Archiwum kategorii: Soul of football

Więcej się można nauczyć podróżując, czyli historia pewnego tłumaczenia

O tym, że przełożyłem „Aniołów o brudnych twarzach”, już wiecie. To teraz trochę o tym, dlaczego świat tej książki tak mnie wciągnął.

„Ma dramatycznie starą twarz. Zrozumiałe, że pyta z nutą smutku:
– Co wiesz o Buenos Aires?
Nie pesymistyczny, ale i nie optymistyczny głos Carvalha odpowiada:
– Tango, zaginieni, Maradona”
Manuel Vasquez Montalban, „Kwintet z Buenos Aires”.

 

Patrzę na leżącą przede mną książkę, liczącą dobrze ponad sześćset dość gęsto złożonych stron, i przed oczy przychodzi mi kalejdoskop pejzaży. Zimowa, to znaczy słoneczna Kalabria, gdzie zaczynałem; czwartkowe targowisko przed oknami pokoju, w którym zamykałem się na kilka godzin dziennie, by tłumaczyć, pokrzykiwanie dzieciaków (z moimi własnymi włącznie), uganiających się za piłką po pobliskim boisku salezjańskiej parafii, wyprawy na Corso do salonu telefonii komórkowej, by dokupić jeszcze trochę gigabajtów, zużywanych z niemiłosierną szybkością do sprawdzania kolejnych, mnożonych przez Jonathana Wilsona szczegółów (jeśli uważnie przeczytacie przypisy tłumacza, będziecie mieli, mam nadzieję, dodatkową uciechę). Redakcja „Tygodnika Powszechnego” w Krakowie, gdzie profesor Marian Stala przyniósł mi w pewnym momencie Borgesa w przekładzie Stachury, żebym mógł podać zaczerpnięte z poematu o „Mitycznym założeniu Buenos Aires” motto do książki w przekładzie, który zaczął już funkcjonować w polszczyźnie. Nasz niepołomicki dom z widokiem na puszczę, a za oknami wszystkie pory roku. Pejzaż zza szyb pociągu ze Staniątek, w którego wagonie kilka razy w tygodniu przez trzydzieści kilka minut uparcie posuwałem się w tłumaczeniu. Małe mieszkanie w toskańskim Castelmuzio, gdzie sczytywałem całość po raz ostatni, przynaglany do pośpiechu biciem dzwonów z wieży pobliskiego kościoła. W Kalabrii na pewno uporałem się z kilkoma pierwszymi rozdziałami tej angielsko-argentyńskiej jeszcze wtedy historii. Siedząc na podłodze pociągu, gdzieś między Podłężem a Węgrzcami, kończyłem jeden z rozdziałów o Maradonie. Zdjęć hotelu w Santa Fe, gdzie Marcelo Bielsa przeżywał chwile zwątpienia we własną metodę, szukałem bodaj podczas krótkiego wypadu do Szczawnicy. Kawał życia, mówię wam, bo w tym czasie mój najmłodszy syn nie tylko nauczył się przewracać z boku na bok, ale także siadać, wstawać, chodzić samodzielnie, a nawet wymawiać pierwsze nazwiska piłkarzy, wśród których – nie ukrywajmy i tego – tym pojawiającym się najczęściej było „Mesi”.

Najważniejsze pejzaże pochodzą jednak spod pióra samego autora „Aniołów o brudnych twarzach”. Pejzaże miejsc dawnej świetności, wspominanej nostalgicznie w licznych knajpach argentyńskiej stolicy. Jak to pisał Manuel Vasquez Montalban w „Kwintecie z Buenos Aires”, powieści, do której wróciłem i której jakość byłem w stanie docenić w pełni właśnie po przetłumaczeniu książki Wilsona, zapewne nie tylko dlatego, że śledztwa jej bohatera, prywatnego detektywa, żarłoka i palacza książek Pepe Carvalho, skojarzyły mi się z dochodzeniami, jakich nieraz musi się podejmować autor przekładu? „Ktoś niedbale zapalił blade latarnie w dzielnicy Boca, przez co oświetlają tylko pstrokaty wystrój restauracji, która mogłaby wyglądać kolorowo, gdyby nie otaczała jej wieczna wilgoć starej rzeczułki. W pozostałej części Boca dominują rudery z żelaznego złomu, pełno tam zardzewiałych odpadów, a jedyną motywacją do życia są zwycięstwa drużyny Boca Juniors na miejscowym stadionie, pamiętającym lepsze czasy swego otoczenia”.

