Archiwum kategorii: Premier League

Moje życie ze szczególnym uwzgędnieniem odejścia Harry’ego Kane’a z Tottenhamu

1. Tak naprawdę nie jestem z siebie dumny. Żyję na planecie postępującej klimatycznej katastrofy. Żyję na kontynencie, w którym półtora tysiąca kilometrów od mojego domu toczą się krwawe walki i do którego przez morze płyną wciąż szukający lepszego życia migranci. Żyję w kraju toczonym przez plemienny spór, w którym poziom wzajemnej nienawiści zdaje się czasem przekraczać tę znaną mi z trybun. Znam wiele instytucji i ludzi pokiereszowanych przez pandemię. Niejedna bliska mi osoba naprawdę nie ma się dobrze, a ja pośrodku tego wszystkiego mierzę się z poczuciem końca świata, bo jakiś piłkarz postanowił zmienić klub?!

2. Jasne: chodzi o klub, któremu kibicuję niemal całe życie, i piłkarza, który spędził w nim niemal całe życie, przechodząc wszystkie szczeble, od zespołów chłopięcych do pierwszej drużyny. Jasne: chodzi o piłkarza, który strzelił dla niego rekordowe 280 bramek, miał 64 asysty, rozegrał 435 spotkań – w tzw. dzisiejszych czasach, kiedy tego typu wierność jednemu zespołowi jest niemal niespotykana, trudno sobie wyobrazić, by ów rekord miał kiedykolwiek zostać pobity. Mówiąc wprost: chodzi o najwybitniejszego piłkarza w historii klubu i to w dodatku wychowanka, drugiego takiego nie będzie.

Jasne: pamiętam nie tylko jego fenomenalne mecze i niebywałe gole, ale też swoje własne życie upływające w ich cieniu; kiedy on zaczął siadać na ławce pierwszej drużyny, ja z pewnością nie byłem jeszcze siwy i zmieniałem pieluchy pierwszemu dziecku; pamiętam, gdzie byłem, gdy stawał w bramce na ostatnie minuty meczu z Asterasem, gdzie zastały mnie wieści o strzelonym Arsenalowi golu w masce, i co robiłem, kiedy dawał koncert gry Manchesterowi City. Jasne: napisałem o nim rozdział w nowej książce w gruncie rzeczy tak, jakby miał się nigdzie nie ruszyć (choć zostawiając przecież ostrożnościowe furtki). Jasne: chodzi o piłkarza, który był dla klubu skarbem nie tylko ze względów sentymentalnych (a także marketingowych, bo chodziło również o kapitana i najlepszego strzelca w historii reprezentacji Anglii), ale i z powodów sportowych; Harry Kane ze względu na swoją skuteczność i inteligencję, na gole zdobywane głową i nogami, z pola karnego i z dystansu, ale także ze względu na precyzję dalekich podań i liczne asysty, słusznie jest uważany za jednego z najlepszych w świecie i z perspektywy neutralnego kibica można by się zastanawiać jedynie nad tym, dlaczego zostawał w Tottenhamie tak długo.

3. Bo przecież naprawdę było mnóstwo okazji, żeby się z perspektywą tego odejścia oswoić. Nie tylko dlatego, że za mojego kibicowskiego życia musiałem się już godzić z opuszczeniem Tottenhamu przez Hoddle’a, Gascoigne’a, Linekera, Klinsmanna, Ginolę, Sola, ekhem, Campbella, Carricka, Berbatowa, Bale’a, Modricia i tylu innych. Także dlatego, że – wspomniałem o tym również w książce „Stałe fragmenty”, której premiera już za trzy tygodnie – przez ostatnie sezony Tottenham nie dawał Kane’owi żadnych argumentów za pozostaniem: po zwolnieniu przed czterema laty Mauricio Pochettino i późniejszych chaotycznych decyzjach (z zatrudnieniem Nuno Espirito Santo jako przykładem najbardziej chyba kuriozalnym), po dymisji Antonio Conte i dyrektora sportowego Fabio Paraticiego, po zatrudnieniu na posadzie szkoleniowca niesprawdzonego dotąd w Premier League Australijczyka Ange’a Postecoglou i po imponujących inwestycjach innych klubów (tak kochany przez Kane’a i fanów Spurs Pochettino przyjął ofertę Chelsea), nic nie wskazuje na to, by dystans między tą drużyną a angielską czołówką miał się stać mniej przytłaczający. Owszem: w ostatnich miesiącach Kane wciąż strzelał gola za golem, ale wiosną 2023 roku wydawało się, że w całym Tottenhamie jest jedynym dobrze wykonującym swoją pracę. Nawet na okres przygotowawczy do zaczynającego się dziś sezonu Premier League, oprócz jego transferowej sagi rzecz jasna, rzuciły się cieniem odwołany z powodu ulewy mecz z Leicester w Bangkoku (względy marketingowe takich wyjazdów są zrozumiałe, ale czy naprawdę muszą się odbywać w porze monsunowej?) i zmiana rywala sparingu w Singapurze z Romy na miejscowych słabeuszy. Przyjście Postecoglou wydaje się wprawdzie odświeżające, a styl, jaki drużyna prezentowała w meczach towarzyskich, nawiązywał w końcu do najlepszych klubowych tradycji, ale styl to przecież nie wszystko. Harry Kane ma 30 lat, czas ucieka, z każdym kolejnym sezonem ma coraz mniej szans na wygranie czegokolwiek – w tym roku Tottenhamu zabraknie w europejskich rozgrywkach, a Bayern, do którego się przenosi, walczyć będzie o triumf w Lidze Mistrzów; jeśli Anglik zadebiutuje jutro w superpucharze Niemiec, pierwsze trofeum może zdobyć już pierwszej doby. Doprawdy: patrząc czysto racjonalnie, nie można było znaleźć żadnych argumentów za jego dalszym pozostawaniem w środowisku, które go wychowało. W Bawarii zarobi dwa razy więcej, stanie się najjaśniejszą gwiazdą ligi, zdobędzie mistrzostwo kraju, a i o Ligę Mistrzów będzie walczył z regularnością będącą z pewnością poza zasięgiem dotychczasowego pracodawcy.

4. Chętnie przyznaję w tym miejscu, bo często Daniela Levy’ego krytykowałem i bo wkurza mnie fakt, że unika konfrontacji z mediami: prezes Tottenhamu bronił interesów swojej firmy jak lew, nie kogut. Jasne, że na ocenę jego prezesury rzutować będzie także utrata takiego skarbu, jak Kane, ale wydarzenia tego lata są już tylko konsekwencją błędów z przeszłości, kiedy skupiony na budowie stadionu Levy nie wsparł w kluczowym momencie Pochettino, a potem roztrwonił kolejne lata z futbolem reaktywnym spod znaku Mourinho i Conte. Trzeba podkreślić, że o sprzedaniu klubowej ikony do któregoś z angielskich rywali nie chciał słyszeć. Bayernowi nie dał sobą pomiatać, na agresywne i publiczne próby kaperowania zawodnika reagował ignorowaniem kolejnych dedjalnów i odrzucaniem niesatysfakcjonujących ofert. Za piłkarza 30-letniego, mającego zaledwie rok do końca kontraktu i niekwapiącego się do jego przedłużenia, wycisnął sumę imponującą, do ostatnich godzin negocjując jak najlepsze warunki umowy. To Alex Ferguson powiedział kiedyś, a propos transferu Berbatowa, że dobijanie targu z Levym było dlań bardziej bolesne niż operacja biodra – z perspektywy Tottenhamu wygląda to, rzecz jasna, zupełnie inaczej. A umowę dopina się, nawet jeśli na dwa dni przed pierwszym meczem drużyny w Premier League, co z pewnością nie jest optymalne, to na trzy tygodnie przed zamknięciem okienka transferowego; jest jeszcze sporo czasu, by zarobione pieniądze ponownie zainwestować. Zresztą: równolegle z umową Bayern-Tottenham Chelsea i Liverpool biją się o wartego podobną kwotę Caicedo z Brightonu; duże zakupy wymagają dużo czasu.

Podkreślam również, bo w świecie współczesnego futbolu to rzadkość: Harry Kane przez wszystkie te niespokojne tygodnie zachowywał się wzorowo. Żadnych strajków i spóźnień, żadnej presji na klub. Arcyprofesjonalna postawa na treningach i meczach oraz jasny sygnał: jeśli strony się nie porozumieją, zostanie jeszcze jeden rok i będzie robił wszystko, żeby bliski jego sercu Tottenham radził sobie jak najlepiej. Naprawdę, takich zwierząt nie ma, nie tylko w dzisiejszej piłce. Ileż to razy, przy pełnej świadomości, że żaden zawodnik nie powinien być większy od klubu, kibice Spurs mieli poczucie, że w gruncie rzeczy to klub nie dorasta do klasy Kane’a i że zamiast wymalowania mu pamiątkowego muralu mógłby po prostu stworzyć mu normalne warunki pracy?

5. Dzisiejsza piłka, skądinąd, jest światem ciągłej zmiany. Odejścia piłkarzy i sprowadzanie w ich miejsce nowych są potrzebne, by nadawać drużynom nową dynamikę. Wiedział to sir Alex Ferguson, żegnający się bez żalu z kolejnymi wielkimi i zasłużonymi gwiazdami, wie to Pep Guardiola (nie wiedział, niestety, Pochettino albo nie dość mocno akcentował to rozmowach z Levym jakieś pięć sezonów temu…). Ange Postecoglou od pierwszych dni w Londynie sprawiał wrażenie, że wyobraża sobie życie bez Kane’a i prosił tylko, by nie przeciągać sprawy w nieskończoność; w czasie sparingu z Barceloną, kiedy Harry odpoczywał po wcześniejszym o dwie doby meczu z Szachtarem, nowi podopieczni Australijczyka momentami grali futbol niebywałej jakości, aż się nie chciało wierzyć, że byli to ci sami ludzie, na których nie dało się patrzeć w ostatnich miesiącach pracy Contego. 

Z pewnością można więc na odejście Kane’a patrzeć bez paniki i myśleć, w jaki sposób spożytkować uzyskane dzięki niemu pieniądze – na środku i bokach obrony przydałoby się przecież więcej jakości, a i w przedniej formacji Richarlison (lider brazylijskiej ofensywy – przypomnijmy jego grę na mundialu i świetną formę w Evertonie…) pogodzi się z tym, że do Alejo Veliza dołączy mu wkrótce jeszcze jakiś konkurent.

6. Wszystko to są jednak tematy na inny tekst. Bo przecież ja nie jestem klubowym prezesem, mającym poczucie, że właśnie zrobił świetny interes. Nie jestem trenerem, u którego system zawsze będzie ważniejszy od jednostki. Jestem kibicem i wyznawcą wiary w sport, w którym oprócz pieniędzy i pucharów chodzi o coś jeszcze – a tu już się sprawa komplikuje.

Wczoraj, kiedy przez niemieckie i angielskie media przetaczały się informacje, że Kane się waha, nie brakowało takich, którzy zaczęli stawiać pytania najważniejsze: czy miarą udanej kariery są jedynie medale w gablocie i miliony na koncie, czy może jeszcze coś? Czy obsesja ciągłej drogi na szczyt nie bywa niszcząca, zwłaszcza jeśli po drodze czyha tyle porażek? Jak zważyć na szali ekscytację związaną z rekordowym transferem i fenomenalnym kontraktem, oszałamiającą prowizją dla reprezentującego interesy Kane’a brata, przeprowadzką, perspektywami pobytu w superklubie, i komfort najbliższych (czwarte dziecko Harry’ego i Kate urodzi się w ciągu dwóch tygodni, a pierwsze za kilkanaście dni zacznie szkołę)? No i wreszcie: jaką lekcją dla nas wszystkich byłoby pozostanie jednego z najlepszych piłkarzy świata przez całą karierę w jednym klubie?

