądałem. Do przerwy goście przecież mogli prowadzić znacznie wyżej, a brak kreatywności gospodarzy bił po oczach: Kagawa plątał się gdzieś z lewej strony, Nani psuł podanie za podaniem (co ten piłkarz, w tak szokująco złej formie, robi jeszcze w wyjściowej jedenastce MU?), a co do Cleverleya wypada mi się cieszyć, że przed dwoma-trzema laty nie nabrałem się na ogłaszanie go talentem mającym przewyższyć Scholesa. Dopiero Januzaj wniósł w to trochę świeżości, ale przecież Januzaj w jego wieku nie będzie grał co tydzień 90 minut. Poprawcie mnie, jeśli się mylę, ale sami Rooney z van Persiem (wczoraj wsparci przez Hernandeza) tego sezonu United nie uratują i że niezależnie od dzisiejszego triumfu, w kolejnym meczu nogi mistrzów Anglii będą równie spętane. Mark Hughes mówił o tym z brutalną szczerością: dziś już przyjeżdża się na Old Trafford bez lęku, choć lęk wciąż można wyczuć nad stadionem. Z sektorów zajmowanych przez kibiców gospodarzy…

Co powiedziawszy, żegnam się z Wami do jutra i idę nadrobić zaległości. Torres zbawcą Chelsea? Futbol to literatura, akurat mnie nie trzeba w tej kwestii przekonywać…

Gorgoń jak lew walczący

A kiedy arcyważny mecz o wszystko już się kończy, kiedy kolejny raz tracimy szansę na awans do wielkiej imprezy, kiedy płaczemy nad jeszcze jednym straconym pokoleniem piłkarzy, wyrzekamy na kunktatorstwo trenera i niekompetencję zatrudniających go działaczy – zostaje literatura. Dzięki redakcji pisma „Konteksty”, zajmującej się na co dzień antropologią kultury, etnografią i sztuką, otrzymaliśmy niedawno utwór literacki o unikalnej sile i wartości. Utwór autorstwa Jana Ciszewskiego.

Przygotowując numer specjalny poświęcony kulturze futbolu, redaktorzy „Kontekstów” spisali z ocalałej w telewizyjnym archiwum taśmy komentarz towarzyszący rozegranemu równo cztery dekady temu meczowi Anglia-Polska. Tak po prostu, niczego nie wygładzając, zachowując wszystkie potknięcia gramatyczne, niespójności, zawieszenia głosu, wymuszone nagłym rozwojem wypadków niedokończone myśli. „Mecz piłkarski jako tekst” – pisze we wprowadzeniu Dariusz Czaja. Myślę, że interpretowanie tego tekstu jako monologu wewnętrznego będzie całkiem uprawnione i nawet jeśli ostatecznie porównywanie Ciszewskiego z Joycem okaże się nieco ponad miarę, to już z Masłowską – dlaczego nie?

Czaja zwraca uwagę na gnomiczność frazy „był Bulzacki”, mnie zachwyca u Ciszewskiego rytm, falowanie tempa narracji, w którym zdania wielokrotnie złożone („Adam Musiał, no proszę i nawet w gorącej sytuacji, na tak znakomitą sztuczkę pozwolił sobie, co znamionuje duży spokój iii… duże opanowanie nerwowe, polskiego zespołu”) występują naprzemiennie z równoważnikami. W tych krótkich, rwanych, chciałoby się powiedzieć, wypowiedziach, pojawiają się w zasadzie wyłącznie rzeczowniki i czasowniki, choć narrator zdecydowanie preferuje te pierwsze („Jan Tomaszewski, pięść, pusta bramka, Currie…”). Zwracają uwagę jego inwersje („Gorgoń jak lew walczący”), aliteracje („luka, Lato”), instrumentacje głoskowe („olbrzym z Zabrza”), elipsy („zaczyna szybka teraz, zaczyna szybka piłka krążyć”), archaizmy („wszystkie te przerwy w grze już uwzględniam na mym chronometrze”) – co ja się zresztą będę rozwodził, oddajmy głos pisarzowi.

„Osiem minut drugiej połowy. Adam Musiał. Nie – to Jan Domarski. Podobni. »Polska gola«, powiewają tu pod naszymi kabinami liczne sztandary biało-czerwone. Dwóch Anglików do główki. Korzystamy z tego nieporozumienia. Robert Gadocha. Lato. Nie miał kto zgarnąć tej piłki odbitej przez Anglików. Clarke. Wrzucają Anglicy. Madeley. Hunter. Bell. Madeley. Tam po prawej stronie u góry ekranu Tony Currie. Nooo! Brawo. Znakomita interwencja! Lato… w środku mamy dwóch zawodników! Proszę państwa Grzegorz Lato sam na sam ucieka teraz. Gadocha, Domarski GOL!!! GOL!!! PROSZĘ PAŃSTWA SENSACJA NA WEMBLEY!!! Dziesiąta minuta drugiej połowy. Cudowny wypad polskiej trójki. Rozbicie ataku. Piłka na lewej stronie. Grzegorz Lato. Ucieka tutaj Gadocha. McFarland i Hunter zdezorientowani. Wyłożenie piłki zawodnikowi Stali Mielec Janowi Domarskiemu i Shilton puszcza pod brzuchem piłkę! Jeden – zero dla polskiej drużyny na Wembley. Czterysta milionów ludzi w tej chwili siedzących przed telewizorami przeciera ze zdumienia oczy. To fakt!”.

To fakt, nie mogę się doczekać dnia, w którym 17 października 1973 r. przestanie być najsłynniejszą datą w historii polskiej piłki. Nieustające celebrowanie „zwycięskiego remisu” wychodzi mi uszami. Z ulgą przyjmuję deklarację Grzegorza Krychowiaka, że tamtego meczu nie oglądał. Z zażenowaniem wysłuchuję wypowiedzi legendy sprzed czterdziestu lat, Jana Tomaszewskiego, o piłkarzach-gejach, i uważam, że w ogromnej mierze to dzięki decyzjom grającego wówczas w Londynie niedawnego prezesa PZPN Grzegorza Laty nie pojedziemy na mundial. To jednak inne tematy. Cztery dekady po Wembley runęły niemal wszystkie mity związane z tamtym spotkaniem. Broni się tylko jeden: Jan Ciszewski. Jan Ciszewski jako… pisarz.

