Archiwum kategorii: Soul of football

Światło bramki

No to się wydało. O miłości do piłki i innych demonach – aluzja do Pilcha nieprzypadkowa, bo ostatnie rozdziały książki są poświęcone jego odejściu, piłce czasów pandemii i czekaniu na Euro. Choć przede wszystkim zamyśliłem „Światło bramki” jako wyznanie wiary w futbol, który wcale nie musi być okrutny i w którym ostatecznie nie liczą się pieniądze, transfery, a nawet… wyrafinowana taktyka czy wygrane mecze.

Mamy tu niemałą kolekcję bohaterów (Cruyff, Maradona, Messi, Ronaldo, Lewandowski, Guardiola, Bielsa, Klopp, Wenger, Ferguson i wielu innych), mamy też jednego jednego antybohatera i nie będzie nagrody za prawidłową odpowiedź, kto się nim okaże. Mamy polemikę z tymi, którzy z rozmaitych powodów futbolem gardzą i mamy próbę przekonania ich, że można o piłce mówić językiem przynależnym na codzień rozmowom o literaturze, filmie czy teatrze. Przede wszystkim jednak mamy tu opowieść o wielkich prawdach, jakie ten sport wciąż potrafi mówić – opowieść adresowaną w związku z tym nie tylko do kibiców i, oczywiście, nie tylko do mężczyzn.

Wydawca mówi, że to książka o ludziach szukających w piłce absolutu, o doświadczeniu wspólnoty na trybunach i na boisku, o sile podnoszenia się po porażkach, o odwadze odnajdywania nowych rozwiązań i o tym, że cuda naprawdę się zdarzają. Ja bym dodał jeszcze, że jest to także opowieść o wielkich meczach, z których ten, do którego odsyła fotografia na okładce, wciąż pozostaje dla mnie wspomnieniem najdroższym. Jak widać: jest to także opowieść osobista.

Data premiery „Światła bramki” to 2 czerwca, a więc tuż przed Euro. Wtedy książka ukaże się w księgarniach w całej Polsce, ale już dziś można ją zamawiać z doprawdy gigantycznym rabatem w przedsprzedaży na Empik.com lub w księgarni Znaku

Agnelli, zreformuj sam siebie

No i teraz sami powiedzcie, czy piłka nożna nie ma w sobie jakiejś przedziwnej zdolności samoobrony? Przecież historia wczorajszego odpadnięcia Juventusu z Ligi Mistrzów jest tak dobra, że gdyby nie zdarzyła się naprawdę, należałoby właściwie ją wymyślić.

Nie chodzi tylko o to, że oglądaliśmy tak zwane kapitalne widowisko, z czerwoną kartką, gradem bramek, słupków i poprzeczek oraz pełną emocji dogrywką (ktoś tu narzekał niedawno, że pandemicznego futbolu nie da się oglądać?). Nie chodzi też tylko o wieńczący to wszystko sukces drużyny skazywanej na pożarcie, której twarzą był w dodatku pewien 38-letni i mocno w przeszłości kontrowersyjny weteran. Chodzi także o podtekst, związany z faktem, że zaledwie kilkanaście godzin przed tym spotkaniem usłyszeliśmy o planach reformy Champions League, których twarzą jest właśnie prezydent Juventusu Andrea Agnelli. Zwiększenie liczby występujących w tych rozgrywkach drużyn do 36, likwidacja nudnej rzekomo fazy grupowej, a zamiast tego konieczność rozgrywania przez wszystkie zespoły 10 meczów z różnymi przeciwnikami (5 u siebie, 5 na wyjeździe, każdy z rywali miałby reprezentować inny poziom, co determinowałby ranking UEFA), następnie zaś faza pucharowa – to propozycja podstawowa, i ma swoje zalety, z których najważniejszą wydaje się oddalenie groźby powstania superligi. W tle są jednak pytania o sposób rozdziału tych dodatkowych miejsc i związane z tym przywileje superklubów, którym akurat źle się wiedzie (przedsiębiorstwa „Liga Mistrzów”, wedle tej logiki, nie stać na zbyt wczesne odpadnięcie, nie mówiąc już o nieobecności, giganta w typie Realu czy Barcelony), albo o wprowadzenie zakazu transferów między nimi i wzmacnianie się wyłącznie kosztem słabszych. W tle jest również rzekoma konieczność dostosowania się organizatora rozgrywek do trendu, w którym większość młodych fanów kibicuje (czy można to w ogóle nazwać kibicowaniem?) nie poszczególnym klubom, a kilku największym supergwiazdom futbolu.

No więc proszę bardzo: prezydent Agnelli sprowadził przed trzema laty do Juventusu supergwiazdę i uczynił trenerem Juventusu inną supergwiazdę, i co? Logika biznesowa tych posunięć wydawała się niezaprzeczalna, problem w tym, że nie zagwarantowała sukcesu sportowego. Horrendalne pieniądze, jakie dostaje Cristiano Ronaldo (i jakie za niego zapłacono), wciąż przynoszą, owszem, grad ligowych bramek, z których niektóre są zaiste przecudnej urody, ale w Lidze Mistrzów za jego pobytu w Turynie klub nie przebił się wyżej niż ćwierćfinał, dając się ogrywać maluczkim nie tylko z perspektywy Agnellego Ajaksowi, Lyonowi i Porto; wczoraj zresztą stojący w murze gwiazdor odwrócił się tyłem przy rzucie wolnym Oliveiry w 115. minucie, a piłka przeleciała mu między nogami, zaskakując Wojciecha Szczęsnego. Świetny wizerunek, jakim przez lata zasłużenie cieszył się Andrea Pirlo, nie zrobił wrażenia nie tylko przy ujściu Duero do Atlantyku – także w Serie A wygląda na to, że mistrzostwo kraju sprzątnie mu sprzed nosa fachowiec Conte.

Morałów z tej historii jest całkiem sporo, a najważniejszy wydaje się taki, że niezależnie od wszystkich biznesowych koncepcji, maluczkim wciąż chce się bardziej. Niemłodzi fani Juventusu cierpią, patrząc na kolejny chudy rok i tęskniąc za niedawnymi przecież czasami, w których Massimiliano Allegri seryjnie zdobywał mistrzostwo Włoch i dwukrotnie awansował do finału Champions League. Tak zwani widzowie neutralni? Nie dość, że obejrzeli wczoraj świetny mecz, zakończony zwycięstwem lepszej drużyny, to jeszcze mieli satysfakcję, że Dawid pokonał Goliata, a teraz mogą sobie powtarzać żart współpracownika „Blizzarda” Larsa Silverstena, który napisał na Twitterze, że nową propozycją Andrei Agnellego na ulepszenie formatu Ligi Mistrzów będzie unieważnienie zasady, iż gole strzelone na wyjeździe w dogrywce są rozstrzygające, podobnie jak rzuty wolne z dystansu i generalnie udział drużyn z Portugalii.

Tylko, cholera jasna: czy Silversten naprawdę żartował?

Najpiękniejszy mecz w roku

W tym meczu nie było przegranych, nawet jeśli ostatecznie Tottenham łatwo awansował do czwartej rundy Pucharu Anglii, a Marine AFC zakończyło swoją przygodę z tymi rozgrywkami – przygodę trwającą zresztą od sierpnia i obejmującą, licząc pojedynek z zespołem José Mourinho, aż osiem spotkań (z kronikarskiego obowiązku napiszę, że wcześniej wygrall z Barnoldswick Town, Frickley Athletic, Runcorn Linnets, Nantwich Town, Chester, Colchester United i Havant and Waterlooville; to po zwycięstwie nad tym ostatnim zespołem obchodzącego urodziny bramkarza Marine Bayleigha Passanta sfotografowano jeszcze w stroju sportowym, jak wraca z pobliskiego sklepu z siatką piwa dla radujących się kolegów). Przegranych nie było, bo ze względu na podkreślaną nieustannie przez wszystkie media różnicę między tymi zespołami – Marine grają w amatorskiej ósmej lidze, od Tottenhamu w ligowej drabince dzieli ją 160 miejsc – innego wyniku niż łatwe zwycięstwo gości raczej nie można się było spodziewać, nawet jeśli w dwudziestej minucie i przy stanie 0:0 pracujący na co dzień jako hydraulik Neil Kegni postraszył ich trafieniem w poprzeczkę bramki Joe Harta. W drużynie gości najwięcej wygrali oczywiście Vinicius, jako autor hat-tricka, Alfie Devine, jako najmłodszy debiutant i najmłodszy strzelec w dziejach klubu, i chyba jednak także główny reżyser gry gości w pierwszej połowie Dele Alli, nawet jeśli i tym razem Jose Mourinho pozwolił mu grać niewiele dłużej niż godzinę. O gościach jednak nie ma sensu pisać wiele więcej: przyjechali, zobaczyli (np. bar, który w czasach przed lockdownem można było wynająć na rodzinne przyjęcie, z ochroną i didżejem za marne 160 funtów, a który ze względu na największą powierzchnię gospodarze uprzejmie odstąpili im na szatnię), zwyciężyli i czekają na losowanie kolejnej rundy.

Tak, prawdziwy sens odnajduję w pisaniu o zwycięstwie Marine AFC. Zwycięstwie przede wszystkim finansowym: kilkaset tysięcy funtów od telewizji, od kibiców, którzy zapłacili za wirtualny bilet na to spotkanie (było ich dobrze ponad 30 tysięcy, z czego wielu związanych z Tottenhamem – swój bilet, będący zarazem losem w loterii, w której główną wygraną jest możliwość poprowadzenia Marine w jednym ze spotkań, kupił też José Mourinho), od sponsorów wreszcie, wśród których była fundacja Jamiego Carraghera i portal The Athletic, pozwoli myśleć o przyszłości klubu optymistycznie, zwłaszcza że w czasach pandemii drużyny z niskich poziomów rozgrywkowych mają się naprawdę kiepsko. Zarząd Marine szacuje, że mniej więcej tyle stracił w trakcie epidemii, lockdownu i zawieszenia rozgrywek (mimo iż w budżecie klubowym pensje pracujących na co dzień w innych zawodach piłkarzy wynoszą raptem 100-300 funtów tygodniowo).