Wdzięczny jestem Harry’emu Kane’owi nie tylko za tych kilkanaście lat, podczas których tyle razy śpiewałem na całe gardło „On jest jednym z nas”. Wdzięczny jestem także, że za tych kilkanaście godzin, w trakcie których pozwolił wybrzmieć tym pytaniom, niezależnie od tego, jaką decyzję ostatecznie podjął. Na niektóre miałem zresztą własną odpowiedź zanim okazało się jasne, że odchodzi: duszy klubu nie da się wycenić nie dlatego, że to Harry Kane ją usoabiał. Uosabiam ją przecież ja. I dziesiątki tysięcy podobnych mi fanów, nawet jeśli przez całe życie przychodzi nam się zmagać z nietrafionymi decyzjami klubowego zarządu.

7. A co będzie dalej? Dalej będzie tak, jak było. Będę kibicował drużynie, która najprawdopodobniej nigdy niczego nie wygra, choć wśród tylu klęsk i rozczarowań dała mi (także dzięki Harry’emu Kane’owi) nieco chwil szczęścia. Przestanę Kane’a obserwować w mediach społecznościowych, tak jak zrobiłem z Pochettino, żeby rzadziej rzucał mi się w oczy. Nie zapomnę tego, co było dobre, ale nie zaskorupię się w rozpamiętywaniu. Co oczywiste: nie zgorzknieję. Samemu zaś piłkarzowi zadedykuję ukochany wiersz Kawafisa w przekładzie Zygmunta Kubiaka, tak jak to robiłem, kiedy odchodzili inni. Tak naprawdę wiem przecież, że na monachijskich boiskach trawa nie jest bardziej zielona.

Powiedziałeś: „Pojadę do innej ziemi, nad morze inne

Jakieś inne znajdzie się miasto, jakieś lepsze miejsce. 

Tu już wydany jest wyrok na wszystkie moje dążenia 

i pogrzebane leży, jak w grobie, moje serce. 

Niechby się umysł wreszcie podźwignął z odrętwienia. 

Tu, cokolwiek wzrokiem ogarnę, 

ruiny mego życia czarne 

widzę, gdziem tyle lat przeżył, stracił, roztrwonił”. 

Nowych nie znajdziesz krain ani innego morza. 

To miasto pójdzie za tobą. Zawsze w tych samych dzielnicach 

będziesz krążył. W tych samych domach włosy ci posiwieją. 

Zawsze trafisz do tego miasta. Będziesz chodził po tych samych ulicach 

Nie ma dla ciebie okrętu – nie ufaj próżnym nadziejom – 

nie ma drogi w inną stronę. 

Jakeś swoje życie roztrwonił 

w tym ciasnym kącie, tak je w całym świecie roztrwoniłeś.

Wszystkie pożegnania Lucasa Moury

Skończyło się dobrze. Właściwie najpiękniej, jak się da. Futbol lubi takie opowieści: oto w ostatniej akcji ostatniego meczu sezonu żegnający się z klubem niezwykle zasłużony dla niego piłkarz dostaje piłkę gdzieś w okolicy połowy boiska i z prawego skrzydła ścina do środka. Rusza w kierunku bramki rywali. Balansem ciała zwodzi jednego przeciwnika, potem dwóch kolejnych. Nie daje się przewrócić trzeciemu, naciskającemu go z tyłu. Jest już sam na sam z bramkarzem. Widzi, że ten strzeże bardziej lewego słupka, uderza więc w stronę prawego. Trafia. Jest na boisku od kilku zaledwie minut, pojawił się na nim naprawdę po raz ostatni. Teraz tonie w ramionach kolegów, którzy po chwili unoszą go w górę. Dziękuje kibicom, trenerowi, pozostałym członkom ekipy. Dziękuje Jezusowi, o którym mówi niemal przy każdej możliwej okazji. Ma łzy w oczach.

Kilka tygodni temu wydawało się, że ta opowieść będzie miała smutne zakończenie. Lucas Moura pojawił się przecież na boisku również w końcówce dramatycznego meczu Liverpoolu z Tottenhamem. Przegrywająca po kwadransie już trzema bramkami jego drużyna zdołała odrobić straty, zdobywając wyrównującą bramkę w 93. minucie. Później jednak, w trakcie ostatniego zrywu gospodarzy – w dość niegroźnej, wydawałoby się, sytuacji – Brazylijczyk zagrał piłkę tak nieszczęśliwie, że trafiła pod nogi Diago Joty, który strzelił gola na 4:3. W jednym z najbardziej spektakularnych meczów sezonu żegnający się z klubem Moura stał się twarzą klęski i symbolem zmarnowanych wysiłków. Wtedy również płakał, daremnie pocieszany przez kolegów.

Kibice, dodajmy, nie mieli mu za złe. Od chwili, gdy ogłoszono, że jego umowa z Tottenhamem nie będzie przedłużona, wielokrotnie wspominali, że to Lucasowi Mourze zawdzięczają najpiękniejsze chwile we współczesnej historii klubu – to on zdobył pamiętnego hattricka w półfinałowym meczu Ligi Mistrzów z Ajaksem, z tą ostatnią bramką, dającą wygraną i awans również w doliczonym czasie gry. Nie był to pierwszy raz, kiedy ratował swój klub: jego gol w końcówce meczu na Camp Nou (wszędzie te końcówki…) umożliwił drużynie awans do fazy pucharowej Champions League. Wcześniej i później strzelał inne ważne bramki, choćby w wygranym meczu na Old Trafford czy w zremisowanym spotkaniu na Etihad, gdzie trafił do siatki głową po rzucie rożnym bezpośrednio po wejściu na boisko. Choć nic nie mogło się równać z tym, co zrobił tamtego wieczora w Amsterdamie.

Futbol lubi takie opowieści. Rozpięte gdzieś pomiędzy piekłem a niebem. Rozstrzygane w ostatnich sekundach. Ostatecznie zwieńczone jakimś rodzajem happy endu, choć przecież niewolnego od goryczy. W północnolondyńskiej karierze Moury było ich zresztą więcej: bohater amsterdamskiego półfinału podczas finałowego meczu w Madrycie był tylko rezerwowym, bo do wyjściowej jedenastki wrócił, niebędący skądinąd w pełni sił po kontuzji, Harry Kane. Czy mam dodawać, że Kane w finale Ligi Mistrzów nie zachwycił?

Tak, wiem. Obiektywnie rzecz biorąc opowieść o tych pięciu latach Moury w Tottenhamie jest opowieścią o niespełnieniu. Szczęście tak blisko. Trofeum o krok. Odrzucenie w finale. Kosztowny błąd w jednym z ostatnich spotkań. Brzmi jak metafora ludzkiego życia.

Ale brzmi też jak metafora kibicowania, w którym wspomnienie o jednej akcji i jednym golu Lucasa Moury rozjaśnia wciąż szarą codzienność tysięcy jego bliźnich. Bo przecież były w tym życiu chwile, o których z wielką dozą prawdopodobieństwa można powiedzieć, że nie zostaną zapomniane nigdy. Nie tylko ta z maja 2019 roku: ci, z kibiców Tottenhamu, którzy mają małe dzieci, pamiętają pewnie, jak po hattricku z Huddersfield, w kwietniu 2019 roku, wniósł na boisko swego półtorarocznego, trzymającego jeszcze w buzi smoczek syna, i bawił się z nim piłką, a widownia każde dotknięcie przez dziecko piłki nagradzała burzą braw.

Dobrze, że wczoraj tymczasowy trener Tottenhamu Ryan Mason pozwolił wejść na boisko nie tylko dwójce debiutantów, ale także jemu. Dobrze, że strzelił tego gola. Dziękuję, Lucas. Zawdzięczam Ci dużo więcej niż okładkę książki. Niech Twój Jezus nadal ma Cię w opiece.

Księżyc nad Hotspur Way

Z czasów, w których słuchałem jeszcze obecnego dzisiaj na trybunach St. James’s Park Stinga pamiętam piosenkę o wampirze, który musi kochać to, co niszczy i niszczyć to, co kocha. Nawet jego opis – oczy bestii, twarz grzesznika, dłonie księdza – zdaje się pasować do Daniela Levy’ego, a wrażenie to wzmacnia jeszcze fakt, że unika pokazywania twarzy w ciągu dnia, czyli konfrontowania się z coraz bardziej nieprzyjemnymi pytaniami dziennikarzy i kibiców. Wie, że to, co robi, jest złe, ale wciąż to robi: niszczy klub, który (akurat tutaj mu wierzę, kibicował mu, zanim postanowił na nim zarobić) kocha.

Można oczywiście dzisiejszy kolaps – Tottenham przegrał z Newcastle 6:1, po dwudziestu minutach było 5:0 – próbować tłumaczyć taktyczną naiwnością tymczasowego trenera, który po kilkunastu miesiącach ustawiania drużyny przez Antonio Conte w systemie 3-4-3 postanowił nagle przejść na czwórkę z tyłu. Ale przecież wcześniej ktoś podjął decyzję, że po – zrozumiałym, rzecz jasna, w świetle konfrontacyjnej mowy na jego ostatniej konferencji prasowej – zwolnieniu Conte, powierzy drużynę jego asystentowi, mimo iż jedyna samodzielna przygoda tego ostatniego na ławce trenerskiej miała miejsce w Serie C i zakończyła się zwolnieniem. Sam przyjmowałem zresztą tę zmianę ustawienia z entuzjazmem, cieszyło mnie, że Cristian Stellini postanowił spróbować czegoś nowego, a tydzień treningów z zawodowymi piłkarzami, którzy w swoich reprezentacjach adaptowali się do niejednego systemu, to wystarczająco wiele czasu, by przygotować się do gry przeciwko Newcastle. Spóźnienie Romero przy Joelingtonie, a Perisicia przy Murphym w pierwszej minucie, gapiostwo Romero przy długiej piłce do wychodzącego za jego plecy Joelingtona pięć minut później, strata Sona w dziewiątej minucie nie były kwestią ustawienia, tylko koncentracji. Po tych dziewięciu minutach było 3:0. Po meczu.

Trudno też tę klęskę tłumaczyć nieobecnościami kontuzjowanych zawodników, bardziej pasujących do takiej taktyki – zwłaszcza Bentancura, który (o tym akurat jestem silnie przekonany) gdyby nie zerwał wiązadeł w kolanie, pomógłby jakoś Tottenhamowi doczołgać się do końca sezonu jeszcze pod wodzą Antonio Conte i to, kto wie, może nawet w walce o pierwszą czwórkę. Przecież ktoś jednak podejmował takie decyzje na rynku transferowym, po których nieobecność Urugwajczyka – i nieprzekonującego po przeprowadzce do Londynu, również kontuzjowanego Bissoumy – kazała Stelliniemu wrzucić do pierwszego składu, powierzając mu tym samym rolę niewinnego jagniątka z piosenki Stinga, młodziutkiego Pape Matar Sarra.

Nie można tej klęski zwalać wyłącznie na trenerów. A jeśli można na piłkarzy – z pewnością po części można, po tym, jak ich grę podsumował w pomeczowym wywiadzie kontuzjowany skądinąd w pierwszej połowie kapitan Hugo Lloris jako pozbawioną ambicji i pasji – to również znajdując pewną okoliczność łagodzącą. Owszem: są znakomicie opłacanymi profesjonalistami, których psim obowiązkiem jest danie z siebie wszystkiego przez dziewięćdziesiąt parę minut wśród nieprzychylnych trybun na deszczowej północy kraju, ale są również ludźmi funkcjonującymi na co dzień w pewnym otoczeniu. W pewnej, chciałoby się powiedzieć być może z nutą przesady, kulturze.