„Jeśli nasi zawodnicy wytrzymują ten szalony napór i ten atak non stop, non stop Anglików i nie denerwują się i niejednokrotnie z zadziwiającym spokojem wyprowadzają piłkę z własnego pola karnego, to my też spokojnie oglądajmy to spotkanie”… Ani nadużywający ryzykownych metafor Tomasz Zimoch, ani Dariusz Szpakowski, którego arsenał figur stylistycznych ogranicza się niemal wyłącznie do wyliczeń („duszno, parno, wilgotno…”), nie byliby w stanie ułożyć zdania o podobnej klarowności. Spokojnie więc oglądajmy jutrzejsze spotkanie – w końcu jeśli Hart także puści pod brzuchem piłkę, to zważywszy na jego formę z ostatnich miesięcy, nie będzie to aż takie zaskakujące.

Teologia futbolu

Tak, odebrałem religijne wychowanie. Owszem, jestem redaktorem pisma, które sprawom wiary i duchowości poświęca wiele miejsca. To już coś tłumaczy, ale nie tłumaczy wszystkiego. Po prostu: do opisania intensywności przeżyć związanych z oglądaniem drużyn Pepa Guardioli język świeckiego świata wydaje się kompletnie nieadekwatny. Tylko odwołując się do pojęć z dziedziny teologii potrafię uchwycić różnicę między Barceloną a Bayernem nauczyciela z Katalonii.

W Barcelonie Guardiola był ewangelistą, a świat, w którym obracali się jego zawodnicy, był światem Nowego Testamentu. Świętość, z jaką obcowaliśmy, była ludzka, krucha jak Urodzony w stajence, dawała się dotknąć. Traktowaliśmy ją z czułością, baliśmy się o nią troszeczkę, wiedzieliśmy, że nie jest dana raz na zawsze, że „maluczko, a nie ujrzycie mnie”, ale choć na podstawowym poziomie nie z tego świata, była w tym świecie zanurzona. Bliska.

W Bayernie Pep jest starotestamentowym prorokiem, a patrząc na grę jego drużyny spuszczamy wzrok, bojąc się oślepienia. Tu nie ma nic ludzkiego, nic na naszą miarę. Siła i potęga tej rzeczywistości budzi grozę, jak głos gromu. Ogień szerzy się przed nią i spala wkoło jej przeciwników, a Joe Hart okrywa się wstydem (por. Ps 97). Musimy się jej bać, jak sądu ostatecznego z jego zastępami aniołów. Aniołów – dodajmy – nieoswojonych barokowym obrazkiem, może więc bardziej jeźdźców apokalipsy o dürerowskich twarzach Ribery’ego, Müllera, Robbena i Kroosa. Miłosierdzie? Nadzieja? Czy nie lepiej ją porzucić, zwłaszcza że jeden z piłkarzy nazywa się Dante?

Zaryzykuję: oglądałem wczoraj najlepszy futbol w życiu. Po czymś takim można milczeć albo popaść w bełkot.

Anims Tito

Proporcje zostały przywrócone. Na kilku poziomach. Na chwilę.

Po pierwsze, zobaczyliśmy, jak to wszystko jest przemijające i kruche. Trener jednego z największych klubów świata, człowiek znakomicie opłacany, mający doskonałą opiekę medyczną, od dziecka uprawiający sport, prowadzący zdrowy tryb życia, zaledwie 45-letni – odchodzi z pracy swoich marzeń ze względu na chorobę.

Po drugie, zobaczyliśmy, że jego klub nie jest wyłącznie maszynką do zarabiania pieniędzy, a jego podwładni – trybikami w tej maszynce. Kilka godzin po hiobowej wieści trening Barcelony został odwołany, niedługo później poinformowano, że nie odbędzie się jutrzejszy mecz towarzyski z Lechią – skądinąd właśnie się na niego pakowałem. Polscy kibice reagowali różnie: niektórzy ze zrozumieniem, niektórzy z rozczarowaniem, niektórzy z wściekłością, że oto „katalońskie płaczki” odwracają się plecami do kilkudziesięciu tysięcy fanów z dalekiego kraju. Moim zdaniem niesłusznie. Obejrzałem konferencję prasową, podczas której Sandro Rossel i Antonio Zubizarretta ogłaszali dymisję Vilanovy. Wystarczyło popatrzeć na twarze biorących w niej udział trenerów i piłkarzy, m.in. Messiego i Puyola, by nabrać pewności, że dostarczanie rozrywki fanom znad Wisły nie jest w tym momencie możliwe.

Po trzecie, zobaczyliśmy, że nawet na tym najwyższym poziomie, brutalnego biznesu i bezlitosnej rywalizacji, godne traktowanie chorego pracownika jest możliwe. Tito Vilanova zaczął walczyć z nowotworem ślinianek w listopadzie 2011 roku, przeszedł operację, radio- i chemioterapię, później wrócił do pracy i otrzymał nominację na następcę Guardioli. Po roku rak odezwał się ponownie; konieczne było dwumiesięczne leczenie w Nowym Jorku, ale klub i tym razem oparł się pokusie szukania kolejnego trenera: czekał, powierzając drużynę na ten czas kiepsko sobie zresztą radzącemu Jordiemu Rourze.

Owszem, proporcje zostały przywrócone na chwilę, bo „show must go on”. Niemal od chwili pierwszego przecieku na temat rezygnacji Vilanovy dziennikarze zaczęli spekulować, a bukmacherzy przyjmować zakłady, kto go zastąpi, więc bez złudzeń możemy przyjąć, że nazwisko następcy poznamy w ciągu kilku dni, a zaplanowany w przyszły weekend towarzyski mecz z Bayernem nie zostanie odwołany. Jednak zanim to się stanie, zanim rozpoczniemy dyskusję, czy Villas-Boas, czy Laudrup, czy Wenger, czy Heynckes, czy Luis Enrique, czy może „Rubi” Ferrer, zanim zaczniemy przypominać burzę, jaką wywołała niedawna konferencja prasowa Guardioli w Monachium albo dywagować o kłopotach Messiego z fiskusem, dostajemy szansę zatrzymania się i pomyślenia o zdrowiu i życiu – jego i własnym.

Dzisiejszego wieczora nie chcę zaczynać rozmów o tym, co dzieje się w klubie i z klubem. Dzisiejszego wieczora, podobnie jak jutrzejszego, kiedy (mam nadzieję) będę patrzył na zachód słońca nad Zatoką Gdańską – chcę myśleć o tym sympatycznym gościu, którego miałem nad Zatoką Gdańską zobaczyć. Oby wygrał najważniejszy mecz swojego życia.