Gdyby jednak tylko o pieniądze chodziło, nie byłoby tak naprawdę o czym pisać – zresztą zaangażowanie Marine AFC w pomoc swoim najstarszym kibicom podczas pandemii pokazuje, że klub myśli raczej o dzieleniu się tym, co ma, niż o zarabianiu. Wylosowanie giganta z Premier League było dla występujących w zespole z Crosby pracowników fabryki samochodów, śmieciarzy czy wuefistów przygodą życia – przygodą, która nie ograniczyła się do niepowtarzalnej szansy biegania przez kilkadziesiąt minut po tym samym boisku, co Gareth Bale, Joe Hart, Toby Alderweireld czy Moussa Sissoko albo otrzymania od nich koszulek na pamiątkę (z powodu przepisów COVID-owych wymiana trykotów po spotkaniu była niemożliwa, ale goście zadbali, by gospodarze dostali je z zachowaniem protokołu bezpieczeństwa). Zanim zmierzyli się z Tottenhamem, piłkarze Marine AFC mogli trenować na obiektach potentatów z sąsiedztwa, Evertonu i Liverpoolu, bo murawę ich stadionu trzeba było oszczędzać, a inne lokalne obiekty były albo zamknięte z powodu lockdownu, albo nie nadawały się do gry z powodu mrozu; ich rozgrywki ligowe są rzecz jasna zawieszone z powodu pandemii. Analitycy Liverpoolu, przygotowali dla amatorów z ósmej ligi dossier na temat rywala. O życzeniach powodzenia, płynących ze strony mieszkającego w Crosby Carlo Ancelottiego, sir Kenny’ego Dalglisha czy wspomnianego już Jamiego Carraghera nie wspominam: to, że w Anglii ogląda się mecze nie tylko tych największych, ale także drużyn z okolicy, jest przecież normą i dzisiejsze spotkanie z Tottenhamem nie było bynajmniej pierwszym, w którym grze gospodarzy przyglądał się dawny obrońca Liverpoolu, a obecnie ekspert i komentator Sky Sports.

Ale wsparcie znanych i lubianych również nie kończy jeszcze tej historii. Przez dziewięćdziesiąt minut oczy milionów kibiców z całego świata naprawdę wpatrzone były w maleńki stadionik w Crosby. Przez dziewięćdziesiąt minut patrzyliśmy nie tylko, jak zawodnicy gospodarzy próbują grać swoją grę, a nie ograniczać się jedynie do patrzenia, jak piłka krąży między Allim, Mourą i młodym Harveyem White’em (ach, ta poprzeczka Kegniego…), ale też jak bawią się ich kibice – przynajmniej ci, którzy mogli wejść do graniczących z boiskiem przydomowych ogródków. Składaliśmy życzenia obchodzącej właśnie urodziny i popijającej szampana Deborze spod numeru 29 przy Rosset Road (numery domów są umieszczone na siatce, żeby było wiadomo, do których drzwi pukać po piłkę, jeśli wylądowała za płotem). Śmialiśmy się z chłopaka, który wytaszczył na daszek nie tylko butelkę piwa, ale także kartonową figurę Jurgena Kloppa. Sprawdzaliśmy, czy prezes Paul Leary (zasiadający w klubowym zarządzie od 1978 roku, czyli pamiętający jeszcze czasy trenera-rekordzisty Roly’ego Howarda, prowadzącego drużynę w aż 1975 spotkaniach) faktycznie uronił łzę wzruszenia. Żałowaliśmy, że więcej widzów nie mogło wejść na ten historyczny mecz – ale słyszeliśmy, że ci zza płotów robią, co mogą, puszczając z wystawionych do ogródka głośników choćby „Three Lions”, czyli pieśń o tym, jak futbol wraca do domu.

Puchar Anglii, a zwłaszcza jego trzecia runda, to rzeczywiście moment, w którym futbol wraca do domu. Gwiazdy Premier League wybiegają na amatorskie boiska, gdzie bynajmniej nie czeka ich łatwa przeprawa. Media opowiadają historie ludzi, którzy gdzieś z dala od celebryckiego zgiełku podtrzymują przy życiu wiarę w sport będący czymś więcej niż maszynka do zarabiania pieniędzy. A czasami pokazują coś jeszcze.

Miłośnicy i znawcy europejskiej rzeźby jeszcze pod koniec XX wieku widzieli w Muzeum Sztuki Współczesnej w Warszawie jego słynne „Pole”, najstarsi czytelnicy tego bloga mogą z kolei pamiętać wzmiankę o tym, jak sir Alex Ferguson wioząc kiedyś swoją drużynę na mecz z Newcastle zatrzymał się przy jego „Aniele północy”, ale przyznam, że dopiero robiąc przedmeczową prasówkę zorientowałem się, że kolejne z ważnych dzieł sir Antony’ego Gormleya, zatytułowane „Another Place”, ulokowane jest właśnie na plaży w Crosby. Mogliście widzieć tę grupę rozstawionych w pewnej odległości od siebie męskich postaci patrzących w stronę morza w co lepszych (czytaj: wyprodukowanych przez BBC) zapowiedziach tego spotkania, mogliście odwracać z niepokojem wzrok od nagich sylwetek, które – w zależności od pływów – stoją na twardym gruncie lub stopniowo zanurzają się w wodzie, mogliście myśleć z niepokojem, co właściwie ma oznaczać ów tytuł „Another Place” w zestawieniu z obrazem odwróconych od stałego lądu i zanurzających się coraz głębiej figur. Interpretacji rzeźby Gormleya jest wiele, ale mnie powiedziała, że czasami nie ma sensu szukać innych krain czy innego morza: że wygrywa się tu i teraz, dokładnie tak, jak to zrobili piłkarze Tottenham i Marine, oraz wszyscy oglądający ich kibice piłki nożnej 10 stycznia 2021.

Niebo i piekło Diego Maradony

„Ludzie muszą zrozumieć, że Maradona nie jest maszyną do uszczęśliwiania ich” – mówił o sobie, co charakterystyczne, używając trzeciej osoby, zmarły dziś w wieku 60 lat argentyński piłkarz i trener. Nie chcieliśmy tego słuchać.

Nie był najlepszym piłkarzem wszechczasów, ale był piłkarzem najbardziej kochanym i – co z miłością często idzie w parze – najbardziej nienawidzonym. Było w jego karierze mistrzostwo świata, które dał Argentynie w 1986 niemal jednoosobowo, był Puchar UEFA i dwa mistrzostwa kraju z Napoli – znów osiągnięte niemal jednoosobowo, bo przed i po jego pobycie w Neapolu klub z tego miasta ligi włoskiej nigdy nie wygrywał. Były wielkie mecze, wspaniałe bramki, jak ta po solowej akcji w meczu z Anglikami na mundialu w 1986 roku, kiedy w drodze przez boisko wyminął sześciu rywali, ale też gole, których nigdy nie chcielibyśmy zobaczyć, jak ten strzelony ręką w tym samym spotkaniu. Były spektakularne transfery i wielkie pieniądze, także – niestety – uzyskiwane z podejrzanych źródeł, bo w okresie gry we Włoszech stał się Diego Maradona ulubieńcem Camorry. Była afera dopingowa i dyskwalifikacja na mundialu w 1994 roku, było uzależnienie od narkotyków, ale były też heroiczne wysiłki, by stale i wciąż wracać na boisko, a tam dawać udręczonym wojną domową i gospodarczym krachem rodakom, podobnie zresztą jak mieszkańcom południowych Włoch, choć trochę radości.

Zawsze, gdy o nim myślę, przypomina mi się okładka argentyńskiego czasopisma dla dzieci „Biliken”, z 1919 r., którą opisywał w historii tamtejszego futbolu Jonathan Wilson. Wbrew stereotypom o takich publikacjach, zwłaszcza sprzed wieku, nie umieszczono na niej grzecznego chłopca w marynarskim mundurku, lecz niemiłosiernie ubrudzonego i poobijanego urwisa ze szmacianką. Urwis ten, nazywany nad La Platą pibe, to cały Maradona (a piłkarzy jego pokroju było w Argentynie dużo więcej): chłopak z marginesu, idący przez życie z mieszaniną uroku i przebiegłości. Chłopak, który gry w piłkę nauczył się na potreros, nierównych miejskich placach, i w związku z tym zmuszony był do polegania bardziej na technicznych umiejętnościach i sprycie, niż na zdolności do niestrudzonego biegania po wielkim polu trawy. I którego cały otaczający go świat, inwestujący w jego talent nadzieje na poprawę własnego losu („Ten chłopiec wybawi nas wszystkich”, powiedział matce Maradony jeden z jego pierwszych trenerów), zwalniał od odpowiedzialności od wszystkiego poza futbolem i niemal zachęcał, by nigdy nie dorosnął. Viveza, chytrość, będąca narzędziem biedaków w nierównym boju z możnymi tego świata, zawsze dopuszczała rozmaite sztuczki – i podejrzewam, że będący skądinąd fanem futbolu papież Franciszek jako biskup Buenos Aires rozgrzeszał znacznie poważniejsze jej przejawy niż ręka w meczu z Anglikami.

Ale kiedy myślę o Maradonie, przypominam sobie także inny epizod, opisany przez Jimmy’ego Burnsa w biografii piłkarza, zatytułowanej, a jakże, „Ręka Boga”. Urodzony w slumsach południowych przedmieść Buenos Aires, mieszkający w ruderze bez bieżącej wody i elektryczności chłopczyk pewnej nocy wpadł do szamba. Po wielu latach, zmagając się z depresją i niewiarą w siebie, uznał to wydarzenie za symboliczne: „Diegito, trzymaj głowę ponad gównem” – krzyczał doń wówczas pędzący mu na ratunek stryj, więc przez całe życie próbował to robić, uparcie dźwigając się z kolejnych upadków.

