Najważniejsze jest życie

Podczas rozgrywanego w Kopenhadze meczu Dania-Finlandia zasłabł na boisku pomocnik gospodarzy Christian Eriksen. Mecz dokończono.

Każde słowo, jakie próbuję napisać, wydaje mi się teraz cytatem. Tytuł wziąłem na pewno od Marka Edelmana, skądinąd wielkiego lekarza i specjalisty od ludzkich serc. Być może zresztą nie ma słów, które można by powiedzieć i napisać po tym, jak się zobaczyło prowadzoną na boisku w Kopenhadze walkę o życie Christiana Eriksena. Nie ma słów, którymi można by w tej chwili oceniać sensowność kontynuowania meczu po tak krótkiej przerwie, jeszcze tego samego wieczora i mimo traumy, jaka stała się udziałem jego uczestników. Nie ma słów, którymi można by teraz analizować ów wznowiony mecz w kategoriach czysto sportowych, abstrahując od zasłabnięcia, które stało się przyczyną przerwy. Nade wszystko: nie ma słów, którymi można by dzisiaj dywagować nad tym, co spowodowało tak poważny kryzys zdrowotny zawodowego sportowca, wydawałoby się: mającego nadzwyczajną opiekę medyczną i od lat sprawiającego wrażenie jednego z najwytrzymalszych, a w czasach, kiedy grał w Tottenhamie, bijącego zwykle rekordy największej liczby przebiegniętych po boisku kilometrów. Nie ma słów, za pomocą których można by spekulować, czy jego organizm był przemęczony, czy może jednak nie, bo przecież podczas ostatnich miesięcy w Mediolanie wcale nie grał tak dużo. Wszystko to wydaje się kompletnie nie na miejscu, niestosowne, nieodpowiedzialne wręcz, bo przecież cóż my wiemy, żeby spekulować nad przyczynami kopenhaskiego dramatu.

Najważniejsze jest życie. I może jeszcze uczucia i emocje tych, dla których to życie jest najbliższe i najcenniejsze. Tych, którzy Christiana Eriksena kochają – to z myślą o nich jego koledzy i przyjaciele z drużyny otoczyli ekipę ratowniczą kordonem, by w chwili tak intymnej nie był podglądany przez kamerzystów i fotoreporterów. To zresztą jedna z lekcji, które chciałbym wynieść z tej dramatycznej historii: lekcję owej instynktownej solidarności, jaką wykazała się drużyna duńska, kompetencji i odwagi Simona Kjaera, który pierwszy rzucił się reanimować kolegę, a potem wraz z Kasparem Schmeichelem popędził uspokajać jego partnerkę. Lekcji solidarności także piłkarzy fińskich i kibiców obu zespołów, wysyłających w świat jednoznaczny sygnał, że są ważniejsze rzeczy niż jakaś tam piłka nożna i zwycięstwo ich ulubieńców. A w ślad za tym może jeszcze lekcję nieoceniania tych, którzy w sytuacji skrajnej nie przerwali transmisji odpowiednio szybko albo próbowali zagadać dramat. Nie byłem w tym studiu, nie wiem, czy bym potrafił. Widziałem zresztą i czytałem wielu dziennikarzy, którzy niemal natychmiast zaczęli w swoich kanałach dzielić się informacjami o tym, jak fachowo udzielać pierwszej pomocy.

Okładka „Przeglądu Sportowego” z 18 kwietnia 2019 r.

Bo najważniejsze jest życie. Wiadomości, które płyną ze sztabu duńskiej federacji mówią, że Christian Eriksen żyje, że mówi i że chciał, by koledzy grali dalej. Jak dobrze. Jakie to jest dobre życie, chciałoby się dodać, jakie spełnione i piękne: i na łonie rodziny, i na boisku. Akurat ja mam mnóstwo sportowych powodów, by być za nie wdzięcznym: jego 226 meczów w Premier League w barwach Tottenhamu, 571 sytuacji wypracowanych kolegom, 62 asysty (cztery sezony z rzędu z ponad dziesięcioma na koncie…), a do tego 51 goli, z czego 23 z dystansu… Ważne bramki w angielskiej ekstraklasie i Lidze Mistrzów, gole z rzutów wolnych (Łukasz Fabiański pamięta jeszcze z czasów Swansea…), odbiory i przechwyty na połowie rywala… Wśród moich najcenniejszych pamiątek kibicowskich jest zresztą okładka „Przeglądu Sportowego” ze zdjęciem, na którym jest obok Sona – z meczu, po którym Tottenham awansował do półfinału Ligi Mistrzów – i na którym tak pięknie się uśmiecha. A po finale Ligi Mistrzów została mi koszulka z numerem 23 i nazwiskiem Eriksen na plecach.

Ale najważniejsze jest życie. Nie kariera, puchary czy sława piłkarza. Nie wspomnienia i pamiątki kibica. Nie medialny cyrk wokół wielkiej futbolowej imprezy. Nie pytania o dalszy ciąg kariery 29-letniego Duńczyka. Nie rozliczenia związane z okolicznościami, w których mecz został dokończony. To jeszcze jedna z lekcji, jaką dziś dostaliśmy – najważniejsza.

Arcymistrz, który przegrywa sam ze sobą

Największy paradoks tego finału? Pep Guardiola nie przegrał z Thomasem Tuchelem. Przegrał sam ze sobą. Co gorsza: kolejny już raz w meczu o tak wielką stawkę.

To powtarzający się wątek w opowieściach o szkoleniowcu Manchesteru City: jest człowiekiem, który dobrych pomysłów ma aż nadto, a w związku z tym – jak to ujął kiedyś jeden z najwnikliwiej obserwujących jego karierę dziennikarzy Marti Perarnau – bywa człowiekiem, który we wszystkie swoje pomysły wątpi. W ciągu ostatnich kilku lat pracy w Monachium i Manchesterze zdobywał, owszem, mistrzostwa kraju, a jego drużyny wspinały się na szczyty wyrafinowania, jednak w starciach pucharowych, kiedy o losach pojedynku z którymś z rywali miało zdecydować 90 czy 180 minut, zwyczajnie przekombinowywał. Zmieniał nagle ustawienie, niespodziewanie proponował podopiecznym rozwiązania, których od jakiegoś czasu nie ćwiczyli, dokonywał nieoczekiwanych zmian w składzie. Co ważne: za każdym razem teoretycznie miał słuszność, na papierze spójności jego koncepcji nie sposób było czegokolwiek zarzucić, kiedy ogłaszano skład wyjściowej jedenastki albo obserwowano pierwsze minuty meczu eksperci z uznaniem kiwali głowami, ostatecznie jednak… nic z tego nie wychodziło. Tak było w starciach jego Bayernu z Realem Ancelottiego (nieoczekiwane przejście na niećwiczone wcześniej ustawienie 4-2-4 i oddanie rywalom tak zawsze ważnej dlań kontroli nad środkiem pola nazwał największą wtopą w swoim życiu; pytanie, czy ta wczorajsza nie była jeszcze większa?), tak było w pojedynkach Bawarczyków z Barceloną Luisa Enirique, kiedy zemściła się na nim decyzja o wystawieniu naprzeciwko Messiego, Suareza i Neymara trójki kryjących indywidualnie obrońców, tak było w bojach Manchesteru City z Liverpoolem Kloppa, Tottenhamem Pochettino, a w końcu przed rokiem z Olympique Lyon Garcii. Szczerze mówiąc po pierwszej połowie kwietniowego meczu z PSG Pochettino wydawało się, że przygoda Guardioli z Ligą Mistrzów i tym razem skończy się na półfinałach, na drugą połowę wyszedł jednak kompletnie inny Manchester City – i zdołał odwrócić losy niepomyślnie układającego się spotkania. W starciu z Chelsea Tuchela już zrobić tego nie zdołał.

Tak, owszem, nie mylą się Państwo. Zamiast pisać o starciu drużyn, ewentualnie o konfrontacji zawodników, piszę najpierw o pojedynku trenerów. Z początku myślałem, że to tylko moja obsesja, w dodatku związana z wiekiem: mam tyle lat co Guardiola, a i od Tuchela dzieli mnie tylko kilkanaście miesięcy, więc widzę, że im starszy jestem, im dłużej oglądam piłkę nożną i im więcej o niej czytam, tym częściej myślę o niej jako o świecie, w którym zmagają się nie jacyś tam piłkarze czy jakieś tam kluby, a właśnie trenerskie umysły. Tak, to musi być kwestia wieku: będąc pięćdziesięciolatkiem trudno już udawać, nie tylko przed światem, ale i przed samym sobą, że mogłoby się biegać równie szybko jak Sterling, podawać równie wizjonersko jak de Bruyne, łapać równie pewnie jak Mendy, robić wślizgi tak ofiarnie jak Kante czy choćby pudłować jak Werner. Będąc mężczyzną w średnim wieku z żadnym piłkarzem się już nie utożsamisz, jedynie, co ci ewentualnie pozostało, to myślenie, że mógłbyś zasiąść na ławce i nimi pokierować – cóż innego zresztą robisz wtedy, kiedy spędzasz długie godziny grając w Football Managera?

Przyznają Państwo jednak, że rozegrany wczorajszego wieczora finał jak mało który w najświeższych dziejach futbolu – przynajmniej spośród meczów najwyższej rangi – sprzyjał takiemu podejściu. Jego głównym tematem nie była przecież konfrontacja największych gwiazd futbolu (owszem, w rankingach najlepszych rozgrywających de Bruyne znalazłby się bardzo wysoko, wśród stoperów z pewnością wyróżniano by Diasa, a wśród defensywnych pomocników – Kante, spisywanego już skądinąd na straty za kadencji dwóch poprzedników Tuchela w Chelsea, ale gdzie im wszystkim do popularności i ekscytacji, jaką budzą starcia Messiego, Ronaldo, Lewandowskiego, Mbappe czy Haalanda?), nie była nim także konfrontacja najsłynniejszych drużyn świata (Real, Barcelona, Manchester United czy Liverpool miały w tym sezonie swoje kłopoty), postawiłbym nawet ryzykowną tezę, że nie była nim także konfrontacja największych pieniędzy (w sumie to pocieszające, że można było w półfinale Ligi Mistrzów wystawić drużynę za pół miliarda euro i przegrać, bo się niechlujnie ustawiło mur…).