Futbolowa gorączka

Każdy to powie – i każdy to mówi, zaklinając rzeczywistość, z którą musiał się zmagać przez arcymęczące 90 minut. W tym momencie sezonu liczy się wyłącznie wynik. Nie imponujące konstrukcje taktyczne, nie zapierające dech w piersiach tempo, nie porywające akcje, słowem: nie piękno gry, tylko punkty, które ostatecznie udało się dopisać. Tottenham, Arsenal i Chelsea wygrały swoje spotkania, Tottenham strzelając gola w przedostatniej minucie meczu, Chelsea zdobywając bramkę kilkadziesiąt sekund wcześniej, Arsenal czyniąc to parę chwil po rozpoczęciu gry. Czy jest sens wydziwiać nad stylem, w jakim się to odbyło? Nad nerwami, które były udziałem kibiców w trakcie tych meczów, zwłaszcza że w przypadku Kogutów i Kanonierów były to mecze teoretycznie łatwe do wygrania?

Pisałem przed tygodniem o „północnolondyńskim wirusie”, wyliczając niektóre z jego objawów, dziś miałbym ochotę dopisać kolejne. Na przykład taki oto, że pod koniec maja kibice z północnego Londynu siadają w którymś z pubów do podsumowań, wspominają zakończony właśnie sezon i nie, nie wybierają najpiękniejszych bramek, zwycięstw najbardziej imponujących, pościgów najbardziej niezwykłych, tylko najfatalniejsze pudła, jakie oglądali w wydaniu swoich ulubieńców (Gervinho w pierwszej trójce…) albo najgorsze mecze, których byli świadkami (Tottenham-Southampton również na podium – mecz, w którym przed golem Bale’a gospodarze nie oddali ani jednego celnego strzału na bramkę Boruca…). Nick Hornby byłby z nas zadowolony, pytanie zresztą, czy ostatnie sezony Arsenalu nie inspirują go do przygotowania jakiegoś gruntownie rozszerzonego wydania „Futbolowej gorączki”?

Nadmiar słów w poprzednich akapitach służy, jak podejrzewam, przykryciu nieprzyjemnej prawdy: czterech tak fatalnych spotkań, jak wczorajsze, pożal się Boże, starcia Tottenhamu z Southamptonem i QPR z Arsenalem, oraz dzisiejsze, pożal się Boże, pojedynki Liverpoolu z Evertonem i Manchesteru United z Chelsea, nie oglądałem bodaj nigdy w blisko pięcioletniej historii weekendowego blogowania o Premier League. „Zawsze mogłeś przerzucić się na Wigan”, odpowiecie, i będziecie mieli sporo racji, bo w blisko pięcioletniej historii weekendowego blogowania dałem się również poznać jako sympatyk tej drużyny i jej powtarzających się co roku jak przylot bocianów nad Wisłę heroicznych zmagań o utrzymanie w Premier League. Odpowiedź na pytanie, która z drużyn niemających jeszcze 40 punktów w tabeli ostatecznie uniknie spadku, jest zresztą dużo mniej oczywista niż odpowiedź na pytanie, która z londyńskich drużyn znajdzie się poza pierwszą czwórką.

No dobra. W tym momencie sezonu liczy się wyłącznie wynik, ale mieliśmy prawo spodziewać się lepszego widowiska na Old Trafford. Widowiska teoretycznie z podtekstami (zadawniony konflikt Ferguson-Benitez, dwie wcześniejsze porażki MU z Chelsea w tym sezonie…). Widowiska, którego gospodarze zasłużenie cieszą się opinią drużyny, która nikomu nie przepuści, bo inaczej nie przepuściłby jej menedżer. Widowiska, w którym, niestety, MU nie dostroił się do poziomu gości – mimo iż grających 65. mecz w sezonie i niemających ostatnio przerw w środku tygodnia (półfinały Ligi Europejskiej), to przecież sprawiających wrażenie drużyny najświeższej z całej pierwszej piątki Premier League. Widowiska, któremu hedlajny uratował (rzec by można, tradycyjnie w przypadku tego stadionu) Howard Webb do spółki z Davidem Luizem, zwijającym się z bólu jak konający łabędź po ostrym wejściu Rafaela i jednocześnie dość bezwstydnie rechoczącym w oczekiwaniu na czerwoną kartkę dla rodaka.

Nie żeby Chelsea jakoś nadmiernie pchała się do przodu, ale i tak miała przewagę (nie tylko terytorialną – także jeśli chodzi o czas spędzony przy piłce i strzały na bramkę). Piłkarze Beniteza grali ostrożnie, starając się uniemożliwić rywalom szybki atak skrzydłami, a zarazem bez większych trudności opanowując sytuację w środku pola. Szczęście, którego zabrakło Oscarowi w pierwszej połowie (po jego uderzeniu Lindegaard zbił piłkę na słupek, a następnie złapał), dopisało ostatecznie najlepszemu w drużynie – i dziś, i w skali całego sezonu – Juanowi Macie. Piłka znów odbiła się od zawodnika MU (niezłego dziś skądinąd zastępcy Carricka – Phila Jonesa) i od słupka, ale tym razem wpadła do siatki. Wcześniej solidarnie psuli wszyscy: i van Persie, i Lampard strzały, i rezerwowy Rooney, i rezerwowy Torres proste przyjęcia piłki, jednak Chelsea niewątpliwie starała się bardziej. Gospodarze ruszali się jak muchy w smole, rozczarowywał Cleverley, Giggs poza bajecznym podaniem do van Persiego tuż przed końcem pierwszej połowy nie pokazał niczego, Anderson bywał wręcz komiczny. Dlaczego w takim meczu, jeśli już Ferguson postanowił pogmerać nieco w doborze personelu, nie wyszedł Kagawa – niewątpliwie bardziej pomysłowy od całej wymienionej trójki?

Owszem, to nie jest pytanie, które spędzałoby sen z powiek kibicowi United – zadaję je więc w imieniu kibiców Arsenalu i Tottenhamu. Opanowany przez futbolową gorączkę, odliczam godziny do środowego meczu na Stamford Bridge. Niby nie robię sobie wielkich nadziei, niby od dawna przeczuwam, w którą stronę to zmierza, a przecież to silniejsze ode mnie. Futbol jest okrutny? Chociaż tyle, że jak zaglądam na zaprzyjaźnione (tak, tak…) blogi Arsenalu, to widzę, że tam również panikują. Północnolondyński wirus.

Koniec i początek

Bez serc, bez ducha, bez przyspieszenia i bez zaskoczenia, a nade wszystko bez wolnego miejsca na boisku – doprawdy, można opowiedzieć o dzisiejszym meczu Barcelony z Bayernem pomijając frazę „bez Messiego”. Nie tylko dlatego, że jednym z dogmatów mojej wiary w futbol jest to, że nie ma „drużyn jednego piłkarza” i że lista nieobecnych była dłuższa (Alba, Busquets, Puyol, Mascherano). Przede wszystkim dlatego, że na taki Bayern nawet Messi nie mógł pomóc.

