Agnelli, zreformuj sam siebie

No i teraz sami powiedzcie, czy piłka nożna nie ma w sobie jakiejś przedziwnej zdolności samoobrony? Przecież historia wczorajszego odpadnięcia Juventusu z Ligi Mistrzów jest tak dobra, że gdyby nie zdarzyła się naprawdę, należałoby właściwie ją wymyślić.

Nie chodzi tylko o to, że oglądaliśmy tak zwane kapitalne widowisko, z czerwoną kartką, gradem bramek, słupków i poprzeczek oraz pełną emocji dogrywką (ktoś tu narzekał niedawno, że pandemicznego futbolu nie da się oglądać?). Nie chodzi też tylko o wieńczący to wszystko sukces drużyny skazywanej na pożarcie, której twarzą był w dodatku pewien 38-letni i mocno w przeszłości kontrowersyjny weteran. Chodzi także o podtekst, związany z faktem, że zaledwie kilkanaście godzin przed tym spotkaniem usłyszeliśmy o planach reformy Champions League, których twarzą jest właśnie prezydent Juventusu Andrea Agnelli. Zwiększenie liczby występujących w tych rozgrywkach drużyn do 36, likwidacja nudnej rzekomo fazy grupowej, a zamiast tego konieczność rozgrywania przez wszystkie zespoły 10 meczów z różnymi przeciwnikami (5 u siebie, 5 na wyjeździe, każdy z rywali miałby reprezentować inny poziom, co determinowałby ranking UEFA), następnie zaś faza pucharowa – to propozycja podstawowa, i ma swoje zalety, z których najważniejszą wydaje się oddalenie groźby powstania superligi. W tle są jednak pytania o sposób rozdziału tych dodatkowych miejsc i związane z tym przywileje superklubów, którym akurat źle się wiedzie (przedsiębiorstwa „Liga Mistrzów”, wedle tej logiki, nie stać na zbyt wczesne odpadnięcie, nie mówiąc już o nieobecności, giganta w typie Realu czy Barcelony), albo o wprowadzenie zakazu transferów między nimi i wzmacnianie się wyłącznie kosztem słabszych. W tle jest również rzekoma konieczność dostosowania się organizatora rozgrywek do trendu, w którym większość młodych fanów kibicuje (czy można to w ogóle nazwać kibicowaniem?) nie poszczególnym klubom, a kilku największym supergwiazdom futbolu.

No więc proszę bardzo: prezydent Agnelli sprowadził przed trzema laty do Juventusu supergwiazdę i uczynił trenerem Juventusu inną supergwiazdę, i co? Logika biznesowa tych posunięć wydawała się niezaprzeczalna, problem w tym, że nie zagwarantowała sukcesu sportowego. Horrendalne pieniądze, jakie dostaje Cristiano Ronaldo (i jakie za niego zapłacono), wciąż przynoszą, owszem, grad ligowych bramek, z których niektóre są zaiste przecudnej urody, ale w Lidze Mistrzów za jego pobytu w Turynie klub nie przebił się wyżej niż ćwierćfinał, dając się ogrywać maluczkim nie tylko z perspektywy Agnellego Ajaksowi, Lyonowi i Porto; wczoraj zresztą stojący w murze gwiazdor odwrócił się tyłem przy rzucie wolnym Oliveiry w 115. minucie, a piłka przeleciała mu między nogami, zaskakując Wojciecha Szczęsnego. Świetny wizerunek, jakim przez lata zasłużenie cieszył się Andrea Pirlo, nie zrobił wrażenia nie tylko przy ujściu Duero do Atlantyku – także w Serie A wygląda na to, że mistrzostwo kraju sprzątnie mu sprzed nosa fachowiec Conte.

Morałów z tej historii jest całkiem sporo, a najważniejszy wydaje się taki, że niezależnie od wszystkich biznesowych koncepcji, maluczkim wciąż chce się bardziej. Niemłodzi fani Juventusu cierpią, patrząc na kolejny chudy rok i tęskniąc za niedawnymi przecież czasami, w których Massimiliano Allegri seryjnie zdobywał mistrzostwo Włoch i dwukrotnie awansował do finału Champions League. Tak zwani widzowie neutralni? Nie dość, że obejrzeli wczoraj świetny mecz, zakończony zwycięstwem lepszej drużyny, to jeszcze mieli satysfakcję, że Dawid pokonał Goliata, a teraz mogą sobie powtarzać żart współpracownika „Blizzarda” Larsa Silverstena, który napisał na Twitterze, że nową propozycją Andrei Agnellego na ulepszenie formatu Ligi Mistrzów będzie unieważnienie zasady, iż gole strzelone na wyjeździe w dogrywce są rozstrzygające, podobnie jak rzuty wolne z dystansu i generalnie udział drużyn z Portugalii.

Tylko, cholera jasna: czy Silversten naprawdę żartował?

Kylian Mbappé, czyli odjazd

Patrzę na to zdjęcie od wczoraj, z silnym poczuciem, że jest wielką metaforą. Kylian Mbappé odjeżdża próbującemu go zatrzymać Gerardowi Piqué zupełnie jak wrażenie bycia na bieżąco z trendami współczesnej piłki odjechało kibicom i piłkarzom Tottenhamu, których niedawny ulubieniec i mentor zasiada teraz na ławce trenerskiej Paris Saint-Germain. Albo jak rzeczywistość odjechała zadufanemu, zapatrzonemu w świetlaną przeszłość i wciąż kierującego najbogatszym klubem świata zarządowi Barcelony. Jak odjechały szanse na osiągnięcie czegoś jeszcze z tym zespołem Lionelowi Messiemu. Zresztą nie tylko o Tottenham, Barcelonę czy Messiego chodzi: mam wrażenie, że niejeden zawodnik i trener (pamiętacie Jurgena Kloppa, zapytanego podczas niedawnej konferencji prasowej, czy Liverpool ma jeszcze szanse na mistrzostwo Anglii?), a może nawet ktoś, kto wcale się piłką nie interesuje, rozpozna się w tym obrazku jako ów bezsilny, choć z pewnością pełen dobrych chęci obrońca Barcelony. Już tego nie zatrzymasz, przeminęło. Nigdy już nie będzie ósmego maja 2019 w Amsterdamie (żeby odwołać się do najpiękniejszego wieczora w moim kibicowskim życiu), albo nigdy już nie będzie ósmego marca 2017 w Barcelonie (żeby odwołać się do jednego z najpiękniejszych wieczorów w życiu kibiców Blaugrany). Tamte remontady się już nie powtórzą. Kropka.

Ale nie, uspokajam: nie jest to jeszcze jeden melancholijny tekst o tęsknocie za starym i dobrym – będącej skądinąd podstawowym kibicowskim balsamem po przeżytym dopiero co upokorzeniu. Barcelona jest superklubem, podniesie się tak czy inaczej, nawet jeśli zapłaci przy okazji cenę odejścia największego piłkarza w swoich dziejach. Tottenham również jest w dziesiątce najbogatszych klubów świata, krzywda mu się nie stanie, nawet jeśli jeden z największych trenerów w jego dziejach już tu nie pracuje, a jeden z największych piłkarzy również może zechcieć odejść po tym sezonie.