Mam w „Aniołach…” absolutnie ulubione kawałki. Wszystko, co zawiera cytaty z niestniejącego już niestety – ale chyba zgodnie z logiką tej opowieści o rozwianych marzeniach Argentyny – „El Grafico”, zwłaszcza wywody Borocoto o naturze argentinidad. Uwagi na temat Bochiniego, Riquelme i natury la pausa. Opowieść o „El Trinche” Carlovichu. Spotkanie z tyleż genialnym, co irytującym Sanfilippo. Wstrząsający rozdział o mistrzostwie świata w czasach terroru i dwuznacznej roli, jaką ostatecznie odegrał w tamtym sukcesie Cesar Luis Menotti. Arcyśmieszny kawałek o bramce, jaką szczupakiem zdobył w derbach Rosario Aldo Pedro Poy i o grupach rekonstrukcyjnych, które co roku zbierają się w rocznicę tamtego zwycięstwa. Można chyba czytać tę książkę od anegdoty do anegdoty, z akcentem na anielskość jednych, i na brudne twarze innych jej bohaterów. Ale z mojej perspektywy najważniejsze jest mistrzostwo, z jakim Wilson dowodzi, że można przy pomocy piłki nożnej snuć opowieść o kraju – o jego historii i polityce. O jego kulturze.

Nie wiedziałem o Argentynie zbyt wiele, kiedy zaczynałem tłumaczyć. „Tango, zaginieni, Maradona”, i może jeszcze krach finansowy sprzed kilkunastu lat, ślady Gombrowicza i wojna o Falklandy. Dowiedziałem się masy rzeczy, a najlepsze jest chyba to, że minęło parę miesięcy i, jak Pepe Carvalho niemogący opuścić Buenos Aires, wciąż nie mam ochoty kończyć tej przygody. Stąd pewnie także właśnie powrót do Montalbana. „Widział pan, jak cackają się z piłką – mówi na kartach „Kwintetu z Buenos Aires” jeden ze sportretowanych tam urzędników, a rozmowy tej z pewnością Wilson mógłby być świadkiem. – Dużo głaskania, ale efekt żaden. Bilardo chyba zapomniał, że w futbol gra się jajami. Może zaraził się gadaniem tej Modotti [jedna z bohaterek powieści, uniwersytecka wykładowczyni, kiedyś ofiara Brudnej Wojny, której przedstawiciele junty dwie dekady temu porwali córeczkę – przyp. MO]. Futbol to sztuka! Czytał pan wczorajszy wywiad z Valdanem? Futbol lewicy! Ci z lewej tylko dryblują, dryblują i dryblują. Ale to prawica gra jajami. Bilardowi zrobili pranie mózgu. Flaco [chodzi o Menottiego, El Flaco czyli Chudy – przyp. MO] zostawił go już na pół ogłupiałego”.

Maradona i Messi, Gardel i Perón, Borges i Freud, papież i gwiazdy kina – mało kto potrafi połączyć wszystkie te postaci w jednym dziele. Jonathan Wilson pisze, że żaden inny kraj nie nadaje piłce tak wielkiego znaczenia intelektualnego, żaden inny nie kocha tak jej teorii i mitów. Że filozofowie – Valdano się kłania – potrafią umniejszać znaczenie pucharów i tytułów zdobywanych przez kolejne drużyny, bo sięgano po nie w „nieodpowiedni sposób”. „Aniołowie o brudnych twarzach” to zatem książka piękna i smutna jak tango, krwista jak bife de lomo i wytrawna jak malbec, ale to jeszcze nie wszystko. Jak pisał mój ukochany Ota Pavel, „Sport nie sport, czy to nie wszystko jedno? Najważniejsze: wysłowić coś nowego, pisać jakoś inaczej o tym dziwnym świecie”.