Ze swojego pochodzenia był zresztą zawsze dumny; sam mówił o sobie cabecita negra – czarna główka, co było określeniem potomka włoskich imigrantów i Guaranich, wyrobników z najniższych warstw argentyńskiego społeczeństwa. Jako dziecko sam stał się wyrobnikiem: żeby zarobić trochę pieniędzy zbierał złom i folię z paczek po papierosach albo usłużnie otwierał zamożniejszym od niego drzwi do taksówek. Kiedy zaczął trenować w bardziej profesjonalnym otoczeniu – bo wcześniej faktycznie futbolówka towarzyszyła mu na ulicach i placach, a po drodze do szkoły potrafił podbijać pomarańczę, kulę ze zmiętej gazety albo kłąb szmat, nie upuszczając ich nawet, gdy przechodził przez most nad torami – szybko zrobiono zeń maskotkę do zabawiania publiczności w przerwie meczów dorosłych drużyn.

Szybko jednak zaczęto mu również podawać zastrzyki i tabletki wspierające wzrost. „Od najmłodszych lat – pisze Wilson – Maradona oswajał się z myśleniem, że przyjmowanie rozmaitych specyfików jest dla sportowca czymś normalnym i naturalnym”. W dniu jego przedwczesnej śmierci trudno nie myśleć także o tym, jak nieludzko był eksploatowany: nie miał jeszcze dwudziestu lat, a rozegrał już ponad dwieście spotkań w lidze argentyńskiej, nieustannie borykając się z kontuzją uda i regularnie przyjmując środki przeciwbólowe; jego ówczesny klub, Boca Juniors, był tak silnie uzależniony finansowo od kibiców domagających się oglądania młodego wirtuoza na boisku, że ten musiał grać bez względu na to, jak niszczyło to jego organizm. W argentyńskiej prasie z początku lat 80. nie brakowało wypowiedzi Maradony, w których wręcz błagał o przerwę, która dałaby mu zdolność do cieszenia się piłką, a w jednej z nich wydaje mi się zawierać sekret naszego stosunku do takich jak on – geniuszy, którzy nie rodzą się przecież wyłącznie w świecie futbolu.

„Ludzie muszą zrozumieć – mówił na łamach nieistniejącego już czasopisma „El Grafico” – że ten cały Maradona nie jest maszyną do uszczęśliwiania ich. I że nie jest maszyną do rozdawania uśmiechów i całusów. Jest zwykłym człowiekiem, normalnym, chodzącym po ziemi, któremu, owszem, zdarza się czasem zrobić coś, co daje ludziom radość i co daje radość także jemu. Problem w tym, że ludzie myślą inaczej, zwłaszcza jeśli Maradonie czasem coś się nie uda albo jeśli zagra jeden czy nawet dziesięć słabszych meczów. Dlaczego nie mogą mu tego wybaczyć? Czasami, żeby rozpętało się piekło, wystarczy jedno spotkanie, w którym Maradona wypada gorzej albo w którym nie zdobywa bramki”.

Oczywiście nie chcę powiedzieć, że przekleństwem Maradony było to, że z niewiarygodną lekkością zdobywał piękne bramki (jednym z paradoksów towarzyszących uwielbieniu, jakim był obdarzany, było zresztą i to, że można pytać, czy swego talentu nie roztrwonił: naprawdę wielką formę prezentował tylko przez kilka sezonów i gdyby zestawić go z będącym od kilkunastu lat na szczycie innym wielkim Argentyńczykiem, Leo Messim, porównanie musiałoby wypaść na korzyść obecnego gracza Barcelony). Chodzi mi raczej o tę ciążącą mu świadomość, ile oczekiwań i nadziei zainwestowały w niego miliony fanów futbolu, nie tylko przecież z udręczonej ojczyzny, która właśnie ogłosiła żałobę narodową i która pewnie pożegnać go jeszcze uroczyściej niż Evitę Peron. W ostatnich dniach nad jego domem unosiły się drony, a wokół kłębił się tłum dziennikarzy, tyleż patetycznie, co fałszywie apelujących o uszanowanie jego prywatności. Teraz, kiedy umarł, trudno nie myśleć o tym, że to nie Maradona był niedojrzały, tylko świat, w którym przyszło mu żyć.

Syzyfowe kibicowanie

I znów jestem w tym miejscu. Mój głaz, który jeszcze chwilę temu wydawał się tak blisko szczytu, z łoskotem runął w dół, a ja zsunąłem się za nim powoli i ostrożnie, dałem odpocząć zmęczonym rękom, ba: rozejrzałem się trochę po okolicy i nawet przez jakiś czas udawało mi się nie myśleć o tym, że już za trzy tygodnie, dwa, tydzień, znów będę musiał go pchać, teraz jednak widzę, że nie ma rady: trzeba zakasać rękawy i kolejny raz ruszyć pod górę. „Syzyf musiał być kibicem piłkarskim”, myślę sobie przed rozpoczęciem kolejnego sezonu, inaczej nie dałby rady wykrzesać z siebie tyle wiary i nadziei, że coś, co tyle razy kończyło się fiaskiem, teraz się uda, zwłaszcza że dla każdego patrzącego z boku wydaje się oczywiste, iż w tym akurat podejściu będzie mu jeszcze trudniej niż w poprzednich.

Ważne zastrzeżenie: nie mówimy tu o odważnym stanięciu oko w oko z rzeczywistością. Mówimy raczej o wszystkich obronnych mechanizmach zaprzeczeń i wyparć, tłumień i projekcji, czy jakich tam jeszcze pojęć uczniowie Freuda zechcieliby użyć w opisie podobnych sytuacji. Być może dlatego najbardziej lubię ów moment przed rozpoczęciem sezonu, że osiągnięcie celu wydaje się jeszcze możliwe. Że jeszcze mogę się łudzić nadzieją na dokonanie kolejnych doskonałych transferów, które odmienią przyszarzałe nieco oblicze drużyny – wśród fantazji szczególnie oderwanych od rzeczywistości należałoby wymienić te związane z powrotem zawodników, którym kiedyś świetnie się wiodło w moim klubie i którzy mieliby teraz przeżyć w nim cudowne odrodzenie po bieżących niepowodzeniach (Bale, Eriksen; doprawdy szkoda, że van der Vaart czy Berbatow nie grają już w piłkę…). Że mogę wierzyć, że ścięgna Kane’a w sezonie 2020/21 dłużej wytrzymają obciążenia, którym są poddawane, i że zdrowie będzie dopisywać także innym zawodnikom, np. Lameli czy Dierowi. Że w drugim sezonie pokażą pełnię swoich możliwości ci, którzy w pierwszym mieli problemy z adaptacją (Ndombele), łapali stanowczo zbyt wiele kontuzji (Lo Celso) albo nie wydawali się jeszcze gotowi na udźwignięcie presji (Sessegnon). Że ustabilizuje w końcu formę Dele Alli, w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy raczej odcinający kupony od fenomenalnego początku kariery (w serialu Amazonu kazanie, jakie palnął mu Mourinho, należy akurat do najlepszych fragmentów…). Że Son i Bergwijn, a jeśli zajdzie potrzeba – Moura, uzupełniać będą swoją szybkością i skutecznością ofensywny kwartet, którego faktycznie niejedna drużyna Premier League mogłaby Tottenhamowi pozazdrościć. Że zatrudniony przez klub w ubiegłym roku, od paru już lat coraz bardziej przypominający taktycznego dinozaura trener również przeżyje cudowną metamorfozę, np. pod wpływem swojego młodego asystenta Joao Sacramento, albo dzięki doświadczeniom, jakie wyniósł w starciu Ligi Mistrzów z Julianem Nagelsmannem; że porzuci nagle reaktywny futbol, zacznie odważnie myśleć o grze pressingiem i błyskawicznych przejściach z obrony do ataku – i że nie utraci przy tym owej cechującej go od zawsze żądzy wygrywania. Że defensywa wreszcie będzie szczelniejsza, zwłaszcza przy stałych fragmentach. Że sprowadzony z Southamptonu Hojbjerg okaże się liderem drugiej linii i będzie podrywał kolegów do walki o odbiór piłki. Że wraz z równie, a właściwie bardziej rutynowanymi Dohertym i Hartem, Duńczyk sprawi, że Tottenham zdoła wreszcie zerwać ze stereotypem tych miłych i fajnych chłopców, którzy wciąż są zdolni załamać się pod silniejszą presją. Że udane zakupy bezpośrednich rywali o miejsce w pierwszej czwórce – zwłaszcza Chelsea, ale też Arsenalu czy Evertonu – nie odpalą od razu. Że…

Długo jeszcze mógłbym kontynuować tę wyliczankę: w zaklinaniu rzeczywistości kibic piłkarski jest naprawdę mistrzem. Oglądając przedsezonowe sparingi będzie się zachwycał każdym udanym zagraniem sprawdzanych wówczas nastolatków, niepomny lekcji, jakie przechodzili ich poprzednicy: że taki Harry Winks nie przebił jednak sufitu swoich możliwości, a Oliver Skipp zamiast wywalczyć sobie miejsce w pierwszym składzie poszedł na wypożyczenie do niższej ligi. Będzie łowił echa trenerskich okrzyków, chyba faktycznie zachęcających drużynę do podejścia wyżej i gry pressingiem. Będzie się uczepiał pojedynczych zdań Mourinho z przedsezonowych konferencji, a choćby i z serialu „All or Nothing”, z których wynikałoby, że Tottenham nie jest jego ostatnim europejskim przystankiem przed nieuniknionym osunięciem się w lukratywną emeryturę w Chinach czy na Półwyspie Arabskim; że ambicja w Portugalczyku wciąż się jeszcze nie wypaliła. Będzie doceniał kunszt, z jakim szkoleniowiec ów odwraca narrację wokół trudności ze sprowadzeniem napastnika, który miałby być tylko zmiennikiem Harry’ego Kane’a: po pierwsze (powiedział wczoraj Mourinho), wcale nie jest powiedziane, że taki napastnik nie mógłby grać z Harrym, a po drugie, jeśli ktokolwiek ma wątpliwości, czy przechodzić do Tottenhamu, to nie jest tak, że on nie chce: to JA go nie chcę.