Oglądaliśmy ten mecz, fascynowaliśmy się nim, pisaliśmy o nim i czytaliśmy, przede wszystkim z związku ze starciem dwóch trenerów. Mówiliśmy o nim jak o – być może dziwnej nieco, bo rozgrywanej przy pomocy dwudziestu dwóch (jeśli nie liczyć rezerwowych) zaskakująco ruchliwych figur – partii szachów, zaplanowanej i rozgrywanej przez dwóch arcymistrzów. Każdy z pionów, gońców wież czy hetmanów (im dłużej obracam w głowie szachową metaforę, tym łatwiej przypasować mi te określenia do poszczególnych piłkarzy) pełnił przecież na boisku rolę wymyśloną mu i starannie wytrenowaną przez Pepa Guardiolę i Thomasa Tuchela, rozgrywka miała swoje etapy, a momenty improwizacji czy zdania się na błysk geniuszu jednostki były rzadkie – tu wszystko miało się odbyć w ramach struktury, kluczowe było pilnowanie pozycji i przesuwanie całych formacji w skoordynowany sposób, nawet jeśli murawa stadionu w Porto pozbawiona było wyrysowanych na boisku treningowym sektorów, tak kluczowych dla juego de posicion Guardioli, i równie ważnych dla zwycięskiego wczoraj Tuchela.

Nie wykluczam zresztą, że powrót do metafory szachowej zawdzięczam lekturze tekstu Raphaela Honigsteina na portalu The Athletic, jednego z kaskady świetnych artykułów, jakie ukazały się w prasie całego świata przy okazji finału – i tekstu, do którego wielu innych dziennikarzy zajmujących się futbolem w tych dniach nawiązywało, bo zaiste: obraz pogrążonych w wielogodzinnej dyskusji w monachijskim barze trenującego wówczas Bayern Pepa Guardioli i pracującego w Mainz Thomasa Tuchela wydaje się równie inspirujący, jak obraz pogrążonych w równie intensywnej rozmowie żółtodzioba Guardioli z Marcelo Bielsą w górskiej posiadłości tego ostatniego pod Santa Fe. Przysłuchujący się monachijskiej dyspucie szczęśliwcy – opowiadający Honigsteinowi, jak Katalończyk z Niemcem puszczali w ruch solniczki i pieprzniczki, by imitowały ustawienia zawodników w jakichś meczach sprzed lat – mówili o niej jak o iluminacji, jakby niczego dotąd o futbolu nie wiedzieli, choć przecież jeden pełnił w Bayernie funkcje dyrektorskie, a drugi był asystentem trenera.

Chyba nigdy dotąd nie było więc meczu, w którym uwagę do tego stopnia skupiano by na szkoleniowcach. Owszem, boje Guardioli z Mourinho miewały wymiar apokaliptyczny, w Hiszpanii zwłaszcza, ale tam od biedy można było mówić także o konfrontacji Messiego z Ronaldo – i w ogóle gwiazd na boisku biegało jakby więcej niż dzisiaj. W dodatku o spotkaniu Guardiola – Tuchel można było mówić również w kategoriach spotkania mistrza z uczniem: Niemiec często się do doświadczeń Katalończyka odwoływał, a i w grze jego kolejnych drużyn po odejściu z Moguncji fascynację juego de posicion dawało się zauważyć. Zresztą nawet i w czasach, kiedy prowadził ów niewielki, jak na późniejsze miejsca pracy zespół, jego współpracownicy zauważyli, jak spędzał długie godziny, analizując schematy rozegrania poszczególnych akcji przez drużyny Guardioli. A o jego oku do szczegółu mówi inne świadectwo z tamtego czasu, złożone przez dyrektora sportowego Moguncji Christiana Heidla, który zauważył kiedyś, jak zatrudniany przez niego trener klęczał na murawie austriackiego ośrodka treningowego, gdzie przygotowywali się do sezonu, wąchał i mierzył wysokość trawy, by następnie namawiać swoich szefów, by natychmiast zatrudnili faceta, który dbał o tak perfekcyjne przygotowanie boisk.

Nie odbierając niczego perfekcjonizmowi Tuchela – i nie przestając zazdrościć Romanowi Abramowiczowi instynktu, jakim wykazał się zaledwie pięć miesięcy temu zwalniając z pracy Franka Lamparda, a następnie powierzając drużynę Niemcowi – nie sposób jednak nie zauważyć, że Guardiola przegrał ten mecz na własne życzenie. W tegorocznej edycji Ligi Mistrzów tylko raz się zdarzyło, by w środku pomocy MC nie wystąpił któryś z defensywnych pomocników, Fernandinho lub Rodri, a o tym, żeby podopieczni Guardioli do tego stopnia nie panowali nad boiskowymi wydarzeniami, nie było mowy jeszcze nigdy. Owszem, nie byłoby wygranej Chelsea bez heroizmu defensywy, a zwłaszcza bez nadzwyczajnej koncentracji nieustannie nadążającego za Sterlingiem i zawsze trafiającego w piłkę Reece’a Jamesa. Po drugiej stronie niemal równie dobrze z Mahrezem radził sobie Chilwell, a jeśli nawet ofensywnym graczom City udawało się jednak wedrzeć w pole karne, wahadłowych zespołu Tuchela asekurował któryś ze stoperów; nawet kontuzja Thiago Silvy nie zakłóciła funkcjonowania tego mechanizmu. A ile przechwytów zapisał na swoje konto i ile następnie akcji swojej drużyny rozpoczął najlepszy na boisku Kante? Ileż to lat upłynęło od czasu, gdy Claudio Ranieri żartował na temat tego piłkarza, że potrafi wyrzucić piłkę z autu, a następnie dobiec do niej jako pierwszy?

Guardiola widział to wszystko, ale nie reagował. Nie dokonał zmiany po kwadransie, kiedy oczywiste już było, jak niebezpieczne są wyjścia Chelsea i ile zamieszania wywołuje w jego defensywie tyleż nieskuteczny strzelecko, co fenomenalnie znajdujący sobie miejsce między rywalami Werner. Nie był w stanie – jak w drugiej połowie paryskiego półfinału – odzyskać kontroli nad meczem. Fernandinho pojawił się dopiero po godzinie gry, zmiana ta wywołana była zresztą kontuzją de Bruyne i akcje City stawały się już w tej fazie meczu coraz bardziej mechaniczne. Czy to też jedna z trenerskich wad Guardioli, programującego mózgi swoich podopiecznych do tego stopnia, że – jak pisze w „Dziedzictwie Barcelony” Jonathan Wilson – pod wielką presją nie są już w stanie zdobyć się na jakiś przejaw samodzielności?

Pep Guardiola. Człowiek, który z powodzeniem wymyśla piłkę nożną na nowo i przesuwa granice tego, co w niej możliwe. Człowiek, który od dekady nie wygrał Ligi Mistrzów i, szczerze mówiąc, nie wygląda na to, by miał wygrać w przyszłości, nawet jeśli sprowadzi sobie do Manchesteru jeszcze Harry’ego Kane’a.

Miałeś, Daniel, złoty róg

Miałeś, Daniel, czapkę z piór. MIałeś drużynę, która grała regularnie w Lidze Mistrzów i biła się o mistrzostwo kraju. Miałeś drużynę komplementowaną przez cały piłkarski świat i taką, za którą kibice stali murem. Miałeś trenera, którego komplementowano równie silnie, a kochano jeszcze bardziej. Nie płaciłeś im zbyt dobrze, ładnych paru prezesów w Premier League wydawało pieniądze ręką dużo bardziej lekką niż Ty, ale wszyscy to rozumieli: budowałeś stadion i to był na tamten moment priorytet w rozwoju klubu. Taki był zresztą element dealu, związanego z uczestnictwem w Twoim projekcie – także Mauricio Pochettino wiedział, podpisując, a potem przedłużając z Tobą umowę, że musi przede wszystkim pracować z tymi piłkarzami, których przejął po Timie Sherwoodzie i Andre VIllas-Boasu; że musi wesprzeć ich w rozwoju i że musi również bacznie przyglądać się młodzieży, która trenuje w akademii, tak samo zresztą, jak robił to w Southamptonie. Chętnie przyznaję: przez kilka lat ten model sprawdzał się znakomicie. W drugim roku pracy Pochettino – z pewnością za wcześnie, zważywszy na fazę rozwoju jego zespołu – Tottenham walczył o mistrzostwo z Leicester, w trzecim, bijąc rekord zdobytych punktów w Premier League, ustąpił w tabeli jedynie Chelsea. Później jednak (nawiasem mówiąc po kończącym poprzedni sezon meczu z Leicester, równie rozrywkowym, jak dzisiejszy) przyszedł sierpień 2018 roku, ten pierwszy w dziejach, w którym nie przeprowadziłeś ani jednego transferu, choć tak wiele mówiło się wtedy na przykład o sprowadzeniu Jacka Grealisha.

Czy to był ten moment, Daniel? Czy to wtedy klub zamiast piąć się nadal wzwyż, skręcił na ścieżkę, która doprowadziła go w miejsce, które zajmuje dzisiaj: z awansem do niechcianej przez nikogo Ligi Konferencji, bez prawa gry w Lidze Europy, bez trenera i z najlepszym zawodnikiem, ba, klubową legendą otwarcie mówiącą, że chciałaby walczyć o najwyższe cele, na co tutaj się nie zapowiada? Czy to wtedy właśnie trzeba było zrobić coś, na co i tak musiałeś się zdecydować kilkanaście miesięcy później, wydając dziesiątki milionów na Ndombele czy Lo Celso, a potem przeprowadzając kolejne transfery, których życzył sobie José Mourinho (o odprawie dla Pochettino, lukratywnym kontrakcie Portugalczyka i kolejnej odprawie dla tego ostatniego już nie wspominam)? Czy to wtedy trzeba się było rozejrzeć za następcą mającego wkrótce wyjechać do Chin Moussy Dembelego, znaleźć defensywnego pomocnika na miejsce borykającego się z kontuzjami Wanyamy i zwiększyć rywalizację na bokach obrony? Kiedy przypominam sobie wypowiedź Jamiego Carraghera, już podczas pobytu Mourinho w klubie, że był taki czas, kiedy Tottenham Pochettino od mistrzostwa Anglii dzieliły dwa transfery, a teraz brakuje mu pięciu, by w ogóle myśleć o wskoczeniu na poziom Tottenhamu Pochettino, zastanawiam się, czy to nie właśnie tamtą chwilę miał na myśli.

