Archiwum kategorii: Premier League

Smutny toast na koniec sezonu

Mogło być gorzej. Przed rozpoczęciem sezonu dałbym sobie przecież rękę uciąć, że po raz kolejny do Ligi Mistrzów awansować się nie da: że oba kluby z Manchesteru, broniąca mistrzostwa kraju Chelsea i Liverpool będą poza zasięgiem (jedynie utrzymania dominacji nad Arsenalem pozwoliłem sobie być pewnym), że konieczność godzenia występów ligowych z grą w Champions League okaże się dla zespołu zbyt wielkim wyzwaniem, podobnie jak granie przez okrągły rok na nieoswojonym przecież zarówno przez piłkarzy, jak kibiców Wembley. Martwiłem się tym, że wytrzymanie kolejny sezon z rzędu presji nakładanej przez zawodników przez jednego i tego samego, skrajnie wymagającego trenera, to będzie już za wiele, martwiłem się efektami publikacji pełnej niedyskrecji na temat jego podopiecznych książki Mauricio Pochettino z Guillemem Balaguem. Oczywiście, oczywiście: jestem kibicem Tottenhamu, więc zawsze znalazłbym jakieś powody do zmartwienia, przyznacie jednak, że wszystkie dotąd wymienione brzmią racjonalnie. Nie bałem się np., że drużyna zostanie na pniu rozkupiona jeszcze w trakcie minionego roku i nawet wyznam, że i tego lata, a więc przed inauguracją nowego stadionu, kadrowego trzęsienia ziemi się nie spodziewam, bo nawet jeśli za lepszymi pieniędzmi odejdą, powiedzmy, Rose, Alderweireld czy Dembele, to przecież w ostatnich miesiącach się okazało, że żaden nie jest niezastępowalny. W sumie więc: naprawdę mogło być gorzej, jeśli dodać jeszcze fatalny początek rozgrywek i punkty tracone na Wembley ze średniakami oraz dziwaczną sierpniową posuchę strzelecką Harry’ego Kane’a, a także to, że mimo załamania po niedawnych porażkach z oboma klubami z Manchesteru udało się jednak drużynę pozbierać i zakończyć sezon zwycięsko. Czytaj dalej

Ze mną lub z kimś innym

Bitwa na Stamford Bridge: roztrwonione prowadzenie 2:0 i utrata szans na mistrzostwo Anglii w 2016 r. Wcześniej finał Pucharu Ligi z Chelsea w 2015 r., również przegrany 2:0. Półfinał Pucharu Anglii z Chelsea przed rokiem, przegrany 4:2. Rewanżowy mecz Ligi Mistrzów z Juventusem, zakończony zwycięstwem i awansem drużyny z Turynu. Wczorajszy półfinał FA Cup z Manchesterem United. Ten sam scenariusz – taki, w którym zespół nie wykłada się już w pierwszych sekundach, nie popełnia kompromitujących błędów na starcie, nie kapituluje, ba: podejmuje walkę, zaczyna znakomicie, spycha rywala do narożnika, może nawet obejmuje prowadzenie, później jednak otrzymuje niespodziewany cios, po którym nie potrafi się już podnieść. Wczoraj, podobnie jak podczas meczu z Juventusem, od pewnego momentu można było mieć pewność: oni już nie wierzą, że się uda. Albo inaczej: oni wiedzą, że się nie uda. Że strzał Erica Diera w 45. minucie po prostu musi trafić w słupek. Czytaj dalej

Cudowny chłopak

Najlepsze, że oni wcale nie grali dobrego meczu, a raczej, że wielu z nich zagrało poniżej poziomu, do którego zdążyli nas przyzwyczaić. Dembele był wolniejszy niż zwykle – zamiast przenosić akcje sprzed własnego pola karnego pod bramkę rywali, w pierwszej połowie gubił się i wikłał w bezproduktywnych raczej zwarciach. Osamotniony po lewej stronie Davies zostawiał Mosesowi hektary wolnego miejsca (Alonso w pierwszej fazie meczu również zaskakująco łatwo przedzierał się prawą). Sona w zasadzie nie było – ani wtedy, gdy grał na środku, ani po zmianie pozycji z Lamelą i zejściu na prawą. O postawie Llorisa przy golu dla Chelsea nie ma co nawet mówić (to był jego czwarty błąd w tym sezonie, skutkujący utratą gola, tylko Begović i, ekhem, Cech, zrobili więcej), a Sanchez, jak zwykle, interwencje kapitalne i ofiarne przeplatał chwilami gapiostwa; po tym, jak Alderweireld grał już nie tylko w Pucharze Anglii, ale i meczach reprezentacji Belgii, w meczu o taką stawkę doprawdy wolałbym widzieć raczej jego.