Ale ów kibic będzie też odpychał od siebie narastającą z odcinka na odcinek filmu Amazonu natrętną myśl, że w kwestii zatrudnienia nowego szkoleniowca prezesa zawiódł jego legendarny zmysł analityczny: że kiedy Tottenham był jeszcze średnim i aspirującym klubem, a Mourinho przechodził z Porto do Chelsea albo zaczynał pracę z Interem, to dla Daniela Levy’ego wynajęcie Portugalczyka musiało być największym marzeniem i że teraz zdołał je w końcu spełnić, nie zauważając jednak, że legenda tamtej nieosiągalnej wówczas trenerskiej gwiazdy doznała potężnego uszczerbku. Z tego, jak Levy spogląda na Mourinho w serialu „All or Nothing” (np. kiedy trener opowiada prezesowi, że w trakcie pracy z Manchesterem United dostał od Aleksa Fergusona tylko jedną radę: „Kup Delego”) mógłby właściwie powstać niejeden miłosny mem, kilka razy miałem też wrażenie, że to Mourinho kończy ich rozmowy i właściwie wyprasza Levy’ego ze swojego gabinetu. Przecież jeśli już zdecydował się na zwolnienie Pochettino, prezes Tottenhamu – klubu z pierwszej dziesiątki najbogatszych, klubu, grającego na jednym z najpiękniejszych stadionów świata, klubu, który dopiero co wystąpił w finale Ligi Mistrzów – mógł śmiało myśleć o kimś, kto symbolizuje przyszłość futbolu, a nie jest tej dyscypliny upadłym aniołem. Jak bardzo trzeba oderwać się od realiów, żeby jesienią 2019 roku mówić do kamery, że José Mourinho jest jednym z dwóch najlepszych trenerów świata?

Ech, zostawmy to lepiej. Zostawmy to, bo wciąż jeszcze trwa ów najlepszy czas w kibicowskim życiorysie: czas, w którym na razie nic się nie zaczęło i o wszystkim można marzyć. Czas, w którym leżący przed nami głaz wydaje się całkiem poręczny, a góra niezbyt wysoka. W którym Lloris i Son mają w indeksie FIFA tyle samo punktów, co Aubameyang, Kane jest jeszcze oczko wyżej, i nawet Aldeweirelda, który zdaje się skazany na rolę rezerwowego, ceni się równie wysoko jak Thiago Alcantarę. W którym pamięta się, że w swoim drugim sezonie we wszystkich dotychczasowych klubach Mourinho zawsze coś wygrywał, a z reguły było to, ekhem, mistrzostwo kraju – i że nawet w tym pierwszym, bez przepracowanego z drużyną okresu przygotowawczego, po objęciu jej w głębokim kryzysie, naciułał tyle punktów, że gdyby brać pod uwagę tylko mecze, w których to on prowadził Tottenham, skończyliby rozgrywki na czwartym miejscu. W którym Lloris broni karnego Gundogana, Son przez całe boisko szarżuje na bramkę Brighton, Dele i Bergwijn prezentują do kamery swoje pokręcone cieszynki i nawet Sissoko od wielkiego dzwonu potrafi trafić w bramkę. W którym w gruncie rzeczy nie można się doczekać, żeby móc wreszcie schylić się po głaz i puścić się pędem w górę podnoszącego się powoli zbocza.

Zobaczycie: za rok, po miesiącach upokorzeń, rozczarowań i frustracji, będę pisał z równie wielkim entuzjazmem.

Kopalnia

Musiało to być ze siedem lat temu, jak ten czas szybko leci. Bodaj, czy Wisła nie grała jakiegoś meczu, na który przyjechali, a może to była reprezentacja, dość powiedzieć, że nagle przyszło do redakcji dwóch facetów, jeden łysy i wytatuowany, za to drugi długowłosy, i odniosłem wrażenie, że nasza sekretarka była dość zaniepokojona faktem, kiedy zapytali akurat o mnie. Poszliśmy na kawę do „Prowincji”, gdzie powiedzieli, że chcą wydawać pismo o piłce, takie niedoraźne i z długimi tekstami, a potem nie dość, że zapytali, czy może miałbym ochotę napisać do niego jakiś tekst, to jeszcze zaproponowali temat, i to w dodatku taki, którym nigdy się wcześniej nie zajmowałem: Złotą Jedenastkę (potem zresztą Marek Wawrzynowski dowoził mi jeszcze roczniki starych gazet i książki, żebym miał łatwiej). A później wszystko było już frajdą – gdyby mi przyszło wymienić teksty, przy których pisaniu miałem w życiu najwięcej radości, w pierwszej szóstce byłyby ze trzy artykuły do „Kopalni” – i wdzięcznością: że jest takie miejsce i że powstało wokół niego takie środowisko.

W podzielonym świecie medialnym nie ma wielu miejsc, które skupiałyby dziennikarki i dziennikarzy współpracujących na codzień z pismami lewicowo-liberalnymi i prawicowo-konserwatywnymi, dziennikarki i dziennikarzy z portali czy stacji ostro ze sobą rywalizujących, dziennikarki i dziennikarzy żyjących z pióra, ale też z gadania i pokazywania twarzy, dziennikarki i dziennikarzy niezajmujących się bynajmniej tylko piłką nożną albo w ogóle nieuważających się za sportowych, weźmy na przykład Wojtka Jagielskiego, i które jeszcze zapraszałyby autorów takich jak Marek Bieńczyk, owszem: parających się pisaniem, ale zazwyczaj o sprawach dalece poważniejszych niż jakiś tam futbol.

Nie wiem, co w istnieniu „Kopalni” sprawia mi większą przyjemność. To, że do tego stopnia mogę bawić się formą przy pisaniu i to, że mój tekst będzie potem tak obłędnie zilustrowany, czy może to, w jakim towarzystwie spotkam swoje nazwisko. To, że są tu nestorzy, jak Stefan Szczepłek, czy że są tu ludzie, którzy z roku na rok z młodych obiecujących stają się gwiazdami tego zawodu, jak Michał Trela. To, że jak już Paweł Wilkowicz napisze swój tekst o Cruyffie, można mieć pewność, że po polsku lepszego nigdy nie będzie, czy to, że jak już Leszek Jarosz albo Piotr Żelazny przeprowadzą swoje dziennikarskie i historyczne śledztwa, ani przez chwilę nie będą wątpić, że warto angażować tyle pracy i pasji w coś, co znajdzie miejsce w wydawnictwie tak w sumie niszowym (Żelazny o dopingu w reprezentacji olimpijskiej Janusza Wójcika pisał 9 miesięcy). A może to, że jak już się wreszcie spotkamy i napijemy piwa, zaniknie podział między autorami a czytelnikami, bo gdzieś tam na końcu w przeżywaniu piłki nożnej każdy z nas zamienia się przecież w tego zachwyconego wygraną lub spłakanego po porażce (najnowszy numer „Kopalni” jest właśnie o niej) dzieciaka?

„>>Kopalnia<< to dla mnie projekt życia”, powiedział ostatnio spiritus movens przedsięwzięcia, Piotr Żelazny. Trzymam za niego kciuki, nie tylko dlatego, że mam silne poczucie, że dzięki niemu medialny świat stał się odrobinę lepszy. Także dlatego, że wymyślił mi taki temat do szóstego numeru, że się nie mogę doczekać, aż zobaczę go w druku.

Futbol w sensie ścisłym

Opowieści Jerzego Pilcha o piłce nożnej były opowieściami o apokalipsie. Albo o stworzeniu świata. W końcu jeśli mówimy o futbolu, to przecież na jedno wychodzi.

1. Nie oglądaliśmy wspólnie żadnego meczu, mówił zresztą kiedyś w rozmowie ze Stefanem Szczepłkiem, że woli to robić w samotności, ale pamiętam, jak zadzwonił raz czy drugi po którymś wieczorze Ligi Mistrzów, a ja – sparaliżowany tym nagłym wyróżnieniem jak bohater jego wczesnego opowiadania perspektywą niezapowiedzianej wizyty przedstawiciela władz najwyższego szczebla na prowadzonych przezeń zajęciach z literatury odwilżowej – bredziłem coś o intensywnym pressingu i fałszywych dziewiątkach, zamiast zająć się istotą samego przeżycia, jakie daje udział w piłkarskim widowisku. Coś już przecież powinienem był rozumieć: we wczesnych latach dziewięćdziesiątych spotykaliśmy się, żeby pograć, i z perspektywy „Tygodnikowej” bramki przyglądałem się, jak mimo ewidentnych braków kondycyjnych potrafi w polu karnym przepchnąć się, zastawić, a następnie wykończyć akcję. Na boisku, jak w redakcji, nie był graczem zespołowym: nie wracał do obrony i raczej czekał na podanie, ale jego gole zostawały w pamięci i chyba tylko potężne bomby dzisiejszego Naczelnego mogły się z nimi równać. Pamiętam także, jak na pięćdziesięciolecie „Tygodnika” rozgrywaliśmy w hali Wisły mecz z reprezentacją Telewizji Polskiej: na to, by wyjść na plac, nie starczyło mu wówczas sił, ale podjął się komentowania tego jakże zaciętego pojedynku wspólnie z Janem Nowickim i od tamtej pory chyba już nigdy nie śmiał się z żadnego dziennikarza telewizyjnego.