Jak ta kultura wygląda w ostatnich dniach i tygodniach? Dyrektor sportowy klubu podaje się do dymisji, bo z powodu nieprawidłowości popełnionych w poprzednim klubie ma zakaz pracy w futbolu przez trzydzieści miesięcy. Trenera nie ma, pożegnano go na dziesięć kolejek przed końcem sezonu, kiedy drużyna miała szansę awansu na trzecie miejsce – ale nie zdecydowano się na krok mający na celu uratowanie jeszcze tych rozgrywek i szybkie znalezienie fachowca, który mógłby utrzymać Tottenham w pierwszej czwórce. Wybrano demoralizujący dryf, wśród podgrzewających atmosferę spekulacji na temat kolejnych kandydatur na prawdziwego następcę Conte (który skądinąd również w ciągu tego sezonu, po części z przyczyn osobistych, nie przyczyniał się do ustabilizowania sytuacji). Wybrano niszczącą niepewność co do przyszłości, bo zarówno sytuacja kontraktowa poszczególnych zawodników, jak kwestia ich przydatności dla nowego zwierzchnika, musi w ostatnich dniach silnie zaprzątać głowę większości graczy pierwszego zespołu. Wybrano straszliwą niepewność zwłaszcza co do przyszłości klubowej ikony, Harry’ego Kane’a, który jeśli żywi jakieś sportowe ambicje, to dziś nie ma żadnych argumentów, by przedłużyć kończącą się za nieco ponad rok umowę z Tottenhamem.

Z Tottenhamem, w którym nie ma ani struktury (dyrektora sportowego, trenera pierwszego zespołu mężczyzn, a także drużyny kobiecej), ani – jeśli wolno sądzić zarówno po nazwiskach wymienianych jako potencjalni kandydaci na nowego trenera, jak i tych, którzy prowadzili drużynę po zwolnieniu Mauricio Pochettino – planu na przyszłość, ani w końcu tożsamości. Szukając trenera po wyrzuceniu José Mourinho, Daniel Levy mówił wszak o powrocie do klubowego DNA, po czym zatrudnił… Nuno Espirito Santo.

W gruncie rzeczy od jakiegoś czasu wszystko prowadziło do tej katastrofy. I porażka sprzed tygodnia z Bournemouth, gdzie drużyna wypuściła prowadzenie, a potem goniąc wynik również próbowała dość odważnego, ekhem, ustawienia, po czym dała się zaskoczyć w końcówce. I tamta kapitulacja z Southampton, zakończona tyradą Conte. I pucharowa klęska z Sheffield United. I letargiczne początki mnóstwa spotkań w tym sezonie. I prowadzące do utraty kolejnych goli błędy Hugo Llorisa (był podporą drużyny przez dekadę, ale dlaczego nie zdecydowano się znaleźć mu zastępcy zanim zaliczył ten regres?). Nieszczelność efektywnej przed rokiem obrony. Kryzys Sona, regres Kulusevskiego.

Ale tę łajbę rozhuśtano znacznie wcześniej. I wyżej niż poziom boiska.

Daniel Levy z wielu powodów zasłużył na pomnik w dzielnicy Tottenham. Z klubu bujającego się gdzieś w środku tabeli uczynił klub coraz częściej występujący w Champions League, a finansowo – w pierwszej dziesiątce najbogatszych na świecie. Na miejscu White Hart Lane wybudował najpiękniejszy stadion w Anglii, Tottenham Hotspur Stadium. Wybudował też najnowocześniejszy ośrodek treningowy w kraju, Hotspur Way. Dał pracę setkom ludzi. Pomógł rozwinąć podupadłą mocno część północnego Londynu. No i miał szczęśliwą rękę do jednego trenera, z którym przeżył piękną przygodę, zakończoną występem w finale Ligi Mistrzów. W ostatnich latach jednak – upojony tamtym sukcesem? zbyt niecierpliwy w drodze po kolejne? – popełnił mnóstwo błędów personalnych. Jonathan Wilson dał dziś rano w „Guardianie” oczywistą obserwację: zatrudnieni przezeń Mourinho i Conte sprawiali czasem wrażenie, jakby robili prezesowi łaskę, że tu pracują. Lo Celso, Ndombele, Richarlison – każdy kosztował powyżej pięćdziesięciu milionów funtów i żaden nie okazał się wart tych pieniędzy (Richarlison może się jeszcze odbije, co do tamtych dwóch – nic na to nie wskazuje). Bo to przecież nie jest tak, że Tottenham w ostatnim czasie nie wydawał pieniędzy na piłkarzy: latem ubiegłego roku zainwestował ponad 150 milionów funtów. To jest tak, że nie wydawał ich dobrze. I ktoś ponosi za to odpowiedzialność.

Dziś żaden z kibiców Tottenhamu nie chce stawiać pomnika Levy’emu. Wyalienowani, sfrustrowani i wściekli żądają jego dymisji, zwłaszcza kiedy patrzą, jak ich ulubieniec Mauricio Pochettino rozmawia o przyjęciu posady w Chelsea. „Nigdy nie ujrzysz mego cienia, ani nie usłyszysz mych kroków / Kiedy księżyc lśni nad Hotspur Way” – nuci im pod nosem Daniel Levy.

Harry Kane, on jest jednym z nas

Wciąż nie kupiłem sobie jego koszulki. Jakoś tak mam, że jeśli idzie o zawodników Tottenhamu wolę zaczekać do chwili, w której zakończą karierę, ewentualnie do czasu, kiedy ich rozstanie z klubem przestanie mnie już boleć. A Harry Kane, jak powiedział przecież w pomeczowym wywiadzie, jeszcze nie skończył. W meczu z Manchesterem City – najlepszym być może występie Tottenhamu w tym sezonie, a z całą pewnością najlepszym przeciwko drużynie z czołówki tabeli – strzelił wprawdzie dwusetnego gola w Premier League, a w Tottenhamie bramkę numer 267, dzięki czemu przeskoczył Jimmy’ego Greavesa i stał się najskuteczniejszym strzelcem w dziejach klubu, ale wciąż ma apetyt na więcej.

Tottenham bez żółci

O tym, czy to „więcej” może się spełnić w tym akurat klubie, będzie jeszcze czas podyskutować. Parę tygodni temu Kane powiedział jasno, że uważa się za kibica Tottenhamu i że jest otwarty na rozmowy o przedłużeniu kontraktu – ale tu wiele zależeć będzie pewnie od tego, czy swoją umowę z Danielem Levym przedłuży Antonio Conte i czy obecny sezon drużyna zakończy w pierwszej czwórce, a po drodze zdoła jeszcze powalczyć w Pucharze Anglii i Lidze Mistrzów. Na pewno taki mecz jak dzisiejszy również trenerowi Tottenhamu dostarcza argumentów za tym, by zamiast w kółko latać między Włochami i Anglią, spróbować wreszcie zapuścić korzenie w Londynie. Jako się rzekło: tak dobrze w tym sezonie jeszcze nie grali i w końcu udało im się nawiązać do najlepszych momentów sezonu poprzedniego, w którym impet po zmianie trenera, a później po przyjściu Kulusevskiego i Bentancura, pozwolił ostatecznie wrócić do Champions League.

Będzie czas również pospekulować nad istotą tego przełamania. Czy to kwestia powrotu do zdrowia kluczowych zawodników, ze wspomnianą dwójką na czele? Czy fakt, że ten akurat rywal na tym stadionie wyjątkowo Tottenhamowi „leży”? Czy porażka na Etihad przed 17 dniami, a zwłaszcza późniejsza szczera rozmowa Contego z drużyną na temat łatwości, z jaką traci ona bramki, przyniosła oczyszczenie i pozwoliła zacząć wszystko od nowa? Choroba i operacja usunięcia woreczka żółciowego włoskiego szkoleniowca dodała drużynie dodatkowej motywacji? A może to nie Tottenham był tak dobry, tylko City – mimo indywidualnych rekordów Haalanda piłkarsko w tym roku gorsze, o co kłóciłem się dziś z Łukaszem Piszczkiem zarówno na, jak i po zejściu z anteny Viaplay – po prostu do Londynu nie dojechało, Pep Guardiola zaś przekombinował wysyłając młodego Rico Lewisa na lewą obronę, a Kevina de Bruyne wpuszczając na boisko dopiero po godzinie? Pytania można by mnożyć, na część udało się może odpowiedzieć w pomeczowej dyskusji, ale teraz jednak wypada się zatrzymać przy tym rekordzie i przelecieć w pamięci wszystko, co do niego doprowadziło.

Odrzucenie, którego nie było

Pamiętam, że kiedy Harry Kane zdobył setnego gola w Premier League, on sam zdecydował się opowiedzieć swoją historię – pamiętam także, że streszczałem ją wtedy dla Sport.pl. Zaczynała się tak: miał osiem lat, szedł przez park z ojcem, który ni stąd, ni zowąd oznajmił, że ma mu coś ważnego do powiedzenia. Była to wiadomość, że szkółka Arsenalu, w której wówczas trenował, nie jest nim zainteresowana. Często później wspominał reakcję taty: to, że go nie skrytykował, tak samo zresztą, jak nie skrytykował tych, którzy podjęli decyzję w sprawie jego przyszłości. Pan Patrick Kane nie dawał synowi do zrozumienia, że się nie nadaje, nie okazywał wściekłości i rozczarowania, nie nakładał dodatkowej i zupełnie zbędnej presji. Po prostu objął chłopca ramieniem i powiedział, że najważniejsze, żeby dalej robił swoje i że znajdą mu inny klub. Dwa lata później Harry Kane trafił do akademii Tottenhamu, któremu zresztą kibicowała cała jego rodzina i w którym grał jego ówczesny idol, Teddy Sheringham.

Później, w przyszłości, miał być do Sheringhama porównywany – mam gdzieś w prastarych fiszkach wywiad z Lesem Ferdinandem, zestawiającym właśnie tych dwóch snajperów, zwłaszcza w kwestii tego, jak obaj naturalnie odnajdywali wolną przestrzeń między liniami rywala, ale dorzucającym jeszcze do puli Alana Shearera, który podobnie jak Kane potrafi uderzyć nie do obrony zza pola karnego. To Ferdinand pierwszy przed Contem określił Kane’a mianem „dziewięć i pół”, które miało opisywać zawodnika pomiędzy boiskową „dziewiątką” a „dziesiątką”; zawodnika, który potrafi być klasycznym snajperem i lisem pola karnego, który potrafi utrzymać się przy piłce plecami do bramki, a potem odwrócić się i popędzić w jej stronę, choć kiedy drużyna tego potrzebuje, wystarcza mu inteligencji, by się cofnąć i zająć pozycję w drugiej linii, a następnie uruchomić któregoś z wybiegających na pozycję kolegów precyzyjnym podaniem. Ubiegłoroczna wygrana 3:2 na Etihad to szczytowe chyba osiągnięcie Kane’a w tej roli.

Warto historię o odrzuceniu przez Arsenal przypomnieć także dlatego, że – choć opowiadał ją już jako zdobywca setki goli w Premier League, to wspominał też chwile, w których myślał, że nie zdobędzie ani jednego. Miał wówczas dziewiętnaście lat – niejeden jego rówieśnik był już gwiazdą, za niejednego płacono fortunę – i od dwóch lat tułał się po wypożyczeniach do niższych lig. Nawet tam nie zawsze mieścił się w wyjściowej jedenastce: czy mógł marzyć o tym, że stanie się podporą nie tylko klubu z ekstraklasy, ale też reprezentacji kraju? Przy okazji poznawał, jak wspomina, prawdziwe życie, przyglądając się ludziom, dla których wizja spadku z drugiej do trzeciej ligi oznaczała groźbę radykalnego ograniczenia i tak niewielkich na tym poziomie zarobków czy wręcz bezrobocia. Przestawał być dzieckiem.

Warto robić swoje

Scenariusz ten znało wielu podobnych jemu młodzieńców. Okres przygotowawczy spędzony z pierwszym zespołem i szansa gry w spotkaniach towarzyskich, zwłaszcza kiedy największe gwiazdy nie wróciły jeszcze z wakacji, później daremne nadzieje na to, że nadarzy się kolejna okazja, a w zimowym okienku transferowym – wypożyczenie do jednej z niższych lig. Tam zaś szok i twarde lądowanie („W Yeovil nie mamy Ritza” – mówił dawnemu koledze Kane’a z Tottenhamu, Androsowi Townsendowi, szkoleniowiec lokalnej drużyny, prowadząc go do obskurnego hoteliku i upewniając się, że na wyposażeniu pokoju jest garnek do gotowania makaronu), adaptacja do bardziej bezpośredniego stylu gry, czasem kontuzje. W przypadku Kane’a najpierw było Leyton Orient (od stycznia do maja 2011), później Millwall (od stycznia do maja 2012), w kolejnym sezonie Norwich (gdzie złamał kość śródstopia) oraz Leicester.