Wiem, do historycznego występu drużyny w finale Ligi Mistrzów pozostawał jeszcze rok, ale ów sensacyjny rajd przez stadiony Dortmundu, Manchesteru i Amsterdamu, zaciemniał obserwację oczywistego dość faktu, że już od stycznia 2019 drużyna wyraźnie dołowała w Premier League. Zresztą czytałeś na pewno – zbyt wytrawnym jesteś biznesmenem, by nie uczyć się od mistrzów zarządzania – obserwację Aleksa Fergusona, że cykl odnoszenia sukcesów przez zespół trwa cztery lata. W przypadku drużyny Pochettino akurat tyle upływało właśnie latem 2018 i w gruncie rzeczy powinieneś być wdzięczny Maurycemu, że tak pięknie potrafił go przedłużyć. Inna sprawa, że Ferguson nigdy by na coś podobnego nie pozwolił: Szkot wiedział, że nowy impuls jest potrzebny nawet kiedy w momencie wdrażania zmian wszystko wydaje się iść w najlepszym porządku i na pierwszy rzut oka ruszanie czegokolwiek wydaje się wręcz zbędne.

Kiedy zasiadasz sam w ciszy swojego gabinetu, kiedy próbujesz zapomnieć o protestach kibiców, coraz głośniej domagających się Twojej dymisji i niemogących wybaczyć Ci fatalnego zauroczenia José Mourinho oraz zaangażowania w niesławny projekt Superligi, z pewnością jesteś w stanie przypomnieć sobie argumenty, dla których postępowałeś tak, a nie inaczej. Księgowo wszystko się pięknie dopinało. Stadion był prawie gotowy. Przychody z Ligi Mistrzów, kontrakty sponsorskie, umowy telewizyjne spowodowały, że klub wdarł się do pierwszej dziesiątki najbogatszych na świecie. Miałeś swoją globalną markę, dogadywałeś z Amazonem szczegóły filmu, który miałby wypromować ją jeszcze szerzej. Byłeś, owszem, wdzięczny, Maurycemu. Szczodrze go wynagradzałeś. Podwyżki dawałeś zresztą także Harry’emu – żaden z nich nigdy nie narzekał na Twoją hojność. A jednak coś przegapiłeś i kiedy, naciskany przez Pochettino, grzmiącego na konferencjach prasowych, że aby zrobić ostatni krok do wielkości klub musi zacząć inaczej działać na rynku transferowym, sięgnąłeś w końcu do klubowej kasy – było już za późno. Po przegranym finale odszedł Eriksen, trenera i większość grającej zbyt długo razem drużyny dopadło poczucie wypalenia, Ndombele zaś adaptował się powoli, a Lo Celso złapał kontuzję: zabrakło czasowego bufora, z jakim do zespołu wkomponowuje się nowych zawodników; zwłaszcza do zespołu grającego i trenującego w tak specyficznym stylu, jak u Pochettino.

Niewykluczone, że zabrakło też cierpliwości, kiedy jesienią 2019 drużyna była w potężnym kryzysie, kiedy przegrała z Bayernem, kiedy kontuzjował się Lloris i kiedy zmiana trenera wydawała się najprostszym rozwiązaniem. Zawsze chciałeś zatrudnić José Mourinho, prawda? W trakcie kilku scen serialu Amazonu słałeś mu spojrzenia wręcz miłosne. Może trudno się dziwić, że nie wytrzymałeś nerwowo – choć przykład, z jakim w ostatnich tygodniach Liverpool Jurgena Kloppa wyszedł z wcześniejszego kryzysu, z pewnością mógłby być dla Ciebie pouczający. Kibice, jeśli jeszcze pamiętasz, raczej nie domagali się wyrzucenia Maurycego…

MIałeś, Daniel, złoty róg. To była naprawdę piękna przygoda. Wydaje się niewiarygodne, ale równe dwa lata temu Twoi piłkarze szykowali się do gry w finale Ligi Mistrzów. Jestem pewien, że pamiętasz to jeszcze lepiej niż ja – choć ja też byłem wtedy w Madrycie i choć wieczór w Amsterdamie, zaledwie dwa lata i dwa tygodnie temu, uważam za najpiękniejszy piłkarsko wieczór w moim życiu. Problem w tym, że myśl o powrocie w tamto miejsce wydaje się dziś kwestią równie realną, jak to, że po Arbacie znów przespaceruje się Puszkin. Co było, nie wróci i szaty rozdzierać by próżno, jak śpiewał Okudżawa (a przecież mi żal…). A co przyniesie przyszłość? Sam powiedz: od kiedy Chelsea zatrudniła Tuchela, a Bayern sięgnął po Nagelsmanna, każda kolejna kandydatura nowego szkoleniowca, jaką rozważasz, wydaje się kandydaturą nierealną, niedoskonałą, w najlepszym razie przejściową albo skrajnie ryzykowną, a Ty nie bardzo już możesz pozwolić sobie na ryzyko – nie tylko sportowe, także (w świetle długów, pandemii, pustych trybun, braku zysków wygenerowanych przez dobrą grę drużyny) ekonomiczne. W gruncie rzeczy mam nieodparte wrażenie, że kiedy osiem lat temu z Tottenhamu odchodził Gareth Bale (mam nadzieję, że po jego dzisiejszym wejściu z ławki zrobisz coś, żeby nie odchodził ponownie…), ba: kiedy siedem lat temu drużynę przestawał prowadzić Tim Sherwood, mieliśmy więcej powodów do optymizmu niż dziś, nawet jeśli na King Power Stadium grupa zatrudnianych przez Ciebie – i przez wiele minut sprawiających wrażenie, jakby widzieli się po raz pierwszy – zawodników zdołała jednak wygrać.

Tak naprawdę Ci nie zazdroszczę. Kibicuję Twojemu klubowi tak długo, że kryzys taki, jak obecny, jest dla mnie stanem naturalnym, do niczego innego nie przywykłem, nic innego nie pamiętam, to epoka Pochettino wydaje mi się tak naprawdę jakąś pogodową anomalią, a nie dzisiejszy bałagan i chaos. Ale Ty? Z Twoimi ambicjami i wizją? Z Twoim skrywanym starannie pragnieniem naszej akceptacji, bycia kochanym i docenionym za wszystkie swoje trudy? Był taki czas, w którym się wydawało, że zastałeś Tottenham drewnianym i zostawisz murowanym – i że będziesz miał kiedyś pomnik przed stadionem i trybunę swojego imienia na nim. Ale teraz? Czapkę wicher niesie do Manchesteru, róg huka po Paryżu. Ostał ci się ino sznur.

(W dramacie Wyspiańskiego w tym momencie pieje kogut, ciekawe, czy ten z klubowego herbu. Mimo dramatycznych wołań Jaśka nikt się nie budzi).

PS Za dwa tygodnie premiera „Światła bramki”. Książkę z solidnym rabatem (i Lucasem Mourą na okładce) można zamówić w przedsprzedaży tutaj.

Czy Harry Kane musi odejść

Najbardziej zaskakujące w przecieku na temat woli odejścia Harry’ego Kane’a z Tottenhamu wydaje się tak naprawdę to, że ktokolwiek jest zaskoczony. Można, owszem, zastanawiać się, czy puszczenie tego przecieku akurat przed ostatecznymi rozstrzygnięciami generalnie spisanego na straty sezonu jest fortunne („Nie mógł poczekać tydzień?”, pytają ponoć poirytowani członkowie klubowego zarządu, słusznie obawiając się, że przygotowania do meczów z Aston Villą i Leicester mocno się skomplikują), ale z drugiej strony fakt, iż drużyna bije się już tylko o prawo gry w Lidze Europy – i że nawet tego nie jest pewna – pokazuje oczywistość konkluzji, do jakiej doszedł najlepszy dziś napastnik Anglii. W maju 2021 roku, mając niemal 28 lat, będąc w świetnej formie i ciesząc się zupełnie dobrym zdrowiem, Harry Kane naprawdę nie ma na co czekać. Mówił zresztą wprost, odbierając kilka tygodni temu nagrodę dla najlepszego piłkarza Londynu, o słodko-gorzkim uczuciu, jakie wiąże się z przyjmowaniem takich wyróżnień – i o tym, że chciałby wreszcie coś wygrać z drużyną.

O tym, co spotkało go w ostatnich miesiącach w Tottenhamie, pisałem tu wiele. Pobyt Jose Mourinho w klubie nie trwał wprawdzie aż tak długo, ale podziały w zespole dało się już odczuć. Drużyna robiła katastrofalne błędy w obronie, wypuszczała prowadzenia w wygrywanych meczach. Jej kluczowi zawodnicy nie pracowali wystarczająco ciężko na treningach i w trakcie spotkań, i dotyczy to niestety, także, największych gwiazd, takich jak Bale, Dele Alli czy Ndombele. Po części był to efekt przestarzałych metod szkoleniowych nadmiernie skupionego na rywalach Portugalczyka, ale wszystkiego nie da się zrzucić na trenera. Występ w Lidze Europy zakończył się kompromitacją w Zagrzebiu, walka o Puchar Ligi – finałowym rozczarowaniem. Nadziei, że w przyszłym roku może być znacząco lepiej – na razie nie widać.