Nie jest to również tekst o Kylianie Mbappé jako symbolu francuskiej mixité, o której pisała w swojej książce „Gorsze dzieci republiki” Ludwika Włodek; nie jest to tekst o człowieku, który na okładce „Time’a” miał być twarzą nowego, lepszego, nieuwikłanego w tyle naszych konfliktów pokolenia. Co tam kibicowskie nostalgie, co tam polityczne poglądy i wszystko, co nas dzieli: przyznacie przecież, że TO było coś niebywałego. Czysta energia, niemal nieskrępowana wolność (niemal, bo jednak odnajdująca się w strukturze dobrze poza tym poukładanej dzięki Mauricio Pochettno przy linii i Marco Verrattiemu na boisku…), elan vital, która zdawała się go rozpierać już w tunelu, gdy wychodził na Camp Nou – doprawdy, jedyne, czego można po tym popisie Kyliana Mbappé żałować, to tego, że nie żegnała go owacja na stojąco stu tysięcy widzów oklaskujących na co dzień piłkarzy, którym właśnie odjechał. Szybkość i przyspieszenie, koordynacja i zmysł równowagi, świadomość każdego ruchu, gdy nabiegał na piłkę i gdy składał się do strzału, siła i gracja… Nie, to nie jest Struś Pędziwiatr (choć tak portretuje go niejeden portal), na to porównanie Francuz jest stanowczo zbyt elegancki. Już raczej przywołanie tempa, jakie rozwijali Musiciens du Louvres, grający pod Markiem Minkowskim „Indes Galantes” Rameau, byłoby bardziej na miejscu – porównajcie sobie w wolnej chwili jego wykonanie ze stateczną wersją cudownego przecież Williama Christie. Jak dobrze czasami przypomnieć sobie, że piłka nożna może wyglądać właśnie w taki sposób.

A propos zaś odjeżdżania, przypomniała mi się też niedawna obserwacja Piotra Żelaznego na Twitterze – o tym, że Neymar kończy już 29 lat i wchodzi w fazę doświadczonego piłkarza. „Wiem, że jest królem insta, imprezki, zajebiste żyćko, super kontrakty, ale nie mogę się pozbyć wrażenia, że jak na >>drugiego Pelego<< to nie do końca dojechał” – napisał ojciec założyciel „Kopalni”, którego serdecznie pozdrawiając niniejszym informuję, że wczoraj na Camp Nou nikt za Brazylijczykiem nie tęsknił.

Zakład Levy’ego

Dostałem dziś maila z Tottenhamu. „Podaruj sobie coś nowego, zasługujesz na to” – napisali dzień po tym, jak dali się ograć Manchesterowi CIty 3:0, i zachęcili do zakupów w klubowym sklepie. Pomyślałem, że nie tylko ja, ale wszyscy kibice tej drużyny zasługują na nowego trenera.

Powiedziałem to już wiele razy, ale chętnie powtórzę: Daniel Levy jest kapitalnym bizesmenem. Kiedy przejmował funkcję prezesa Tottenhamu od Alana Sugara – akurat 20 lat temu, w lutym 2001 roku – był to typowy klub środka tabeli, z piękną przeszłością i z ambicjami, ale raczej niemającymi pokrycia w rzeczywistości. O awans do europejskich pucharów daremnie starał się pierwszy trener zatrudniony przez Levy’ego, popularny wśród fanów z racji na niegdysiejsze piłkarskie zasługi Glenn Hoddle, starał się też – tym razem z powodzeniem – kolejny ulubieniec trybun White Hart Lane (zwłaszcza po nieszczęsnym epizodzie z Jacquesem Santinim) Martin Jol, a następca Holendra Juande Ramos po siedmiu latach starań dał Tottenhamowi pierwsze i jedyne trofeum czasów tej prezesury, umówmy się zresztą: niezbyt imponujące, bo Puchar Ligi. Z każdym kolejnym szkoleniowcem jednak można było mieć wrażenie, że klub się rozwija, nawet jeśli czasem robiąc dwa kroki do przodu z jednym w tył na zmianę. Za Harry’ego Redknappa był pierwszy w historii awans do Ligi Mistrzów, za Mauricio Pochettino fani Tottenhamu zaczęli się do Champions League przyzwyczajać, ba: drużyna zagrała także w finale tych rozgrywek. W międzyczasie prezes szykował się do rozbudowy stadionu – i proces ten zakończył sukcesem w 2019 roku, a rosnące znaczenie Tottenhamu podkreślały coraz bardziej znaczące umowy sponsorskie i w końcu fakt, że znalazł się on w pierwszej dziesiątce najbogatszych klubów świata. Kiedy w 1998 roku Daniel Levy pierwszy raz przymierzał się do sfinalizowania transakcji z Alanem Sugarem, wartość Tottenhamu wyceniano na 80 milionów funtów, teraz z pewnością przekracza miliard, może nawet półtora miliarda w tej walucie.

Patrząc z perspektywy tych dwudziestu lat łatwiej o dystans. Łatwiej o docenienie zasług Daniela Levy’ego (zwłaszcza tych na ekonomicznej niwie zarządzania klubem) i o wyrozumiałość wobec błędów (zwłaszcza tych na niwie sportowej). Z perspektywy lat widać zresztą, że za każdym razem z popełnionych błędów potrafił się wycofać, z perspektywy lat łatwiej też zrozumieć, dlaczego je popełnił. Mówiąc o błędach na niwie sportowej, mam oczywiście w pierwszym rzędzie na myśli pomyłki popełnione przy zatrudnianiu kolejnych trenerów – bo usankcjonowania odejść pewnych zawodników, mimo iż tak dla kibiców bolesnych, uniknąć nie był w stanie.

Jest wśród tych pomyłek jedna charakterystyczna i stale się powtarzająca. Daniel Levy, myśląc o zatrudnieniu kolejnego szkoleniowca, jakże często rozumuje w kategoriach wizerunkowych. Owszem, niby usiłuje pamiętać o profilu klubu, stylu gry, do jakiego zawsze przywiązani byli kibice, i o znaczeniu stawiania na wychowanków, ale nie potrafię obronić się przed wrażeniem, że przede wszystkim dba o to, by nazwisko trenera mówiło coś o pozycji i zamierzeniach kierowanej przez siebie firmy. Kiedy sprowadzał Jacquesa Santiniego, za którego krótkiego na szczęście pobytu w północnym Londynie Tottenham grał piłkę jeszcze koszmarniej defensywną niż za czasów obecnego trenera, ściągał selekcjonera jednej z najlepszych reprezentacji świata – cóż z tego, że kompletnie do Spurs niepasującego. Kiedy sięgał po Juande Ramosa, brał dwukrotnego zdobywcę Pucharu UEFA i zwycięzcę Superpucharu Europy. Kiedy brał Andre Villas-Boasa, stawiał na arcymodnego wówczas „młodego Mourinho”, który dopiero co wygrał Ligę Europy (owszem, w Chelsea powinęła mu się noga, ale wolno było sądzić, że to raczej wina opornej zmianom grupy trzymającej władzę w szatni). Była oczywiście po drodze decyzja o zatrudnieniu ligowego „strażaka”, czyli Harry’ego Redknappa, który miał uratować zespół przed spadkiem z Premier League po fatalnej końcówce kadencji Ramosa, ale im dłużej wspominam tę historię, tym bardziej mam poczucie, że jedynym dokonanym na podstawie w pełni sportowych kryteriów angażem był Mauricio Pochettino: gwarant udanej pracy z młodzieżą i futbolu tyleż ofensywnego, co opartego o będący w tamtym momencie najskuteczniejszą drogą do wygrywania meczów pressing. Chyba trudno się dziwić, że to Argentyńczyk dał klubowi sukcesy, którym nieprędko dorówna którykolwiek z jego następców.

Ale Pochettino nie był wtedy – cokolwiek mówilibyśmy o nim dzisiaj, gdy prowadzi już Paris Saint-Germain – nazwiskiem z absolutnego topu. Na widok jego pucułowatej twarzy sponsorzy nie zacierali rąk; dziennikarze nie wypełniali po brzegi klubowej sali konferencyjnej, gdy się z nimi spotykał. Kiedy więc zaczęło mu iść gorzej – a drużyna wciąż jeszcze grała w Lidze Mistrzów i wciąż w świeżej pamięci mieliśmy jej występ w finale tych rozgrywek – prezes rozstawał się z nim bez wielkiego żalu. I po raz kolejny się pomylił, rzecz jasna.