„Robić swoje” musiał więc wyjątkowo długo. Pierwszy raz na ławce rezerwowych Tottenhamu znalazł się wprawdzie w październiku 2009, debiutował – w meczu Ligi Europy – w sierpniu 2011, ale na to, by Tim Sherwood, nadzorujący jego rozwój w młodzieżówce, zaczął na niego stawiać już będąc tymczasowym trenerem Tottenhamu, musiał czekać jeszcze dwa i pół roku – wcześniej przekonał jedynie Andre Villas-Boasa, by nie wysyłał go na kolejne wypożyczenie. U Mauricio Pochettino również zaczynał jako rezerwowy, za Soldado i Adebayorem: Argentyńczyk ostatecznie przekonał się do niego po wygranej z Aston Villą w listopadzie 2014 r., kiedy to strzelił zwycięskiego gola w ostatniej minucie (był to zresztą gol bardzo szczęśliwy, bo Anglik wykonywał rzut wolny i trafił w mur, a piłka po rykoszecie zmyliła bramkarza i wpadła do siatki). Pochettino zawsze podkreślał, że to dzięki tej bramce w klubie uwierzono, że wie, co robi; w moim kibicowskim życiu – i w karierze Kane’a – zaczynał się najlepszy czas.

Przez wszystkie te lata przed wywalczeniem miejsca w podstawowym składzie, tak jak wtedy w parku z ojcem, nie myślał, że coś jest nie tak. Nie zniechęcał się. I ciężko pracował. Cytowany już Les Ferdinand, który przez jakiś czas szkolił napastników Tottenhamu, opowiadał, że nigdy w życiu nie spotkał juniora, który tyle pracy wkładałby w swój rozwój; bramkarz Brad Friedel dorzucał wspomnienie Kane’a, wypraszającego u niego dodatkowe pół godziny po treningu, by mógł poćwiczyć strzały. Dobrze pamiętam, jak podczas pierwszych występów na White Hart Lane miał kłopoty z przyjęciem piłki, jak nie potrafił ustać na nogach w starciu z obrońcami: kiedy patrzę na miejsce, w którym jest dzisiaj, czuję, że powinienem się przyznać do tego, że kompletnie w niego nie wierzyłem.

Cud wielu sezonów

Inna sprawa, że nie tylko ja wtedy w niego wątpiłem. Po świetnym sezonie 2015/16 pytano, czy będzie umiał powtórzyć strzeleckie osiągnięcia w sezonie kolejnym – to wtedy mówiło się o „one season wonder”. Otóż powtórzył. Rok później zastanawiano się, czy będzie potrafił pokazać się w Lidze Mistrzów. Otóż potrafił. Dwa lata później chciano wiedzieć, czy da radę zagrać dobry mecz na mundialu. Otóż dał. A dzisiaj nie tylko w Tottenhamie i w Premier League ustanawia i goni kolejne rekordy – robi to samo w reprezentacji, której jest kapitanem.

José Mourinho obiecywał mu wprawdzie, że zrobi z niego gwiazdę na miarę Messiego i Ronaldo, ale chyba zbyt mocno chodzi po ziemi, by nabrać się na podobne gadki. „On jest jednym z nas” – śpiewają o nim kibice, a kolejni szkoleniowcy nie mogą się nachwalić jego skromności i zrównoważenia. Pochettino w tym kontekście podkreślał zbawienny wpływ żony – z Kate chodził w zasadzie od dzieciństwa, mają troje dzieci i rodzinność Kane’a również chyba jest powodem, dla którego ta kariera toczy się tak wzorowo. Jaki tam Ronaldo – najlepszy strzelec Tottenhamu nie ma w sobie nic z celebryty, nie imprezuje, nie sfotografowano go z żadną modelką ani nie złapano na paleniu pod prysznicem. Z wyglądu i uczesania przypomina bardziej bohatera filmu epoki kina niemego niż współczesnego piłkarza – jako że nie mogę wciąż zapomnieć porównania, które poczynił kiedyś Jonathan Wilson, zestawiając legendę Tottenhamu z pilotami RAF, napiszę i to, że Harry Edward Kane mógłby zagrać w nim rolę jednego z tych dzielnych pilotów dwupłatowca, którzy nigdy nie wrócili z wyprawy przeciwko Czerwonemu Baronowi.

Oczywiście dziś nie pressuje już tak maniacko jak w pierwszych latach pracy z Pochettino. Nauczył się dbać o zdrowie. Wynajął kucharza. Wzmocnił kostki – ich kontuzje trapiły go przez dobrych parę sezonów. Do pracowitości i skromności, do zabójczej skuteczności strzeleckiej i zdolności dostrzegania kolegów, wypada więc dodać inteligencję, dojrzałość i odporność psychiczną. Fakt, że gdy zmarnuje jedną, drugą czy trzecią okazję w meczu, nie traci równowagi i próbuje jeszcze raz, świadczy o tej ostatniej równie mocno, jak to, że tak szybko pozbierał się po niewykorzystanym karnym w meczu z Francją na ostatnim mundialu.

Zostań z nami

Ale ci, którzy go znają, mówią o czymś jeszcze: o nieustannej chęci rozwoju; to jest to „więcej”, o którym wspominał po meczu z City. W czasach, gdy pracował z Pochettino, opowiadano, że wieczorami, oglądając w domu mecze, wymieniał się na WhatsAppie uwagami z Argentyńczykiem i jego asystentami („Zobacz, Harry, jak rusza się ten napastnik, jak zmienia tempo biegu, jak znajduje pół metra wolnej przestrzeni i jak gubi obrońcę”). Albo jak w wolne popołudnia umawiał się z grupą kolegów grających w ofensywie Tottenhamu na dodatkowe sesje strzeleckie – ale nie skupiające się na jałowym waleniu piłki do pustej bramki, tylko takie, w których korzystając z pomocy bramkarzy z drużyny juniorskiej, można odtworzyć na tyle, na ile się da, sytuacje meczowe. I jak analizował swoje własne występy: zarówno na boisku treningowym, jak później przed monitorem.

Zdaję sobie sprawę, że z perspektywy tak zwanego neutralnego obserwatora najważniejsze pytanie dnia dzisiejszego brzmi, czy owo „więcej” można osiągnąć w Tottenhamie? Zrobił dla klubu wystarczająco wiele, by móc odejść z podniesionym czołem – a może nawet z uzasadnionym poczuciem, że nie ma się co łudzić marzeniami o jakichś mistrzostwach czy pucharach, po które może sięgnąć w tych barwach. Ale przecież ja, do cholery, nie jestem żadnym neutralnym obserwatorem. Czytam Barneya Ronaya w „Guardianie”, piszącego, że Harry Kane nie potrzebuje trofeów, bo już jest wystarczająco wielki. Patrzę, jak po meczu z City wspólnie z innym supersnajperem Tottenhamu, Clive’em Allenem, wspomina te chwile sprzed kilkunastu lat, gdy u niego również zaczął pobierać u niego lekcje. Bardzo już chciałbym mieć tę koszulkę.

Tottenham ciężko doświadczony

„Doświadczenia nie da się kupić”- powiedział Antonio Conte na konferencji prasowej po meczu z Manchesterem City, w którym jego drużyna prowadziła do przerwy 0:2, żeby ostatecznie przegrać 4:2, po czym uśmiechnął się gorzko i dodał: „No cóż, da się kupić doświadczenie”. Sens tej wypowiedzi był oczywisty: Włoch pracuje z drużyną niedoświadczoną i w klubie, którego prezes nie chce go wesprzeć, kupując mu zawodników rutynowanych – takich, z którymi mógłby walczyć o najwyższe cele teraz i od razu.

Rzecz w tym, że obie części wypowiedzi włoskiego trenera wydają się nieprawdziwe. Conte pracuje z drużyną wyjątkowo doświadczoną, ze średnią wieku dobiegającą trzydziestki. W jej składzie są były mistrz i aktualny wicemistrz świata Hugo Lloris, aktualny mistrz świata Cristian Romero, a także były wicemistrz świata, aktualny brązowy medalista mundialu Ivan Perisić (nawiasem mówiąc ten koronny przykład kupionego latem doświadczenia, idealny typ transferu „pod Conte” i dawny „żołnierz” włoskiego szkoleniowca z Interu, wczoraj był współodpowiedzialny za utratę trzech bramek…). O kolosalnym doświadczeniu takich piłkarzy, jak Harry Kane czy Heung Min Son, nie ma co mówić – to przecież królowie strzelców angielskiej ekstraklasy, grający w niej od lat, pamiętający występ w finale Ligi Mistrzów. Dier i Davies byli w Tottenhamie za najlepszych czasów Mauricio Pochettino, uczestniczyli w niejednym klasyku Premier League i Champions League, występowali na wielkich turniejach ze swoimi reprezentacjami. Hojbjerg z Danią przeżył niejedno, a w Bayernie uczył się jeszcze od Pepa Guardioli. Richarlison utrzymał Everton w Premier League, a w Katarze strzelił najpiękniejszą bramkę turnieju. Bentancur, Kulusevski, niby młodzi, występowali już w Serie A, a ich rok w Tottenhamie pozwolił chyba zebrać pulę kolejnych doświadczeń. Za Lengletem stoi parę sezonów w Barcelonie, z katalońskiego klubu przyszedł też Emerson Royal, na ławce jest wielu mężczyzn po przejściach: Forster, Sanchez, Doherty, Bissouma. W ubiegłym sezonie ten sam mniej więcej skład (ba: słabszy, bo przecież bez Perisicia, Richarlisona, Bissoumy) wygrał na Etihad 3:2. Doprawdy: sugerowanie, że tej ekipie brakuje doświadczenia, jest wyjątkowo nie na miejscu, podobnie jak sugerowanie, że prezes Levy włoskiego szkoleniowca nie wspiera. Wiadomo, że przebudowa i proces wzmocnień powinny być ciągłe, ale latem klub wydał naprawdę dużo pieniędzy, i to nie tylko na dobrze się zapowiadających graczy z perspektywą ich odsprzedania w przyszłości (Djed Spence), ale i na takich, którzy powinni robić różnicę tu i teraz – wspomnianych już Perisicia, Richarlisona, Bissoumę.

Co charakterystyczne, wczorajsza kapitulacja w drugiej połowie meczu z MC zbiegła się z rocznicą pamiętnego thrillera w Leicester, gdzie Tottenham wygrał 3:2 dzięki dwóm golom Bergwijna w doliczonym czasie gry. Północnolondyńska rewolucja Conte nabierała właśnie tempa, a przyjście Kulusevskiego i Bentancura miało za chwilę nadać jej jeszcze większej dynamiki. To było całkiem niedawno: szczelna obrona i zabójczo szybkie ataki z własnej połowy jako przepis na sukces, owszem – z perspektywy miłośnika futbolu opartego o posiadanie piłki, pressing i dominację ten styl drużyny był zbyt reaktywny, ale przecież przynosił zwycięstwa i punkty, a w końcu pozwolił nawet wrócić do Ligi Mistrzów. Po letnich transferach optymizm wokół drużyny był spory. O tym, że obroni miejsce w pierwszej czwórce mówili w zasadzie wszyscy eksperci (no, może poza niżej podpisanym, ale to dlatego, że w kwestii Tottenhamu rzadko patrzę eksperckim okiem). Jesienią drużyna grała poniżej oczekiwań, ale zbierała punkty. Na mundial zawodnicy rozjeżdżali się patrząc z góry na większość bezpośrednich rywali – poza Arsenalem i MC oczywiście. Co poszło nie tak?