Bądźmy szczerzy: jedyne, co czeka Harry’ego Kane’a w Tottenhamie w sezonie 2021/22, to uczestniczenie w mniej lub bardziej bolesnym okresie przebudowy, w dodatku póki co nie wiadomo przez kogo dokonywanej, choć wiadomo, że kilka świetnych nazwisk na rynku trenerskim odpadło z wyścigu, a każde kolejne z pojawiających się na medialnej karuzeli wydaje się obarczone wieloma znakami zapytania; szczerze mówiąc ten wpis podszyty jest również frustracją, że nie tylko Nagelsmann czy Ten Haag, ale także Rodgers wydaje się być poza zasięgiem obecnych możliwości klubu (ledwo utrzymującego Brighton w Premier League Pottera trudno uznawać za kolejne wcielenie Mauricio Pochettino, a tzw. duże nazwiska, np. Allegri, podobnie jak Mourinho średnio pasują do wizerunku tej drużyny). Wiadomo też, że klub jest zadłużony bardziej niż niejeden z rywali, że pandemia uderzyła go mocniej (a to w związku z utratą spodziewanych zysków z biletów na otwarty dopiero co stadion), podobnie jak kolejny już brak awansu do Ligi Mistrzów. Wiadomo, że jeśli nowy szkoleniowiec przyjdzie i będzie chciał myśleć o wzmocnieniach, najpierw będzie musiał pozbyć się kilku piłkarzy. Mówienie, że wrócą z wypożyczeń Skipp czy Sessegnon, owszem, raduje serce kibica, ale z perspektywy takiego Kane’a znaczy pewnie niewiele. Podobnie jak spekulowanie, czy Bale zostanie na jeszcze jeden sezon.

Lojalności Kane’a do Tottenhamu nikt kwestionować nie może. Tego, ile dał klubowi w ciągu minionej dekady również. Ale perspektywy na White Hart Lane ma takie, że naprawdę jedyne, co może brać pod uwagę jako argument za pozostaniem, to fakt, iż coraz mniej brakuje mu do pobicia rekordu Jimmy’ego Greavesa i stania się najlepszym strzelcem w dziejach Tottenhamu. Czy taki tytuł jest w stanie zrównoważyć mistrzostwa czy puchary kraju albo wygraną w Lidze Mistrzów? Pytanie wydaje się retoryczne.

Zupełnie inną kwestią jest to, czy ewentualnego kupca będzie stać na sprowadzenie Kane’a – i czy Tottenham będzie musiał go sprzedać. Do końca obecnego kontraktu Anglika pozostają trzy lata (pamiętacie jeszcze, jak świetlana wydawała się przyszłość, kiedy go podpisywał?), choć „The Athletic” twierdzi, że zawarł z prezesem Levym dżentelmeńską umową, iż po tym sezonie będzie mógł odejść. Marka zawodnika i regularność, z jaką zdobywa bramki, a przy tym zasięg i precyzja jego podań, które znalazły w tym roku odzwierciedlenie w liczbie asyst, fakt, że mamy do czynienia z kapitanem reprezentacji kraju, wzorowy wizerunek ojca rodziny, sportowe ambicje i wychwalany przez wszystkich profesjonalizm – to jest kapitał, który w przełożeniu na brytyjskie funty daje wartość z pewnością przekraczającą sto, może nawet sięgającą stu pięćdziesięciu milionów. Mało który klub w Europie i na Wyspach może w obecnych warunkach pozwolić sobie na wydanie podobnej kwoty, zwłaszcza, że na kontynencie mówi się również o transferach Haalanda i Mbappe. Niewątpliwie bez klasycznej „dziewiątki” od dawna gra Manchester City i niejeden obserwator zastanawia się dziś, czy to Kane nie jest brakującym ogniwem, oddzielającym ostatnią budowlę Pepa Guardioli od doskonałości. Ale to, że Daniel Levy zrobi wszystko, by nie sprzedać Kane’a któremukolwiek z rywali z Premier League wydaje się równie oczywiste jak to, że Kane ma dobre powody, by odejść. 

Krótko mówiąc: jeśli chce zostać mistrzem kraju już, teraz, jak jego niedawni koledzy, Walker czy Eriksen, a nie na święty nigdy, Harry Kane odejść musi. Musi przestać liczyć, że prezes sprowadzi do klubu trenera, który już, teraz będzie w stanie dorównać jego ambicjom i profesjonalizmowi. Musi odłożyć na jakiś czas wspomnienia o strzelonym w derbach „golu w masce”, o pierwszej bramce z Shamrock Rovers, czy o pierwszym hattricku z Asterisem Trypolis (to wtedy stanął w bramce, po czerwonej kartce Llorisa, i wpuścił gola po rzucie wolnym rywali)… naprawdę ściska mi się teraz gardło i nie chcę już tych sentymentów ciągnąć, przypominając sobie jak ów niezgrabny nieco z początku młodzian stawał klubową ikoną.

Przed nami typowe gorące lato. W przypadku kibica Tottenhamu, przynajmniej tego z dłuższym stażem niż czasy „nowego, wspaniałego świata” – typowo ponure.

Nasza wiara niezachwiana

Najgorsze w kibicowaniu jest to, że się wierzy. Zawsze i bez względu na okoliczności. Żeby nie wiem, jak przekonujące argumenty podpowiadał rozum, żeby nie wiem, jak bogate było doświadczenie – wierzy się i tyle. Pamięta się wszystkie porażki i klęski – wierzy się. Pamięta się wszystkie zwariowane okoliczności ostatnich dni, zwolnienie trenera, który (cokolwiek mówić o preferowanym przezeń stylu gry) potrafił z Guardiolą wygrywać nawet w tym sezonie oraz postawienie na jego miejscu żółtodzioba, który kariery trenerskiej w zasadzie jeszcze nie zaczął, a z niejednym grającym dziś zawodnikiem przegrywał parę lat temu rywalizację o miejsce w składzie – wierzy się tym bardziej. Pamięta się o kontuzji Harry’ego Kane’a i o tym, że nawet w piątek nie trenował jeszcze z drużyną – wierzy się mimo wszystko. Przychodzi taki ranek, jak dzisiejszy, i przynosi ze sobą prawdziwą goń myślową z rozmaitymi szczęśliwymi scenariuszami. Że natchnieni zmianą trenera, że ostatnia szarża Bale’a, że Dele wszystkim pokaże, na co go stać, że błąd obrońców City naciskanych przez Sona i Lucasa (prawie się udało Mourze, który raz czy drugi odebrał piłkę przeciwnikom i wystartował do kontry), że kontra właśnie albo stały fragment, a w końcu, że rok bieżący kończy się na cyfrę jeden, do tej pory zaś, jak Tottenham wygrywał jakieś puchary, to zwykle działo się to właśnie w takim roku… Głowa pracuje nieustannie, a żeby zająć czymś ręce trzeba ugotować obiad z trzech dań albo wyszlifować stare palety, z których robi się mebel do ogródka, i kiedy mecz się zaczyna, to już nie tylko się wierzy, ale nawet zaczyna się mieć coś w rodzaju pewności.

Tak, ten dziwny rodzaj pewności jest jeszcze gorszy niż wiara. Ogląda się finał Pucharu Ligi, widzi się miażdżącą różnicę klas między obiema drużynami, widzi się łatwość, z jaką City rozgrywa swoje akcje, uciekającego lewą stroną Sterlinga, czarującego po prawej Mahreza czy biegającego w środku Fodena, widzi się te wszystkie podania de Bruyne i Gundogana albo to, jak świetnie ustawia się Fernandinho oraz ile dają wejścia Cancelo z lewej obrony do środka, i jest się na to kompletnie odporny, ba: im dłużej to trwa, im więcej szans marnują piłkarze Manchesteru City, im bardziej bohatersko blokują ich strzały Dier z najlepszym chyba na boisku Alderweireldem albo im częściej broni Lloris, tym więcej ma się tego kompletnie irracjonalnego poczucia, że właśnie dzisiaj się uda. Minuty płyną i zamieniają się w kwadranse (zaiste dopiero po kwadransie Tottenham jest w stanie pierwszy raz wyjść z własnej połowy), a wynik wciąż wydaje się korzystny, decyzje o wyborze wyjściowej jedenastki – odważne, bo przecież na ławce zostali bohater ze środy Bale i niepodważalny w tym sezonie gracz pierwszego składu Ndombele – wydają się uzasadnione, nawet decyzji o wprowadzeniu na boisko Walijczyka i Sissoko można by bronić, bo skoro w końcówce liczy się na to, że ten pierwszy wyczaruje coś z niczego, to potrzebny jest i ten drugi, by zapewnić nieco więcej wsparcia w defensywie Aurierowi. Na plus Masonowi zalicza się także i to, że mimo pressingu City nakazuje swoim tymczasowym podwładnym rozgrywanie piłki od obrony – i że mimo nieobecności Ndombele zdarzają się nawet chwile, kiedy w ten sposób udaje się przeprowadzić piłkę do strefy ataku, a raz czy drugi rywale muszą ratować się faulem (zwłaszcza ratować się faulem musi Laporte, który obejrzał żółtą kartkę jeśli nie przy trzecim, to na pewno przy drugim stanowczo zbyt ostrym wejściu w Lucasa). Oraz to, że młodzian podrywa się z ławki i wdaje się w spór z Guardiolą po jednym ze spięć między piłkarzami na boisku – tak, żeby było jasne, iż jego zawodnicy mogą mieć w nim oparcie i że ewentualny nacisk na sędziego nie będzie efektem jedynie tego worka medali, który domyślnie towarzyszy przy każdym wyjściu na murawę trenerowi Manchesteru City.

No więc wierzy się tak i ma się pewność, że będzie dobrze, aż do osiemdziesiątej minuty, a potem okazuje się, że akurat w tym meczu futbol jest zwyczajnie sprawiedliwy. Serge Aurier, od tylu sezonów tykająca bomba na prawej obronie Tottenhamu, i tym razem fauluje głupio, niepotrzebnie i w wyjątkowo groźnym sektorze boiska. Rywale mają rzut wolny. De Bruyne dośrodkowuje. Laporte, tak, ten faulujący Laporte, wyskakuje w powietrze, gubiąc SIssoko. Manchester City zdobywa bramkę.