Oglądając „All or Nothing”, miniserial Amazonu o Tottenhamie, naprawdę zaskoczony byłem tylko raz: wtedy, gdy Daniel Levy powiedział, że podpisując kontrakt z Mourinho wiąże przyszłość swojego klubu z jednym z dwóch najlepszych trenerów świata – i gdy naprawdę wydawało się, iż był to raczej niekontrolowany przypływ szczerości prezesa niż kolejna marketingowa zagrywka. Kiedy kamera towarzyszyła ich rozmowom, miało się wrażenie, że Anglik spogląda na Portugalczyka z niemal erotyczną fascynacją; kiedy rozmowy się kończyły, to dlatego, że Mourinho, nie Levy, nie miał już więcej czasu. Czy zwykle tak bardzo pragmatyczny prezes Tottenhamu w kwestii wyboru portugalskiego szkoleniowca spełniał po prostu swoje marzenie sprzed piętnastu mniej więcej lat, kiedy Mourinho faktycznie był na szczycie, a Tottenhamowi do szczytu brakowało tak wiele? Owszem, nawet z Manchesterem United Portugalczyk wygrał Ligę Europy, więc prezes liczył pewnie, że może i tym razem zdoła wstawić jakiś puchar do klubowej gabloty (wciąż ma szansę, podkreślmy: w kwietniu zagra w finale Carabao Cup, a i z Europa League nie został jak dotąd wyeliminowany), ale nazywać go najlepszym po tym, jak bardzo futbol poszedł do przodu w ciągu minionej dekady?

Było w ciągu ostatnich miesięcy kilka chwil, podczas których nawet mnie się wydawało, że rządy Mourinho w Tottenhamie nie od razu skończą się katastrofą: w tym dziwnym pandemicznym sezonie zdarzyło się kilka meczów, podczas których jego piłkarze szczęśliwie się bronili i zabójczo kontratakowali, pokonując oba manchesterskie kluby i Arsenal. Duet Kane-Son imponował, Ndombele się odradzał, w środku pola asekurację defensywy zapewniał Hojbjerg. Nie trwało to jednak długo: pierwsze tygodnie 2021 roku są wydłużającym się pasmem utraconych prowadzeń, odniesionych w fatalnym stylu (a właściwie bez niego) klęsk i pomyłek będących udziałem w zasadzie każdego zawodnika pierwszego składu, bo przecież nie tylko Llorisa, Diera, Sancheza, Auriera, Daviesa czy Hojbjerga. Nawet futbolu reaktywnego – niezgodnego najwyraźniej z instynktem tej drużyny, pokazał to szalony mecz Pucharu Anglii z Evertonem – Mourinho nie był ich w stanie nauczyć. Czy przesadą będzie powiedzenie, że najwyraźniej nie potrafi już uczyć?

To była jedna z najważniejszych cech Mauricio Pochettino (ale także u VIllas-Boasa, a nawet u Sherwooda kilku młodych graczy Tottenhamu wzbiło się na poziomy wcześniej im niedostępne): powierzeni mu zawodnicy stawali się zwyczajnie lepszymi piłkarzami, co skądinąd również powinno stanowić argument dla prezesa, bo podnosili w ten sposób swoją rynkową wartość. U Mourinho poza Kane’em i coraz bardziej zmęczonym Sonem żaden chyba nie prezentuje poziomu wyższego niż w czasach poprzednika (Ndombele po prostu odzyskał formę, którą prezentował już w czasach gry w Olympique Lyon). Po prostu żal patrzeć na tę drużynę i jej członkowie w gruncie rzeczy mogą mówić o szczęściu, że grają przy pustych trybunach, bo nie muszą słuchać buczenia albo ciszy przenikliwszej nawet niż ta obecna, bo będącej oceną tego, co pokazują.

Po doświadczeniach drugiego pobytu w Chelsea, a potem w Manchesterze United, zaczęło się mówić, że cykl pracy Jose Mourinho w kolejnych klubach trwa trzy lata – w pierwszym roku rozpoznanie, w drugim sukces, a w trzecim spalona ziemia, ale dzisiaj wygląda to tak, jakby już w drugim roku na północnolondyńskiej glebie coś płonęło.

Nie myślcie sobie jednak, że zamieszczam tutaj kolejny gorzki i pesymistyczny tekst na temat obmierzłego mi od dawna Portugalczyka: kiedy patrzę na te dwadzieścia lat Levy’ego myślę sobie także i to, że prezes uczy się na błędach i potrafi wyciągnąć z nich wnioski. Przygoda Mourinho z Tottenhamem nie potrwa długo i pytanie, jakie sobie dzisiaj zadaję, brzmi: czy ten kapitalny biznesmen będący jego zwierzchnikiem zadziała na tyle szybko, że Juliana Nagelsmanna nie podbierze mu Bayern (albo, strach pomyśleć, Liverpool), no i czy kolejna zmiana na szczytach przekona Harry’ego Kane’a do pozostania w klubie. Podaruj sobie coś nowego, Daniel, to przede wszystkim Ty na to zasługujesz.

Najpiękniejszy mecz w roku

W tym meczu nie było przegranych, nawet jeśli ostatecznie Tottenham łatwo awansował do czwartej rundy Pucharu Anglii, a Marine AFC zakończyło swoją przygodę z tymi rozgrywkami – przygodę trwającą zresztą od sierpnia i obejmującą, licząc pojedynek z zespołem José Mourinho, aż osiem spotkań (z kronikarskiego obowiązku napiszę, że wcześniej wygrall z Barnoldswick Town, Frickley Athletic, Runcorn Linnets, Nantwich Town, Chester, Colchester United i Havant and Waterlooville; to po zwycięstwie nad tym ostatnim zespołem obchodzącego urodziny bramkarza Marine Bayleigha Passanta sfotografowano jeszcze w stroju sportowym, jak wraca z pobliskiego sklepu z siatką piwa dla radujących się kolegów). Przegranych nie było, bo ze względu na podkreślaną nieustannie przez wszystkie media różnicę między tymi zespołami – Marine grają w amatorskiej ósmej lidze, od Tottenhamu w ligowej drabince dzieli ją 160 miejsc – innego wyniku niż łatwe zwycięstwo gości raczej nie można się było spodziewać, nawet jeśli w dwudziestej minucie i przy stanie 0:0 pracujący na co dzień jako hydraulik Neil Kegni postraszył ich trafieniem w poprzeczkę bramki Joe Harta. W drużynie gości najwięcej wygrali oczywiście Vinicius, jako autor hat-tricka, Alfie Devine, jako najmłodszy debiutant i najmłodszy strzelec w dziejach klubu, i chyba jednak także główny reżyser gry gości w pierwszej połowie Dele Alli, nawet jeśli i tym razem Jose Mourinho pozwolił mu grać niewiele dłużej niż godzinę. O gościach jednak nie ma sensu pisać wiele więcej: przyjechali, zobaczyli (np. bar, który w czasach przed lockdownem można było wynająć na rodzinne przyjęcie, z ochroną i didżejem za marne 160 funtów, a który ze względu na największą powierzchnię gospodarze uprzejmie odstąpili im na szatnię), zwyciężyli i czekają na losowanie kolejnej rundy.