O tym, w jakim miejscu jest Antonio Conte po stracie Gian Piero Ventrone, a także po śmierciach Sinisy Mihajlovicia i Gianlukki Viallego, już parę razy napomykałem – i tutaj na blogu, i w studio Viaplay, i na Twitterze. Na ostatniej konferencji Włoch mówił otwarcie, że te traumatyczne doświadczenia skłaniają go do poważnych refleksji o przeszłości. Mówił też o rozłące z rodziną – żona i dorastająca córka zostały we Włoszech, on w Londynie mieszka wciąż w hotelu; wiemy, że stara się wracać do domu najczęściej, jak może, ale na ławce, w trakcie meczów i podczas rozmów z mediami wygląda na coraz bardziej tym wszystkim zmęczonego i pozbawionego energii. W ubiegłym sezonie tzw. „Conte Cam” – pomeczowy filmik pokazujący reakcje Włocha przy linii bocznej – był hitem klubowych mediów społecznościowych, ale teraz coraz częściej administratorzy po prostu go nie wrzucają, nie ma się czym chwalić. Wygląda na to, że w trakcie mundialu klub i trener podjęli decyzję: to małżeństwo z rozsądku latem zakończy się rozstaniem. Wygląda na to, że piłkarze to czują i wiedzą.

Jasne: Conte ma prawo być sfrustrowany faktem, że Daniel Levy nie kupuje tyle, co Todd Boehly. Zarazem jednak Levy może być sfrustrowany faktem, że choć płaci trenerowi 15 milionów za sezon, to drużyna pod jego rządami nie rozwija się tak, jak – powiedzmy – Brighton pod De Zerbim. Że piłkarze, jakich ma do dyspozycji Włoch, nie grają lepiej niż kiedyś. Że ani tych młodych – powiedzmy: Sessegnona czy Skippa – nie rozwinął, ani tym doświadczonym – zwłaszcza Sonowi – nie pomógł pozostać dłużej na topie. Że wciąż uparcie trzyma się jednego ustawienia, nawet jeśli w trakcie meczu z Arsenalem oznacza to, że Hojbjerg i młodziutki Sarr muszą grać we dwóch przeciwko trójce pomocników rywala – i nawet jeśli jego wahadłowi (Sessegnon w czwartej minucie derbów, Emerson Royal w zasadzie w większości przypadków) po dojściu do dobrej pozycji wybierają złe rozwiązania. Kiepskie początki spotkań, letarg pierwszych połów, gole tracone po indywidualnych błędach, ale też po stałych fragmentach gry – tych goli traconych naprawdę mnóstwo, szósta porażka w ostatnich dziesięciu meczach ligowych; wszystko to pokazuje wyraźnie, że coś tutaj nie funkcjonuje.

Wczoraj akurat Tottenham zaczął dobrze (a może to zresztą kiepsko zaczął Manchester City, o którym Guardiola mówił po meczu, że wielu piłkarzy poczuło się w nim zbyt komfortowo?). Przez 45 minut przekonywaliśmy się, ile drużynie daje obecność Bentancura, zarówno w pressingu, jak podczas prób minięcia rywala podczas wyprowadzania piłki sprzed własnej bramki. Nawet i w drugiej połowie w zasadzie każde szybkie wyjście londyńczyków pachniało zagrożeniem przed bramką Edersona. Naprawdę jest potencjał w tej drużynie, ale potencjał ten w ostatnim czasie nie może się uwolnić.

O tym pisałem już po derbach: trzeba dawać czas trenerowi, trzeba go wspierać, ale wtedy, kiedy ma się przekonanie, że jest to właściwy trener. Żeby zacytować Alasdaira Golda: jest coś ironicznego w fakcie, że Chelsea zatrudniła trenera nastawionego na rozwijanie projektu w klubie, który ma wygrywać natychmiast, Tottenham zaś zatrudnił trenera nastawionego na natychmiastowe wygrywanie w klubie przyzwyczajonym do rozwijania projektu. 

W przypadku Conte i Tottenhamu coraz wyraźniej widać, że to nie działa. Pytanie tylko, czy przez najbliższe tygodnie klub nadal ma się pogrążać w marazmie, godząc się nie tylko z wygaśnięciem kontraktu Włocha, ale także z koniecznością sprzedania latem Harry’ego Kane’a (przecież nie przedłuży kontraktu w tym bałaganie, aż tak głupi nie jest), czy powinien jednak spróbować uratować jeszcze ten sezon. Zimowe transfery nigdy nie są łatwe, ale kiedy cały piłkarski świat wie, że dokonują ich trener bez przyszłości i dyrektor sportowy, któremu we Włoszech grozi proces karny (udział Fabio Paraticiego w ostatnim skandalu wstrząsającym Juventusem to przecież kolejny powód do zmartwień ludzi związanych z Tottenhamem), wydają się jeszcze bardziej skomplikowane. Sami zresztą pomyślcie: kupowalibyście na miejscu Daniela Levy’ego kosztownego wahadłowego mając w tyle głowy obawę, że kolejny szkoleniowiec wcale nie będzie grał wahadłowymi?

Doświadczenia nie da się kupić. Ale my w Tottenhamie naprawdę jesteśmy już bardzo doświadczeni. Także przez los, który skazał nas na kibicowanie takiej drużynie.

Antonio Conte i kwestia czasu

Od jakiegoś czasu się zastanawiam, kiedy to wszystko zaczęło się sypać. Od jakiegoś czasu, bo przecież nie od dzisiejszego wieczora, w którym Arsenal po raz pierwszy od dziewięciu lat – i to z dużą swobodą – wygrał mecz na stadionie Tottenhamu. Skąd te fatalne początki spotkań? Skąd pasywność? Skąd oczekiwanie tylko i wyłącznie na błąd rywala? Skąd bałagan w defensywie, w ubiegłym roku – umówmy się – jednej z najszczelniejszych w Premier League? Skąd zaniedbany pressing i coraz częstsze próby bronienia się w średnim, a nawet, brrr, niskim bloku? Skąd brak agresji, szczególnie widoczny dziś w pierwszej połowie, kiedy goście wygrywali praktycznie każdą drugą piłkę? Skąd kryzys formy Sona, ciągnący się przecież od lata 2022? Skąd błędy Llorisa, prowadzące do utraty bramek – już cztery w tych rozgrywkach, niesławny rekord ligi? Skąd te wszystkie kapitulacje w meczach z każdą tak naprawdę drużyną z czołówki angielskiej ekstraklasy? Skąd proste błędy, niecelne podania, krzycząca niechlujność (pamiętacie pewnie tę piłkę, którą Sessegnon wypuścił na aut w drugiej połowie, albo spacer sfrustrowanego Perisicia do linii końcowej, nieświadomego, że Son właśnie zagrał piłkę w jego kierunku…)? Skąd tracone sekundy, w których zamiast zagrać na pamięć poszczególni zawodnicy przyjmują futbolówkę, żeby dopiero rozejrzeć się i zastanowić, co z nią zrobić? Skąd wrażenie, że boją się wziąć odpowiedzialność – nawet ci, którzy w reprezentacjach swoich krajów są zwykle liderami?

Pewnie jak to się wszystko skończy, to znaczy kiedy Antonio Conte opuści klub za porozumieniem stron jeszcze przed wygaśnięciem jego umowy albo kiedy latem prezes zdecyduje o nieprzedłużeniu kontraktu Włocha, będziemy się dowiadywać więcej i więcej. Np. o kulisach rozmów, które odbyły się w trakcie mundialu i które ostatecznie nie doprowadziły do decyzji o popisaniu z trenerem nowej, wieloletniej umowy. Albo o tym, jakim ciosem dla niego i traumą dla całej drużyny była śmierć tak przez wszystkich kochanego Gian Piero Ventrone. Pewnie Conte nie będzie trzymał języka za zębami i wypuści niejedną szpilę pod adresem władz klubu, które nie dały mu odpowiednich narzędzi. Z pewnością będzie miał rację, jeżeli będzie zestawiał wydatki Tottenhamu z tymi, które poczyniły kluby sponsorowane przez amerykańskich miliarderów bądź arabskich szejków – trudno żeby nie był sfrustrowany, patrząc na tę dziwaczną wersję Football Managera, w którą gra obecnie właściciel Chelsea Todd Boehly. Z drugiej strony jednak nie trzeba odwoływać się do pracy, jaką wykonują trenerzy z drużyn o możliwościach jeszcze bardziej ograniczonych, a pod których ręką piłkarze ewidentnie się rozwijają – Thomas Frank, Roberto de Zerbi to przykłady najbardziej uderzające, choć można by mówić także o pracy Marco Silvy w Fulham. Wystarczy powiedzieć, że latem Antonio Conte dostał od klubu wsparcie większe nawet, niż spodziewali się fani Tottenhamu, a na liście zakupów nie było tylko młodych zdolnych, których miał rozwijać w kolejnych miesiącach, a może i latach (Djed Spence, którego zresztą konsekwentnie ignoruje, mimo fatalnej gry na prawym wahadle Emersona Royala i dalekiej od ideału postawy Matta Doherty’ego), ale także ci gotowi na grę już teraz: Perisić, Richarlison czy Bissouma. Co się stało, nawiasem mówiąc, z tym ostatnim? Gdzie się podziała jego zuchwała gra z czasów Brighton?

To może być skądinąd jedna ze wskazówek. Mówiąc o Bissoumie w pierwszych miesiącach sezonu, Conte narzekał na jego taktyczne niezdyscyplinowanie, ale w języku Włocha oznaczało to po prostu nadmierną boiskową fantazję, chęć do poszukiwania rozwiązań samemu, zamiast podążania za trenerskimi instrukcjami jeden do jednego. Niestety: schematy, jakie wypracował z piłkarzami Włoch działały w roku ubiegłym, w tym jednak zostały przez kolejnych rywali odczytane; jedyne, co działało z początku – bo teraz również nie funkcjonuje – to stałe fragmenty gry, szlifowane pod okiem Gianniego Vio. Słowo „kreatywność” jakoś nie chce się zrymować ze słowem „Tottenham”. Pomysły na atak pozycyjny? Wielopodaniową akcję? Prosimy szukać pod innym adresem.

No więc nie wiem tak naprawdę, kiedy to się zaczęło sypać. Od dłuższego czasu jednak mam poczucie, że przygoda Antonio Conte z Tottenhamem dobiega końca. Że prezes Levy nie tylko nie ma tylu pieniędzy, żeby Włoch mógł walczyć o mistrzostwo już teraz (skądinąd pamiętam, jak Conte mówił, że póki szanse wynoszą jeden procent, to walczy, ale w ostatnich tygodniach podkreśla stale, że sukces jest poza zasięgiem – czy nie podcina w ten sposób skrzydeł podopiecznych?), ale że nie ma przekonania, czy ma do czynienia z właściwym człowiekiem do powierzenia mu tych pieniędzy. Sami zresztą powiedzcie: czy szastalibyście forsą na piłkarzy zamawianych pod styl gry trenera, który nie przedłużył umowy i może za parę miesięcy odejść?

Prawdę powiedziawszy, ten brak przekonania Daniel Levy dzieli z coraz większą grupą kibiców Tottenhamu, zmęczonych reaktywnym stylem gry, trenerskim uporem w stawianiu na jednych i ignorowaniu innych zawodników, a w końcu także: niechęcią do poszukiwania planu B. Dlaczego z Arsenalem np., świadom przewagi jednego zawodnika gości w środku pola i fatalnej dyspozycji Sona, nie próbował ustawienia z trójką pomocników?

Zryw z początku drugiej połowy i kilka świetnych interwencji Ramsdale’a dało mu alibi. Ale tak naprawdę nie powinny one przesłaniać kwestii zupełnie podstawowej. Choć teza o tym, że trzeba dawać czas trenerowi, jest teoretycznie słuszna, to aby była słuszna w przypadku Tottenhamu, spełniony musi być jeden warunek: musi to być właściwy trener. Coś o tym mogliby powiedzieć fani Arsenalu, w którym Mikel Arteta po trudnym początku z miesiąca na miesiąc budował drużynę nawiązującą do najlepszych klubowych tradycji. W przypadku Conte z miesiąca na miesiąc widać, że jego pomysł na grę nie do końca odpowiada oczekiwaniom nie tylko zarządu i kibiców, ale i piłkarzy, w coraz mniejszym stopniu potrafiących wyrazić się na boisku. Jest, owszem, ten jeden, wybijający się nad poziomy i idący po klubowy rekord skuteczności Harry Kane, ale on uwierzył nawet w to, że do wielkości doprowadzi go José Mourinho – jego nie liczymy.