Jaki Bayern? Wiele rzeczy powiedzieliśmy już przed tygodniem, wskazując na siłę i szybkość, na fenomenalną grę pressingiem – rozpoczynającym się już od Mandżukicia (wtedy był to Gomez), a zwłaszcza Mullera, Ribery’ego i Robbena, na odcinanie Iniesty od podań i zagęszczanie pola gry. Nieczęsto się zdarza tyle razy w ciągu jednego spotkania widzieć, jak w telewizyjnym kadrze mieści się cała dziesiątka graczy z pola jakiejś drużyny.

A ponieważ wiele rzeczy powiedzieliśmy przed tygodniem i ponieważ tym razem grzeszyliśmy niewiarą w cud odrobienia czterobramkowej straty, pozostały detale: obserwowanie sposobu, w jaki Schweinsteiger i Martinez wymieniają się przy Inieście, patrzenie, jak Mandżukić walczy o odzyskanie piłki, podziwianie spokoju (chciałoby się napisać: katalońskiego), z jakim Bayern serią krótkich podań wyprowadza piłkę z własnego pola karnego, nic sobie nie robiąc z również usiłujących założyć pressing gospodarzy.

Trudno nie podziwiać Bawarczyków. Trudno jednak również, zwłaszcza jeśli się odebrało katolickie wychowanie, nie zmagać się z poczuciem winy, że nie dość się przez te lata kochało Barcelonę. Trudno nie parafrazować frazy czytanego w dzieciństwie księdza-poety, np. w stylu: „spieszmy się kochać drużyny, tak szybko przemijają”. Trudno nie przywołać jeszcze raz frazy o tym, że jednym z najbardziej dojmujących rysów okrucieństwa futbolu jest jego przemijalność właśnie. Trudno nie zasygnalizować rozwijanego w książce (trafiliśmy z okładką, czyż nie?) wyznania, że dla mojego pokolenia, wczesnych roczników siedemdziesiątych, Barcelona Guardioli była najwspanialszą drużyną w historii piłki nożnej. Dwunastu apostołów Ajaxu z Cryuffem, Krolem czy Neeskensem głosiło swoją dobrą nowinę akurat wtedy, gdy przychodziliśmy na świat. O dziesięć lat wcześniejszą historię Realu Puskasa i di Stefano poznawaliśmy z wyblakłych książeczek zarysowanych kredkami przez naszych wujków i starszych braci. Zespoły, których wzrost i zmierzch obserwowaliśmy już na własne oczy: Milan Sacchiego, a potem Capello, Bayern Hitzfelda, Manchester United Fergusona (ten z końca lat dziewięćdziesiątych), Ajax van Gaala, także Barcelona Cruyffa nie sięgnęły jednak tego poziomu.

Zdaje się, że brzmi to jak nekrolog. W sumie nic dziwnego: jestem już w wieku, w którym coraz częściej zaczyna się chodzić na pogrzeby. Ostatni akapit zamykam jednak z poczuciem, że przed tygodniem w Monachium i dziś w Barcelonie obserwowaliśmy nie tylko zmierzch i koniec, ale także ewolucję i rozwinięcie. Wszystkich opinii o tym, że Barcelona zabrnęła w ślepą uliczkę, że fetyszyzowała posiadanie piłki, że tiki-taka była irytującą sztuką dla sztuki itd., oczywiście nie kupuję. Nieodłącznym elementem katalońskiego stylu – tego, który nauczyliśmy się kochać i podziwiać, a jeśli nasze drużyny grały przeciwko Barcelonie, także się lękać – był przecież pressing. Pressing, którego w starciach z Bayernem dramatycznie brakowało i którego fenomenalny popis dali właśnie przyszli podopieczni szkoleniowca, który był w ciągu ostatnich dwóch dekad symbolem tej drużyny – na boisku i na ławce.

Piłka nożna nieustannie się rozwija. Strasznie jestem ciekaw, jak będzie wyglądał Bayern Pepa Guardioli – nawet jeśli także jego za kilka lat ktoś (Barcelona?) równie brutalnie będzie detronizował.

Cud? Jaki cud?

W koszykówce na przykład, albo w rugby, lepszy zespół prawie zawsze wygrywa. To po prostu niemożliwe, żeby przez cały mecz się bronić, a potem nagle rzucić do kosza albo zdobyć przyłożenie po jednej kontrze.” (Jonathan Wilson, „Blizzard”)
To nie tenis i nie siatkówka, gdzie o zwycięstwie rozstrzyga ostatnia piłka meczu. I nie koszykówka z gwałtownymi zwrotami i ustalaniem wyniku w ostatnich sekundach.” (Mariusz Czubaj, Jacek Drozda i Jakub Myszkorowski, „Postfutbol”)
Bóg futbolu upodobał sobie ostatnie minuty, ale tak naprawdę drwi z naszych marzeń przez cały mecz i cały sezon.” (Michał Okoński, „Futbol jest okrutny”)

W gruncie rzeczy nie rozumiem, skąd wzięła się ta ekscytacja – przecież mecz, który oglądaliśmy wczoraj w Dortmundzie, nie miał w sobie nic z cudowności. Fakt, że drużyna będąca do 91. minuty poza burtą europejskich rozgrywek zdobyła dwa gole w doliczonym czasie gry, należy do futbolowej normy dokładnie tak samo jak to, że człowiekiem, który dał Borussi awans, był może najsłabszy w drużynie Santana. A przede wszystkim to, że jego gol padł po podwójnym spalonym. Pamiętacie Drogbę, wrzeszczącego coś o „pieprzonej hańbie”? Mówią wam coś nazwiska Ovrebo, Stark czy Frisk?. „Wielka Malaga cierpi. To okrutny cios, sędziowska kradzież. Ta porażka jest gorzka, okrutna i niesprawiedliwa. Po zagraniu znakomitego meczu na obcym stadionie przeciwko wielkiemu zespołowi zostaliśmy pokonani w doliczonym czasie gry, a druga bramka padła po ewidentnym spalonym. To żałosne, niewiarygodne, okrutne, niesprawiedliwe, a nawet nieludzkie” – czytam w prasówce lamentację lokalnego „Diaro Sur”, i mam wrażenie, że wystarczy podmienić klub i tytuł prasowy, żeby mieć jedną z najbardziej uniwersalnych fraz w – cokolwiek emocjonalnym, zgoda – sportowym dziennikarstwie. Sam piszę tego bloga zaledwie pięć lat, jako człowiek oglądający głównie Premier League mam ograniczone pole obserwacji, a wydaje mi się, że podobne scenariusze opisywałem kilkadziesiąt razy.