Co dzieje się potem w głowie kibica? To zależy, którego. Są tacy, którzy wracają na upatrzone z góry pozycje: mówią, że jednak nie trzeba było zwalniać Portugalczyka przed finałem, skoro także za jego następcy Tottenham został zepchnięty do defensywy. Są tacy, którzy mówią, że widać było u Kane’a zaległości treningowe. Są tacy, którzy wiedzą lepiej: Bale powinien wejść za faktycznie słabego Sona, a nie za Mourę, no i czemu Ndombele, nie zaś Sissoko? Są tacy, którzy mówią, że Tottenham miał swoje szanse, oprócz uderzenia Lo Celso z dystansu także akcję, po której Hojbjerg zbyt mocno zagrywał do Reguliona. Są wreszcie tacy, którzy mówią, że inaczej być nie mogło i cieszą się przy tym, że odzyskali swój Tottenham, bo mają oto zespół prowadzony przez chłopaka z samego serca dzielnicy i klubu, po którym widać było, że naprawdę mu zależy.

Co do mnie, nie odnajduję się do końca w żadnej z tych ról – no, może ta ostatnia jest mi stosunkowo najbliższa. Niby wciąż trochę się dziwię, że jestem kibicem Tottenhamu, ale wiem już, że za późno, by myśleć o zmianie tej sytuacji. Po cichu powiem wam nawet i to, że zastanawiam się, co będzie w trakcie pięciu ostatnich kolejek ligowych, a zwłaszcza po sezonie. Innymi słowy: znowu zaczynam wierzyć. Może to wcale nie jest najgorsza rzecz w tym całym kibicowaniu.

Siedemnaście miesięcy José Mourinho

Będzie krótko, bo długo było już o superlidze, a przecież trzeba jeszcze skończyć ostatnie korekty książki, no i w ogóle może napić się wina, niechże nawet będzie: portugalskiego, bo wiadomość, jaką mam tu skomentować, jest wiadomością dobrą i od dawna wyczekiwaną. Szczerze mówiąc: wyczekiwaną od 17 miesięcy, czyli od dnia, w którym José Mourinho został trenerem Tottenhamu. 

Stali czytelnicy bloga wiedzą: nie był moim faworytem, uważałem, że ze swoim przywiązaniem do reaktywnego futbolu i konfrontacyjnym sposobem pracy z zawodnikami nie pasuje ani do tego klubu, z jego tradycją piłki ofensywnej i cieszącej oko fanów, ani do tej konkretnej grupy piłkarzy, odziedziczonych po poprzedniku i nauczonych przez niego pewnego określonego sposobu gry i pracy. Argumenty, które przedstawiałem na poparcie tych zdań można wyszukać po blogowym tagu „Mourinho”; znajdzie się tam także jeden czy dwa wpisy, w których oddawałem Portugalczykowi sprawiedliwość, kiedy jesienią ubiegłego roku drużyna zdawała się nabierać rozpędu. Zbyt krótki był to jednak zryw, nawet jeśli dzięki niemu Harry Kane wciąż może zostać piłkarzem roku Premier League; on jeden zresztą w trakcie tego półtora roku nie obniżył lotów (owszem, momenty mieli też Son czy Ndombele, ale daleko im było do regularności kapitana reprezentacji Anglii) i w ostatnich godzinach myślałem również o tym, czy planując zwolnienie Mourinho prezes Levy nie wykonuje gestu uprzedzającego, mającego przekonać lidera, symbol i żywą legendę drużyny, że warto jednak nie rozglądać się za innym klubem, bo bałagan, jaki zapanował w ostatnich miesiącach w ośrodku treningowym Tottenhamu zostanie posprzątany.

To najprostszy sposób weryfikacji osiągnięć Mourinho w północnym Londynie: sprawdzenie, jak radzili sobie pod tym szkoleniowcem poszczególni zawodnicy. Czy stali się lepszymi piłkarzami, czy przebili się do reprezentacji swoich krajów, czy przeciwnie: wypadli z łaski swoich selekcjonerów, z tym angielskim na pierwszym miejscu oczywiście. Czy defensywa – na której niezawodności Portugalczyk opierał w poprzednich klubach swoje sukcesy, stała się nieco bardziej niezawodna. Czy kiedy drużyna obejmowała prowadzenie w meczu, była w stanie dowieźć je do końca. Czy umiała rozgrywać atak pozycyjny albo przeprowadzić jakiś koherentny pressing w meczach, podczas których rywal ani myślał się odsłonić, nadziać na kontrę, a następnie skapitulować. I co o tym wszystkim miał do powiedzenia on sam, z tygodnia na tydzień robiący podczas rozmów z dziennikarzami coraz bardziej tajemnicze miny, że wie, ale nie powie. Chociaż tyle, że w porównaniu z czasami Interu, Realu, drugiej Chelsea czy Manchesteru złagodniał nieco i nawet jego awantury nie miały już tak apokaliptycznego wymiaru jak niegdyś, ale miny, jakie na ławce robili ostatnio Dele czy Bale mówiły same za siebie (żeby było jasne: nie mówię, że piłkarze są w takich sytuacjach bez winy i z pewnością dwaj wymienieni mogliby patrząc w lustro przyznać szczerze, czy dawali z siebie wszystko drużynie, zwłaszcza kiedy przychodziło jej się bronić, czyli, ekhem, stanowczo zbyt często – ale ostateczną odpowiedzialność za ich zmotywowanie zawsze ponosi trener).

To też już kiedyś napisałem: Daniel Levy uczy się na błędach. Od tylu lat marzył o trenerze-celebrycie i kiedy w końcu było go na niego stać, spełnił swoje marzenie, ale teraz na powrót przyszedł do używania rozumu. Cenę zapłacił wysoką, może jednak spodziewane zyski z superligi sprawią, że nie będzie aż tak wysoka – i nawet perspektywa skończenia sezonu w środku tabeli Premier League nie wydaje się go przerażać. Jeśli obawiał się furii fanów w związku z dołączeniem do grupy rozłamowców w europejskiej piłce, jednym gestem zapewnił sobie także ich przychylność, bo zaprawdę: największym szczęściem Levy’ego i Mourinho było w ostatnich miesiącach to, że nie musieli się konfrontować z kibicami, zmuszonymi do oglądania tego, co jeszcze tak niedawno było ich ukochaną drużyną, z wysokości trybun. Obawy prezesa przed reakcją powracających na stadion fanów były jednym z powodów, które – zdaniem dziennikarzy The Athletic – skłoniły Levy’ego do bardziej zdecydowanych działań; cieszę się, że podnosiłem tę kwestię, podobnie jak i tę, że piłkarze narzekali na niską intensywność treningów oraz nadmierne skupienie w ich trakcie na rywalu. Nie żebym był znowu taki mądry – po prostu był to problem Mourinho w każdym kolejnym klubie, gdzie zamiast myśleć o wyrażeniu się na boisku jego podopieczni obawiali się raczej, że mogą zrobić coś nie tak. I gdzie jeśli drużynie przestawało się wieść, winni zawsze byli zawodnicy, nigdy trener.

Mimo wszystko jednak: siedemnaście miesięcy zleciało naprawdę szybko. Mourinho zostawia podzieloną szatnię, ale nie jest to jednak spalona ziemia po trzech latach nieustannych turbulencji. Ryanowi Masonowi, mającemu poprowadzić drużynę do końca sezonu – jako wychowankowi klubu i człowiekowi, którego karierę przerwała straszliwa kontuzja, a zarazem jednemu z ulubieńców Maurucio Pochettino – kibice przebaczą każdy błąd i każdą porażkę, w przekonaniu, że nawet jeśli powinie mu się noga, w wakacje może przyjść kolejny, oby lepszy szkoleniowiec niż José Mourinho. A w ciągu najbliższych paru dni przed finałem Pucharu Ligi powtarzać sobie będą opowieść o tym, jak to tymczasowy trener Roberto di Matteo wygrywał z Chelsea Ligę Mistrzów. Mourinho? Niechże już sobie idzie do Chin, gdzie dostanie jeszcze lepsze pieniądze niż w północnym Londynie, doprawdy nie będziemy mu żałować.

Stary ze mnie dureń, nic na to nie poradzę, ale napiszę i to: dawno nie czekałem na kolejny mecz swojej drużyny z taką ekscytacją.

Mecz, w którym nikt nie wygra

Dwanaście najbogatszych klubów piłkarskich zapowiedziało powołanie europejskiej superligi, z której nie można spaść – ale w której można świetnie zarobić, pod warunkiem, że jest się jednym z dwunastu. To jeden z największych kryzysów w dziejach futbolu.

Na początku wszyscy mają to samo marzenie. Bardzo często bierze się ono jeszcze z pierwszych lektur dzieciństwa, albo lepiej: z pierwszych doświadczeń dzieciństwa, wywiedzionych z jakiegoś placyku za blokiem, położonego na terenie czegoś, co – zanim wszystko zabudował jakiś deweloper – było ogródkiem jordanowskim. Spotykająca się tam gromada dzieciaków najczęściej nie jest wystarczająco liczna, by stworzyć drużynę, ale i tak nie przeszkadza jej to po powrocie do domu, kiedy już zdoła jako tako domyć nogi i opatrzyć poobcierane kolana, śnić o tym, że kiedyś w przyszłości zagra razem na Camp Nou, Maracanie albo (najlepiej) Wembley. Sytuacja pewnego biednego chłopa, chałupnika nazwiskiem Kłapacz, wydaje się o tyle prostsza, że ma jedenastu synów. Długo nie wie, co z nimi zrobić, aż wreszcie tworzy z nich drużynę. Ładny, równy kawałek łąki przy domu zamienia na boisko, sprzedaje kozę, kupuje dwie piłki i chłopcy rozpoczynają treningi. Najstarszy Janek, chłop jak drąg, idzie na bramkę, dwóch najmłodszych, Franka i Jurka, którzy byli drobni i zwinni, Kłapacz stawia na skrzydłach.

Żadnych marzeń

Tak, wbrew pozorom, streszczając pierwszy akapit „Klaupzubowej jedenactki” Eduardo Bassa, którą w przekładzie Zdzisława Hierowskiego i z ilustracjami Franciszka Seiferta Wielkopolska Księgarnia Wydawnicza opublikowała 72 lata temu w nakładzie 5000 + 500 egzemplarzy, jestem w samym centrum rozważań nad sensownością tworzenia przez dwanaście najbogatszych klubów świata tak zwanej Europejskiej Superligi.