To, co teraz napiszę, nie jest kwestią mojej ślepej miłości do Mauricio Pochettino, ale myślę, że powrót Argentyńczyka do klubu jest zapisany w gwiazdach. Lepiej poinformowani ode mnie mówią, że Daniel Levy utrzymuje z nim stały kontakt, a on sam wielokrotnie deklarował swoją miłość do klubu i przekonanie, że ścieżki jego i Tottenhamu jeszcze się kiedyś przetną. Nie mówię, że to się uda. Nie twierdzę, że warto wchodzić dwa razy do tej samej rzeki. Nie twierdzę, że największym błędem prezesa Levy’ego nie było powstrzymanie się od inwestycji, kiedy zespół pod Pochettino był u szczytu możliwości (później musiał wydać je i tak – na spełnianie próśb Mourinho czy Conte). Innymi słowy: nie twierdzę, że to wszystko się dobrze skończy. Ale przygoda Tottenhamu z Antonio Conte również nie będzie miała happy endu.

Rok Conte, wieczór Kloppa, dylemat Levy’ego

Nikt nie ogrywa Tottenhamu równie skutecznie jak sam Tottenham, należałoby powiedzieć po tym meczu – a przynajmniej jak Tottenham w pierwszej połowie. Oczywiście, sfrustrowani kibice tego zespołu mówić też pewnie będą o sędzim, wspominając popchnięcie Sessegnona przez Alexandra-Arnolda w polu karnym w pierwszej połowie (czy nie za coś podobnego wyleciał wczoraj Cancelo?) i niepodyktowany rzut wolny tuż przed linią pola karnego za kopnięcie Hojbjerga, ale nie przesadzajmy. Nie przesadzajmy, bo odciągnie nas to od wątku zasadniczego: dlaczego gospodarze znów zaczęli tak zachowawczo, dlaczego po raz kolejny w tym sezonie dali sobie wbić bramkę i dopiero wtedy rzucili się do odrabiania strat? Dlaczego nie spróbowali od pierwszej minuty zdominować wciąż, jak wiemy, niestabilny w tym sezonie Liverpool tak jak zrobili to w drugiej połowie, kiedy do odrobienia były już dwie bramki po katastrofalnym doprawdy błędzie Diera dającym Salahowi drugie trafienie?

Pod koniec piłkarze Jurgena Kloppa bronili się już desperacko, w ustawieniu 5-4-1 i kradnąc czas przy kolejnych zmianach. A Tottenham cisnął, obijał poprzeczkę, zmuszał Allisona do desperackich wybić, a czasem – jak przy główce Lengleta po jednym z rzutów rożnych – minimalnie chybiał. Tym razem na odrobienie strat zabrakło czasu.

Oczywiście okoliczności łagodzących i tłumaczących, dlaczego z początku wyglądało to tak, jak wyglądało, znalazłoby się trochę – choćby dwa wyczerpujące spotkania z minionego tygodnia, przeciwko Bournemouth i Olympique, w których także trzeba było gonić wynik i walczyć do ostatnich sekund. Kontuzje i wąska ławka – a raczej ograniczone zaufanie Antonio Conte do zmienników, bo np. w Premier League Włoch uparcie nie daje szans Bryanowi Gilowi, przekonany najwyraźniej, że młodemu Hiszpanowi brakuje jeszcze sił fizycznych na starcia z obrońcami; w europejskich pucharach tacy filigranowi zawodnicy chronieni są bardziej i Gil dostał kilkanaście minut więcej – i świetnie je wykorzystał. Dziś, po urazie i operacji Sona, przy wciąż niezdolnym do gry Richarlisonie i w obliczu ciągłych problemów Moury z zapaleniem ścięgna, Kane’owi w przedniej formacji partnerował Perisić, a drużyna przeszła na mniej sprawdzone przez Włocha (a w związku z tym mniej lubiane) ustawienie 3-5-2. Kulusevski był wprawdzie na ławce, ale po bardzo długiej przerwie odbył z drużyną zaledwie półtorej treningu; cudów po Szwedzie nie można się było spodziewać, a i tak po jego wejściu Tottenham wzmocnił jeszcze napór, on sam zaś – zaliczył kolejną w czasie swojego krótkiego pobytu w klubie asystę.

Okropnie, naprawdę, patrzy się na taki Tottenham jak z początku meczu. Albo na taki jak podczas pierwszych 45 minut w Marsylii. Reaktywny. Uciekający od odpowiedzialności w rozegraniu. Sprawiający wrażenie, że piłka go parzy. W dodatku jeszcze – jak przy pierwszym golu Salaha – niezdecydowany w doskoku do atakujących rywali; zanim pokonał bezradnego Llorisa, Egipcjanin miał nawet czas, by futbolówkę przyjąć. Wydawałoby się, że także po to Tottenham przechodził na 3-5-2, żeby ograniczyć Bobby’emu Firmino miejsce między liniami w momencie rozpoczynania takich akcji…

Ci z państwa, którzy miewają okazję wysłuchiwać moich narzekań na Tottenham w studiu Viaplay albo na Twitterze, wiedzą, że jednym ze stałych wątków tychże jest kwestia obsady pozycji prawego wahadłowego. Podczas starcia z Liverpoolem Emerson Royal nie popisał się wprawdzie tak kuriozalnym zagraniem, jak ów strzał w meczu z Bournemouth, po którym piłka wylądowała na parkingu za stadionem, ale i tak jedno z dośrodkowań Brazylijczyk przeniósł daleko w okolicę narożnej chorągiewki. W obronie z – bardzo dobrym dziś skądinąd – Darwinem Nunezem radził sobie średnio, zwłaszcza w pierwszej fazie meczu i po części także za sprawą wspierającego tam Urugwajczyka Andy’ego Robertsona), w ataku był tradycyjnie chaotyczny… rozumiem, że nie widzimy wszystkiego, co dzieje się na treningach, ale w poprzednim sezonie w Championship Djed Spence naprawdę radził sobie w ofensywie zdecydowanie lepiej, zmiennik Brazylijczyka Doherty pokazał się również w tym spotkaniu, a przecież wśród opcji na tę pozycję mógłby być jeszcze brany pod uwagę Tanganga… Tak czy inaczej, to stroną Royala szły najgroźniejsze akcje gości w pierwszej połowie, kiedy zaś obie drużyny schodziły na przerwę miałem w uszach jedną z bardziej malowniczych ostatnio pieśni kibicowskich, „He can’t defend, he can’t attack / Emerson Royal is our wing-back”.

Nie jest oczywiście tak, że w ciągu tych pierwszych 45 minut Tottenham był kompletnie bez argumentów. Zdarzyło się, nie przeczę, dośrodkowanie Kane’a (grał niżej od Perisicia, próbując rozgrywać piłkę) i pierwsze uderzenie Chorwata w poprzeczkę. Był strzał Hojbjerga, przy którym Allison nie zdecydował się na łapanie piłki. Był ów incydent z Alexandrem-Arnoldem i Sessegnonem. Później jednak nastąpił ten fatalny moment dekoncentracji Diera i zamiast o kolejnych szansach na wyrównanie mówiliśmy już o misji niemożliwej: odrobieniu dwóch bramek w meczu z rywalem, z którym Tottenham nie wygrał od dwudziestu spotkań.

No dobrze, ale w końcu nastąpiło to drugie 45 minut, w którym tercet Bissouma-Hojbjerg-Bentancur kompletnie zdominował Thiago, Fabinho i Ellotta, a szanse Tottenhamu sypały się jedna za drugą: w ciągu pierwszych 7 minut po przerwie były aż cztery, przy posiadaniu piłki 70 do 30 proc. dla gospodarzy. W końcu Tottenham grał intensywnie, w końcu jego pressing skutkował stratami Liverpoolu na własnej połowie, w końcu podłączający się do akcji ofensywnych Dier nadrabiał z nawiązką to, czego nie dawał drużynie Emerson Royal, a o dośrodkowaniach Perisicia, jego strzałach i o tym, ile problemów sprawił Alexandrowi-Arnoldowi można by właściwie napisać osobny akapit. Chorwat przyszedł do klubu z kontuzją, ale teraz z meczu na mecz gra coraz lepiej.

Problem w tym, że Tottenham tych szans nie wykorzystywał aż do wejścia Kulusevskiego i bramki Kane’a, o której najsłuszniej w świecie mówił w pomeczowej analizie Łukasz Piszczek, że trzeba nie lada napastnika, żeby strzelić w tak trudnej pozycji. Do końca zostawało jeszcze wówczas 20 minut, Tottenham atakował, Liverpool starał się wybijać go z rytmu – i ostatecznie osiągnął swoje, mimo iż w samej końcówce Kane był tak blisko albo drugiego gola, albo obsłużenia coraz skuteczniejszego ostatnio pod bramką przeciwników, najlepszego chyba gracza pierwszej fazy sezonu – Rodrigo Bentancura.

Kontekstem tej porażki jest pierwsza rocznica pracy Antonio Conte w klubie – i Włoch na każdym kroku podkreśla nie tylko oczywistą skądinąd poprawę sytuacji Tottenhamu (kiedy zaczynał, odpadali z Ligi Konferencji Europy w fazie grupowej i byli na dziesiątym miejscu w tabeli Premier League, a pół roku później awansowali do Ligi Mistrzów; teraz przedarli się do fazy pucharowej Champions League, w Premier League zaś wciąż są na czwartym miejscu). „Dopiero zaczęliśmy ten proces” – mówił po meczu również w kontekście buczenia, jakie usłyszeli jego piłkarze schodząc na przerwę. Na wszystkich ostatnich konferencjach prasowych, wypuszczając zresztą ukryte strzały pod adresem Jurgena Kloppa, któremu zapamiętał krytykę stylu gry Tottenhamu, przypomina, ile lat zajęło szkoleniowcowi Liverpoolu zbudowanie drużyny na miarę walki o mistrzostwo kraju i triumf w Lidze Mistrzów; ile lat i ile transferów.

O potrzebie wzmocnień Conte mówi pytany i niepytany, podkreślając, że po ostatnich kontuzjach ma do dyspozycji tak naprawdę 13-14 piłkarzy – równie konsekwentny jest tylko w unieważnianiu pytań o przedłużenie kontraktu z Tottenhamem. Te naczynia są najwyraźniej połączone: Conte gotów jest zostać w Londynie na dłużej, mimo iż wciąż mieszka w hotelu; Conte docenia klasę, z jaką klub pożegnał zmarłego nagle jego przyjaciela, powiernika i eksperta od przygotowania fizycznego Gianpiero Ventrone – ale Conte wywiera presję na klub, chce dostać kolejne narzędzia, by móc rywalizować nie tylko z MU, MC, Arsenalem, Chelsea czy Liverpoolem, ale coraz mocniejszym Newcastle, coraz lepiej poukładanym Brightonem czy coraz ambitniejszą – o czym świadczy sprowadzenie Unaia Emery’ego – Aston Villą. „Jesteśmy daleko od pozostałych drużyn, przyzwyczajonych do wygrywania” – mówi, choć słuchając tego zastanawiam się, czy mając w składzie mistrza i wicemistrza świata, nie mówiąc o byłych graczach PSG, Juventusu czy Barcelony, oddaje swoim zawodnikom sprawiedliwość.