2. W ostatnich dniach, jeszcze za życia Jerzego Pilcha, wracała do mnie jednak wizja, którą zawarł w „Futbol funebre”, myślałem nawet, że napiszę tekst o czasie pandemii, zaczynając go od frazy: „Czasem mi się zdaje, że piłka umarła, sczezła, przestała istnieć. Wydaje mi się, że zlikwidowano i zamknięto wszystkie stadiony świata, zaorano boiska (oracz przez pole karne za pługiem idzie, skowronek nad nim dzwoni), rozwiązano wszystkie ligi, buty zawieszono na kołkach. Ludzkość nagle, z dnia na dzień, jakby zarażona jakimś uodporniającym na futbol bakcylem, przestała grać i przestała interesować się piłką nożną. Biała azjatycka trawa zarosła bramki i trybuny honorowe”.

W gruncie rzeczy to właśnie robiło na mnie największe wrażenie: jego opowieść o piłce nożnej była opowieścią z perspektywy końca. Niby przez całe życie oglądał mecze w telewizji, a kiedy się dało, to ze stadionowych trybun, niby jeszcze w grudniu ubiegłego roku, wkrótce po przeprowadzce do Kielc wybrał się na mecz Korony z Cracovią, niby stał się autorem niezrównanych zdań o istocie kibicowania, wśród których fraza „Olewam ich, olewam mój klub ukochany i czuję się jak prekursor olewania klubu ukochanego”, zanotowana w dzienniku w marcu 2010 roku, zajmowała poczesne miejsce (wypowiedział wówczas Cracovii wojnę futbolową; „czasu zostało tak mało, że nie pora na honor kibica, zwłaszcza jak z tego honoru jedenastu nieudaczników co tydzień jaja sobie robi” – pisał, ale nie minęły dwa miesiące i chyłkiem obejrzał kolejny mecz), niby jako jeden z nielicznych intelektualistów w tym kraju rozumiał rzecz podstawową, a mianowicie, że jedynie sprawy zupełnie bezinteresowne odróżniają nas od zwierząt i decydują o naszym człowieczeństwie, a są to śmiech, płacz, muzyka i piłka nożna. Niby formułował najlepsze w polszczyźnie opisy futbolowej – czy tylko futbolowej? – ekstazy („Kto nie zna uczucia, jakie ogarnia jestestwo ludzkie, gdy piłka siądzie na podbiciu i po chwili zatrzepocze w siatce obok rozpaczliwie interweniującego bramkarza, ten może i jest człowiekiem. Ale częściowym. Ani świata, ani drugiego człowieka w pełni nie zrozumie nigdy” – pisał, a w rozmowie z Rafałem Stecem wzmacniał to świadectwem może największego polskiego aktora: „Holoubek, który w życiu zaznał rozmaitych rzeczy – i sukcesów artystycznych, i wielkich premier, i wielkich spełnień, i pięknych kobiet – napisał coś takiego, w co mu absolutnie wierzę, w czym nie ma absolutnie żadnej przesady, tak jak nie ma absolutnie przesady w zdaniu, że futbol to coś większego niż sprawa życia i śmierci. Napisał mianowicie, że nigdy więcej nie przeżył stanu takiej euforii, takiego upojenia, jak wtedy, gdy wchodził na Błonia w towarzystwie kolegów i wiedział, że za chwilę się zacznie gra”). Niby więc wszystko widział i wszystko potrafił opowiedzieć, ale gdzieś w tle czaiła się apokalipsa.

3. Zaraz, zaraz: apokalipsa czy stworzenie świata? Opowiadał przecież wiele razy o tym, jak w czasach dzieciństwa w Wiśle, musiała więc być końcówka lat pięćdziesiątych tamtego wieku, ojciec kupił mu prawdziwą węgierską żółtą futbolówkę za 314 złotych i dała mu ona siłę dwojakiego rodzaju: po pierwsze, była to jedyna prawdziwa piłka w okolicy, więc zawsze mógł się obrazić, wziąć ją pod pachę i popsuć zabawę całkowicie odeń uzależnionym kolegom, po drugie zaś mógł przestać być outsiderem – on, jedyny w okolicy chłopak w okularach! – w sensie bardziej podstawowym. „Pamiętam pierwszego strzelonego gola – wspominał w rozmowie ze Stecem. – Już wcześniej wiedziałem oczywiście, co trzeba zrobić z piłką, ale ten impuls nie przechodził z mózgu do nogi. I nagle wyszło. Zatrzepotała siatka (były siatki, graliśmy na boisku do szczypiorniaka). To była lekcja na całe życie. Wiedziałem już, że można się przeistoczyć z ofermy i nieudacznika w faceta, który jest dobry, że to się robi metodą treningu i że to sprawia dziką satysfakcję, że ta satysfakcja musi być okupiona pewnym trudem. Słowem, dzięki tej węgierskiej piłce poznałem cały szereg podstawowych nauk życiowych”.

4. Były przecież rzeczy jeszcze bardziej elementarne, których jednak nie rozumiałem ani w trakcie tych rozmów telefonicznych, ani podczas niekończących się posiadów na tak zwanej Płycie, czyli w jednej z kawiarni na krakowskim Rynku, gdzie grupa samotnych w gruncie rzeczy mężczyzn odnajdywała jakąś namiastkę wspólnoty, a istotą ich dialogów był ni mniej, ni więcej tylko wysiłek rekonstrukcji składu, w jakim jakaś arcyważna dla któregoś z nich drużyna wystąpiła w arcyważnym meczu o wszystko jakieś trzy albo cztery dekady wcześniej.

Miałem wtedy dwadzieścia parę lat i w kwestii futbolu chciałem przede wszystkim ustalić, dlaczego jedno ustawienie taktyczne może się okazać lepsze od drugiego albo jakiego rodzaju strategiczny bój rozgrywają między sobą szkoleniowcy klasy Aarrigo Sacchiego czy Johana Cruyffa (dla mnie, inaczej niż dla kolegów przy stoliku, Cruyff nie był blondwłosym buntownikiem, który obracając się o 180 stopni wkręcił w murawę szwedzkiego obrońcę, tylko nobliwym starszym panem zasiadającym na ławce Barcelony z lizakiem w ustach, bo po operacji serca właśnie rzucił palenie). Piłka wydawała mi się więc rodzajem jeszcze jednej intelektualnej łamigłówki, partią szachów, w której rolę gońców, hetmanów czy wież pełnią zawodnicy noszący nazwiska Baresi, Maldini, Ancelotti czy van Basten albo Koeman, Guardiola, Laudrup czy, niechże mu będzie, Stoiczkow. Nic kompletnie wtedy nie wiedziałem.

Nie wiedziałem, że w futbolu chodzi o estetykę, w której istotną rolę odgrywa nie tylko zachwyt nad kunsztem śmiertelnika, potrafiącego nogą zrobić coś, czego niejeden nie umiałby zrobić ręką („Słynna odpowiedź Kazimierza Deyny na pytanie o jego słynne rogale brzmiała: >>Chodzi o to, by odpowiednią częścią buta uderzyć w odpowiednią część piłki<<. Proste, ale dla normalnego śmiertelnika niemożliwe” – zauważał Pilch), ale także kolor koszulek i trawy albo światło jupiterów, w których wszystko nabiera narkotycznej wręcz intensywności, czy ów specyficzny dźwięk, dla mnie przypominający westchnienie, wydawany przez kopniętą przez któregoś z zawodników futbolówkę.

Nie wiedziałem także, że w piłce nożnej chodzi nade wszystko o dzieloną z innymi emocję, o poszukiwanie wspólnoty, próbę przedarcia przez samotność. „Czytamy, by wiedzieć, że nie jesteśmy sami” – słowa C.S. Lewisa przypomniał w kontekście tęsknoty za futbolem w czasach pandemii historyk tego sportu Jonathan Wilson; otóż dokładnie z tych samych powodów kibicujemy, nawet jeśli – to też jest fraza z Pilcha – nasze drużyny, kiedy bronią się przed spadkiem, to zawsze spadają, kiedy walczą o awans, nigdy nie awansują, a kiedy mają dowieźć zwycięski remis, to tracą bramkę w ostatnich sekundach.

Zresztą pamiętam jeszcze i to: kiedy w 2008 roku „Tygodnik” z okazji przyjazdu Tottenhamu do Krakowa, na mecz Pucharu UEFA z Wisłą, zechciał wydrukować mój tekst o fatalnej miłości do tego londyńskiego klubu, to parę dni po publikacji dostałem od Pilcha esemesa o treści „Nie wiedziałem, że Tottenham jest aż taką Cracovią”. Zawsze był dla mnie niesłychanie szczodry, chyba nikt nigdy nie skomplementował mnie tak bardzo, jak on w „Drugim Dzienniku”, ale to właśnie dzięki tamtemu esemesowi poczułem się przyjęty, zrozumiany i usprawiedliwiony w doświadczeniu, które należy do najbardziej niepojętych, a zarazem najbardziej niewymazywalnych w życiu, sprowadzającym się zaś do tego, że – jak mówił – „można stracić wiarę w Pana Boga, a kibicem nie można przestać być”.

5. W kwestii futbolu rozumiał więc wszystko, a to, co rozumiał, zamieniał na sentencje. „Drużyny nie, ale sytuacje w futbolu się powtarzają. Zwłaszcza kluczowa sytuacja polegająca na strzeleniu lub niestrzeleniu jednego gola” – mówił Szczepłkowi. „Nie da się piłki nożnej opisać za pomocą świata albo z pomocą języków wziętych ze świata, bo to rozrzedza temat. Natomiast językiem piłki nożnej można bardzo wiele powiedzieć o świecie” – tłumaczył Stecowi. Wśród przywoływanych po jego śmierci fraz były takie, które rozbrajały śmiechem dramat, jak nawiązujące do reprezentacyjnej popijawy za czasów Beenhakkera zdanie, że on też chętnie by się napił z Borucem. Justyna Sobolewska wspominała z kolei arcypilchową anegdotę o tym, jak przed meczem Legii z Cracovią czekał pod stadionem na Stefana Szczepłka i nagle zobaczył idącego w jego kierunku kibica. „Zaniepokoiłem się trochę, bo nie wyglądało, że chce podyskutować o literaturze, ani że zbliża się celem pozyskania autografu” – zwierzał się dziennikarce „Polityki”, ale ów sympatyk sportu po prostu podszedł do niego, poklepał go po ramieniu i powiedział: „Szkoda, że jest pan kibicem tak chujowej drużyny”.