Pamiętacie oczywiście Manchester United z Bayernem w 1999 roku. A Bayern z Getafe w 2008? Manchester City z QPR w 2012? Błędy sędziów, gole w końcówkach albo zwariowane pościgi, w których drużyna prowadząca 4:0, trwoni przewagę w kilkanaście minut (Arsenal-Newcastle, Niemcy-Szwecja)? Z najnowszej historii Tottenhamu wyjmuję pierwsze z brzegu porażki z Kaiserslautern, MU (z 3:0 na 3:5), MC (z 3:0 na 3:4, w dodatku goście grali w dziesiątkę), ale też zwycięstwo 3:4 z West Hamem, z gradem bramek dla obu drużyn w końcówce – na minutę przed końcem „Młoty” prowadziły 3:2, albo mecz z Chelsea, wyprowadzony z wyniku 1:4 na 4:4. Z dziejów MU, oprócz pamiętnego finału Ligi Mistrzów, choćby pojedynek z MC, z września 2009 (gol Owena na 4:3 w 96. minucie), albo mecz z Sheffield Wednesday, z kwietnia 1993 (Bruce na 2:1, również w 96. minucie) czy z Aston Villą, z kwietnia 2009 (Macheda na 3:2, w 93. minucie), ale też ubiegłoroczne spotkanie z Evertonem, gdzie z 4:2 dla Czerwonych Diabłów w ostatnich minutach zrobiło się 4:4, a i tak Ferdinand miał jeszcze szansę na zwycięskiego gola. Nawet Arsenal ograł niedawno Reading w Pucharze Ligi 5:7, strzelając bramki w 47. minucie pierwszej połowy, 89. i 95. minucie spotkania (na 3:4 i 4:4), a potem – już w dogrywce – w 121. i 122. minucie (na 5:6 i 5:7)…

Całą książkę o tym napisałem. „Bóg futbolu upodobał sobie ostatnie minuty, ale tak naprawdę drwi z naszych marzeń przez cały mecz i cały sezon. Nawet kiedy klasowa drużyna prowadzi 3:0, ostateczny wynik nie jest przesądzony. Owszem, finały Champions League ze Stambułu, kiedy Liverpool z Jerzym Dudkiem w bramce przegrywał z Milanem właśnie trzema bramkami, czy z Monachium, kiedy MU odrobił straty w starciu z Bayernem, przeszły do historii, ale nie dlatego, że były boiskowymi cudami, przypadkami jednymi na tysiące, lecz dlatego, że były najbardziej znanymi przypadkami futbolowej normy. Kibice wiedzą, że podobnie może być w każdym meczu. »Najbardziej niebezpieczny wynik to 2:0« – mówią między sobą, zagrzewając drużynę do strzelenia trzeciej bramki. Kiedy udaje się strzelić trzecią, modlą się, by w ciągu paru następujących po niej minut nie stracić gola, bo wtedy już na pewno rywale złapią wiatr w żagle i zacznie się wielka gonitwa. A jeśli nawet ten scenariusz się nie spełni, z łatwością potrafią się wczuć w fanów przegrywającego zespołu, gorzko wyrzekających, że ich ulubieńcy, uczciwszy uszy, nie mają jaj. Przecież przy spełnieniu odpowiednich warunków, leżących skądinąd poza sferą techniki indywidualnej piłkarzy czy strategii trenerów, a zamykających się w trójkącie: odporność psychiczna – wiara w siebie – wola zwyciężania, odwrócenie każdego wyniku w piłce jest możliwe nawet w ekstremalnie krótkim czasie”.

Nie, na cytowaniu samego siebie nie poprzestanę. Przeczytałem bloga Michała Pola, w kontekście sędziowskich błędów (puszczenie tego spalonego nie było jedyną grubą pomyłką w tym spotkaniu) apelującego do UEFA o „ogarnięcie się”, przeprowadzenie śledztwa itd. Moją uwagę zwróciła jednak przede wszystkim obserwacja, że odkąd pojawili się sędziowie zabramkowi prowadzenie spotkań jest gorsze, bo główny spycha na nich część odpowiedzialności i gorzej ustawia się na boisku. Zamiast ekscytować się „cudem”, który okazał się jeszcze jednym przykładem futbolowej normy, porozmawiajmy o sędziowaniu.

PS Jest jednak jeszcze post scriptum: na 10 minut przed końcem spotkania Bayern-MU w 1999 r. Hitzfeld zdejmuje z boiska najbardziej doświadczonego w drużynie Matthäusa. Wcześniej, przy rzutach rożnych Manchesteru, to Matthäus stoi przy słupku bramki Kahna i organizuje pułapki ofsajdowe. W końcówce miejsce przy słupku zajmuje rezerwowy Scholl; zagapia się i strzelający wyrównującego gola Sheringham nie jest na spalonym. Ściągając Matthäusa, Hitzfeld popełnia błąd, który kosztuje go zwycięstwo (podobny błąd popełniają piłkarze QPR w meczu z MC, w ostatniej kolejce sezonu 2011/12 – po utracie gola i rozpoczęciu gry od środka wykopują piłkę w aut, zamiast próbować wymiany kilku podań i zarobienia parunastu sekund).

Na 5 minut przed końcem spotkania Borussia-Malaga Klopp zdejmuje z boiska grającego w pomocy Gundogana, wprowadza jego miejsce obrońcę Hummelsa i deleguje Santanę do gry z przodu. Hummels zaczyna zagrywać długie piłki w pole karne Malagi (zobaczcie na załączony obrazek), świetna do tej pory defensywa – siedem udanych pułapek ofsajdowych – zaczyna się gubić się pod naciskiem gospodarzy. W 91. minucie podanie Hummelsa znajduje Suboticia, jest zamieszanie, w którym uczestniczy także Santana, a w końcu piłkę do siatki wpycha Reus. Gospodarze łapią wiatr w żagle, goście panikują, sędzia się myli, co już powiedzieliśmy powyżej, ale Łukasz Godlewski ma rację: nie sposób rozmawiać wyłącznie o błędach sędziów.