Ale presja, jaką Conte wywiera na Daniela Levy’ego wydaje się zrozumiała. Ze wszystkich pracujących pod tym prezesem szkoleniowców, żaden nie osiągnął tak wysokiego procentu wygranych meczów – przed dzisiejszym spotkaniem 58 proc., kiedy Mourinho i Redknapp mieli 53, Villas-Boas – 51, a Pochettino – 49. Żaden też nie pracował w klubie w tak korzystnym finansowo momencie – kiedy zbudowany stadion zaczął zarabiać, kiedy klub wrócił do Ligi Mistrzów, kiedy przed rozpoczęciem sezonu właściciel wpompował w niego dodatkowe środki i kiedy za chwilę może wpompować kolejne dzięki sprzedaży praw do nazwy tegoż stadionu. Oczywiście fani Tottenhamu przywykli do tego, żeby ich drużyna oprócz wyników (jakże często: zamiast wyników…) miała również styl, a styl pod Conte, zwłaszcza w tym roku pozostawia wyjątkowo wiele do życzenia, ale może elementem tego procesu, któremu mielibyśmy zaufać, będzie także i styl…

To temat przekraczający z pewnością rozmiar i tak obszernej blogowej notki, ale wypada nim zakończyć: jeśli Daniel Levy chce, by jego klub zrobił jeszcze jeden krok i znów znalazł się w gronie walczących o mistrzostwo kraju, faktycznie musi wspierać Antonio Conte w trakcie nie jednego, a kilku najbliższych okienek transferowych. Napisałem „jeśli”, bo przecież niewykluczone, że ów kapitalny biznesmen uzna, że zamiast kolejnych inwestycji lepiej to niewątpliwie świetnie prowadzone przedsiębiorstwo sprzedać.

Nie będzie jankes pluł nam w twarz

Historia lubi się powtarzać, a zwłaszcza w Zjednoczonym Królestwie. Stereotypy, jakie uruchomiły się na Wyspach po tym, jak nowy właściciel Chelsea, amerykański inwestor Todd Boehly podzielił się podczas konferencji biznesowej w Nowym Jorku kilkoma refleksjami na temat możliwych udoskonaleń zarówno w samym klubie, jak w ogóle w angielskiej piłce, znamy od dziesięcioleci, zresztą – mam wrażenie – nie tylko w ojczyźnie futbolu. Oto pewny siebie, arogancki i przekonany o własnej nieomylności, żujący gumę albo kopcący cygaro jankeski bogacz czy polityk, z wywalonymi na stół nogami śmie nas pouczać i mówić, jak żyć. Zupełnie jakbyśmy to nie my odkryli Amerykę, czytaj: wymyślili futbol.

Nie żeby Boehly sam się tu i ówdzie nie podłożył. Zdania o powodach zwolnienia Thomasa Tuchela, niechętnego ponoć do podążania ścieżką wytyczoną przez nowych właścicieli, byłyby nawet zrozumiałe, gdyby nie fakt, że zachowujący się tego lata na rynku transferowym niemal jak gracze w Football Managera panowie Boehly i Eghbali wydali ogromne pieniądze, żeby zbudować drużynę o profilu odpowiadającym upodobaniom taktycznym Niemca. Co gorsza: kiedy Todd Boehly wychwalał osiągnięcia akademii Chelsea, doliczając zaczynającego karierę w El Mokawloon SC Mohammeda Salaha czy grającego początkowo w Genk Kevina de Bruyne do grona fantastycznych skądinąd wychowanków, Tammy’ego Abrahama, Masona Mounta i Reece’a Jamesa, przypomniał mi się „Widok z Dziewiątej Alei”, genialna okładka „New Yorkera” przygotowana przez Saula Steinberga, na której widać w miarę dokładnie Dziesiątą Aleję i Hudson River, później jednak szczegóły się zacierają, przed Pacyfikiem leżą jeszcze Chicago, Kansas, Las Vegas, Waszyngton, Los Angeles, Nebraska i Utah, a za oceanem, w dość dowolnym układzie, Chiny, Japonia i Rosja.

Rzecz jednak w tym, że kiedy Amerykanin mówi, iż zamiast wysyłać niemieszczących się jeszcze w składzie Chelsea młodzieńców do klubów całej Anglii i Europy, gdzie ich rozwój zależy od widzimisię mających różne podejście i stosujących różne taktyki trenerów, praktyczniej byłoby zainwestować w jeden klub, np. w Portugalii czy Belgii, gdzie mogliby iść ustaloną i zgodną z interesem macierzystej drużyny ścieżką, trudno nie przyznać mu racji. Trudno też nie zauważyć, że nie jest to praktyka w Europie nieznana, bo idą nią zespoły pozostające w stajni Red Bulla. Jasne: mówienie o „Portugalii, Belgii albo czymś w tym stylu” pobrzmiewa podejściem cokolwiek kolonialnym, ale zarazem wymienienie np. Portugalii w kontekście młodych Brazylijczyków, adaptujących się do nowej kultury i zyskujących punkty w systemie rozpatrującym pozwolenia na pracę dla graczy spoza Wielkiej Brytanii, ma głęboki sens. Każdy z tych młodych zawodników potencjalnie wart jest fortunę – nadzór nad ich rozwojem jest, mówiąc językiem biznesowym, działaniem w interesie firmy, a zapowiadana przez FIFA reforma systemu wypożyczeń, zmierzająca w kierunku wprowadzenia limitu piłkarzy wpuszczanych przez poszczególne kluby w ten system, również woła o zmianę dotychczasowego modelu.

Tak naprawdę jednak Boehly podpadł czymś zupełnie innym: tym, że jeszcze na dobre się w Anglii nie rozgościł, a już ma pomysły na urządzanie miejscowym życia wedle własnych, czytaj: amerykańskich reguł. Cokolwiek by mówić o Abramowiczu, marzący (także z powodu, nazwijmy to, polityki kremlowskiego pryncypała) o rozpuszczeniu się w londyńskim establishmencie Rosjanin nie odważyłby się na narzucanie Brytyjczykom czegokolwiek nawet w ostatnich sezonach, kiedy jego pozycję wzmacniały już lata inwestowanych pieniędzy, a także pucharów i mistrzostw, jakie dzięki nim Chelsea wywalczyła. „Nie będzie jankes pluł nam w twarz”, „Cóż za bezczelna ingerencja w naszą świętą tradycję”, „Nie, bo nie” – taka jest wymowa większości oburzonych komentarzy na temat sugestii Amerykanina, że nieustannie szukające przecież dodatkowych pieniędzy kluby Premier League mogłyby zorganizować mecz All Stars między najlepszymi zawodnikami z północy i południa kraju, na wzór podobnego wydarzenia w świecie amerykańskiego baseballa. „Może jeszcze zaprosimy Harlem Globetrotters?”, kpił Jurgen Klopp, jakby zapomniał, że także jego drużyna z przyczyn marketingowych, bo nie sportowych przecież, przygotowywała się do tego sezonu w Bangkoku i Singapurze, i że generalnie normą w przypadku wszystkich drużyn Premier League są podobne wyprawy do Azji, Australii czy Ameryki Północnej – wszędzie tam, gdzie zażyczą sobie sponsorzy. Jakkolwiek przykro to zabrzmi dla wyznawców świętej angielskiej tradycji, w letnie miesiące ich ukochane drużyny od dawna zmieniają się w cyrkowców i komiwojażerów.

Jasne, że kalendarz jest napięty do granic absurdu, ale tu mówimy o wciśnięciu w niego jednego spotkania i o finansach, które sprawią, że przynajmniej klubowym księgowym gra wyda się warta świeczki. Co więcej: Boehly mówi o podzieleniu zysków z takiego przedsięwzięcia nie, jak w pomyśle Superligi, wśród najbogatszych, ale także z drużynami pozostającymi na niższych poziomach ligowej piramidy. Szczegóły z pewnością są do dyskusji, ale idea, w której kibice zyskują wpływ na dobór biorących udział w meczu zawodników, ergo: odzyskują jakiś poziom sprawczości, również wydaje się nie do pogardzenia. I oczywiście: nie o sportowym wymiarze przedsięwzięcia mówimy, ale raczej o zapomnianym skądinąd przez wielu z nas (jestem kibicem Tottenhamu – naprawdę wiem, co piszę) wymiarze, w którym oglądanie meczu może być po prostu rozrywką.

Opór Anglików przed zmianami, zwłaszcza tymi przynoszonymi z zagranicy, jest legendarny. Pamiętamy wszyscy, jak u początków kodyfikowania futbolu niejaki F.W. Campbell z Blackheath bronił idei kopania się po nogach frazą: „Jeśli zabronicie zahaczania, odbierzecie tej grze walor męstwa i determinacji. Sprowadzę wam wtedy na głowy tłum Francuzów, którzy pokonają was po tygodniowej dawce treningu”. Pamiętamy też zdumienie, jakie budziła inna, niż to się przyjęło na Wyspach, numeracja na koszulkach węgierskich piłkarzy, dających w 1953 roku tysiącom zgromadzonych na Wembley fanów lekcję nowoczesnego futbolu. Pamiętamy sceptycyzm, z jakim w szatni Arsenalu przyjmowano początkowo metody Arsene’a Wengera – przykłady można mnożyć, wszystkie podsumowuje zdanie Briana Glanville’a z „Soccer Nemesis”, odnoszące się właśnie do porażki Anglików z Aranycsapat, a sprowadzające historię wyspiarskiego futbolu do „opowieści o ogromnej wyższości, która padła ofiarą głupoty, krótkowzroczności i bezsensownej izolacji (…) wstydliwego marnowania talentu, niezwykłego samozadowolenia i nieskończonego oszukiwania siebie samego”.

Zdaje się, że już pisałem raz czy drugi, iż jedno z moich ulubionych zdań o piłce głosi, że futbol jest grą opinii. Mam wielką ochotę o pomyśle na mecz gwiazd wymienić z wami opinie, a nie odrzucać go tylko dlatego, że jego autor jest, apage satanas, Amerykaninem.

Uśmiech Sona

A jeśli w tym wszystkim chodzi po prostu o uśmiech? O to, że w końcu, po ośmiu meczach bez gola, po wałkowaniu tematu na bodaj każdej przedmeczowej konferencji prasowej, po rozlicznych tekstach w prasie i na portalach, po filipikach tak zwanych ekspertów telewizyjnych, do których, jak się zdaje, sam zacząłem się zaliczać, a w końcu po decyzji, że mecz z Leicester Son Heung-min zacznie na ławce rezerwowych, nadeszło trzynaście minut, w trakcie których Koreańczyk zdobył trzy bramki, a po strzeleniu trzeciej na jego twarzy pojawiła się wreszcie radość, której w minionych tygodniach tak bardzo brakowało?

Po pierwszym, najtrudniejszym trafieniu prawą nogą uśmiechał się głównie tonący w ramionach asystentów trener Koreańczyka, przy drugiej bramce, zdobytej tym razem lewą, Son położył palec na ustach, jakby chciał podkreślić, że te wszystkie komentarze pod jego adresem nie przeszły niezauważone, a w końcu po trzecim golu i opóźnieniu wywołanym analizą VAR, mającą ustalić, czy nie był aby na spalonym, zaczął znów przypominać tamtego cieszącego się grą ulubieńca fanów z północnego Londynu – fanów, którym zresztą dziękował w emocjonalnej pomeczowej wypowiedzi dla Sky Sports. Czy to tylko ja miałem wrażenie, że znosząc z boiska upamiętniającą hat-trick piłkę wydawał się bardziej wyprostowany, jakby zrzucił z ramion przytłaczający go ciężar?

Nie ma chyba piłkarza, o którym w świecie angielskiej piłki mówiłoby się równie ciepło. „Najskromniejszy, najbardziej lubiany gość w tej lidze” – to Owen Hargreaves. „Wydałbym za niego swoją córkę” – to Antonio Conte, choć frazę tę cytuję z wahaniem, bo zdaje się, że trener Tottenhamu nie pytał Vittorii o zdanie. „Jeden z najlepszych ludzi, jakich spotkałem w życiu” – to Yves Bissouma; cytaty mógłbym mnożyć, zwłaszcza te płynące z ust uwielbiających go kolegów (Perisić dostał wczoraj nawet żółtą kartkę, bo wbiegł z ławki na boisko, by cieszyć się wraz z Koreańczykiem). Kibice Spurs pamiętają te wszystkie sceny po zakończeniu kolejnych sezonów, kiedy podczas tradycyjnego pożegnalnego spaceru rodzin zawodników wokół murawy wujek Son próbuje rozśmieszyć dzieci kumpli z drużyny. Tak, zdecydowanie, o uśmiechu trzeba mówić i pisać co najmniej równie często, jak o statystykach tak zwanych goli oczekiwanych albo o tym, że siedemnaście strzałów oddanych przez Koreańczyka do chwili rozpoczęcia meczu z Leicester nie znalazło drogi do siatki, mimo iż – podkreślmy to – część z nich była łatwiejsza do zamiany na bramkę niż te wczorajsze.