Tak, prawdziwy sens odnajduję w pisaniu o zwycięstwie Marine AFC. Zwycięstwie przede wszystkim finansowym: kilkaset tysięcy funtów od telewizji, od kibiców, którzy zapłacili za wirtualny bilet na to spotkanie (było ich dobrze ponad 30 tysięcy, z czego wielu związanych z Tottenhamem – swój bilet, będący zarazem losem w loterii, w której główną wygraną jest możliwość poprowadzenia Marine w jednym ze spotkań, kupił też José Mourinho), od sponsorów wreszcie, wśród których była fundacja Jamiego Carraghera i portal The Athletic, pozwoli myśleć o przyszłości klubu optymistycznie, zwłaszcza że w czasach pandemii drużyny z niskich poziomów rozgrywkowych mają się naprawdę kiepsko. Zarząd Marine szacuje, że mniej więcej tyle stracił w trakcie epidemii, lockdownu i zawieszenia rozgrywek (mimo iż w budżecie klubowym pensje pracujących na co dzień w innych zawodach piłkarzy wynoszą raptem 100-300 funtów tygodniowo).

Gdyby jednak tylko o pieniądze chodziło, nie byłoby tak naprawdę o czym pisać – zresztą zaangażowanie Marine AFC w pomoc swoim najstarszym kibicom podczas pandemii pokazuje, że klub myśli raczej o dzieleniu się tym, co ma, niż o zarabianiu. Wylosowanie giganta z Premier League było dla występujących w zespole z Crosby pracowników fabryki samochodów, śmieciarzy czy wuefistów przygodą życia – przygodą, która nie ograniczyła się do niepowtarzalnej szansy biegania przez kilkadziesiąt minut po tym samym boisku, co Gareth Bale, Joe Hart, Toby Alderweireld czy Moussa Sissoko albo otrzymania od nich koszulek na pamiątkę (z powodu przepisów COVID-owych wymiana trykotów po spotkaniu była niemożliwa, ale goście zadbali, by gospodarze dostali je z zachowaniem protokołu bezpieczeństwa). Zanim zmierzyli się z Tottenhamem, piłkarze Marine AFC mogli trenować na obiektach potentatów z sąsiedztwa, Evertonu i Liverpoolu, bo murawę ich stadionu trzeba było oszczędzać, a inne lokalne obiekty były albo zamknięte z powodu lockdownu, albo nie nadawały się do gry z powodu mrozu; ich rozgrywki ligowe są rzecz jasna zawieszone z powodu pandemii. Analitycy Liverpoolu, przygotowali dla amatorów z ósmej ligi dossier na temat rywala. O życzeniach powodzenia, płynących ze strony mieszkającego w Crosby Carlo Ancelottiego, sir Kenny’ego Dalglisha czy wspomnianego już Jamiego Carraghera nie wspominam: to, że w Anglii ogląda się mecze nie tylko tych największych, ale także drużyn z okolicy, jest przecież normą i dzisiejsze spotkanie z Tottenhamem nie było bynajmniej pierwszym, w którym grze gospodarzy przyglądał się dawny obrońca Liverpoolu, a obecnie ekspert i komentator Sky Sports.

Ale wsparcie znanych i lubianych również nie kończy jeszcze tej historii. Przez dziewięćdziesiąt minut oczy milionów kibiców z całego świata naprawdę wpatrzone były w maleńki stadionik w Crosby. Przez dziewięćdziesiąt minut patrzyliśmy nie tylko, jak zawodnicy gospodarzy próbują grać swoją grę, a nie ograniczać się jedynie do patrzenia, jak piłka krąży między Allim, Mourą i młodym Harveyem White’em (ach, ta poprzeczka Kegniego…), ale też jak bawią się ich kibice – przynajmniej ci, którzy mogli wejść do graniczących z boiskiem przydomowych ogródków. Składaliśmy życzenia obchodzącej właśnie urodziny i popijającej szampana Deborze spod numeru 29 przy Rosset Road (numery domów są umieszczone na siatce, żeby było wiadomo, do których drzwi pukać po piłkę, jeśli wylądowała za płotem). Śmialiśmy się z chłopaka, który wytaszczył na daszek nie tylko butelkę piwa, ale także kartonową figurę Jurgena Kloppa. Sprawdzaliśmy, czy prezes Paul Leary (zasiadający w klubowym zarządzie od 1978 roku, czyli pamiętający jeszcze czasy trenera-rekordzisty Roly’ego Howarda, prowadzącego drużynę w aż 1975 spotkaniach) faktycznie uronił łzę wzruszenia. Żałowaliśmy, że więcej widzów nie mogło wejść na ten historyczny mecz – ale słyszeliśmy, że ci zza płotów robią, co mogą, puszczając z wystawionych do ogródka głośników choćby „Three Lions”, czyli pieśń o tym, jak futbol wraca do domu.

Puchar Anglii, a zwłaszcza jego trzecia runda, to rzeczywiście moment, w którym futbol wraca do domu. Gwiazdy Premier League wybiegają na amatorskie boiska, gdzie bynajmniej nie czeka ich łatwa przeprawa. Media opowiadają historie ludzi, którzy gdzieś z dala od celebryckiego zgiełku podtrzymują przy życiu wiarę w sport będący czymś więcej niż maszynka do zarabiania pieniędzy. A czasami pokazują coś jeszcze.

Miłośnicy i znawcy europejskiej rzeźby jeszcze pod koniec XX wieku widzieli w Muzeum Sztuki Współczesnej w Warszawie jego słynne „Pole”, najstarsi czytelnicy tego bloga mogą z kolei pamiętać wzmiankę o tym, jak sir Alex Ferguson wioząc kiedyś swoją drużynę na mecz z Newcastle zatrzymał się przy jego „Aniele północy”, ale przyznam, że dopiero robiąc przedmeczową prasówkę zorientowałem się, że kolejne z ważnych dzieł sir Antony’ego Gormleya, zatytułowane „Another Place”, ulokowane jest właśnie na plaży w Crosby. Mogliście widzieć tę grupę rozstawionych w pewnej odległości od siebie męskich postaci patrzących w stronę morza w co lepszych (czytaj: wyprodukowanych przez BBC) zapowiedziach tego spotkania, mogliście odwracać z niepokojem wzrok od nagich sylwetek, które – w zależności od pływów – stoją na twardym gruncie lub stopniowo zanurzają się w wodzie, mogliście myśleć z niepokojem, co właściwie ma oznaczać ów tytuł „Another Place” w zestawieniu z obrazem odwróconych od stałego lądu i zanurzających się coraz głębiej figur. Interpretacji rzeźby Gormleya jest wiele, ale mnie powiedziała, że czasami nie ma sensu szukać innych krain czy innego morza: że wygrywa się tu i teraz, dokładnie tak, jak to zrobili piłkarze Tottenham i Marine, oraz wszyscy oglądający ich kibice piłki nożnej 10 stycznia 2021.

Czyż nie dobija się koni?