Widać z tego, że problemy Chelsea są dużo poważniejsze – zarówno te natury ogólnej, kryzysu formy ostatnich miesięcy i spekulacji wokół przyszłości trenera, jak bieżące, związane choćby z nieobecnością w wyjściowym składzie Courtois i Pedro czy brakiem wartościowych zmienników na ławce. O podaniach Fabregasa można powiedzieć mnóstwo dobrego, ale nikt się chyba nie spodziewał, że Hiszpan będzie w stanie nawiązać walkę z niezmordowaną drugą linią Tottenhamu. Również Hazard, często podwajany przez rywali, odbijał się od nich jak piłeczka. O akcji, która przyniosła gościom wyrównanie warto byłoby mówić nawet bez arcydzielnego uderzenia Eriksena: o tym, jak Davies z Allim przycisnęli Mosesa przed polem karnym Chelsea, jak odwojowali piłkę i jak z sytuacji beznadziejnej zrobiła się znakomita. Podobnie komplementować można tytanicznie pracującego Lamelę: żaden inny zawodnik nie miał tylu wślizgów, żaden inny nie biegał tak między rywalami, żaden inny, dodajmy, nie używał tak często łokci w sytuacjach nieoczywistych. To dziś jedna z kluczowych różnic między tymi dwiema drużynami – ta północnolondyńska kolejny już sezon świetnie wie, co robi, i o co gra. Od tamtej „bitwy na Stamford Bridge”, kiedy goście stracili panowanie nad sobą i resztki szans na odebranie Leicester mistrzostwa kraju, minęła epoka; szczerze mówiąc ów mecz wydaje się równie odległy jak tamten sprzed 28 lat, ostatni wygrany tutaj przez Tottenham w lidze. Nie od rzeczy będzie zauważyć, że w składzie Chelsea nie ma już tych wszystkich speców od ogrywania Tottenhamu; speców, których symbolem mógłby być chociażby John Terry. Coś pękło, coś się skończyło.

Zostawmy jednak Chelsea z jej kłopotami, niechże na ratunek przychodzą Guus Hiddink albo Carlo Ancelotti. Skupmy się na tym, o którym głośno było przez cały miniony tydzień, z racji tego, że w reprezentacji Anglii pierwsze skrzypce grali inni zawodnicy, i że jej selekcjoner uznał za stosowne przestrzec go w kwestii miejsca w wyjściowej jedenastce podczas zbliżających się mistrzostw świata. Zauważmy: jeśli zsumować gole i asysty z tego sezonu, Dele Alli ma ich 24, o 6 więcej od tego, który wypchnął go ze składu Anglików, Jessego Lingarda. Czy naprawdę można mówić o słabszej formie piłkarza, który zdobywa bramki w momentach i meczach absolutnie kluczowych, wszystko jedno – z Realem, czy z Chelsea? Który wykazuje się takim opanowaniem, taką koordynacją i taką techniką, zarówno obiegając Azplicuetę i dochodząc do długiego, przypominającego nieco podania Alderweirelda, zagrania Erica Diera, jak potem przyjmując piłkę i następnie przerzucając ją nad Caballero? Który odnajduje się później w polu karnym, jako pierwszy dopadając do piłki, przekładając ją – mimo gęstniejącego tłoku – z prawej na lewą nogę i strzelając trzeciego gola dla Tottenhamu? Jeśli pisze się o nim z powodów czysto sportowych, czyli pomijając wszystkie te symulacje i zwarcia z rywalami, i zostawiając na boku jego życie osobiste, podkreśla się zwykle zamiłowanie do sztuczek miłych dla oka – tych wszystkich zakładanych rywalom siatek czy zagrań piętą – ale dziś Mauricio Pochettino mówił, że jego największy talent polega na zaatakowaniu pola karnego z drugiej linii. O tym, jak Argentyńczyk prowadzi swoją młodą gwiazdkę, jak konsekwentnie ją wspiera na konferencjach prasowych po kolejnych żółtych kartkach za symulowanie, jak mobilizuje go mówiąc choćby, że uważa go za najlepszego 21-latka na świecie, można by napisać niejedno. Dziś Alli zagrał setny mecz w Premier League – spotkałem gdzieś statystykę, mówiącą, że w trakcie tych stu spotkań przyłożył się do sześćdziesięciu bramek dla Tottenhamu. Ciąg dalszy nastąpi.