I nie, nie chodzi tylko o to, że w powieści Bassa (o tym, że należałoby ją wznowić, wiekopomny tekst napisał kiedyś Marek Bieńczyk) jedenastu braci Kłapaczów zagra i wygra z Barceloną. Nawet gdyby jej się to nie przydarzyło, podobnie jak nie przydarzyło się to przecież bohaterom innej dla niejednego kibica z tej części Europy formacyjnej lektury, czyli Bahdajowskiego „Do przerwy 0:1” – sama możliwość takiego zdarzenia jest sednem sportowej rywalizacji, w której nie tylko można przejść wiele szczebli ligowej piramidy, ale i w jednym meczu ograć potentata, żeby nie wiem, jak wielka byłaby jego sława i wielkie pieniądze.

Otóż w świecie, do którego zmierza dziś futbol – a przynajmniej w świecie, który kreuje owych dwanaście Klubów Założycieli – podobne przypadki mają być niemożliwe. Niemożliwe ma być to, że ni stąd, ni zowąd zabawę prezesom kilkunastu, ekhem, superklubów popsuje jakieś Leicester, które w 2016 r. po szalonym sezonie i wbrew wszelkim spodziewaniom (bukmacherzy obstawiali 5000:1, tyle co za znalezienie żywego Elvisa) nie dość, że nie zechciało posłusznie spaść z angielskiej ekstraklasy, to jeszcze ją wygrało, awansując tym samym do przynoszącej największe jak dotąd zyski w europejskim futbolu, najchętniej oglądanej, organizowanej przez UEFA Ligi Mistrzów – i pozbawiając tym samym miejsca wśród elity jakiegoś potentata.

Mówiąc prościej: niemożliwe ma być to, że na piłkarski szczyt – tam, gdzie spoczywają najbardziej wymarzone w piłce klubowej trofea i powiązane z nimi pieniądze z premii od sponsorów czy praw do transmisji telewizyjnych – zdoła wspiąć się ktoś, kto wprawdzie chce bardziej, kto mocniej wierzy i jest odważniejszy niż pozostali, ale po prostu nie ma kasy.

Jasne, już teraz było to utrudnione, by nie rzec: niemal nieprawdopodobne. Jasne, przewaga finansowa tych wielkich powodowała, że dla większości małych i średnich drużyn sny o potędze pozostawały jedynie snami. Ale przecież wciąż się zdarzało. W sezonie 2018/2019 młoda – i chwilę później rozkupiona przez gigantów – drużyna Ajaksu Amsterdam, w rankingach najbogatszych tułająca się gdzieś w trzeciej czy czwartej dziesiątce, awansowała aż do półfinału Ligi Mistrzów, ogrywając po drodze najbogatszy w świecie Real i nieco tylko mniej zamożniejszy Juventus. W tym roku Juventus dostał baty od FC Porto, w ubiegłym z Manchesterem City poradzili sobie ubożsi krewni z Olympique Lyon; przykłady można mnożyć, pewnie najbardziej spektakularnymi są te z rozgrywek pomniejszych od Ligi Mistrzów, tzw. Ligi Europejskiej, gdzie dzisiejszy Klub Założyciel superligi, Tottenham, nie był w stanie poradzić sobie przed miesiącem z Dynamem Zagrzeb, a inny Klub Założyciel, Arsenal, do ostatnich chwil drżał o wynik dwumeczu ze Slavią Praga.

Rzecz w tym, że teraz podobne boje mają być już ostatecznie niemożliwe. Żadnych marzeń, chłopaki z ogródka jordanowskiego. Nie wpuszczą was na salony. Z superligi nie będzie się dało spaść, jak się jest Klubem Założycielem, a kryteria awansu do niej, tzn. rozszerzenia listy tworzących ją drużyn do dwudziestu, z pewnością zostaną skonstruowane tak, by żaden kopciuszek się nie prześlizgnął. Założenie sportowej rywalizacji, w której najlepsi wygrywają, najsłabsi odpadają, na ich miejsce czekają kolejni itd., ma zostać jednym ruchem unieważnione.

Kasa, misiu

Zdążyliśmy to już zasugerować: jeśli nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o pieniądze. W piłce czasów pandemii jest ich znacznie mniej, w dodatku niektóre Kluby Założyciele (czuję, że będę tę frazę powtarzał, uparcie stosując wielkie litery, żeby podkreślić kuriozalność sytuacji, w której niektórym z nich do sportowej wielkości bardzo daleko) mają swoje kłopoty: wykosztowały się, jak Tottenham, na nowy stadion i nie dość, że nie mają spodziewanych zysków z biletów, to jeszcze kolejny sezon idzie im tak źle, że znowu nie awansują do Champions League i muszą ponosić koszty zwolnienia trenera-celebryty José Mourinho; skądinąd dziw bierze, że został w ogóle zatrudniony.

O tym, że podobnie kiepsko radzi sobie na boisku inny Klub Założyciel, Arsenal – już wspomniałem, w ogóle na sześć zakładających superligę angielskich klubów dzisiaj tylko dwa są pewne gry w przyszłorocznej Lidze Mistrzów, jeśli oczywiście będzie istniała. AC Milan pod górkę miał od dobrych paru lat, ale teraz w lidze włoskiej zajmuje drugie miejsce – o grę w Lidze Mistrzów nie musiałby się martwić, no ale w superlidze może zarobić więcej.

Podobnie Manchester United, Chelsea, przechodzący kryzys ubiegłoroczny mistrz Anglii i niedawny zwycięzca Ligi Mistrzów Liverpool, oraz pozostali – z największymi, jeśli idzie o tak zwaną moc marki, Realem i Barceloną na czele. W ligach krajowych i w Europie idzie im ze zmiennym szczęściem, zmieniają trenerów, drżą o przyszłość, a tutaj na wejście mają dostać – bagatela – trzy i pół miliarda euro do podziału; tyle, ile dzielą dziś WSZYSTKIE kluby występujące w europejskich pucharach. Kwota tym bardziej niebagatelna, że WSZYSTKIE Kluby Założyciele zakończyły sezon 2019/20 – z którego pochodzą ostatnie dane finansowe – na minusie, niektóre (jak Barcelona, Manchester City, Juventus, Milan) przekraczającym 150 milionów euro. O długach Barcelony mówi się, że przekraczają miliard euro.

Rzecz w tym, iż pozycję w świecie współczesnej piłki Kluby Założyciele mają taką, że ich prezesom wydaje się, iż mogą dyktować warunki. To trochę jak z Barceloną i grającym w niej Messim: jeśli szukająca dodatkowych źródeł finansowania drużyna wyrusza na zagraniczne tournee, ma dwie stawki za rozegranie meczu towarzyskiego, podstawową i czterokrotnie wyższą, jeśli zagra Argentyńczyk. Większość kibiców współczesnej piłki – zdają się rozumować twórcy superligi – nie jest już, jak niegdyś, związana sercem z klubami z miasta czy regionu, którym pozostaje wierna niezależnie od tego, jak wyglądają sprawy na boisku. Ci ludzie chcą rozrywki, której mają dostarczać największe gwiazdy futbolu – te, które już znają, i w koszulkach, do których już przywykli. Ajax czy Porto mają, owszem, historyczne zasługi, ale w dzisiejszych czasach do elity futbolu już nie należą, nie życzymy więc sobie, by pozbawiały miejsca w ćwierć- czy półfinałach największych piłkarskich rozgrywek kontynentu któryś z Klubów Założycieli.

Jeśli więc Kluby Założyciele decydują się na taki ruch, to dlatego, że czują oparcie nie tylko w potencjalnych sponsorach czy platformach medialnych zainteresowanych pokazywaniem ich meczów: czują oparcie wśród konsumentów produktu zwanego niegdyś futbolem; konsumentów, dodajmy, nie tylko ze Starego, nomen omen, Kontynentu. Zwłaszcza, że model biznesowy, na jaki stawiają, został już przecież przećwiczony w USA, skąd bierze się coraz więcej inwestorów popatrujących na świat piłki: w koszykarskiej lidze NBA czy organizującej rozgrywki futbolu amerykańskiego NFL. Pierwsze wieści z giełd, na których notowane są Kluby Założyciele, mówią o wzroście ich akcji.

Samo zło

Na razie do kartelu – ta nazwa wydaje się jednak bardziej adekwatna – nie przystąpiły trzy spośród najbogatszych klubów świata, ale (cóż za niespodzianka…) przedstawiciele superligi zapowiadają, że trzy kluby mają dołączyć w najbliższych dniach, a tak w ogóle, łaskawcy, mają oprócz tego jeszcze wspomniane pięć miejsc dodatkowych. Z trójki nieobecnych szef Paris Saint-Germain Nasser Al-Khelaifi ma nieprzyjemność pełnić obowiązki wiceprezesa najbardziej stratnej na powstaniu superligi i monopolizującej Ligę Mistrzów UEFA, a co do Bayernu i Borussii Dortmund wygląda na to, że inne relacje między zarządami klubów i kibicami w Niemczech przyhamowały tymczasem ich mocarstwowe zapędy – ale trudno mieć wątpliwości, że gdy rozgrywki Champions League stracą kompletnie na znaczeniu, i one nie będą miały wyjścia; na tym polega piekielny pomysł superligi, że wydaje się skazany na (rynkowy) sukces. W tym po prostu nie można nie uczestniczyć, jeśli (rynkowo) chce się liczyć w piłce nożnej. 