Spróbujmy najpierw uporządkować fakty. Jest 23 grudnia, mamy 52. minutę i 21. sekundę ćwierćfinału Pucharu Ligi. Tottenham prowadzi ze Stoke 0:1 na zimnym i wietrznym, a w dodatku jeszcze deszczowym stadionie nazywanym niegdyś Britannia, obecnie zaś noszącym miano sponsorującej drużynę gospodarzy firmy bukmacherskiej. Znajdujący się przed własnym polem karnym Harry Winks podaje do truchtającego gdzieś w okolicy koła środkowego Dele Alliego, który odgrywa piętą z pierwszej piłki do biegnącego lewą stroną Sona, tak jak robił to dziesiątki razy w dziesiątkach meczów: z jednej strony efektownie, z drugiej przyspieszając grę, tyleż myląc przeciwników, co zachwycając fanów własnej drużyny. Nie patrzy oczywiście w kierunku Koreańczyka, bo na tym polega element tej sztuki: jeśli podanie trafi do adresata, jeśli od niego rozpocznie się akcja dająca kolejną bramkę Tottenhamu, będzie to ozdoba każdego pomeczowego skrótu, podobnie jak kilka innych zagrań Alliego w tym spotkaniu, na przykład podwójna siatka założona graczom Stoke w pierwszej połowie. Tym razem wprawdzie się nie udaje – rywale przejmują piłkę, ale nie wydaje się, by mogło to mieć jakiekolwiek konsekwencje dla drużyny z północnego Londynu. Jest 52. minuta i 23. sekunda: zawodnik Stoke przecina podanie Alliego, rusza z piłką do środka, gdzie Dele próbuje go powstrzymać, a po rykoszecie i próbie pressingu Sona futbolówka wraca na połowę Stoke, naciskany obrońca gospodarzy podaje do bramkarza (jest 52. minuta i 31. sekunda), który przyjmuje ją, rozgląda się i trzy sekundy później wykopuje w kierunku prawego skrzydła (dopiero od tego momentu akcję pokazują w pomeczowych analizach). Obrońcy Tottenhamu są ustawieni wysoko, ale od straty Alliego minęło już dziewięć sekund, piłka wciąż jest w strefie środkowej, a za jej linią znajduje się – prócz Llorisa – sześciu jeszcze zawodników gości. Boiskowe wydarzenia przyspieszają: akcja Stoke rozwija się prawą stroną, okazję do jej przerwania ma Dier, jednak daje się wyprzedzić, potem minimalnie spóźnia się Davies, potem znów Dier, a w końcu strzelec bramki dla Stoke Thompson ucieka Doherty’emu i wykorzystuje dośrodkowanie Browna. Od momentu, w którym Dele Alli próbował zgrania z klepki do Sona, minęły dwadzieścia cztery sekundy i doprawdy: wydaje się, że akurat jego nie sposób obciążyć winą za to, że Tottenham przestał w tym meczu prowadzić.

José Mourinho jest jednak odmiennego zdania. Bardzo szybko zdejmuje Anglika z boiska, a na pomeczowej konferencji przyznaje, że był na niego wściekły. Mówi, że piłkarz, który gra na tej pozycji co on, ma kreować grę własnej drużyny, a nie być przyczyną jej problemów, słowem: po nazwisku wskazuje winnego przejściowych (bo ostatecznie Tottenham wygrywa 1:3) kłopotów z awansem do półfinału. Ocenia Alliego ostrzej i surowiej niż Auriera, który w meczu z Leicester dał rywalom karnego, ostrzej i surowiej niż Llorisa, którego błąd w meczu z Crystal Palace przyniósł przeciwnikom wyrównanie, ostrzej i surowiej niż Diera i Daviesa, których niecelne podania i straty na własnej połowie wywoływały zamieszanie w szykach Tottenhamu podczas niejednego meczu tego sezonu.

Przyznam, że przecierałem oczy ze zdumienia, czytając relację z konferencji Mourinho. Niebanalne próby podań Alliego i jego gra bez piłki za plecami Harry’ego Kane’a były w pierwszej połowie przyczyną największych problemów Stoke, a po jego strzałach bramkarz gospodarzy miał najwięcej roboty. Zakładanie siatek rywalom, szybkie piruety i zwody, ale przede wszystkim zagrania z pierwszej piłki w sytuacji, gdy Tottenham ma coraz większe problemy ze sforsowaniem obrony zespołów świadomych, że jego największym atutem jest szybka kontra i nieskorych w związku z tym do jakiegoś przesadnego szturmowania bramki Llorisa, są bezcennym składnikiem ofensywnego arsenału drużyny, zwłaszcza jeśli inny nieschematyczny zawodnik środka pola, Tanguy Ndombele, akurat odpoczywa (w meczu z Leicester np., po kontuzji Lo Celso, prosiło się o wprowadzenie z ławki kogoś takiego jak Alli, cóż, skoro José Mourinho nie znalazł dla niego miejsca w aż dwudziestoosobowej kadrze na to spotkanie). Wydawałoby się, że każdy trener mający z takim zawodnikiem do czynienia, będzie raczej zachęcał go, by mógł w pełni wyrazić się na boisku, i będzie brał pod uwagę także fakt, że skoro dostaje szansę tak rzadko (to był dopiero piąty start Delego w sezonie, dwa razy zmieniono go już w przerwie), ma prawo nie czuć piłki tak idealnie jak zawodnicy grający od miesięcy w rytmie czwartek-niedziela.

Kariera 24-letniego Dele Alliego nie jest, jak pokazuje metryka, przesadnie długa, ale na swoje dwa tytuły młodego piłkarza roku i trzykrotny wybór do jedenastki roku Premier League pracował właśnie w ten sposób: zagraniami, które można uznać za przejaw bezczelności czy cwaniactwa, ale będącymi raczej świadectwem niedającej się okiełznać odwagi, żywiołowego instynktu, sprawiającego, że jego poprzedni trener Mauricio Pochettino porównywał go z dzikim koniem, a sir Alex Ferguson namawiał swoich kolejnych następców w Manchesterze United (z Mourinho włącznie), by ściągnęli młodzieńca na Old Trafford. Dele miał zaledwie 17 lat i dopiero co przyszedł z trzecioligowego MK Dons, kiedy w przedsezonowym sparingu z Realem Madryt założył siatkę samemu Modriciowi, później strzelał fenomenalne bramki nie tylko w najważniejszych meczach Tottenhamu w angielskiej ekstraklasie i w Lidze Mistrzów, ale także w reprezentacji Anglii, od debiutu na Stade de France po ćwierćfinał mundialu w Rosji. Zgraniem podobnym do tego, które nie trafiło do Sona podczas meczu ze Stoke, popisał się także w ostatniej minucie pamiętnego półfinału Champions League z Ajaxem – wtedy piłka trafiła do Lucasa Moury, który zdobył najważniejszą bramkę w najnowszej historii Tottenhamu. Wydawałoby się oczywiste, że nie wszystkie próby tego typu kończą się powodzeniem, ale zadaniem szkoleniowca jest spowodować, by piłkarz, który potrafi je podjąć, czuł, że może sobie na to pozwolić.

Jasne: kiedy José Mourinho zostawał jego trenerem, Alli był kompletnie bez formy, ale to samo można powiedzieć o większości jego kolegów z Tottenhamu. I można się zastanawiać, czy – zwłaszcza w tym sezonie – dostał wystarczająco wiele szans, by tę formę odbudować. W meczu ze Stoke z pewnością nie zawiódł, ba: należał do wyróżniających się graczy gości. Z pewnością też nie zawalił bramki. Dlaczego zatem Mourinho postanowił publicznie go skrytykować? Czy możemy uznać, że to tylko taki sposób na motywowanie Anglika, owszem: konfrontacyjny, ale przecież w stylu charakterystycznym dla Portugalczyka, który już po przyjściu do Tottenhamu na pierwszym treningu trącił Alliego w pierś, pytając: „Czy jesteś Dele, czy jego brat?” i dodając po usłyszeniu odpowiedzi: „No to graj jak Dele”.

Otóż w meczu ze Stoke Dele próbował grać jak Dele. I późniejszy atak Mourinho więcej miał do czynienia z mroczną stroną natury szkoleniowca niż z rzekomą odpowiedzialnością piłkarza za stratę gola. Jakoś tak się dzieje w trakcie pracy Portugalczyka w kolejnych klubach, że wśród zawodników, których mu powierzono, pojawiają się czarne owce. W Madrycie pierwszą ofiarą był niekryjący wątpliwości wobec niektórych zachowań trenera Casillas, ale piłkarzy, których Mourinho oskarżał o mniej lub bardziej wydumane błędy, psucie atmosfery, utrudnianie mu pracy itd., było więcej. Podczas drugiego pobytu w Chelsea często krytykował jednego z najlepszych w drużynie Hazarda, a w końcu o zdradę oskarżał już większość piłkarzy. O tym, co słyszał od niego w Manchesterze Luke Shaw szkoda gadać, a tu również Anglik nie był jedyny i refren, w którym winę za nienajlepsze wyniki ponosił nie szkoleniowiec, tylko niesłuchający jego poleceń zawodnicy, powtarzał się w ustach Mourinho z niepokojącą regularnością.