Czas samemu podjąć rękawicę.

PS A propos podejmowania rękawicy – konkurs. Wśród tych, którzy poprawnie odpowiedzą na pytanie, jak się nazywa jedna z najpopularniejszych słodkości w Ameryce Łacińskiej, przygotowywana z długo podgrzewanego mleka zmieszanego z cukrem, a wynaleziona ponoć w Cańuelas w 1829 roku, kiedy generał Lavalle przybył do obozu generała Manuela de Rosasa, negocjować warunki traktatu kończącego wojnę domową w prowincji Buenos Aires, wylosujemy z wydawcą trzy egzemplarze „Aniołów o brudnych twarzach”. Odpowiedzi przyjmuję do rozpoczęcia pierwszego meczu w zbliżającym się sezonie Premier League pod adresem futboljestokrutny@gmail.com.

Kompletna i nie tak znowu krótka metafizyka piłki nożnej

Był sobie sześciolatek, któremu rodzice nie pozwalali oglądać mundialu po nocy i który codziennie zastawał przy łóżku karteczkę z wypisanymi przez ojca wynikami wieczornych meczów. Podejrzewam, że ważniejsze od wiedzy, kto wygrał, było poczucie, że ten małomówny i nieprzystępny mężczyzna naprawdę go kocha.

Masz oczywiście rację: to się nie powinno odbywać w Rosji, o Katarze nie wspominając. To się nie powinno odbywać tam, gdzie się łamie prawa człowieka i gdzie przy budowie stadionów giną pracujący w nieludzkich warunkach robotnicy przymusowi, albo w kraju, który przy obojętności robiącego z nim interesy świata najeżdża sąsiadów i odbiera im spory kawał terytorium. Masz również rację, kiedy mówisz o towarzyszących temu pieniądzach. O tym, że główny organizator, a w związku z tym największy wygrany imprezy jest ogólnoświatowym symbolem korupcji. O całym tym wielkim i nieznośnym festiwalu komercji. O reklamach, z których wiele odwołuje się do mniej lub bardziej seksistowskich stereotypów. O kulturze maczo. O niepokoju, związanym z narodowym wzmożeniem. O dystansie, jaki budzą politycy, próbujący – przez chwilę, do pierwszej porażki czy niestrzelonego karnego – ogrzać się przy Lewandowskim czy Nawałce. O niechęci wywołanej faktem, że wszystkie te nazwiska atakują Cię już z każdej strony.

Nie wiem, czy potrafię Ci wytłumaczyć, dlaczego mimo to chciałbym najbliższy miesiąc spędzić na oglądaniu mistrzostw świata. Mam mówić o pięknie widowiska? Pokazywać Ci bramki, zdobywane w ostatnich sekundach meczów, podczas których wszystko wydawało się już dawno rozstrzygnięte? Przekonywać, jakie te bramki potrafią być niezwykłe – zdobyte po indywidualnej akcji któregoś z futbolowych artystów, mijającego jak slalomowe tyczki usiłujących go sfaulować przeciwników, albo przeciwnie: kunsztownie utkane przez całą drużynę, cierpliwie wymieniającą podanie za podaniem i szukającą sobie najlepszych pozycji między rywalami jak w balecie synchronicznym? Opowiadać o trafieniach z przewrotki, woleja, bezpośrednio z rzutu rożnego, piętą, głową, z bardzo daleka i z zupełnie bliska? O bramkarskich paradach i wślizgach obrońców? O tym niezwykłym momencie zatrzymania (jak w muzyce albo jak w miłości, chciałoby się powiedzieć), w którym cofnięty rozgrywający na ułamek sekundy opóźnia zagranie, żeby mający przyjąć piłkę napastnik znalazł się w miejscu idealnym? Mówić o łzach radości i smutku (przyznasz: w tak zwanym życiu publicznym nie mamy zbyt wielu okazji do oglądania mężczyzn okazujących prawdziwe emocje…) albo przypominać tę chwilę z 1994 roku, kiedy reprezentanci Brazylii po strzeleniu bramki przez Bebeto, który dopiero co został ojcem, celebrowali tę bramkę naśladując dłońmi gest kołysania niemowlęcia?