O ileż przyjemniej niż o jednostkach mówić jednak o drużynie. Pochettino opowiadał po meczu, że w przerwie skupił się na znalezieniu piłkarzom lepszych pozycji – tak, żeby ściślej współpracowali, szybciej operowali piłką, byli nieco bardziej agresywni i lepiej przechodzili z fazy obrony do ataku (w tym punkcie w trakcie pierwszej połowy Chelsea niewątpliwie biła ich na głowę). Dobre to było: przejście Eriksena z lewej do środka, Lameli z prawej na szpicę, Allego z „dziesiątki” na lewą stronę i Sona ze szpicy na prawą; żeby wygrać, nie trzeba było wcale Harry’ego Kane’a. Mit, że mamy do czynienia z zespołem jednego piłkarza, runął już jakiś czas temu, ale dziś padły kolejne: o niezdobytym Stamford Bridge, o tym, że Tottenham ma kiepskie wyniki w meczach z bezpośrednimi rywalami, i że Alli jest w kiepskiej formie. Niby wiem, że z tą drużyną wszystko wydaje się możliwe, niemniej zaryzykuję to zdanie: wygląda na to, że trzeci rok z rzędu zagra w Lidze Mistrzów – w Anglii tylko Manchester City w tym czasie prezentuje podobną formę, a inwestycji obu drużyn nie sposób przecież porównać. On jest magikiem, ty wiesz, śpiewają kibice o Mauricio Pochettino i mają cholerną rację.

Tottenham jako La Máquina

A ponieważ wszystko mi się teraz kojarzy z piłką argentyńską, pomyślałem sobie po wczorajszych derbach, że gdyby tylko Tottenham był odrobinę skuteczniejszy, można by go ochrzcić mianem „La Máquina”, jak słynną drużynę River Plate z lat czterdziestych, której trzon tworzyła ofensywna piątka Muñoz, Moreno, Pedernera, Labruna i Loustau. W Tottenhamie wprawdzie ofensywna jest czwórka – Kane, Alli, Eriksen i Son, ale po pierwsze, w dzisiejszych czasach drużyny grają jednak w innym ustawieniu, po drugie, na ławce za północnolondyńską czwórką siada już Lamela (a doszedł jeszcze Lucas Moura), po trzecie – ważniejsza jest istota samego określenia. Drużyna jako sprawnie funkcjonujący mechanizm, zachwyt płynnością, z jaką się porusza i tym, jak wiele trybików musi się zazębić, by wszystko działało – dla mnie to jest istota sprawy. Niezwykła mobilność i wymienność pozycji, zarówno wtedy w Buenos Aires, jak dziś w Londynie. Plus może jeszcze towarzyszący tej grupie zawodników wizerunek – jak pisze Wilson – lustro, „w którym Argentyńczycy widzieli swój wyidealizowany autoportret: autoportret ludzi utalentowanych i sprytnych, bezczelnych i odważnych, eleganckich i genialnych, niekonwencjonalnych i żywiołowych, nawet jeśli czasami nieodpowiedzialnych”. Pasuje, jak ulał, także z tą nieodpowiedzialnością, której poświęciłem poprzedni wpis na blogu. Czytaj dalej