Na razie towarzyszymy drugiemu sezonowi jego pracy w Tottenhamie – w drugim sezonie szkoleniowiec ten zwykł wygrywać ze swoimi drużynami jakieś trofeum i także teraz wydaje się, że jest na dobrej drodze. Nie sposób jednak nie zauważyć, że jego droga do sukcesu wiąże się również ze złożeniem w ofierze samopoczucia i formy któregoś z Bogu ducha winnych zawodników. Prezes Tottenhamu Daniel Levy, jak widzieliśmy w serialu Amazonu „All or Nothing”, wpatrzony jest w portugalskiego szkoleniowca jak w obraz, ale powinien jednak zaniepokoić się faktem, że rynkowa wartość Dele Alliego – dwa-trzy lata temu ocierająca się pewnie o sto milionów funtów – leci w ostatnich miesiącach na łeb na szyję. Już nie mówię o tym, że z czysto piłkarskiego punktu widzenia walcząca na czterech frontach drużyna potrzebuje jak najszerszej kadry zmotywowanych piłkarzy, nawet jeśli wiem, że Mourinho zawsze wolał stawiać na wąską grupę kluczowych zawodników.

O „dzikim koniu” od dawna nie ma już mowy – nie tylko dlatego, że Mourinho porównuje (nie pierwszy raz zresztą, bo robił to również w Chelsea, kiedy podkreślał niegotowość drużyny do wzięcia udziału w walce o mistrzostwo kraju) swoich podopiecznych do źrebaków. Nie wiedzieć kiedy Dele Alli, jeden z najlepszych piłkarzy swojego pokolenia, przez dobrych parę lat porównywany do Gerrarda, Lamparda czy Scholesa, stał się kozłem ofiarnym.

PS Oczywiście nie wykluczam, że w styczniu szykujący się ponoć do podjęcia pracy w PSG Pochettino wybawi Anglika z kłopotów i sprowadzi go do Paryża, ale z punktu widzenia kibica Tottenhamu marne to pocieszenie.

Mourinho kontra Klopp, czyli kiedy gorsi przegrywają

No dobrze, przypuśćmy, że piłka po strzale Bergwijna zmieściła się jednak w bramce Allisona, a nie odbiła się od słupka. Albo przypuśćmy, że Holender wykorzystał swoją pierwszą okazję – tę, która nadarzyła się tuż po przerwie. Albo że do siatki trafił Harry Kane, główkujący po rzucie rożnym podyktowanym chwilę po tamtym słupku. Przypuśćmy, że Tottenham wygrał jednak ten mecz albo przynajmniej go nie przegrał, bo Firmino nie zdołał się urwać Alderweireldowi w ostatniej minucie. Czy wypowiedziane po ostatnim gwizdku przez José Mourinho zdanie o tym, że jego zespół był lepszy, stałoby się wówczas prawdziwsze?

Wiem, nigdy nie dojdziemy w tej sprawie do zgody. Czy lepsza drużyna to ta, która wygrywa mecz? A może w drodze po zwycięstwo powinna grać w pewien określony sposób? Jeśli np. zalicza się do czołowych drużyn świata (czołowych to znaczy najbogatszych, najpopularniejszych, mających w składzie wielkie gwiazdy, a na ławce wielkiego trenera), jest zobligowana do wygrywania w pewnym określonym stylu? Powinna wychodzić na boisko z myślą o atakowaniu od pierwszej do ostatniej minuty, o rozmontowaniu obrony rywala przy użyciu możliwie jak największej liczby sposobów, o narzuceniu mu swoich warunków – zupełnie jak wczoraj Liverpool, próbujący skrzydłami i środkiem, szybko i cierpliwie, z dystansu i z pola karnego, a ostatecznie wygrywający dzięki stałemu fragmentowi gry? Powinna cechować się odwagą i skłonnością do podejmowania ryzyka, bo przecież właśnie ryzyka wymaga konsekwentne myślenie o ofensywie w starciu z drużyną, której jedyną bronią i jedynym pomysłem na przeciwstawienie się temu złożonemu arsenałowi środków jest kontratak – prawda, że zwykle zabójczo skuteczny? A może w drodze po zwycięstwo wystarczy właśnie skupić się na ograniczeniu przeciwnikowi swobody, a potem wykorzystaniu jednego czy dwóch jego błędów i dograniu spotkania do końca jak najmniejszym nakładem sił (przypuśćmy, że po strzale Bergwijna piłka zmieściła się jednak w bramce – czy nie tak właśnie toczyłoby się dalej wczorajsze spotkanie na Anfield)?

Tak, wiem. Dla większości z Was te pytania są kompletnie bez sensu. Dla większości z Was najważniejszym elementem sztuki trenerskiej jest wygrywanie. Z pewnością jest ono najważniejszym elementem sztuki trenerskiej dla José Mourinho. „Nie sądzę, by w tej kwestii coś się zmieniło przez ostatnich 100 lat… Nie ma takiego dzieciaka, nawet grającego z kuzynem czy ojcem w przydomowym ogródku, który grałby po to, żeby przegrać – mówił wkrótce po zdobyciu swojego ostatniego mistrzostwa Anglii z Chelsea. – Natura tego sportu, jego sens się nie zmieniły. Gra się po to, żeby wygrać. Sam jako dzieciak grałem sporo meczów w sąsiedztwie. I pamiętam jedynie zacięte boje o wygraną”. 

Zaciętości faktycznie jego Tottenhamowi odmówić nie sposób i jeśli mimo wszystko z uznaniem przyglądam się tej drużynie w ostatnich tygodniach, cieszy mnie mocno to, że ma ona oblicze nie tylko świetnie się rozumiejących Kane’a i Sona, ale także nieodpuszczającego w walce o każdą piłkę Hojbjerga: jeśli wkrótce po przyjściu do klubu Portugalczyk narzekał, że jego nowi podopieczni są „zbyt mili”, chyba nie powtórzyłby już tej frazy. Widzę, jak Mourinho przebudował zespół na swoją modłę – i nie mogę nie podziwiać jego wpływu na prezesa Levy’ego, który mimo dramatycznego spadku dochodów z powodu pandemii wsparł tę przebudowę na rynku transferowym. Widzę, że sprzyja mu mnóstwo okoliczności: że znów może grać swoją ulubioną rolę autsajdera (nawet jeśli Tottenham należy do finansowej elity europejskiego futbolu, to mistrzostw czy pucharów nie zdobył od dawna i trudno mu się równać z tymi największymi – w Realu czy Manchesterze United Portugalczyk raczej nie mógł nikogo nabrać na starą śpiewkę o skrzywdzonym chłopcu wśród rekinów). Że przy pustych trybunach północnolondyńska publiczność nie wyraża swojej dezaprobaty z powodu faktu, że w zasadzie każdy kolejny rywal częściej utrzymuje się przy piłce, i to na połowie Tottenhamu. Że skrócony okres przygotowawczy, zdarzające się kontuzje czy przypadki zakażeń koronawirusem, a także konieczność grania dwa razy w tygodniu zakłóciły rytm drużynom stawiającym na futbol bardziej proaktywny i wymagający bardziej metodycznego przygotowania. Że najważniejsi rywale Tottenhamu w Anglii mają swoje problemy i że w ogóle piłka nożna znalazła się w takiej fazie rozwoju – a raczej w takiej fazie cyklu, w którym ów rozwój przebiega – że trenerzy od wyników znów mogą nieść głowę uniesioną wyżej od tych, którzy myślą także o stylu i pięknie gry.