Warto też pamiętać, że twórcy obecnego systemu europejskich rozgrywek – organizowanego przez UEFA, sponsorowanego przez Gazprom itd. – nie wywodzą się bynajmniej ze szkółek niedzielnych. Powołanie superligi ogłoszono na kilkadziesiąt godzin przed zapowiadanymi już reformami rozgrywek Ligi Mistrzów, również zmierzającymi do wzmocnienia pozycji superklubów, choć w sposób nie aż tak radykalny. Ci, którzy grzmią, że teraz dwunastkę Klubów Założycieli należy wykluczyć nie tylko z europejskich rozgrywek organizowanych przez UEFA (z których, prosta rzecz, sami zrezygnowała), ale także z lig krajowych, w których nadal chciałaby uczestniczyć, a ich piłkarzy dodatkowo ukarać pozbawieniem prawa do gry w międzynarodowych turniejach – również nie bronią dobrej sprawy, ale jednak wciąż jeszcze bardziej sprawiedliwej niż pomysł na superligę.

Możliwe zresztą, choć coraz mniej prawdopodobne, że bomba, jaką odpaliła ta parszywa dwunastka ma być jedynie środkiem nacisku na UEFA, by zwiększyła jej przywileje i że w najbliższych tygodniach wypracowany zostanie jednak jakiś rodzaj – z pewnością jeszcze bardziej zgniłego niż wszystkie dotychczasowe – kompromisu.

Reality show

No i cóż Ty na to, biedny kibicu, który wcale nie marzysz o tym, by w kółko oglądać mecze Juventusu z Barceloną czy Realu z Manchesterem United? Cóż Ty na to, kibicu, który wierzyłeś, że kiedyś w Lidze Mistrzów zobaczysz Cracovię albo Wisłę? Który ściskałeś kciuki, by haendlowski hymn tych rozgrywek puszczono Łukaszowi Fabiańskiemu, grającemu w raczej broniącym się przed spadkiem z angielskiej ekstraklasy West Hamie, a dziś zajmującym w tabeli miejsce pozwalające poważnie myśleć o Champions League?

Jak napisał Jonathan Liew w „Guardianie”, pomysł utworzenia zamkniętej na rywalizację z innymi drużynami superligi mógł narodzić się jedynie w głowach ludzi, którzy tak naprawdę nienawidzą piłki nożnej – z jej nieprzewidywalnością i z tym, że grając na podwórku naprawdę możesz marzyć, iż któregoś dnia zagrasz z przyjaciółmi z tegoż podwórka na największym stadionie świata. Z perspektywy ich gabinetów takie marzenia to przeszkoda na drodze do dalszego bogacenia się; lepiej stworzyć zamknięte reality show niż wysyłać swoich (doskonale opłacanych, co pozostaje częścią problemu, zwłaszcza gdy w pandemii opustoszały trybuny) pracowników na jakieś rzekomo mniej atrakcyjne boisko w, powiedzmy, Bergamo.

Nic dziwnego, że reakcja przytłaczającej większości tych, którzy pamiętają jeszcze, że futbol miał kiedyś duszę – i którzy wciąż wierzą w jej istnienie, np. po tym, jak widzieli wczoraj, że skazany na degradację z Premier League Fulham do ostatniej sekundy doliczonego czasu gry prowadził w wyjazdowym meczu z Arsenalem – to gorycz i wściekłość, a niecenzuralne transparenty z niedawnych marszy na ulicach polskich miast (te, w których radzono rządzącym, by czym prędzej sobie poszli) z pewnością znalazłyby zastosowania na trybunach każdego z dwunastu Klubów Założycieli, gdyby tylko wpuszczono na nie publiczność.

Są tacy, jak Gary Neville, były piłkarz Manchesteru United i komentator telewizyjny, który domaga się, by parszywą dwunastkę pozbawiono karnie punktów w ligach krajowych i w ogóle siłą skłoniono do opamiętania; na razie oświadczenie UEFA i pięciu największych lig kontynentu grozi podobnymi krokami, ale to raczej prężenie muskułów. Są tacy, którzy mówią, że należy pozwolić im zamknąć się w bańce i do szczętu tam zdegenerować. Są tacy, którzy – jak członkowie klubu kibica Tottenhamu – oskarżają zarządy swoich drużyn o zdradę i bezsilnie wzywają do dymisji. Z pewnością przedstawiciele Klubów Założycieli przewidzieli i jakieś lokalne bojkoty, i może nawet kary – choć w kwestii tych ostatnich mają jednak świadomość, że np. zakazując jakimś piłkarzom gry na mundialu, organizator turnieju podcina gałąź, na której siedzi, bo cóż to za mundial bez Ronaldo czy Messiego?). Na razie, poza krótkimi oświadczeniami na klubowych stronach i paroma okrągłymi zdaniami o tym, że mają na myśli rozwój dyscypliny, bardziej sprawiedliwy niż dotąd podział środków itd., nie zamierzają się z niczego tłumaczyć. Ma to za nich zrobić farma botów, zasypująca obecnie portale społecznościowe setkami wpisów o tym, jaki to super pomysł ta cała superliga.

Inny trener

Z pozytywów: Daniel Levy widział to na własne oczy z wysokości stadionowej loży. A że pisałem już kiedyś, iż prezes Tottenhamu uczy się na błędach, wierzę, że naprawi i ten związany z zatrudnieniem José Mourinho.

Sprawa jest przecież prosta jak konstrukcja cepa. 11 kwietnia 2021 r. sezon Tottenhamu można by spokojnie uznać za skończony, gdyby nie cień cienia nadziei na wygraną z Manchesterem City w finale Pucharu Ligi, będącą doprawdy – nawet w przypadku sukcesu – niczym więcej niż alibi, by nie rzec: listkiem figowym, bo finansowych strat związanych z niezakwalifikowaniem się do przyszłorocznej Ligi Mistrzów oraz zdecydowanie przedwczesnym odpadnięciem z tegorocznej Ligi Europy zrównoważyć nie zdoła. W co jak w co, ale w portfel Levy potrafił patrzeć zawsze i umiał kalkulować. Zatrzymywanie tego trenera nie kalkuluje mu się w żaden sposób i jedyna nadzieja, że podpisując z Portugalczykiem kontrakt, zapisał także klauzulę o mniejszej odprawie w przypadku, gdyby zwalniany nie zdołał wywalczyć z drużyną miejsca w pierwszej czwórce.

Zważcie, że piszę wyłącznie o finansach. O tym, jak z miesiąca na miesiąc piłkarze Tottenhamu, będący w kiepskiej formie (Dier, Sanchez, Regulion, Doherty) albo trzymani poza składem (Winks, Dele, Bergwijn), tracą na wartości. O tym, że ci, którzy nie zawodzą – ze stanowiącym największy symboliczny i ekonomiczny kapitał klubu Harry’m Kane’em na czele – doprawdy nie mają żadnych argumentów, by myśleć o pozostawaniu w północnym Londynie na przyszły rok. Kariera piłkarza jest na tyle krótka, że trudno się dziwić komuś, kto uzna, iż szkoda jego czasu na wysłuchiwanie trenera tak już niedzisiejszego, a przy tym, jeśli tylko coś idzie nie tak – obwiniającego wszystkich dookoła, z podwładnymi na pierwszym miejscu.

Nie piszę więc o aspekcie sportowym, nie piszę o taktyce, nie piszę o tym, czy grę Tottenhamu da się oglądać, nie piszę o atmosferze w drużynie. Nie piszę o tym, że kiedy Mourinho woła kogoś z ławki i wprowadza na boisko, to każdy ze zmienników – poza Lamelą, jak zwykle – sprawia wrażenie niezainteresowanego tym, czy jego zespół wygra, czy nie. Nie piszę o tym, że od tygodni szkoleniowiec Tottenhamu nie może się zdecydować, z jakich piłkarzy zestawi linię obrony, przy czym najlepszego i najbardziej doświadczonego stopera, czyli Toby’ego Alderweirelda, od jakiegoś czasu trzyma poza składem (ubiegłotygodniowe tłumaczenia Mourinho, że Belg wrócił spóźniony z meczów reprezentacji i nie zrobił na czas testu covidowego, były oczywiście bałamutne, bo na filmach z treningów przed meczem z Newcastle widać, że brał w nich czynny udział). Nie piszę o tym, że – tak ponoć starannie pracujący z piłkarzami nad przygotowaniem do meczu niemal głównie pod kątem analizy rywala – dopuszcza do tego, by trzy bramki dla Manchesteru United w tym meczu (liczę w tych trzech nieuznanego gola Cavaniego, bo był bardzo podobny do kolejnych) padły po identycznym błędzie, związanym z ustawieniem pułapki ofsajdowej. Nie piszę o łatwości, z jaką w drugiej połowie meczu goście rozgrywali piłkę na połowie Tottenhamu i o tym, że znów jedynym pomysłem gospodarzy na obronę jednobramkowego prowadzenia było wyprowadzenie kontry. Nie piszę o tym, że w ataku pozycyjnym ta drużyna jest bezradna. Że niemal każdy z jej piłkarzy – ale w dzisiejszym meczu za przykład dajmy Diera i Lo Celso – świetne zagrania, udane bloki, ofiarne wślizgi i dobre podania, przeplata z zagraniami wyjątkowo nieudanymi. Że kiedy przychodzi bronić prowadzenia, Mourinho zapomina o tym, iż najlepszą obroną jest atak, oraz o przepisie, który Mauricio Pochettino tym piłkarzom wpajał z powodzeniem: że „zabijanie meczu” polega na strzeleniu rywalom kolejnych bramek, a nie na cofnięciu się i liczeniu na to, że jakoś się uda dojechać do końca. Ileż to razy oglądaliśmy w ostatnich tygodniach i miesiącach? West Ham, Crystal Palace, Wolverhampton, Fulham, Arsenal, Newcastle, żeby już nie wspominać meczów w Europie…

Nazwisko Pochettino wspominam oczywiście nieprzypadkowo: kiedy w ubiegłą niedzielę, zapytany przez dziennikarzy, dlaczego w Tottenhamie przestało mu wychodzić coś, z czego tak zawsze słynął, a mianowicie dowożenie korzystnych wyników, José Mourinho zechciał odpowiedzieć: „Ten sam trener, inni piłkarze”, nie mogłem nie pomyśleć, że ci sami piłkarze pod innym trenerem dowozili korzystne wyniki znakomicie. Że chciało im się chcieć i że przez wiele lat się rozwijali: i indywidualnie, i jako drużyna zaprawiona w pressingu, w grze pozycyjnej, w utrzymywaniu się przy piłce, owszem: także w kontrowaniu. Porażające jest to, że pod Mourinho próby pressingu są tak chaotyczne i niekonsekwentne, a o grze pozycyjnej dawno zapomniano. I że o ile po pierwszej połowie to piłkarze Solskjaera mieli powody do nerwowości (po pierwsze z powodu decyzji VAR, po drugie z powodu utraty gola, a po trzecie – liczby żółtych kartek), na drugą połowę wychodzili spokojni i pewni swego. Ciekawe, czy Norweg powiedział im w przerwie: „Lads, it’s Tottenham”.