A może opowiedzieć o tym, jak spędzający gdzieś wakacje piłkarz Błaszczykowski słyszy, jak przy sąsiednim stoliku syn pyta po cichu ojca, czy to jest ten facet, który dwa lata temu zawalił karnego z Portugalią, potem zaś dosiada się do stolika i mówi chłopcu, że owszem, to on jest tym facetem? O ciężarze, jaki niesie ktoś, kto ma poczucie, że zawiódł? O odwadze, z jaką potrafi się z tym poczuciem mierzyć? O woli zmiany? O tym, że zaprzyjaźniony dziennikarz robił niedawno z Błaszczykowskim rozmowę i że jeszcze zanim zdążył zadać pierwsze pytanie usłyszał od niego, że owszem, zamierza i tym razem podejść do strzału z jedenastu metrów? O tygodniach nieprawdopodobnej harówki, dzięki której Błaszczykowski mógł wrócić do formy po kontuzji i pojechać na upragniony mundial? A skoro wciąż jeszcze mnie słuchasz, to dołożyć inny polski akcent: opowiedzieć o obrońcy nazwiskiem Glik, podporze drużyny i człowieku, który w gazecie przeglądanej przez nas niedawno na stacji benzynowej tłumaczył właśnie to, że w futbolu nie ma nic ważniejszego niż mistrzostwa świata, bo tak naprawdę tylko tam przechodzi się do historii, a który na ostatniej prostej, podczas jednego z ostatnich treningów przed wyjazdem do Rosji, w trakcie niewinnej zabawy z piłką doznał kontuzji tak poważnej, że szansa jego gry w tym turnieju stoi pod znakiem zapytania? Próbować Ci uświadomić, że w trakcie krótkiej jak życie motyla kariery piłkarz ten w tak dobrej formie jak w tym roku może nie będzie już nigdy – że za cztery lata na spełnienie marzenia może już być za późno?

A może przeciwnie: zaapelować nie do emocji, tylko do intelektu raczej, opowiadając o planach taktycznych poszczególnych trenerów, o meczach jako partiach szachów, w których rolę hetmana wciela się niejaki Zieliński, a gońcem jest niejaki Grosicki? Przekonywać Cię wywodami profesora Kosińskiego, wyrafinowanego teatrologa przecież, który w „Tygodniku” na mundial pisze, że nawet osoby obojętne, jeśli dadzą futbolowi szansę, mogą doświadczyć przyjemności wcale nie tak bardzo różnych od tych oferowanych przez inne przedstawienia, od teatralnych po seriale? Zacytować jakiś fragment jego tekstu, choćby ten, w którym twierdzi, że piękno piłki nożnej (które w tym momencie zbliża się do porażającego piękna greckiej tragedii), polega na tym, że trwające długo wysiłki mogą zostać w każdej chwili zniweczone, a los (nazwa używana tu w pełni świadomie) zawsze może się odwrócić? Że paradoks tego sportu polega na tym, że w ustanowionych sztucznie ramach, zgodnie z ustanowionymi sztucznie zasadami i bez zrywania widowiska, możliwa, zakładana i pożądana jest interwencja przypadku, a rzeczywistość nie jest usunięta poza ramy fikcji, ale wprowadzona w nią jako jej największa siła?