Precz z piłką nożną

Do premiery książki miesiąc, więc liczę na Waszą wyrozumiałość: powoli wszystko zaczyna mi się z nią kojarzyć. Inna sprawa, że promowana jest m.in. frazą: „Wiecie, jak to jest żyć z perspektywą wykitowania podczas meczu, w dodatku perspektywą naukowo potwierdzoną? Dlaczego ministerstwo zdrowia, a niechby nawet ministerstwo sportu nie informuje, że oglądanie Tottenhamu może być przyczyną wielu groźnych chorób?”. Kiedy ćwierknąłem po meczu, że jestem umęczony kibicowaniem tej drużynie, mój tajmlajn zaczął się uginać od podobnych wyznań fanów Liverpoolu, Newcastle, Reading, a nawet Chelsea i Arsenalu. „Ja się dzisiaj tyle nacierpiałem, że nie zauważyłem słońca, które ponoć wylazło, jak ludzie wkoło gadają. Precz z piłką nożną” – dopisał się Rafał Stec. „Naturalny stan kibica to gorzkie rozczarowanie, niezależnie od wyniku meczu” – to niezawodny w tym kontekście Nick Hornby. Spotykałem wiecznie sfrustrowanych kibiców Barcy i Realu, MU i MC, Chelsea i Arsenalu (choć dziś przede wszystkim nie chciałbym być w skórze fanów QPR, które przez dobrą godzinę grało w dziesiątkę, wyszło na prowadzenie na pięć minut przed końcem po pięknym golu Remy’ego i straciło zwycięstwo w 94. minucie; o tym, co się wydarza w „Fergie Time”, też nastukałem całkiem sporo). Za każdym razem kontekst był zapewne inny – gdzieś niewygrana drugi raz z rzędu Liga Mistrzów, gdzieś przedwczesne odpadnięcie z tejże, gdzieś wypuszczona szansa na mistrzostwo, gdzieś zastąpienie wystarczająco dobrego trenera trenerem, który okazał się beznadziejny, itd., itp. – samą wyliczanką powodów do utyskiwania na pieski los kibica mógłbym zająć Wam resztę wieczora.

Może zresztą nie ma powodów do aż takiego desperowania. Tottenham grający z Evertonem bez Bale’a, Lennona i Defoe’a; grający kilkadziesiąt godzin po wyczerpującym spotkaniu z FC Basel, w którym również trzeba było gonić wynik, zdołał zremisować mecz, o którego wynik drżałbym także przed rozpoczęciem sezonu. Owszem: żegnam się od jakiegoś czasu z marzeniami o powrocie do Ligi Mistrzów, ale nie z powodu remisu z Evertonem. Punkty, których zabraknie, potracono już na starcie rozgrywek – zwłaszcza w ostatnich minutach meczów z Newcastle, WBA, Norwich… Jeżeli z czegoś się składa klubowe DNA, to właśnie z trwonienia ciężko zazwyczaj wypracowywanej przewagi i wywracania się na ostatniej prostej. „Okropnie źle znoszę moment, w którym moja drużyna obejmuje prowadzenie – zapisałem w innym miejscu książki – kiedy za chwilę je straci, będzie bardziej bolało”. Nic dziwnego więc, że gdy dzisiejszego popołudnia Adebayor wyprowadził drużynę na prowadzenie już w 34. sekundzie, strzelając najszybszego gola w tym sezonie Premier League, moje nienajlepsze przeczucia co do wyniku końcowego jeszcze się pogorszyły. „Oczywiście za wcześnie”, pomyślałem…

Miałem jednak nie desperować. Miałem zauważyć np., że mimo wspomnianych wyżej nieobecności i zmęczenia, drużyna radziła sobie nieźle. Że Adebayor – wreszcie! – zaczął trafiać i generalnie grać coraz lepiej. Że za jego plecami bardzo przyzwoicie radzili sobie również skuteczny ostatnio Sigurdsson, a zwłaszcza Lewis Holtby, którego skuteczność podań – 92 proc. – musiała imponować, zważywszy na fakt, ile z nich służyło przyspieszaniu gry i było odgrywanych bez przyjęcia. Że w ogóle statystyki wyglądały nieźle: posiadanie piłki 62-38, podania: 516-309, precyzja tychże: 87-69, strzały 20 (w tym celnych 7) do 9 (celnych 4). Ależ te statystyki potrafią kłamać… Jeśliby je pominąć, należałoby z tego spotkania zapamiętać ledwo zipiących Dembele i Parkera – niby starających się jak zawsze, ale tym razem o ułamek sekundy spóźnionych z próbą strzału czy podaniem, czego efektem były – również do zapamiętania – te wszystkie malownicze przejawy irytacji Kyle’a Walkera, ganiającego wzdłuż linii bocznej, żeby złapać niecelnie zagrywane piłki, albo rozkładającego bezradnie ręce, bo się podania nie doczekał. Zresztą wśród statystyk należałoby również uwzględnić fatalne rzuty rożne gospodarzy, wyłapywane z jednym wyjątkiem przez Tima Howarda albo wybijane przez obrońców. Jeśli o rzutach rożnych mowa: czyżby Tottenham przestał ćwiczyć obronę przed nimi na treningach? W ostatnim czasie traci w ten sposób gola za golem.

Ach prawda, miałem nie desperować. Wypada docenić walkę do końca. Wypada pochwalić zmiany, których dokonał AVB – ja wiem, że Huddlestone jest wolny i do gry pressingiem nie bardzo się nadaje, ale jeśli chodzi o wizję i zasięg jego podań wciąż pozostaje wśród najlepszych graczy Premier League (a i Tom Carroll nie traci głowy, kiedy ma futbolówkę przy nodze). Ci, którzy buczeli, kiedy Portugalczyk zdejmował Moussę Dembele i wprowadzał na jego miejsce grzejącego ostatnio ławę Anglika, powinni się przyznać do błędu.

Miałem nie desperować także dlatego, że graliśmy z Evertonem – drużyną, która nawet bez Fellainiego i Pienaara potrafi uprzykrzyć życie każdemu. Niezrażeni fatalnym początkiem, wślizg za wślizgiem i podanie za podaniem goście byli jak to zwykle oni: szybsi, agresywniejsi w walce o piłkę, operujący prostszymi środkami. Bramka dla nich wisiała w powietrzu jak Jagielka na ramionach Vertonghena. Mirallas, kolejny, cholera, znakomity Belg, tuż po przerwie strzelił drugą – chciałoby się rzec – w stylu nieobecnego Bale’a. Nieźle radził sobie młody Barkley, asekurowany w drugiej linii przez Heitingę, David Moyes zaimponował wprowadzeniem na drugą połowę Jelavicia, a Anichebe nie odpuścił Dawsonowi ani przez moment (gdyby lepiej strzelał, albo gdyby Lloris nie wykazał się w końcówce klasą, Nigeryjczyk byłby bohaterem meczu).