Nie wykluczam więc, że na koniec sezonu z rozdziawioną gębą będę przyglądał się José Mourinho radośnie wskakującemu na plecy Llorisa czy Kane’a wznoszących w górę jakiś puchar i starannie pilnującemu przy tym, by korzystnie wypaść na historycznym niewątpliwie zdjęciu. „It’s lucky for Spurs when the year ends in 1”, śpiewał kiedyś związany z Tottenhamem zespół Chas’n’Dave, a rok 2021 w istocie kończy się cyfrą jeden. Po zakończeniu spotkania na Anfield z ulgą obejrzałem jednak grę piłkarzy Marcelo Bielsy w meczu z Newcastle, bo to jest futbol, który pokochałem i za którym tęsknię.

Prosta rzecz: w meczu Liverpool-Tottenham wygrała lepsza drużyna, niezależnie od tego, jak bardzo Mourinho próbowałby wyprowadzić z równowagi Jurgena Kloppa po ostatnim gwizdku (próbował to zresztą zrobić także przed meczem, bałamutnie kwestionując osłabienia gospodarzy). Skądinąd fakt, że Portugalczyk z tygodnia na tydzień coraz chętniej sięga po psychologiczne gierki, również zdaje się świadczyć o tym, że zwietrzył szansę na sukces w tym roku. Sukces, który i tym razem miałby zamknąć usta pięknoduchom, pytającym o kwestię stylu.

Niebo i piekło Diego Maradony

„Ludzie muszą zrozumieć, że Maradona nie jest maszyną do uszczęśliwiania ich” – mówił o sobie, co charakterystyczne, używając trzeciej osoby, zmarły dziś w wieku 60 lat argentyński piłkarz i trener. Nie chcieliśmy tego słuchać.

Nie był najlepszym piłkarzem wszechczasów, ale był piłkarzem najbardziej kochanym i – co z miłością często idzie w parze – najbardziej nienawidzonym. Było w jego karierze mistrzostwo świata, które dał Argentynie w 1986 niemal jednoosobowo, był Puchar UEFA i dwa mistrzostwa kraju z Napoli – znów osiągnięte niemal jednoosobowo, bo przed i po jego pobycie w Neapolu klub z tego miasta ligi włoskiej nigdy nie wygrywał. Były wielkie mecze, wspaniałe bramki, jak ta po solowej akcji w meczu z Anglikami na mundialu w 1986 roku, kiedy w drodze przez boisko wyminął sześciu rywali, ale też gole, których nigdy nie chcielibyśmy zobaczyć, jak ten strzelony ręką w tym samym spotkaniu. Były spektakularne transfery i wielkie pieniądze, także – niestety – uzyskiwane z podejrzanych źródeł, bo w okresie gry we Włoszech stał się Diego Maradona ulubieńcem Camorry. Była afera dopingowa i dyskwalifikacja na mundialu w 1994 roku, było uzależnienie od narkotyków, ale były też heroiczne wysiłki, by stale i wciąż wracać na boisko, a tam dawać udręczonym wojną domową i gospodarczym krachem rodakom, podobnie zresztą jak mieszkańcom południowych Włoch, choć trochę radości.

Zawsze, gdy o nim myślę, przypomina mi się okładka argentyńskiego czasopisma dla dzieci „Biliken”, z 1919 r., którą opisywał w historii tamtejszego futbolu Jonathan Wilson. Wbrew stereotypom o takich publikacjach, zwłaszcza sprzed wieku, nie umieszczono na niej grzecznego chłopca w marynarskim mundurku, lecz niemiłosiernie ubrudzonego i poobijanego urwisa ze szmacianką. Urwis ten, nazywany nad La Platą pibe, to cały Maradona (a piłkarzy jego pokroju było w Argentynie dużo więcej): chłopak z marginesu, idący przez życie z mieszaniną uroku i przebiegłości. Chłopak, który gry w piłkę nauczył się na potreros, nierównych miejskich placach, i w związku z tym zmuszony był do polegania bardziej na technicznych umiejętnościach i sprycie, niż na zdolności do niestrudzonego biegania po wielkim polu trawy. I którego cały otaczający go świat, inwestujący w jego talent nadzieje na poprawę własnego losu („Ten chłopiec wybawi nas wszystkich”, powiedział matce Maradony jeden z jego pierwszych trenerów), zwalniał od odpowiedzialności od wszystkiego poza futbolem i niemal zachęcał, by nigdy nie dorosnął. Viveza, chytrość, będąca narzędziem biedaków w nierównym boju z możnymi tego świata, zawsze dopuszczała rozmaite sztuczki – i podejrzewam, że będący skądinąd fanem futbolu papież Franciszek jako biskup Buenos Aires rozgrzeszał znacznie poważniejsze jej przejawy niż ręka w meczu z Anglikami.

Ale kiedy myślę o Maradonie, przypominam sobie także inny epizod, opisany przez Jimmy’ego Burnsa w biografii piłkarza, zatytułowanej, a jakże, „Ręka Boga”. Urodzony w slumsach południowych przedmieść Buenos Aires, mieszkający w ruderze bez bieżącej wody i elektryczności chłopczyk pewnej nocy wpadł do szamba. Po wielu latach, zmagając się z depresją i niewiarą w siebie, uznał to wydarzenie za symboliczne: „Diegito, trzymaj głowę ponad gównem” – krzyczał doń wówczas pędzący mu na ratunek stryj, więc przez całe życie próbował to robić, uparcie dźwigając się z kolejnych upadków.

Ze swojego pochodzenia był zresztą zawsze dumny; sam mówił o sobie cabecita negra – czarna główka, co było określeniem potomka włoskich imigrantów i Guaranich, wyrobników z najniższych warstw argentyńskiego społeczeństwa. Jako dziecko sam stał się wyrobnikiem: żeby zarobić trochę pieniędzy zbierał złom i folię z paczek po papierosach albo usłużnie otwierał zamożniejszym od niego drzwi do taksówek. Kiedy zaczął trenować w bardziej profesjonalnym otoczeniu – bo wcześniej faktycznie futbolówka towarzyszyła mu na ulicach i placach, a po drodze do szkoły potrafił podbijać pomarańczę, kulę ze zmiętej gazety albo kłąb szmat, nie upuszczając ich nawet, gdy przechodził przez most nad torami – szybko zrobiono zeń maskotkę do zabawiania publiczności w przerwie meczów dorosłych drużyn.

Szybko jednak zaczęto mu również podawać zastrzyki i tabletki wspierające wzrost. „Od najmłodszych lat – pisze Wilson – Maradona oswajał się z myśleniem, że przyjmowanie rozmaitych specyfików jest dla sportowca czymś normalnym i naturalnym”. W dniu jego przedwczesnej śmierci trudno nie myśleć także o tym, jak nieludzko był eksploatowany: nie miał jeszcze dwudziestu lat, a rozegrał już ponad dwieście spotkań w lidze argentyńskiej, nieustannie borykając się z kontuzją uda i regularnie przyjmując środki przeciwbólowe; jego ówczesny klub, Boca Juniors, był tak silnie uzależniony finansowo od kibiców domagających się oglądania młodego wirtuoza na boisku, że ten musiał grać bez względu na to, jak niszczyło to jego organizm. W argentyńskiej prasie z początku lat 80. nie brakowało wypowiedzi Maradony, w których wręcz błagał o przerwę, która dałaby mu zdolność do cieszenia się piłką, a w jednej z nich wydaje mi się zawierać sekret naszego stosunku do takich jak on – geniuszy, którzy nie rodzą się przecież wyłącznie w świecie futbolu.