Jedna diagnoza w tym wszystkim jednak umknęła, choć to właśnie ona wydaje mi się stanowić istotę futbolu według Pilcha, czyli futbolu w sensie ścisłym.

6. „Piłka nożna jest najprawdziwsza wtedy, kiedy patrzy się, jak grają dorośli mężczyźni, i myśli: >>Jak ja dorosnę, będę taki jak oni<< – powiedział w rozmowie z Rafałem Stecem. – Kiedy jest się kibicem, ale przekonanym, że za kilka lat wystąpi się na mistrzostwach świata albo przynajmniej w lidze. To okres najpełniejszej fascynacji piłką nożną. Później ta emocja ginie”.

„Futbol funebre” napisał dla „Tygodnika Powszechnego” podczas mundialu we Francji, w 1998 roku. „Zawsze jestem za Niemcami, ale jak grają z Brazylią jestem za Brazylią. W dwudziestej szóstej minucie, po miękkim dośrodkowaniu z rzutu rożnego, Cesar Sampaio zdobywa bramkę niepoczytalnym uderzeniem głowy” – czytam w tym tekście i próba sprawdzania, czy nie myli go pamięć, bo Brazylia nie grała na tamtych mistrzostwach z Niemcami, a Sampaio strzelił gola głową w meczu z Chile, po centrze z wolnego, a nie z rogu, może być dowodem, że jednak nic od tamtej pory z futbolu nie zrozumiałem, a zwłaszcza że niczego się od Pilcha nie nauczyłem. Następne zdania tekstu brzmią przecież: „Jest piłka nożna. Ale jest już ona nie z tego, nie z mojego świata”.

7. Jesteśmy więc w Wiśle, w domu doktora Gajdzicy. Mamy Rok Pański 1962, poza Gajdzicą w całym mieście telewizor ma jeszcze tylko profesor Zamorski, ale – jak wspominał Pilch w rozmowie z Eweliną Pietrowiak – profesor Zamorski był dziwakiem, którego się bał. Siedmioletni Jurek ogląda pierwszy w swoim życiu finał Pucharu Europy. „Na ekranie telewizora marki Belweder jedenastki Realu i Benfiki w pięknym jak Maria Felix układzie strategicznym WM stawały naprzeciw siebie, i chociaż do dziś tamten finał (5:3 dla Benfiki) jest najbardziej mitycznym, fantasmagorycznym, narkotycznym meczem w dziejach ludzkości, to już wtedy, pod koniec lat pięćdziesiątych, nikt nie miał wątpliwości, że te miasta ze snu, Madryt i Lizbona, istnieją niezbicie. Były niedostępne, ich stadiony otaczały masywne i wielce oniryczne obwarowania, były poza zasięgiem zmysłów i finansów – istniały bardziej. Teraz, kiedy w gruncie rzeczy można w każdej chwili pojechać na mecz do Madrytu albo do Lizbony, księżycowe te miejsca weszły w porządek istnienia powszechnego – istnieją mniej”.

Prawie pamiętam, jak dyktuje ten tekst z zapisanego wiecznym piórem rękopisu jednej z „Tygodnikowych” sekretarek, Teresie Skoczyńskiej. Nie ma w nim wzmianki o tym, że Real, któremu wówczas kibicuje, po znakomitym podaniu di Stefano do Puskasa zdobywa pierwszą bramkę, że prowadzi 3:1 i że wszystko wydaje się iść w najlepszym kierunku, ale tak to wspomina w rozmowie z Pietrowiak, a szczegóły i tym razem się różnią, bo wynik zmienia się błyskawicznie: jest 2:0 dla Realu, potem 2:2 i 3:2, i dopiero w drugiej połowie młody Eusebio odmienia losy spotkania, które kończy się wynikiem 5:3 dla Benfiki. „Płakałem rzewnymi łzami. Nie pamiętam, czy doktor Gajdzica płakał ze mną. Do dziś lubię mecze Realu” – wspomina.

8. W futbolu nie idzie o wynik, nie o taktyczną analizę, nawet nie o pamięć nazwisk grających piłkarzy. Owszem, zachwyt jest ważny, ale i on przemija, podobnie jak – pytanie, na ile autentyczne i trwałe – doświadczenie wspólnoty. Gdzieś pod tym wszystkim jest jednak furtka otwierająca drogę do miejsca, z którego patrzyło się, jak grają dorośli mężczyźni, i w którym myślało się: „Jak dorosnę, będę taki jak oni”. Był taki czas, pisał Jerzy Pilch, gdy trawa na Błoniach, gdyby ją w kwadraty uczesać i przystrzyc, byłaby jak na Wembley, na San Siro czy Maracanie, a dryblingi i strzały tych, którzy wstępowali na nią w nędznych gomułkowskich trampkach, miały siłę ocalenia przed czeluścią nicości.

9. Równo rok temu byłem w Madrycie na finale Ligi Mistrzów. Istniałem mniej niż wtedy, kiedy dziadek po raz pierwszy zabrał mnie na mecz Okocimskiego, a wzdłuż boiska jeździła wytoczona z browaru przez rozochoconych sympatyków sportu lokomotywa, albo kiedy przełaziłem z kolegami przez wysoką siatkę za blokiem na Łobzowskiej, by pograć na boisku liceum Sobieskiego zanim dopadnie nas tamtejszy woźny. Nie zamierzam jednak dociskać do dechy pedału melancholii: nie dość, że wciąż jednak istnieję, to wierzę, że w dniu, gdy nadejdzie moja apokalipsa, gdzieś dla jakiegoś dziecka nastąpi stworzenie świata, bo dostanie od ojca czy matki prawdziwą futbolówkę.

No dobra, powiem jeszcze i to: w meczu z Benfiką Real wystapił w składzie: Jose Araquistain – Pedro Casado, Jose Santamaria, Vicente Miera – Felo, Pachin – Ferenc Puskas, Luis del Sol – Justo Tejada, Francisco Gento, Alfredo di Stefano. Żegnaj, Jerzy.


Futbol, jasna cholera

Istnieje w człowieku taka potrzeba, która każe tęsknić za sportem nawet w czasach wyjątkowych i strasznych.

Wysypiałem się lepiej niż kiedykolwiek. Przeczytałem dwa razy więcej książek niż przez ostatni rok. Dużo mniej obgryzałem paznokci. Przeprowadziłem kilka wywiadów, w których nie znalazła się ani jedna metafora futbolowa. Ugotowałem mnóstwo nowych potraw i gdybym miał w domu wagę, musiałbym pewnie napisać, że przytyłem. Owszem: zdarzyła mi się jedna czy dwie awantury nad lekcjami, ale nie mam złudzeń: z nastolatkami pod wspólnym dachem zdarzyłaby się tak czy inaczej, zwłaszcza że koniec roku za pasem. Przez cały ten czas, bite dwa miesiące, w zasadzie nie zaglądałem na klubową stronę internetową, a prawdziwy atak nostalgii przeżyłem tylko raz, kiedy gdzieś mignęła mi wypowiedź byłego trenera Tottenhamu Mauriicio Pochettino, z której wynikało, że chciałby kiedyś wrócić do tego klubu i dokończyć to, co zostało tak brutalnie przerwane zwolnieniem go z pracy.

Wydawało się więc, że nie tęskniłem. Za czym zresztą miałbym tęsknić? Za następcą Pochettino, niejakim Jose Mourinho, który zwykł przyczyny swoich niepowodzeń upatrywać w spisku ciemnych sił? Za piłkarzami, którzy pod jego wodzą nie byli w stanie na powrót rozwinąć skrzydeł? Za prezesem, który u szczytu pandemii wpadł na pomysł, żeby wysłać część klubowego personelu na bezpłatny urlop, a następnie pokryć jakiś procent – faktycznie dotkliwych – strat dzięki pomocy publicznej? Za otrzymującymi wciąż oszałamiająco wysokie tygodniówki gwiazdami i gwiazdeczkami tego sportu, ani myślącymi zgadzać się na ich redukcję choć o kilkanaście procent? Za całym tym światem superklubów, supertransferów, superagentów, a zanim się obejrzymy: superligi, do której przepustką nie będą wyniki sportowe, tylko tak zwana siła marki?

Pojedyncze przykłady zawodników, których los nauczył, że życie nie musi się kręcić wokół piłki – Jakuba Błaszczykowskiego, wspierającego za pośrednictwem fundacji „Ludzki gest” fundusz walki z koronawirusem, Harry’ego Kane’a, wykupującego na koszulkach czwartoligowego Leyton Orient, do którego kiedyś był wypożyczony, reklamy z podziękowaniem służbom medycznym i fundacjom charytatywnym (upiekł w ten sposób dwie pieczenie przy jednym ogniu: udzielił realnego wsparcia prezentowanym na koszulkach instytucjom i pomógł klepiącemu biedę klubowi, którego sprzedaż koszulek wystrzeliła w górę jak szalona) – nie mogą zmienić tego obrazu. Świat futbolu jest światem chciwości, celu uświęcającego środki, a nieraz także jawnych przekrętów, rasizmu, homofobii, najprzeróżniejszych form agresji i wszystkich tych rzeczy, o których udawało mi się przez dwa miesiące nie myśleć.