Widzę, że tracisz uwagę, spróbuję więc inaczej. Kiedy myślałem o tym, dlaczego pytani o najpiękniejsze wspomnienia z mistrzostw świata najczęściej opowiadamy o pierwszych mundialach, jakie widzieliśmy, przypomniałem sobie historię opowiadaną niedawno przez znajomego angielskiego dziennikarza. Dziś już dobrze po czterdziestce, swoje pierwsze mistrzostwa, w 1982 roku w Hiszpanii, przeżywał jako sześciolatek. Był wtedy zbyt mały, by teraz pamiętać wszystkie szczegóły (choć utkwiły mu w głowie na przykład trzy bramki jakiegoś polskiego rudzielca w meczu z Belgią) i może dlatego wspomina to, co najważniejsze. Rodzice nie pozwalali mu oglądać telewizji po nocy, ale codziennie rano zastawał przy swoim łóżku karteczkę, na której ojciec wypisywał mu wyniki wieczornych spotkań. Podejrzewam, że ważniejsze od wiedzy o tym, jak poszło Kameruńczykom z Peru, było poczucie, że jego małomówny i nieprzystępny tata naprawdę go kocha.

Próbuję chyba powiedzieć, że to nie jest doświadczenie przeżywane przeciwko komuś (zwłaszcza przeciwko „ruskim”, u których dzisiejszy mundial się odbywa i których naprawdę nie musimy utożsamiać z Putinem), i że to nie jest doświadczenie stadne. Nie wyobrażaj mnie sobie, proszę, skandującego w tłumie na trybunach, choć nie wykluczam, że założę reprezentacyjną koszulkę i pomaluję twarz, i choć z całą pewnością będę oglądał mundial z synami. W gruncie rzeczy będzie to doświadczenie najgłębiej indywidualne. Doświadczenie, w którym znów zostanę częścią sztafety pokoleń: w którym spróbuję przypomnieć sobie pachnącą tytoniem i szorstką dłoń starszego mężczyzny, ojca czy dziadka, z którymi wiele lat temu oglądałem pierwszy mecz, i w którym samemu zaoferuję swoją coraz bardziej szorstką dłoń synowi. Jeśli w którymś momencie zobaczy moje łzy, nie stanie się przecież nic strasznego.

Dele Alli jako pibe

Powiedziałem sobie, że radykalnie ograniczę pisarstwo futbolowe do czasu, aż skończę tłumaczenie „Aniołów o brudnych twarzach”, ale tym razem nie zdzierżyłem, zwłaszcza że temat ściśle się łączy z tematyką przekładanej przeze mnie książki. Wpadam na chwilę, by zwrócić waszą uwagę na pewną fundamentalną różnicę kulturową, która ujawniła się w debacie po jednej z ostatnich wypowiedzi Mauricio Pochettino, tej mianowicie, w której mówił, że w piłce nożnej chodzi o to, żeby w taki czy inny sposób nabrać rywala. I że o to w gruncie rzeczy chodzi również w futbolowej taktyce: żeby zmylić przeciwnika, przykładowo udać, że zagra się w prawo, po czym zejść na lewo.

Rzecz w tym, że definicję „nabierania przeciwnika” trener Tottenhamu rozciąga na takie zachowania, jak niedawny nur Dele Alliego w polu karnym Liverpoolu. Pochettino nie kwestionuje, że mieliśmy w tym przypadku do czynienia z naruszeniem przepisów i godzi się z karą, którą nałożono na jego coraz bardziej kontrowersyjną gwiazdeczkę, przestrzega jednak przed nadmiernym skupieniem się na takich – jak to nazywa – detalach i przed zamienieniem sportu, który wszyscy kochamy, w sztywną strukturę. „Piłka nożna to kreatywny sport”, powiada, a przy okazji wbija szpilę moralizującym w tych dniach na całego Anglikom, przypominając, że podczas mundialu w 2002 r. sam padł ofiarą sztuczki Michaela Owena, który wymusił na sędzim jedenastkę, choć kontakt angielskiego napastnika z grającym wówczas na środku argentyńskiej obrony obecnym trenerem Tottenhamu, był minimalny. Czytaj dalej

Rooney, czyli mężczyzna po przejściach

Jako człowiek z gruntu sentymentalny i pełen naiwnej wiary w świat oraz ludzi nie mam najmniejszej ochoty formułować pryncypialnych potępień Kyliana Mbappe, Ousmane’a Dembele, Philippe’a Coutinho i tylu innych młodych piłkarzy, którzy uwierzyli nagle, że na innych boiskach trawa jest bardziej zielona, a jeśli nie bardziej zielona, to bardziej soczysta i niewątpliwie pożywniejsza. Nie myślę ani przez chwilę pisać o pazerności czy nielojalności, nie myślę szukać winnych w chciwych agentach albo szukających sensacji mediach. Kiedy tylko wzmaga się we mnie fala wzburzenia na to najbardziej nieprzyjemne oblicze współczesnego futbolu, myślę o Rooneyu. Czytaj dalej