Żeby było jasne: nie tęsknię już za powrotem do czasów Pochettino, kryzys formy w ostatnich miesiącach pobytu Argentyńczyka w Londynie był ewidentny. Nie mogę tylko przeboleć, że prezes postanowił go zastąpić tak niepasującym do klubowego etosu José Mourinho. Widzieliśmy to w filmie „All for nothing”: jedynym, na którego działał czar Portugalczyka, był właśnie Daniel Levy. I jeśli oglądając dzisiejszy mecz z wysokości stadionowej loży nie wyciągnął wniosków, to zaprawdę powiadam wam: marny nasz kibicowski los.

PS. Jak już wczoraj pisałem: idzie nowa książka. Premiera „Światła bramki” 2 czerwca, ale już dziś można je zamawiać z doprawdy gigantycznym rabatem w przedsprzedaży na Empik.com lub w księgarni Znaku

Światło bramki

No to się wydało. O miłości do piłki i innych demonach – aluzja do Pilcha nieprzypadkowa, bo ostatnie rozdziały książki są poświęcone jego odejściu, piłce czasów pandemii i czekaniu na Euro. Choć przede wszystkim zamyśliłem „Światło bramki” jako wyznanie wiary w futbol, który wcale nie musi być okrutny i w którym ostatecznie nie liczą się pieniądze, transfery, a nawet… wyrafinowana taktyka czy wygrane mecze.

Mamy tu niemałą kolekcję bohaterów (Cruyff, Maradona, Messi, Ronaldo, Lewandowski, Guardiola, Bielsa, Klopp, Wenger, Ferguson i wielu innych), mamy też jednego jednego antybohatera i nie będzie nagrody za prawidłową odpowiedź, kto się nim okaże. Mamy polemikę z tymi, którzy z rozmaitych powodów futbolem gardzą i mamy próbę przekonania ich, że można o piłce mówić językiem przynależnym na codzień rozmowom o literaturze, filmie czy teatrze. Przede wszystkim jednak mamy tu opowieść o wielkich prawdach, jakie ten sport wciąż potrafi mówić – opowieść adresowaną w związku z tym nie tylko do kibiców i, oczywiście, nie tylko do mężczyzn.

Wydawca mówi, że to książka o ludziach szukających w piłce absolutu, o doświadczeniu wspólnoty na trybunach i na boisku, o sile podnoszenia się po porażkach, o odwadze odnajdywania nowych rozwiązań i o tym, że cuda naprawdę się zdarzają. Ja bym dodał jeszcze, że jest to także opowieść o wielkich meczach, z których ten, do którego odsyła fotografia na okładce, wciąż pozostaje dla mnie wspomnieniem najdroższym. Jak widać: jest to także opowieść osobista.

Data premiery „Światła bramki” to 2 czerwca, a więc tuż przed Euro. Wtedy książka ukaże się w księgarniach w całej Polsce, ale już dziś można ją zamawiać z doprawdy gigantycznym rabatem w przedsprzedaży na Empik.com lub w księgarni Znaku

Twarz Sousy

„Dwa lata temu, po klęsce na mistrzostwach świata, Polacy otrzymali nie tylko nowego trenera, otrzymali także Twarz” – napisał w „Tygodniku Powszechnym” Marek Bieńczyk o pierwszym zagranicznym selekcjonerze w dziejach naszej reprezentacji. Jaką otrzymali teraz, po zatrudnieniu Paolo Sousy?

Najbezpieczniej będzie powiedzieć: dość szczęśliwą. Polacy na Wembley strzelili gola po błędzie gospodarzy, nie musieli mozolić się z konstruowaniem jakiegoś nadmiernie wyrafinowanego ataku pozycyjnego, a o kontratakowaniu przy stanie 1:0 nie mogło być przecież mowy. Z drugiej strony: szczęściu pomógł moment pressingu, Moder zmusił do błędu Stonesa i po raz kolejny mogliśmy się przekonać, że najsłabiej obsadzony w drużynie Southgate’a jest środek obrony (nawet jeśli i Maguire, i Stones przydają się przy stałych fragmentach w polu karnym rywala, a i w macierzystym klubie ten ostatni nie zwykł się mylić aż tak straszliwie). 

Ale po trzech meczach reprezentacji Sousy można powiedzieć także i to, że sam selekcjoner potrafi szczęściu pomagać. Przyznajmy: chwaliliśmy przecież nie tylko zmiany, jakich dokonał w meczu z Węgrami – zmiany, które odmieniły przebieg tamtego spotkania. Chwaliliśmy także w ciągu ostatniej godziny przed meczem z Anglikami i ustawienie, i odważne wybory personalne na dzisiejszy mecz. Dodajmy od razu – bo z perspektywy kolejnych trzydziestu minut faktycznie można było o tym zapomnieć – komplementowaliśmy je też w ciągu pierwszego kwadransa, kiedy Polacy starali się grać pressingiem, a ich formacje, gdy Anglicy znajdowali się przy piłce, były ustawione na tyle ciasno, że Philips i Rice (zawodnicy skądinąd defensywni) nie mieli zbyt wielu okazji do podania w kierunku zawodników ustawionych wyżej. Raz czy drugi wydawało się nawet, że naciskający na rywala Polak bliski jest przejęcia piłki, ech, zapisuję to zdanie i już myślę o tym, jak bardzo przypomina ono zaklinanie rzeczywistości, no bo faktem bezspornym jest przecież, że Anglicy nie tyle byli bliscy przejmowania piłki, ile zwyczajnie ją przejmowali. Tak jak chwaliliśmy Piotra Zielińskiego za cofnięcie się po futbolówkę aż przed własne pole karne, a potem umiejętność wyprowadzenia jej pod presją, co przyniosło Polakom jedną z bramek w Budapeszcie, tak tutaj musimy zauważyć, że to nasz najlepszy rozgrywający stracił piłkę, a po chwili miał już ją przy nodze Raheem Sterling i Anglicy dostali karnego. A potem? Do końca pierwszej połowy przeżywaliśmy tę nieznośną powtórkę z historii, w której tylko nieco bardziej sportowe sylwetki zawodników w czerwonych koszulkach upewniały nas, że nie żyjemy w czasach pp. Wójcika czy Łazarka. W dwudziestej siódmej minucie Polacy dali się rozklepać dramatycznie: Sterling i Foden szarżowali we dwóch na jednego Bednarka, ale lewy atakujący Anglików dokonał złego wyboru. Później przyszedł obroniony przez Szczęsnego strzał Kane’a, potem przychodziły kolejne dryblingi Sterlinga i kolejne podania do gracza MC, z taką łatwością mijające Bereszyńskiego, że aż przykro było patrzeć. W sumie to tylko patrzenie, jak w trzydziestej czwartej minucie Bereszyński dochodzi na prawym skrzydle do dalekiego przerzutu od obrony, potem jednak następują dwa niecelne podania i wszystko idzie na marne, było równie nieprzyjemne.

Skąd więc te słowa o pomaganiu przez Sousę szczęściu? Chyba głównie stąd, że trener za każdym razem reagował szybko, a efektem jego zmian było wrócenie do gry, a chwilami wręcz odzyskanie kontroli nad meczem. Umiejący znaleźć sobie miejsce na boisku w pierwszej połowie Sterling, w drugiej już stał się niewidoczny. Nie tylko moment, po którym Moder strzelił wyrównującego gola, pokazał, że pod pressingiem Anglicy się gubią. Owszem: ich wyższość nie ulegała wątpliwości, imponował nie tylko drybling Sterlinga, ale też swoboda, z jaką poruszali się i zagrywali z pierwszej piłki Mount czy Foden, ale po pierwsze do czystych sytuacji niemal nie dochodzili, a po drugie: błędy naciskanych bramkarza i obrońców kibicom tamtej reprezentacji nie pozwalają raczej robić sobie wielkich nadziei przed Euro.

To jednak nie nasze zmartwienie. My zauważmy, że dla nowego selekcjonera reprezentacji Polski pierwsze zgrupowanie i trzy mecze eliminacyjne do mundialu oznaczały rozpoznanie bojem, a przygotowań do spotkania z Anglikami z pewnością nie ułatwiły perypetie covidowe i kontuzja Lewandowskiego. Jak na to, ile miał czasu, jak na sposób, w jaki jego drużyna wracała do gry w meczu z Węgrami i jaką piłkę pokazywała dziś i w pierwszym kwadransie, i przez spore kawałki drugiej połowy, a przede wszystkim jak na tych parę momentów pressingu – myślę, że Paulo Sousa zasłużył przynajmniej na to, by kredyt zaufania mu przedłużyć.

Pisząc o twarzy Beenhakkera, Bieńczyk zauważał przede wszystkim wypisany na niej zew samotności. „Czy będą go żegnać wdzięczne za medale tłumy, czy dalsze sukcesy nie przyjdą i o świcie nie będzie nikogo?” – pytał, a było to pytanie retoryczne, bo przecież wdzięczność nie rymuje się z posadą selekcjonera polskiej reprezentacji od czasu opuszczenia jej przez Kazimierza Górskiego. W to, że samotność będzie również losem Paolo Sousy, trudno mi więc wątpić. Ale łatwych osądów, szydery, potępień w związku z decyzją o zatrudnieniu Portugalczyka się nie spodziewajcie.

PS O Wembley’73 konsekwentnie ani słowa. Od dawna uważam, że za każde wspomnienie tamtego meczu w kontekście dzisiejszych czasów powinno się wpłacać darowiznę na cel dobroczynny.