A przecież to nie jest cała prawda. Kiedy w końcu, po opanowaniu pandemii przez jak zwykle przodujące na kontynencie Niemcy, po opracowaniu procedur mających zapewnić zawodnikom poczucie „biobezpieczeństwa”, i po tym, jak zmęczona nieustannymi pytaniami o powrót futbolu kanclerz Merkel niechętnie wyraziła zgodę, setki milionów mieszkańców globu legalnie i nielegalnie rzuciło się do oglądania meczu Borussii z Schalke, wielu z nich mogło dowiedzieć się o sobie czegoś ważnego.

Istnieje w człowieku taka potrzeba, która każe tęsknić za sportem nawet w czasach wyjątkowych i strasznych – i nieprzypadkowo przypominano w ostatnich tygodniach także mecze rozgrywane w różnych krajach Europy w latach II wojny światowej, nawet jeśli oznaczało to ryzyko represji okupanta czy zbombardowania wypełnionego po brzegi stadionu. Można tę potrzebę wyśmiewać, przypominając o hierarchii ważności spraw, w której na pierwszym miejscu powinny być kwestie związane z elementarnym bezpieczeństwem i podstawowymi potrzebami fizjologicznymi. Można też traktować ją instrumentalnie – robi to na kontynencie wielu polityków, podejmując rozmowy o wznowieniu rozgrywek ligowych nawet jeśli wciąż wydaje się to ryzykowne, z nadzieją, że dzięki temu podniesie się tak zwane morale narodu. Ale kompletnie jej nie zauważać, traktować lekceważąco albo wyśmiewać, byłoby błędem.

Nie chodzi o emocje związane z faktem, że jacyś „nasi” dokopują jakimś „onym”. Nie chodzi o chwile uniesienia po nieoczekiwanym zwrocie boiskowej sytuacji, fantastycznym golu, kapitalnej interwencji bramkarza, Nie chodzi o, pojawiający się, owszem, zachwyt związany z indywidualnym  czy zbiorowym popisem piłkarskiego kunsztu – pierwszy mecz po lockdownie Borussia wygrała w dobrym stylu, gol Halanda był efektem ładnej zespołowej akcji, Guerreiro i Hazard ładnie uderzali w dystansu, przy jednej z bramek przytomnie zachował się sędzia, nie przerywając kontry gospodarzy mimo faulu, ale po zawodnikach znać było, zwłaszcza w początkowej fazie spotkania, zaległości treningowe. Nie chodzi nawet o jeszcze jedno potwierdzenie, że w czasie pandemii, wojen, klęsk żywiołowych i wszystkich tych strasznych rzeczy, które spadały na ludzkość w ciągu ostatnich stu kilkudziesięciu lat, świat nie przestaje istnieć.

Chodzi o coś, czego wprawdzie na pustych trybunach Signal Iduna Park przeżyć nie można było, ale czego tym intensywniej może udawało się doświadczyć w internecie. „Czytamy, by wiedzieć, że nie jesteśmy sami” – słowa C.S. Lewisa przypomniał w tym kontekście najznamienitszy dziś historyk futbolu Jonathan Wilson. Z dokładnie tych samych powodów kibicujemy. Nasze drużyny, bywa: grają okropnie, przegrywają, odpadają i spadają, zwalniają trenerów i sprzedają piłkarzy, my zaś trwamy w tej dziwnej wspólnocie, którą na zdrowy rozum z pewnością lepiej byłoby opuścić.

No dobra, przyznam się i do tego (choć podobno męskie wzruszenia nie zbierają w Polsce najwyższych ocen): kiedy podczas meczu Borussii z Schalke przeczytałem na Twitterze komentarz analityka piłkarskiej taktyki Michała Zachodnego, że „Nic nie mówi o wymienności pozycji w BVB więcej, niż mapa kontaktów z piłką nominalnego lewego wahadłowego. Tyle mądrych wyborów, kiedy Guerreiro ucieka ze swojej strefy i powoduje chaos w obronie Schalke”, miałem łzy w oczach. Pal licho wynik, pal licho fakt, że żadnej z biegających po pustym stadionie drużyn nie kibicowałem, pal licho dziwność sytuacji, w której słyszysz nie tylko każde uderzenie piłki, ale też każde przekleństwo, w której po strzeleniu bramki zawodnicy muszą się cieszyć zgodnie z zasadami społecznego dystansu, a na ławce rezerwowych oklaskują ich koledzy w maseczkach: nagle poczułem nie tylko, że żyję, ale że jestem połączony z tyloma innymi mieszkańcami tego globu, nawet jeśli niektórzy z nich z perspektywy postronnego obserwatora posługują się jakimś dziwacznym („nominalny lewy wahadłowy”) żargonem.

Wiem, jak tak dalej pójdzie, to znów będę teraz gorzej sypiał, stracę na wadze, o stanie moich paznokci nie chcę nawet myśleć, a perspektywa powrotu na boisku Tottenhamu pod wodzą Mourinho powinna mnie napawać metafizycznym przerażeniem. Z drugiej strony jednak przeżyłem właśnie coś niezwykłego: w sobotnie popołudnie szesnastego maja, nikomu nie zagrażając i nie łamiąc żadnych przepisów, znalazłem się znów w wielotysięcznym gronie bliskich mi ludzi, nawet jeśli tak naprawdę jak oni wszyscy patrzyłem jedynie na białą okrągłą kulę chaotycznie przemieszczającą się po naszych ekranach między grupą mężczyzn, z których część ubrana była w żółte, a część w niebieskie koszulki.


Najlepszy piłkarz świata

W wieku 74 lat w argentyńskim szpitalu zmarł najlepszy piłkarz świata. Zmarł, bo został napadnięty: jakiś młody bandzior próbował odebrać mu rower, podczas szarpaniny długowłosy starszy pan przewrócił się, uderzył głową o ziemię, następnie zapadł w śpiączkę. Nigdy o nim nie słyszeliście, wiem. Ja też o nim nie słyszałem, dopóki nie wziąłem się za tłumaczenie „Aniołów o brudnych twarzach” Jonathana Wilsona. Dla uczczenia pamięci El Trinche Carlovicha podrzucam więc fragment przekładu historii argentyńskiego futbolu. O tym, co było dalej, napisał dziś Paweł Wilkowicz na portalu Sport.pl.

Kiedy [w 1993 roku] Maradona przybył do Rosario, był witany jako najlepszy piłkarz świata. „Najlepszy – miał ponoć odpowiedzieć – już tu grał: Carlovich”. Był to rzadki u niego dyplomatyczny gest, a zarazem gra pod publiczkę, ale warto zauważyć, że nazwisko Carlovicha zawsze pojawia się w tle dyskusji o najlepszych piłkarzach w dziejach Argentyny. Oczywiście jest Messi, jest Maradona, są Di Stéfano, Pedernera, Moreno, Sastre, Seoane, ale jest także Tomás Felipe Carlovich, zwany „El Trinche” (Widelec), bardziej mit niż żywy człowiek, a zarazem zawodnik, którego jedyną wadą było to, że mało kto widział go w akcji. Wiadomo, że pomógł Central Córdoba – jeszcze jednemu klubowi z Rosario, grającemu przez lata w trzeciej lidze – w dwóch kolejnych awansach, w 1973 i 1982 roku, ale nie zachował się ani jeden zapis wideo meczu z jego udziałem. Wiadomo, że w pierwszej lidze rozegrał zaledwie dwa spotkania. Z fotografii spogląda wysoki i szczupły mężczyzna, który – jeśli nie brać wzrostu pod uwagę – był klasycznym graczem z potreros, kudłatym i niechętnym wobec wszelkich autorytetów. José Pékerman twierdził, że był to najlepszy środkowy pomocnik, jakiego w życiu oglądał.

Urodził się w 1948 roku jako jeden z siedmiu synów imigranta z Jugosławii. Jako dzieciak grał na ulicach, a po latach żałował, że kolejne pokolenia były pozbawione możliwości takiej edukacji, zwodzone fałszywą doskonałością sztucznej trawy. „Kiedyś – mówił – mieliśmy mnóstwo boisk, a teraz nie ma ich prawie wcale. Wiecie, dlaczego tak lubiłem grać na ulicach? Bo człowiek, który wychodzi na murawę i widzi przed sobą sześćdziesiąt czy sto tysięcy widzów nie może cieszyć się grą. Po prostu nie może grać, w ogóle. Ci wszyscy ludzie na trybunach, ich oczekiwania, ich obelgi…”.

Nie był zbyt szybki, ale prezentował się na tyle elegancko, że jako piętnastolatek trafił do Rosario Central. Jako dwudziestolatek dwukrotnie wystąpił w barwach tego klubu w ekstraklasie. Pewnego razu znalazł się też w kadrze na wyjazdowy mecz w Buenos Aires i na miejscu, z którego wyruszał klubowy autobus, znalazł się sporo przed czasem. Usiadł z tyłu, zaczekał dziesięć czy piętnaście minut, aż zjawią się koledzy, w końcu jednak, znudzony, opuścił autokar i poszedł pokopać piłkę ze znajomymi z amatorskiego Rio Negro – klubu z dzielnicy, w której mieszkał. Do Rosario Central nigdy już nie wrócił. „Jako piłkarz był fenomenalny – opowiadał Carlos Griguol – ale nie lubił się poświęcać, więc kiedy prowadziłem Central specjalnie mu się nie powodziło. Miał wyjątkowe umiejętności techniczne, ale zawsze wolał polować albo łowić ryby”.