Dele Alli jako pibe

Powiedziałem sobie, że radykalnie ograniczę pisarstwo futbolowe do czasu, aż skończę tłumaczenie „Aniołów o brudnych twarzach”, ale tym razem nie zdzierżyłem, zwłaszcza że temat ściśle się łączy z tematyką przekładanej przeze mnie książki. Wpadam na chwilę, by zwrócić waszą uwagę na pewną fundamentalną różnicę kulturową, która ujawniła się w debacie po jednej z ostatnich wypowiedzi Mauricio Pochettino, tej mianowicie, w której mówił, że w piłce nożnej chodzi o to, żeby w taki czy inny sposób nabrać rywala. I że o to w gruncie rzeczy chodzi również w futbolowej taktyce: żeby zmylić przeciwnika, przykładowo udać, że zagra się w prawo, po czym zejść na lewo.

Rzecz w tym, że definicję „nabierania przeciwnika” trener Tottenhamu rozciąga na takie zachowania, jak niedawny nur Dele Alliego w polu karnym Liverpoolu. Pochettino nie kwestionuje, że mieliśmy w tym przypadku do czynienia z naruszeniem przepisów i godzi się z karą, którą nałożono na jego coraz bardziej kontrowersyjną gwiazdeczkę, przestrzega jednak przed nadmiernym skupieniem się na takich – jak to nazywa – detalach i przed zamienieniem sportu, który wszyscy kochamy, w sztywną strukturę. „Piłka nożna to kreatywny sport”, powiada, a przy okazji wbija szpilę moralizującym w tych dniach na całego Anglikom, przypominając, że podczas mundialu w 2002 r. sam padł ofiarą sztuczki Michaela Owena, który wymusił na sędzim jedenastkę, choć kontakt angielskiego napastnika z grającym wówczas na środku argentyńskiej obrony obecnym trenerem Tottenhamu, był minimalny. Czytaj dalej

Zupa z Anfield

Jurgen Klopp ma zupełną rację, krytykując ludzi, którzy jedząc zupę zajmują się głównie szukaniem w niej włosa. Są takie mecze, po których nie mają sensu rozważania na temat zaniku gry defensywnej, błędów popełnionych przez bramkarzy albo fatalnej polityki transferowej jednego z największych klubów świata, który choć forsy ma jak lodu, wciąż nie potrafi sobie sprawić porządnego golkipera. Są takie mecze, po których powiedzieć, że gole są przeceniane, byłoby niestosownością. Są takie mecze, które oglądasz po to, by wiedzieć, że zima nie będzie trwać wiecznie, a smog się w końcu rozwieje. I może jeszcze po to, by utwierdzić się w przekonaniu, że w piłce nożnej (jak w życiu?) musisz być odważnym, żeby coś osiągnąć. Że jeśli chcesz grać o wszystko, musisz podjąć ryzyko – nawet jeśli oznacza ono sprzedanie najlepszego piłkarza przed pojedynkiem tej rangi, albo dokonywanie w takim właśnie momencie zmiany bramkarza. Że nie możesz koncentrować się na przeszkadzaniu, wbijaniu kija w szprychy, czekaniu na błąd rywala. Czytaj dalej

Mourinho i moda

Włosy ma szlachetnie przyprószone siwizną. Jeszcze kilka sezonów i za zasługi dla tutejszego sportu dostanie pewnie Order Imperium Brytyjskiego. Stroje jego od lat należą do najdoskonalszych, choć z czasem mniej wśród nich tych pięknych szarych płaszczy z wełny i kosztownych, zawsze zbyt luźno zawiązanych krawatów, a więcej zwyczajnych klubowych kurtek i dresów; w tym roku wyznacza trendy zapinanymi pod szyją na zamek błyskawiczny sweterkami. Kiedy podpisywał kontrakt z Manchesterem United, paparazzi sfotografowali go z butelką zakupioną w jednej z najlepszych londyńskich enotek. Gdy niedawno udzielał wywiadu konserwatywnemu skądinąd dziennikowi, rozmowa była możliwa dzięki jednemu z jego głównych sponsorów, producentowi luksusowych zegarków (innym jest producent równie luksusowych samochodów…). Trochę dziwne, że wciąż udaje mu się zachować nobliwy wizerunek, mówimy przecież o jednym z największych przypadków knajactwa w świecie piłki nożnej.