Dlaczego w Premier League pada tyle goli

Wiele można by napisać o tej kolejce: o katastrofalnej obronie Arsenalu i Liverpoolu (czy wiecie, że za czasów Kloppa aż jedna trzecia goli traconych przez tę drużynę, pada po stałych fragmentach gry?), o szczupłości kadry Chelsea (ale i o ważnym występie Moraty: gol i asysta na przywitanie z ligą, podobnie jak w przypadku Lacazette’a i Mounie z Huddersfield pokazują, że nie taka Premier League straszna dla przybyszów z zagranicy…), o wrażeniu kompletności kadry Manchesteru United po przyjściu Maticia i Lukaku, ale też o dobrych stronach zgranego składu na przykładzie bramki strzelonej przez Bena Daviesa dla Tottenhamu w meczu z Newcastle po telepatycznej niemal wymianie podań z udziałem Kane’a, Alliego i Eirksena, o udanym powrocie Rooneya do Evertonu… Wiele by można o każdej z tych kwestii, ale mnie frapuje zwłaszcza ta pierwsza, tym bardziej, że wciąż jeszcze mam w pamięci zdanie z tegorocznego „Przewodnika” – zdanie, z którego wynikało, że nie będziemy się nudzić, a mecze zakończone wynikiem 4:3 albo 5:4, wcale nie będą takie rzadkie. No to mieliśmy przecież: najpierw kanonadę na Emirates, potem ostre strzelanie na Vicarage Road, a w końcu wymianę ognia na Stamford Bridge (egzekucję na Old Trafford uznajmy jednak za przejaw powrotu do normalności, nawet jeśli w ostatnich latach piłkarze MU robili wiele, byśmy o tej normalności zapomnieli).

Rzecz w tym, że właśnie o to teraz chodzi w tej całej Premier League. O rozrywkę. Czytaj dalej

Moje życie ze szczególnym uwzględnieniem meczów na White Hart Lane

Wiele wspomnień, jak to powiedział Jan Paweł II w Wadowicach podczas pielgrzymki do Polski w 1999 roku (skojarzenie jak najbardziej na miejscu nie tylko dlatego, że – jak wiadomo – od futbolu do religii wiedzie niedaleka droga, ale i dlatego, że podczas odwiedzin w rodzinnym mieście papież opowiadał między innymi o młodzieńczych rolach w szkolnym teatrze, a czymże jest piłkarski stadion, jeśli nie teatrem właśnie?).

 

 

 

14 maja 2017 roku Tottenham po raz ostatni wystąpi na White Hart Lane. Dzień później rozpocznie się, i potrwa przez trzy miesiące, burzenie obiektu, na którym drużyna rozgrywała mecze od września 1899 roku. Przyszły sezon, a może i kawałek następnego – to zależy do tempa prac – piłkarze z północnego Londynu spędzą na Wembley, a później czeka ich przeprowadzka na nowy, budowany niemal całkowicie w miejscu dotychczasowego, obiekt. Liczba widzów, których pomieści, ma przekraczać 61 tysięcy (dokładnie: 61 559, nieco ponad tysiąc więcej niż na obecnym stadionie Arsenalu, co jak się zdaje nie było dla projektantów i budowniczych całkiem bez znaczenia; na White Hart Lane wchodziło nieco ponad 36 tysięcy). Czytaj dalej

Konkurs Cruyffa

Gdyby żył, właśnie dziś skończyłby 70 lat. Przed miesiącem minęła pierwsza rocznica jego śmierci. Kilkanaście dni temu nakładem Wydawnictwa Literackiego ukazała się jego autobiografia (dodajmy: świetnie przełożona, co na rynku literatury sportowej w naszym kraju wciąż zasługuje na wzmiankę). A jutro w nowym numerze „Tygodnika Powszechnego” znajdziecie mój spory tekst o nim, z zawadiacką w gruncie rzeczy tezą, że w historii futbolu był najlepszy. Czytaj dalej