Że niby miałem nie desperować? Sprawozdawca „Independenta”, jakbyście nie wiedzieli, uznał to spotkanie za jeden z meczów sezonu, ze wszystkim, co najatrakcyjniejsze w Premier League: „Był szybki gol, kontrowersyjny gol, piękny gol i gol w końcówce – pisał. – Obie strony wychodziły na prowadzenie. Futbol był szybki, zacięty, siłowy i waleczny. Było nawet furiackie rzucanie piłką” – to ostatnie w wykonaniu wspomnianego Walkera, po niecelnym podaniu Holtby’ego. Jako arcymistrz złudnych pocieszeń znajduję jednak coś lepszego niż zdania Jacka Pitta-Brooke’a: jak już Arsenal zagra ten mecz zaległy i przeskoczy nas w tabeli – powiadam sobie – to on będzie w mniej komfortowej psychicznie sytuacji ściganego.

Tak czy inaczej, to jeszcze trochę potrwa. Jestem kibicem Tottenhamu, co oznacza, że ciągu minionych dwudziestu pięciu lat, ze dwadzieścia trzy razy nie miałem naprawdę udanej końcówki sezonu. Przywykłem, jednym słowem, a jutro – podczas derbów Manchesteru – nie będę musiał o tym myśleć. „Precz z piłką nożną”, dałem tytuł. Najgorsze w kibicowaniu jest to, że nie przetrwa doby.

Coś pękło, coś się skończyło

Zbyt długo kibicuję tej drużynie, żeby nie wiedzieć, co się teraz może zdarzyć. Zbyt dobrze pamiętam kapitulację, która miała miejsce przed rokiem podczas meczu z Arsenalem i od której zaczęła się długa seria meczów bez zwycięstwa, by odpędzić atak paniki. Zbyt długo przeżywałem aferę z rzekomo nieświeżą lazanią albo majowy triumf Chelsea w Lidze Mistrzów, pozbawiający Tottenham prawa w tegorocznych rozgrywkach tejże. Zbyt długo trwa moja kibicowska przygoda, stanowczo zbyt długo.

Żebyż to jeszcze Tottenham przegrał w stylu, jaki zapowiadał pierwszy kwadrans meczu: dobry pressing Liverpoolu, Lucas pilnujący Bale’a, błędy w ustawieniu prowizorycznie skleconej drugiej linii (Parker i Livermore w środku, zastępujący kontuzjowanego Lennona Dembele po prawej, ale również szukający miejsca w centrum na tyle często, by Jose Enrique i Coutinho robili na skrzydle, co chcieli) i dużo miejsca, jakie wypracowywał sobie Suarez między obroną a nadmiernie zapuszczającym się do przodu Parkerem, w końcu także – jak zawsze w przypadku Tottenhamu – próby prostopadłych zagrań za plecy wysoko ustawionej obrony. Żebyż to jeszcze gospodarze potrafili wykorzystać fakt, że wyszli na prowadzenie, i szybko dobili nas z kontry, wykorzystując szybkość Suareza i Sturridge’a. Nic podobnego się przecież nie stało: to osłabiony kadrowo, grający trzeci arcyważny mecz w ciągu tygodnia Tottenham zaczął kontrolować grę i wypracowywać sobie sytuacje – szkoda, że Sigurdsson nie trafił około trzydziestej minuty, skądinąd po składnej, zespołowej akcji z udziałem Dembele i Bale’a, a nie jakimś tam stałym fragmencie. To Tottenham strzelił gola do szatni, potem wyszedł na prowadzenie wkrótce po rozpoczęciu drugiej połowy i zaczął stwarzać dobre okazje po kontratakach (Sigurdsson nie wykorzystał świetnego podania Bale’a w okolicach 60 minuty, a właściwie piłka po jego uderzeniu i bloku Carraghera trafiła w słupek)…

Mniej więcej w tej fazie spotkania zacząłem redagować esemesa do przyjaciela, że jeśli tym razem nam się uda, to rzeczywiście zacznę wierzyć w odmianę złego losu, zwłaszcza że przyjaciel ów nie mógł się nachwalić ukochanej mej drużyny po czwartkowym meczu z Interem i karcił mnie srodze za dotychczasowe czarnowidztwo. Wymiętolona koperta z zaproszeniem na jakiś wernisaż, której używałem do robienia notatek, pokrywała się uwagami na temat instynktów strzeleckich Vertonghena, dorównujących – jak widać – elegancji w grze obronnej, albo komplementami pod adresem Sigurdssona, który, choć znów pechowy przy wykańczaniu akcji, znakomicie potrafił wychodzić do piłki w każdą dziurę po Lucasie czy Gerrardzie. Owszem, przyznaję: oglądając drugą połowę pojedynku na Anfield byłem bliski zostania optymistą i nawet fakt, że Lennona mógłby w takim meczu zastąpić Andros Townsend (z pewnością widzieliście gola tego chłopaka dla QPR wczoraj – rzecz w tym, że wypożyczając go, zostaliśmy bez rezerwowego skrzydłowego) mnie jakoś nie martwił.

Zabawne, prawda? Szkoda, że nie tak zabawne, jak kilkudziesięciometrowe podanie Kyle’a Walkera w tył, po którym Hugo Lloris musiał popędzić w stronę piłki, by niefortunnie skierować ją pod nogi Stewarta Downinga. I nie tak zabawne, jak kolejne samobójcze zagranie zawodnika Tottenhamu – Jermaina Defoe, po którym Assou-Ekotto sfaulował w polu karnym przejmującego piłkę Suareza. Nie, właściwie w ogóle nie zabawne. Raczej cholernie irytujące. Irytujące, bo to nie Liverpool wygrał ten mecz, tylko piłkarze Tottenhamu sami oddali zwycięstwo.

To była najdłuższa seria bez porażki Tottenhamu w Premier League – poprzednim razem, w okolicznościach niemal równie kuriozalnych, bo tracąc dwa gole w ostatnich kilku minutach, również przegraliśmy nad rzeką Mersey, na Goodison Park. To było zarazem pierwsze zwycięstwo Liverpoolu nad drużyną z czołówki. W obu przypadkach coś pękło, coś się skończyło. Gdyby Sturridge i Coutinho wzmocnili drużynę Brendana Rodgersa pół roku wcześniej, Liverpool miałby coś do powiedzenia w walce o pierwszą czwórkę (wciąż jeszcze ma?). Jeśli idzie o Tottenham, nie mogę nie myśleć o fatalnym kalendarzu – mecze z MC, Chelsea, Evertonem wciąż przed nami, w dodatku taka Chelsea, niezależnie od kibicowskich bluzgów, spadających nieustannie na głowę Rafy Beniteza, musi po remisie na Old Trafford złapać wiatr w żagle.