Tak, oczywiście, macie rację. Czytacie tysiąc sto dwudziesty pierwszy tekst o tym, jak fatalny wpływ na dzisiejszy futbol ma José Mário dos Santos Félix Mourinho; nawet zdążyłem się już kiedyś przyznać, że zawsze, gdy chcę napisać coś nieprzyjemnego pod adresem trenera MU, używam wszystkich jego imion. Po jednym z ostatnich felietonów Barneya Ronaya, poświęconym w gruncie rzeczy sztuce powtórzenia, czuję się jednak zwolniony z konieczności tłumaczenia się z faktu, że znów mam zamiar o tym pisać. Zamiast tego chciałbym wyznać, iż wyobrażam go sobie czasem w remake’u „Niebezpiecznych związków”, obsadzonego w roli do cna zepsutego i kończącego marnie wicehrabiego de Valmonta, albo lepiej jeszcze – w jakimś filmie o podstarzałym Don Juanie, którego dawny urok się wyczerpał, wszystkie dotychczasowe sztuczki przestały działać i pozostaje mu jedynie coraz bardziej wściekłe podgryzanie młodszych i sprawniejszych rywali. Czytaj dalej

Jak hartował się Harry Kane

Nazywał się Lee James Barnard i nawet wyglądem trochę przypominał Harry’ego Edwarda Kane’a. Rocznik 1984, czyli o dziewięć lat starszy od dzisiejszego rekordzisty, do Tottenhamu trafił jako dziesięciolatek, a po tym, jak strzelał gola za golem w młodzieżówce i rezerwach Tottenhamu (w sezonie 2004/05 dziewiętnaście bramek w dwudziestu meczach) pojechał także z pierwszą drużyną na przedsezonowe tournée do Szwecji i strzelił gola już w pierwszym spotkaniu, w którym dostał szansę – pech chciał, że w kolejnym złamał obojczyk i wypadł na kilka tygodni, a okazja do gry w pierwszym składzie przepadła. Pamiętam mecz z Charltonem, w lutym 2006 roku, kiedy właśnie zdejmował bluzę, by pojawić się na boisku przy stanie 3:0 dla Tottenhamu, ale goście strzelili bramkę na 3:1 i ówczesny trener Martin Jol postanowił nie ryzykować – a potem Barnardowi przyplątała się kolejna kontuzja i kolejna przerwa. Zadebiutował w końcu, ale bramki nie strzelił, potem wszedł jeszcze raz i drugi, zatruł się lazanią wraz z dziewięcioma innymi kolegami przed pamiętnym meczem z West Hamem w ostatniej kolejce sezonu, złapał jeszcze jedną kontuzję, został wypożyczony do Crewe Alexandra, ale tam też dopadły go kłopoty ze zdrowiem, w sumie – jak to się mówi – nie spełnił oczekiwań i w 2008 roku, jako dwudziestoczterolatek, został sprzedany do Southend, potem zaś, wyjąwszy względnie udany epizod w drugoligowym wówczas Southamptonie, tułał się gdzieś (i wciąż się tuła) po boiskach angielskiej prowincji.

Czytaj dalej

Guardiola zdobywa Old Trafford

Nie jestem obiektywny. W sporze między futbolem proaktywnym i reaktywnym zawsze będę po stronie tego pierwszego, a w myśleniu o sposobach osiągania sukcesu nie będę nigdy abstrahował od wrażeń estetycznych. Oczywiście jestem świadom względności tych ostatnich; wiem, że są ludzie, dla których błyskawiczna kontra zawsze będzie piękniejsza od żeby nie wiem jak misternie konstruowanej akcji w ataku pozycyjnym, że żelazna dyscyplina w defensywie imponuje im bardziej niż pięć podań z pierwszej piłki w ofensywie, i że dewiza plus ratio quam vis nie będzie ich przekonywać tak długo, jak vis zapewniać będzie wyniki. Pisząc o derbach Manchesteru chcę więc po raz kolejny podkreślić coś, co dla stałych czytelników bloga jest pewnie jasne: mając do wyboru Guardiolę i Mourinho, wybieram Guardiolę. Czytaj dalej