Jamnik, szafa i Marshall Janson

What a difference a day makes, Mauricio. Przecież gdybym miał pisać tekst o Twoim Tottenhamie jeszcze przed wczorajszym półfinałem Pucharu Anglii, krztusiłbym się od komplementów i bombardował czytelników statystykami. Przypominałbym np., że Twoi piłkarze strzelili 97 goli w 46 meczach (rok temu w 53 spotkaniach bramek było 95; po Chelsea, w meczu 47., jest ich już 99). Albo że 71 punktów w 32 meczach to już o punkt więcej niż w całym poprzednim sezonie. Albo że Kane trzeci rok z rzędu przebił sufit dwudziestu bramek, stając w jednym szeregu z Henrym, Shearerem i van Nistelrooyem, a jeśli idzie o liczbę 69 bramek w 110 meczach – zrównał się z Suarezem. Zauważałbym jednak, że ciężar strzelania goli nie spoczywa tylko na nim – dwa razy kontuzjowany, był godnie zastępowany przez kolegów. Licząc wszystkie mecze Anglik ma przecież 26 goli i 5 asyst, Alli – 20 goli i 11 asyst, Son – 13 goli i 8 asyst, Eriksen zaś – 11 goli i 20 asyst (żaden piłkarz z pięciu czołowych lig Europy nie ma w tym sezonie tylu ostatnich podań, co Duńczyk). Pisałbym też, że Twoi podopieczni ośmiokrotnie strzelali po cztery bramki w meczu ligowym. I że na White Hart Lane nie przegrali w Premier League ani razu (prawdziwa twierdza: 19 wygranych, 2 remisy, gole 60-11 i 14 czystych kont). Że mają różnicę bramek 46 na plus. Że siedem meczów ligowych z rzędu ostatni raz wygrali w 1967 roku. Czytaj dalej

Futbol jest radością

Pal licho to, że Barcelona nie odrobiła dziś strat i że próbując dogonić Juventus jej zawodnicy zachowywali się czasem nieładnie – np. nie przerwali gry i nie oddali piłki po tym, jak na boisku leżał Manżukić. Choć z zapartym tchem oglądałem mecz Monaco z Borussią, to właśnie Katalończyków chciałem pożegnać, bo to im, a właściwie ich trenerowi, zawdzięczam moment w tej edycji Ligi Mistrzów jak dotąd najpiękniejszy. Czytaj dalej

Borussia i światło

Najpierw chciałem zrobić z wczorajszego występu piłkarzy Borussii opowieść o wierności i dzielności. Myślałem, czy nie napisać na przykład, że świadectwo, jakie dali walcząc z Monaco do końca, pokazuje, iż są w futbolu sytuacje, w których to nie wynik jest najważniejszy. Powstrzymałem się jednak. Nie wiem, czy piłkarze z Dortmundu powinni byli grać z Monaco niecałą dobę po zamachu na ich autobus. Szczerze: nie wiem. Słucham ich emocjonalnych wypowiedzi, np. o byciu potraktowanym jak zwierzęta – i nawet pamiętając, że zostały wygłoszone po porażce, próbuję je brać pod uwagę. Nie jestem psychologiem: nie wiem, czy lepszym sposobem na przepracowanie traumy, którą przeżyli we wtorkowy wieczór, było jak najszybsze podjęcie obowiązków, czy kilka dni odpoczynku (zapewne także pod okiem psychologów). Wiem, że to, iż zagrali natychmiast, też było jakąś odpowiedzią dla terrorystów, i że z punktu widzenia logistyki (terminarz rozgrywek, podróże kibiców itd.) stanowiło najmniejszą komplikację – no ale przegrali 2:3 i zawsze już będziemy się zastanawiać, na ile przyczyną tej porażki był wtorkowy atak. Czytaj dalej