Jeśli zaś chodzi o mnie – jamnika wychowanego pod szafą i w ostatnich miesiącach nieśmiało wystawiającego spod niej głowę – wracam na swoje miejsce: idę redagować teksty o  konklawe i tragedii na Broad Peak. Jeśli chcecie poczytać coś naprawdę ciekawego, kupcie sobie nowy „Tygodnik”, mnie zaś nie budźcie do czasu, jak Arsenal wróci na czwarte miejsce, a Gareth Bale odejdzie do Realu. Wtedy znowu poczuję się jak prawdziwy kibic.

Dlaczego zawsze on

Odejście Mario Balotellego z Manchesteru City i przyznanie się Roberto Manciniego do wychowawczej porażki jest smutne z wielu powodów. Na przykład z tego, że nikt poza dziennikarzami tabloidów nie będzie tęsknił za włoskim napastnikiem. W historii jego występów w Anglii informacje o rozbitych samochodach, pożarze wywołanym przez pokaz sztucznych ogni we własnej łazience, rzutkach ciskanych w jednego z juniorów, niezliczonych awanturach z trenerem i z kolegami (o kartki, o błazeńskie popisy zamiast strzału na bramkę w meczu z Los Angeles Galaxy w 2011 r., o scysję z Richardsem na treningu, w końcu o niebezpieczne wejście w Scotta Sinclaira po kolejnych zajęciach – zdjęcia późniejszej szarpaniny z Mancinim przedostały się do prasy przed paroma tygodniami), zdarzały się przecież nieporównanie częściej niż wiadomości o fenomenalnych występach. W jakimś sensie symbolicznym momentem jego trzyletniej kariery w Manchesterze City było niezauważone przez sędziego nadepnięcie na głowę Scotta Parkera w ubiegłorocznym meczu z Tottenhamem. Gdyby Włoch wyleciał wtedy z boiska, nie wywalczyłby i nie wykorzystałby karnego w ostatniej minucie i mecz nie skończyłby się wygraną gospodarzy – może nie byłoby mistrzostwa MC, może Tottenham zająłby miejsce w pierwszej trójce na koniec sezonu. Balotelli w centrum wydarzeń, ale niekoniecznie ze sportowych powodów… Nawet mecz, w którym strzelił pierwsze gole na Wyspach (z WBA, w październiku 2010 r.), był równocześnie meczem, w którym po raz pierwszy wyleciał z boiska – za kopnięcie Jusufa Mulumbu.

Z perspektywy dojrzałego kibica MC, ale też dojrzałego piłkarza czy dojrzałego menedżera tego klubu, słowem: z perspektywy kogoś, kto ceni zarówno umiejętności sportowe, jak przewidywalność, pracowitość, lojalność, umiejętność współpracy z kolegami, grę fair itp. – było to nieustające życie na krawędzi. „Na boisku to chuligan, poza boiskiem pyskaty buntownik, na treningach niereformowalny leń. Rywali złośliwie fauluje, prowokuje, wyzywa” – pisał o nim Rafał Stec. Nawet świetny występ w derbach zakończonych sensacyjnym 1:6 na Old Trafford czy gole podczas półfinału Euro 2012 nie potrafią zmienić tej opinii. Jak zauważył po wczorajszym remisie MC z QPR Barney Ronay, jeżeli czyjejś obecności brakowało drużynie mistrza Anglii, to raczej Yayi Toure.

Jest jednak w tej historii jakiś rys tragiczny. Pomieszanie agresji ze słabością charakteru, które stworzyło obserwowaną przez nas w ostatnich latach mieszankę wybuchową zwaną Mario Balotelli, skądś się przecież wzięło.

22-letni piłkarz jest dzieckiem imigrantów z Ghany, porzuconym przez nich w wieku niemowlęcym (w szpitalu, który przez rok próbował wyleczyć jego chore jelita), a następnie adoptowanym przez włoską rodzinę. Jest chłopcem, któremu zdolności piłkarskie pozwoliły wypłynąć na szerokie wody i który dzięki nim błyskawicznie się wzbogacił, ale któremu nigdy nie pozwolono się poczuć (albo który sam nie potrafił się poczuć) członkiem żadnej wspólnoty. O tym, że podczas wyjazdów z drużyną był ciągle sam, że unikał sensownego towarzystwa poza klubem, że trenerzy bezskutecznie namawiali go nawet na bliższy kontakt z własnym dzieckiem, napisano w ostatnim czasie mnóstwo. Pytanie tylko, ile razy został odrzucony, zanim sam zaczął odrzucać. Wyobrażam sobie czasem, co musiał przeżywać młodziutki zawodnik, słysząc z trybun kolejnych stadionów Serie A „Czarni Włosi nie istnieją” albo „Jeśli podskoczysz, Balotelli umrze”. Świat piłki potrafi być okrutny…

Oczywiście to nie jest tak, że nie dawano mu szans. Jose Mourinho, który zawsze uchodził za mistrza relacji z zawodnikami, zrobił wiele, by pomóc chłopakowi nie tylko w piłkarskim rozwoju, ale też w integracji z drużyną – aż w końcu się poddał. Roberto Mancini mówi wprost, że Mario był dla niego jak jeszcze jedno z własnych dzieci. Balotelli debiutował u niego w Interze, a kiedy atmosfera wokół krnąbrnego napastnika stała się we Włoszech nie do zniesienia, dał mu kolejną szansę w Manchesterze i przez minione trzy lata próbował chyba wszystkiego, licząc na to, że chłopak wreszcie się ustatkuje: hołubił i karał, wystawiał w pierwszym składzie i sadzał na ławce, rozmawiał, perswadował, tłumaczył. Daremnie.

Jest mi smutno, bo myślę, że powrót do Włoch niczego mu nie ułatwi. Po pierwsze, wraca do miasta, w którym raz już grał – dla największego rywala obecnego pracodawcy. Po drugie, Silvio Berlusconi – właściciel jego nowego klubu – już raz nazwał go zatrutym jabłkiem. Po trzecie, problem rasizmu na włoskich trybunach nie zmniejszył się przez lata jego nieobecności. Po czwarte, może najważniejsze: nie wraca z angielskiej eskapady z tarczą. Nowego początku nie będzie: media, które nakręcały cyrk wokół niego tak samo na Wyspach, jak na Półwyspie, mają aż nadto amunicji.

Jest mi smutno, bo myślę, że nigdy nie zobaczę, na co naprawdę stać Mario Balotellego-piłkarza.

PS Jutro dzień zamknięcia okienka transferowego. Będę blogował cały dzień.