W końcu Carlovich trafił do Central Córdoba, w którym rozegrał w sumie, podczas czterech pobytów w klubie, dwieście trzydzieści sześć spotkań. Jeśli gdziekolwiek czuł się jak w domu, to właśnie tam. „Wiele się o mnie mówiło – opowiadał – ale prawda jest taka, że nigdy nie lubiłem oddalać się zbytnio od mojej barrio, od domu moich rodziców, knajpy, do której chodziłem, od moich przyjaciół i od >>el Vasco<< Artoli, który kiedy byłem dzieckiem, pokazał mi, jak się kopie piłkę”. Był tak bardzo nieśmiały, że wolał przebierać się sam w pomieszczeniu gospodarczym niż z resztą drużyny, ale – czy chciał tego, czy nie – i tak stał się sławny. Jego legenda rosła, zwłaszcza gdy zaczął odpowiadać na prośby publiczności i prezentować swój popisowy numer, polegający na założeniu rywalowi siatki najpierw do przodu, a później do tyłu. Ta podwójna siatka stała się jego znakiem rozpoznawczym. „Dyrektorzy klubu płacili mi specjalną premię za numer z siatką, i podwójną premię za numer z podwójną siatką” – mówił. W meczu z Independiente Rivadia z Mendozy z kolei sprowokował sędziego do pokazania mu czerwonej kartki: był to jedyny sposób, by złapać autobus powrotny do Rosario i zdążyć na Dzień Matki.

Mecz, dzięki któremu stał się legendą, odbył się w kwietniu 1974 roku. W ramach przygotowań do mistrzostw świata, argentyńska drużyna narodowa, prowadzona wówczas przez Vladislao Capa, zmierzyła się z reprezentacją Rosario, a dochód z meczu przeznaczono na Klub Dziennikarzy Sportowych. W drużynie z Rosario było pięciu piłkarzy Newell’s, pięciu Central oraz Carlovich. Do chwili, gdy na dwie godziny przed meczem znaleźli się na stadionie, nigdy razem nie trenowali i nigdy nie rozmawiali o tym, jak mają grać, ale mecz zaczął się od tego, że Carlovich założył siatkę Pancho Sá, zrobił zwód i założył mu ją po raz kolejny. Stadion eksplodował i mecz, który zapowiadał się jako towarzyski, zaczął być traktowany poważnie. Komentator radia LT8 Héctor Vidana mówił o „tańcu Rosarinos”: do przerwy reprezentacja Argentyny przegrywała 3:0, a Cap prosił o zdjęcie Carlovicha z boiska. Przyszły idol został, ale druga połowa potoczyła się już bardziej konwencjonalnie, choć mecz skończył się zwycięstwem Rosario 3:1.

Carlovich kończył grać w piłkę dwukrotnie: w 1983 i w 1986 roku, ale nawet później zdarzało mu się brać udział w jakichś meczach organizowanych na terenie barrio i popisywać się tam swoimi oszałamiającymi podaniami. Przez jakiś czas pracował jako murarz, ale zaczął chorować na osteoporozę, która zaatakowała przede wszystkim jego biodra. Żeby sfinansować leczenie, zorganizowano specjalny wieczór ku jego czci, a w jego trakcie odbyły się dwa mecze pokazowe: tłum kolejny raz śpiewał pieśni na jego cześć, a jeden z dziennikarzy zapytał, czy gdyby mógł jeszcze raz przeżyć swoje życie, chciałby coś zmienić. „Nie – odpowiedział łamiącym się głosem. – Nie, proszę pana, proszę mnie o to nie pytać”. Przygryzł dolną wargę. „O nie, tylko nie to” – powiedział, a potem zaczął płakać. Taki był los zawodnika, wyznającego etos z potreros: wolność ma swoją cenę.

„Aniołów o brudnych twarzach” Jonathana Wilsona opublikowało wydawnictwo SQN.



Wirus futbolu

To prawda: Ronaldo i Messi nas nie wyleczą. Ale emocji, których dostarczali milionom kibiców, nie sposób lekceważyć nawet w czasie epidemii.

Chciwość. Słowo, które przychodzi jako pierwsze na myśl o reakcjach futbolowych działaczy wobec epidemii. Tyle że teraz nie chodzi już o to, jak na tym zarobić, tylko jak stracić możliwie najmniej – i jak przy okazji przemodelować świat współczesnej piłki, by w przyszłości można było zarabiać jeszcze więcej niż dotąd. W pierwszych dniach ekspansji koronawirusa w Europie chodziło przecież o to, by grać do samego końca, by nie zamykać trybun, by nie stracić dochodów z transmisji telewizyjnych (efekt: jedna trzecia zakażonych piłkarzy Valencii, którzy musieli rozegrać mecz Ligi Mistrzów w Mediolanie; liczbę osób pozakażanych na niezamkniętych do ostatniej chwili stadionach w Anglii trudno w tej chwili oszacować). A w tle podjętej w końcu – i nieuniknionej – decyzji o przeniesieniu mistrzostw Europy z tego lata na następne kryją się pytania o dokończenie obecnego sezonu klubowego, a w każdym razie: nadzieje księgowych poszczególnych lig i klubów, że ich maszynki do zarabiania pokręcą się jeszcze, jeśli nie w kwietniu czy maju, to może w czerwcu, kiedy planowano właśnie rozegranie Euro. To, że interesy klubów okazały się istotniejsze od interesów piłkarskich federacji narodowych jest przy tym oczywistością: z tego, jak krążą pieniądze w futbolu, jasno wynika, że jeśli coś trzeba rozegrać w pierwszej kolejności, to spotkania Champions League i największych lig europejskich, a nie jakichś tam mistrzostw kontynentu.

Gdzieś w cieniu tych wszystkich decyzji niknie los sportowca. Może trudno się dziwić, jeśli (dziś na portalach społecznościowych takie zestawienia hulają w najlepsze) najlepsi piłkarze świata zarabiają milion euro miesięcznie, a biologowie pracujący nad znalezieniem szczepionki na koronawirusa – niecałe dwa tysiące euro. „Idźcie do Ronaldo i Messiego, niech was wyleczą” – to gorzkie zdanie rozchodzi się po sieci bardziej niż niejeden wiral. 

A jednak chciałbym upomnieć się także o piłkarzy, przechodzących teraz kwarantanny w – owszem, niekiedy skandalicznie luksusowych – domach, zamiast szykujących się do rozegrania może najważniejszych meczów w życiu. O tym, że traktuje się ich jak mięso armatnie, mówił w rozmowie z Canal + Extra bramkarz londyńskiego West Hamu Łukasz Fabiański: „Mam wrażenie, że nasze zdrowie nie jest dla wszystkich istotne i że będzie dążenie do tego, byśmy wrócili na boiska jak najszybciej” – stwierdził reprezentant Polski, tłumacząc widzom oczywisty skądinąd fakt, że liga, w której występuje, jest „produktem, z którym wiążą się ogromne pieniądze”.

Koronawirus odsłonił jeszcze jedną prawdę o świecie współczesnego futbolu: naładowane do granic ostateczności kalendarze rozgrywek: jeśli zsumować wszystkie mecze lig i pucharów krajowych i kontynentalnych, jeśli dodać do nich przedsezonowe tournée na tzw. wschodzących rynkach (wyprawy europejskich klubów do Azji czy Ameryki w poszukiwaniu dodatkowych pieniędzy i dodatkowych baz kibicowskich to już standard) oraz oczywiście spotkania reprezentacji, w przypadku tych największych gwiazd wychodzi po sześćdziesiąt i więcej meczów rocznie. Tutaj naprawdę nie ma gdzie wściubić choćby jednej powtórki: oto dlaczego, kiedy w kwietniu 2017 roku na autobus z piłkarzami Borussii Dortmund jadącymi na ćwierćfinał Ligi Mistrzów dokonano zamachu terrorystycznego i rozegranie meczu w terminie okazało się niemożliwe, straumatyzowani gracze niemieckiego klubu musieli przystąpić do rywalizacji już 24 godziny później. Lista kontuzji, opowieści o wypaleniu zawodowym, historie o – lekceważonych przez pracodawców – przypadkach depresji to ciemna strona najpopularniejszego sportu świata.

Ale jest jeszcze jeden aspekt sprawy. Kariera piłkarzy trwa naprawdę bardzo krótko. Odłożenie o rok rozegrania wielkiego turnieju oznacza, że dla niejednego z nich będzie już za późno. Weźmy byłego kapitana reprezentacji Polski, a obecnie kapitana krakowskiej Wisły, blisko 35-letniego dziś Jakuba Błaszczykowskiego. Na poprzednim Euro był liderem drużyny Adama Nawałki, ale nie wykorzystał decydującego karnego w ćwierćfinałowym meczu z Portugalią, na mistrzostwa świata do Rosji jechał po poważnej kontuzji: przez wiele miesięcy ciężko pracował na to, by móc uczestniczyć w imprezie, która w jego fachu uchodzi za najważniejszą. Rosnąca forma Błaszczykowskiego w wiosennych meczach Wisłu, jego doświadczenie i przywódcze zdolności pozwalały wierzyć, że mundial sprzed dwóch lat nie był dla niego ostatnim wielkim turniejem piłkarskim. Są też zawodnicy – 31-letni Robert Lewandowski na przykład – którzy właśnie w sezonie 2019/20 osiągnęli życiową formę. Kto wie, jak będą się prezentować latem 2021 roku?

Tak, wiem. Przejmowanie się losem jakichś milionerów z pewnością wyda się niejednemu czytelnikowi ryzykowne, zwłaszcza jeśli sam jest na przykład zatrudniony na umowie śmieciowej i naprawdę nie wie, jak będzie wiązał w najbliższych miesiącach koniec z końcem – już nie mówię o tych wszystkich, którzy zachorowali i walczą o życie. A jednak mam poczucie, że także o zakręcie w życiu gwiazd futbolu mogę myśleć z empatią. O wdzięczności, jaką jestem im winien za tyle najprawdziwszych w świecie emocji – za chwile zachwytu, uniesienia, podziwu, wzruszenia i szczęścia, a nawet doświadczenia przynależności i wspólnoty – już nie wspominam. Tu nie chodzi wcale o możliwość wyładowania agresji, pokrzyczenia sobie albo popatrzenia z satysfakcją, jak nasi leją nie naszych, tylko o doświadczenie kulturalne i duchowe. Z każdym kolejnym dniem epidemii milionom kibiców na świecie brakuje go coraz bardziej.