Z kim przegrał Arsenal

Właściwie ten wpis powinien być jedną wielką tyradą przeciwko kulturze przesady, wszechobecnej w naszym życiu publicznym, w parlamencie, na portalach, w telewizji czy w mediach społecznościowych. Powinienem ją oskarżyć o odebranie nam języka, którym zwykliśmy opisywać rzeczywistość. Jeżeli bowiem absolutnie wszystko, o czym codziennie czytamy bądź słyszymy, jest albo szczytem żenady, albo historycznym wyczynem, jeżeli wszystko wymaga użycia wielkich liter albo wykrzykników, to jakie środki stylistyczne pozostają nam jeszcze do opowiedzenia o meczu takim jak wczorajszy pojedynek Arsenalu z Manchesterem United? Czy są w ogóle jeszcze dostępne nam przymiotniki do opisania postawy obrońców gospodarzy przy pierwszych dwóch golach dla gości? A zrywu dążących do odrobienia strat Kanonierów? Wyczynów Davida de Gei, o którym wypadałoby powiedzieć, że widziało się taki bramkarski trans zaledwie kilka razy w życiu, gdyby nie odzywający się natychmiast głos wewnętrznego cenzora, który na podobne zdania natrafia co weekend?

Koncertu de Gei szkoda szczególnie. Policzył ktoś, że w trakcie całego meczu Arsenal oddał 33 strzały, co w starciu z drużyną z czołówki jest statystyką (hmmm, jakiego by tu przymiotnika użyć…) niecodzienną, zwłaszcza że rywal w tym czasie strzelał zaledwie cztery razy. Policzył ktoś, że hiszpański bramkarz zatrzymał podopiecznych Arsene’a Wengera aż czternastokrotnie, wyrównując w ten sposób ligowy rekord. Jeszcze jeden paradoks autsajderskiego fachu, o którym pisałem paręnaście dni temu na łamach „Tygodnika Powszechnego” przy okazji łez Gianluigiego Buffona: popis bramkarza Manchesteru United nie zdarzył się w finale mistrzostw świata czy w finale Ligi Mistrzów, nie zdarzył się nawet w meczu rozstrzygającym o mistrzostwie kraju. De Gea nie obronił karnego, nie tańczył na linii, jak – powiedzmy – Jerzy Dudek, który w Stambule przed dogrywką nie zachowywał się bynajmniej fantastycznie (pamiętacie, jak po jednej z akcji wrzeszczał na niego Jamie Carragher?), ot, była to zwyczajna kolejka ligowa w sobotni wieczór, spotkanie wicelidera tabeli z zespołem zajmującym w niej do wczoraj miejsce czwarte. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że niedługo zostanie zapomniany.

A przecież to prawda: na opisywanie wczorajszych wyczynów hiszpańskiego bramkarza brakuje przymiotników. Jak, do cholery, zdążył opaść na ziemię, by prawą ręką zatrzymać uderzenie Lacazette’a z pięćdziesiątej szóstej minuty, kiedy nawet ruch nogą w kierunku piłki – choć noga była bliżej – wydawał się niemożliwy do zrobienia? Jak zdążył się z niej poderwać, by zatrzymać jeszcze dobitkę Sancheza? Obrony strzałów z dystansu z pierwszej połowy możemy pominąć milczeniem, choć do tej pory mam w uszach głuche uderzenie piłki, odbijającej się od jego rękawicy, jakby to była cegła, a nie ludzka dłoń w jakiejś osłonie z tworzywa sztucznego, ale jak skomentować refleks, z jakim wypychał niemal zza linii piłkę przypadkowo odbitą od Lukaku? Jak oddać chwilę, w której zasłaniał sobą bramkę przed znajdującym się o metr od niej Lacazettem, jak zbijał piłkę na poprzeczkę, a potem jak podnosił się i upadał na zmianę w następnych sekundach, bo Arsenal ani myślał przerwać swojego szturmu? Jak wyciągał nogę naprzeciwko piłki kopniętej przez Sancheza, jak zatrzymywał strzał Iwobiego? Czytaj dalej