A może zresztą ten uśmiech pozwala nie mówić i nie myśleć o czymś, co od początku sezonu wydaje się nieodłącznie związane z każdą rozmową o Tottenhamie: o tym, że wyniki są dużo lepsze niż gra, że drużyna – choć w lidze pozostaje niepokonana, choć zajmuje drugie miejsce w tabeli, choć zdobywa bramki już nie tylko po szybkich atakach, ale i (grazie, Gianni Vio!) po stałych fragmentach gry, ze szczególnym uwzględnieniem trafień głową – wciąż nie wie, co to jest kontrola nad meczem. Że nawet wczoraj niedokładnych podań, głupich strat przed własnym polem karnym, niepotrzebnych fauli (Sanchez przed pierwszym golem dla gości!), krycia na radar (Sessegnon przed drugim golem!) było zaskakująco dużo. Że były takie momenty – nie tylko w pierwszej połowie, kiedy goście objęli prowadzenie, a potem doprowadzili do wyrównania, ale także w drugiej, kiedy ich kolejny gol wydawał się kwestią czasu, a Hugo Lloris był najpewniejszym punktem drużyny – w których cofnięcie na własną połowę nie wydawało się tylko przemyślną strategią, obliczoną na wyprowadzenie morderczej kontry, tylko dowodem, że sytuacja wymknęła się spod (powtórzę to słowo, bo Conte chyba go nie powtarza) kontroli.

A przecież był to mecz z ostatnią drużyną w tabeli. Drużyną, która kolejny raz w tym sezonie straciła prowadzenie (gdyby Leicester potrafiło bronić korzystnych wyników, miałoby aż 11 punktów więcej), która dała już sobie wbić 22 gole w 7 meczach, która wciąż nie umie się bronić przy stałych fragmentach, której liderem defensywy pozostaje z roku na rok coraz wolniejszy Evans i w której Ndidi notuje tak straszliwe straty, jak ta przy golu Bentancura, a dopiero co wprowadzony na boisko Soumare daje się wyprzedzić na krótkim dystansie potężnie przecież zmęczonemu Hojbjergowi przy ostatniej bramce dla Tottenhamu.

To oczywiście nie moje zmartwienie, czy podczas przerwy na reprezentację Brendan Rodgers straci pracę w Leicester, ale wiele na to wskazuje – także dlatego, że od jakiegoś czasu wypowiedzi tego trenera pokazują, że nie ma najwyższego mniemania o swoich podopiecznych; trudno na takiej postawie zbudować dobre relacje w szatni. Mówiłem o tym trochę w studio Viaplay: że trzon tej drużyny pracuje ze sobą zbyt długo, że kiedy w klubie wydawano jeszcze pieniądze na piłkarzy, żaden nie zdołał się przebić do pierwszego składu, że nie zastąpiono odchodzącego Schmeichela itd. Właściciele klubu stracili zbyt dużo pieniędzy na pandemii, by nie myśleć z głęboką troską o krachu, jakim byłby spadek z Premier League.

Co się zaś tyczy kwestii moich zmartwień, wypada jednak zauważyć, że Antonio Conte kolejny raz w tym sezonie zareagował na niekorzystny rozwój wypadków. Że już przed tym meczem wymienił czterech zawodników po nieudanej wyprawie do Lizbony, że w jego trakcie spróbował najpierw żonglować pozycjami wahadłowych, później dokonał (w końcu!) trzech szybkich zmian personelu, a co jeszcze ważniejsze: ustawienia, bo wprowadzenie Bissoumy, przysunięcie Sona w pobliże Kane’a i przejście na 3-5-2 było tak naprawdę kluczem do odzyskania inicjatywy i odblokowania miejsca do rozpędzenia się przez obu atakujących. Owszem: jeszcze dobrych parę minut po bramce Bentancura (tak naprawdę mojej ulubionej, bo będącej efektem doskoku pressingowego) miałem silne poczucie, że najlepszym piłkarzem środka pola był w tym meczu James Maddison – było to akurat wtedy, kiedy Lloris kapitalnie bronił strzał Patsona Daki. Tyle że sam jeden Maddison (skądinąd również zmuszający kapitana Tottenhamu do świetnej interwencji tuż przed przerwą) spotkania z Tottenhamem wygrać nie był w stanie. Skądinąd, i bardzo a propos kontroli nad meczem: jeśli w tym wszystkim chodzi po prostu o uśmiech, to czy Son nie uśmiechałby się częściej, gdyby mógł liczyć na podania kogoś takiego jak Maddison właśnie?

Walka kogutów na Stamford Bridge

Owszem, smakowało. Bramka w ostatniej minucie doliczonego czasu gry, bramka dająca remis w wyjazdowym meczu derbowym z rywalem w walce o miejsce w pierwszej czwórce, bramka na stadionie, który jest symbolem tylu lat porażek, a w dodatku jeszcze bramka po stałym fragmencie gry – czyli w ostatnich czasach raczej rzadkość i powód do wzmocnienia sztabu szkoleniowego pracującym do niedawna z reprezentacją Włoch Giannim Vio – to wszystko są powody, by się cieszyć. Powodem, by się cieszyć, jest także taktyczna zmiana, jakiej dokonał Antonio Conte w drugiej połowie: przejście na ustawienie 4-2-4, wypróbowane skądinąd bodaj tylko raz przez tego trzymającego się systemu 3-4-2-1 szkoleniowca, w styczniowym meczu z Chelsea skądinąd. Włoch podjął ryzyko, Chelsea miała dzięki temu kilka dobrych okazji (Conte mówił zresztą po meczu, że trójka defensorów nie dałaby sobie wbić takiej bramki, jak ta na 2:1), ale przynajmniej przewagę w środku pola udało się zniwelować; tę przewagę, która powodowała, że zwłaszcza w ciągu pierwszych 45 minut mecz wyglądał, jak wyglądał. Ostatni powód do zadowolenia wiąże się z jakością rezerwowych; kiedy mówiliśmy – także w studiu Viaplay, gdzie na zaproszenie Pawła Wilkowicza dziś zadebiutowałem – o przepaści, jaka dzieliła te dwie drużyny podczas trzech meczów styczniowych, wspominaliśmy też, że trener Tottenhamu miał wówczas na ławce niewielu zawodników zdolnych do odmiany boiskowej sytuacji, a teraz Richarlison sprawiał problemy porządnie już podmęczonym obrońcom Chelsea, Bissouma wniósł sporo energii w drugiej linii, zwłaszcza zaś przydała się obecność Perisicia przy dośrodkowaniach z rzutów rożnych. W tym sensie naprawdę jesteśmy już w innym miejscu niż siedem miesięcy temu.

Co nie zmienia faktu, że w przerwie miałem poczucie, iż od stycznia nie minęło więcej niż kilkanaście dni. Chelsea dominowała kompletnie, jej piłkarze byli szybsi i agresywniejsi (tak, nie zapomniałem, jak Cucurella przejechał się korkami po kolanie Romero…), błyskawicznie doskakując do piłkarzy Tottenhamu, kiedy tylko ci próbowali rozpocząć jakąś akcję. Najboleśniejsza była strata Kulusevskiego przed golem Jamesa, ale już w pierwszych 45 minutach było tego trochę, a hybrydowe ustawienie, w którym gospodarze płynnie przechodzili z gry trójką obrońców na czwórkę (Loftus-Cheek przesuwał się wtedy znacznie wyżej, Cucurella natomiast zostawał z Silvą, Jamesem i Koulibalym), pozwoliło im panować nad środkiem pola w sposób aż tak absolutny. Gol po tyleż pięknym woleju Koulibaly’ego, co po nieudanym kryciu strefowym gości we własnym polu karnym, dodatkowo uniemożliwił taką grę, jaka Contemu i jego drużynie odpowiada najbardziej (i jakiej próbowali w pierwszej fazie spotkania, choć niebędący chyba w pełni formy, a z pewnością świetnie pilnowany przez Jamesa Son zdecydowanie nie ułatwiał): błyskawicznych wyjść z własnej połowy i rozpędzenia się gdzieś pomiędzy nienajszybszymi przecież defensorami Chelsea.

To będzie temat kolejnych tygodni i miesięcy: tak zwany plan B, kiedy rywale wiedzą już doskonale, na czym opiera się ulubiony system Antonio Conte, a zapewne także plan C, do zastosowania w sytuacji, kiedy to przeciwnik zamierza bronić się nisko i oddać Tottenhamowi inicjatywę. Ta drużyna wciąż nie czuje się komfortowo w ataku pozycyjnym i wciąż prosi się o kreatywnego pomocnika, który potrafiłby nie tylko błyskawicznie przeprowadzić piłkę od obrońców do atakujących, ale także jakimś niebanalnym podaniem rozmontować szczelną defensywę. Owszem, coś takiego świetnie robi Harry Kane, ale przecież akurat jego trenerzy wolą widzieć raczej w polu karnym rywala. Wahadłowi? Ci, którzy rozpoczęli ten mecz od pierwszej minuty, byli najsłabszymi ogniwami, a różniło ich tylko to, że Emerson Royal gorzej radził sobie w ofensywie, a Sessengon w defensywie. Może trudno się dziwić, zważywszy na to, jak często pod jego nosem rozgrywali sobie piłkę w trójkącie Loftus-Cheek, James i Kante…

No ale trzeba w końcu powiedzieć: były też rzeczy, które nie smakowały. Awanturę o wślizg Bentancura pomijam: obejrzałem tę akcję na wielkim monitorze w studio wystarczająco wiele razy, żeby uznać, iż Urugwajczyk zdążył trącić piłkę, a mój sąsiad Adam Targowski zna instrukcje sędziowskie wystarczająco dobrze, żeby z wielką pewnością twierdzić, że Richarlison nie uniemożliwił Mendy’emu interwencji przy strzale Hojbjerga. Faktu, że Romero pociągnął za włosy Cucurelli na chwilę przed golem na 2:2 (albo raczej tego, że sędzia nie dał Argentyńczykowi żółtej kartki, a gospodarzom wolnego), zrozumieć jednak nie potrafię. Przy całej mojej miłości do Tottenhamu, przy frajdzie, jaką sprawiło mi to, że Harry Kane jest o jedno trafienie mniej w misji pobicia rekordu najskuteczniejszego w dziejach klubu Jimmy’ego Greavesa, uważam, że w tej ostatniej minucie doliczonego czasu gry nie kolejny róg Tottenhamu powinniśmy oglądać, a wznowienie gry ze stojącej piłki przez któregoś z graczy Chelsea.

Kompetencja taktyczna Thomasa Tuchela zachwyca mnie równie mocno, jak szybkość akcji rozwijanych przez Mounta, Sterlinga czy Havertza (ależ miał szansę po dośrodkowaniu Jamesa, ale też jak pięknie rozegrał piłkę ze Sterlingiem przed rogiem, po którym Chelsea strzeliła pierwszego gola…) albo hiperaktywność Kante, oby zdrów był jak nadłużej. Zdaję sobie sprawę, że lato z pełniącym także rolę tymczasowego dyrektora sportowego nowym właścicielem Toddem Boehlym za plecami z pewnością do łatwych nie należało. Widzę, że sprint po bramce na 2:1 był z gatunku tych, którymi przed laty popisywał się Jose Mourinho. Owszem, zmierzam do myśli, że trochę za łatwo Niemiec traci nerwy i trochę za bardzo próbował pokazać Włochowi, że tak naprawdę był w tym meczu lepszy. Szkoda, bo coś, co zapowiadano szumnie jako „bitwę na Stamford Bridge”, okazało się ostatecznie walką kogutów.

Ale Niemiec miał rację. I kropka.