„Ludzie muszą zrozumieć – mówił na łamach nieistniejącego już czasopisma „El Grafico” – że ten cały Maradona nie jest maszyną do uszczęśliwiania ich. I że nie jest maszyną do rozdawania uśmiechów i całusów. Jest zwykłym człowiekiem, normalnym, chodzącym po ziemi, któremu, owszem, zdarza się czasem zrobić coś, co daje ludziom radość i co daje radość także jemu. Problem w tym, że ludzie myślą inaczej, zwłaszcza jeśli Maradonie czasem coś się nie uda albo jeśli zagra jeden czy nawet dziesięć słabszych meczów. Dlaczego nie mogą mu tego wybaczyć? Czasami, żeby rozpętało się piekło, wystarczy jedno spotkanie, w którym Maradona wypada gorzej albo w którym nie zdobywa bramki”.

Oczywiście nie chcę powiedzieć, że przekleństwem Maradony było to, że z niewiarygodną lekkością zdobywał piękne bramki (jednym z paradoksów towarzyszących uwielbieniu, jakim był obdarzany, było zresztą i to, że można pytać, czy swego talentu nie roztrwonił: naprawdę wielką formę prezentował tylko przez kilka sezonów i gdyby zestawić go z będącym od kilkunastu lat na szczycie innym wielkim Argentyńczykiem, Leo Messim, porównanie musiałoby wypaść na korzyść obecnego gracza Barcelony). Chodzi mi raczej o tę ciążącą mu świadomość, ile oczekiwań i nadziei zainwestowały w niego miliony fanów futbolu, nie tylko przecież z udręczonej ojczyzny, która właśnie ogłosiła żałobę narodową i która pewnie pożegnać go jeszcze uroczyściej niż Evitę Peron. W ostatnich dniach nad jego domem unosiły się drony, a wokół kłębił się tłum dziennikarzy, tyleż patetycznie, co fałszywie apelujących o uszanowanie jego prywatności. Teraz, kiedy umarł, trudno nie myśleć o tym, że to nie Maradona był niedojrzały, tylko świat, w którym przyszło mu żyć.

Idę do Kanossy

Nawet w życiu cesarzy zdarzają się takie chwile, że muszą przywdziać worek pokutny i uklęknąć na śniegu – pocieszam się teraz, przystępując do odwoływania różnych gromkich oskarżeń, rzuconych na tym blogu pod adresem ekipy trzymającej dziś władzę nad moim ukochanym klubem. Nie dalej jak w lipcu, po meczu z Sheffield United, sporządziłem przecież prokuratorską mowę przeciwko Jose Mourinho, nie dalej jak we wrześniu, po spotkaniu z Evertonem, rozszerzałem ją na Daniela Levy’ego, a tu proszę: w trzecim tygodniu listopada Tottenham Mourinho i Levy’ego jest na pierwszym miejscu w tabeli. Niemal jedna czwarta sezonu za nami – to już wystarczająco długo, żeby serio wymieniać tę drużynę wśród kandydatów na mistrza kraju, zwłaszcza w tak zwariowanym sezonie, jak obecny, gdzie pandemia skomplikowała plany niejednego zespołu, gdzie brak publiczności pozbawia atutu własnego boiska, gdzie decyzje sędziów zwiększają przypadkowość gry, gdzie Liverpool coraz bardziej chyba zmęczonego pracą w Anglii Jurgena Kloppa zaczęły dopadać kontuzje, gdzie Manchester City Guardioli ewidentnie znalazł się w dołku, a Arsenal Artety czy Chelsea Lamparda wciąż jeszcze pozostają w fazie budowania.

Jose Mourinho nie lubi tego: bycia wymienianym w gronie faworytów. Od zawsze próbuje odgrywać rolę autsajdera, prześladowanego przez możnych tego świata. Nawet w największych i najbogatszych klubach Europy próbował grać tę rolę, wznosząc wokół drużyny mury oblężonej twierdzy i przekonując, że jakieś bliżej nieokreślone ciemne siły sprzyjają rywalom, a o ileż łatwiej jest mu w Tottenhamie, pod względem liczonego w trofeach dorobku faktycznie odstającym od poprzednich miejsc pracy Portugalczyka. Pytany o szanse na tytuł, konsekwentnie je więc umniejsza, mówiąc, że liczy się tylko zwycięstwo w najbliższym meczu, ale w głębi serca wie pewnie już, że po raz kolejny w jego nomadycznej karierze drugi sezon w klubie może być sezonem najlepszym. Sprzyjają mu nie tylko kłopoty rywali i nie tylko bezprecedensowe wsparcie, jakie tego lata dostał na rynku transferowym od ostrożnego zwykle prezesa: sprzyja mu fakt, że piłkarze, z którymi przyszło mu pracować w północnym Londynie, gotowi są naprawdę poświęcić wiele, by wspólnie osiągnąć upragniony sukces.

Pierwszym, co poświęcili, był oczywiście styl gry: proaktywny futbol, jaki grali pod zwolnionym równo rok temu Mauricio Pochettino. Za czasów Mourinho przywiązanie do pressingu i mówienie o narzucaniu rywalom własnych warunków zostało zepchnięte daleko na liście priorytetów, a myślenie o ofensywie ogranicza się do błyskawicznego przejścia z fazy głębokiej zwykle defensywy do zabójczego kontrataku. Owszem: te kilkusekundowe szarże Sona ogląda się z zapartym tchem, owszem: bardzo często kończą je piękne bramki, a wypada też przyznać, że w tym sezonie Tottenham zdobywa ich wyjątkowo dużo, ale pomiędzy nimi są długie minuty przyglądania się, jak kolejni rywale próbują sforsować ustawiony przed bramką Llorisa mur i denerwowanie się, że w końcu im się uda.

Rzecz jednak w tym, że udaje im się coraz rzadziej. W meczu z Manchesterem City Tottenhamowi (nie po raz pierwszy zresztą w historii starć między tymi drużynami) pomógł VAR, generalnie jednak drużyna broniła się ofiarnie i skutecznie, a pierwszą prawdziwie trudną interwencję Lloris musiał wykonać dopiero w 90. minucie. Niby Dierowi i Alderweireldowi brakuje szybkości, ale wczoraj obaj ustawiali się fantastycznie, żaden z zawodników City nie był w stanie przedrzeć się za ich plecy, a gdy raz to się stało, to wślizg Belga, powstrzymującego w pierwszej połowie szarżującego Jesusa, był po prostu znakomity. Patrolujący przestrzeń przed linią obrony Hojbjerg wyrasta w Tottenhamie (mimo konkurencji z Sonem i Kane’em) na piłkarza sezonu, a na pewno jest transferem sezonu, zważywszy na sumę, jaką za niego zapłacono, i porównywanie jego roli z tą, jaką w pierwszej Chelsea Mourinho odgrywał Makelele, nie wydaje się wcale przesadne. Z Manchesterem City bardzo dobrze zagrali też boczni obrońcy, Regulion i Aurier, asekurowani zresztą nieustannie przez Hojbjerga i Sissoko. Mogli sobie piłkarze gości dośrodkować aż 19 razy – nic z tego nie wynikało, a fakt, że sfrustrowany brakiem przestrzeni de Bruyne coraz częściej uderzał z dystansu również mówi wiele o wytrzymałości rygla zasuniętego przez graczy Mourinho. Na 22 strzały City aż 17 było niecelnych.

To jest oczywiście osobny – i przykry dla wielbicieli Pepa Guardioli, który w najlepszych latach pracy z Barceloną i Bayernem zdawał się wymyślać piłkę na nowo – wątek, ale w dzisiejszych czasach coraz łatwiej gra się przeciwko jego drużynie. Trochę jak w ostatnich miesiącach pracy Pochettino w Tottenhamie: jej pressing nie jest już tak intensywny, jej napastnicy nie tak groźni w polu karnym rywali, a wymiana podań z dala od stref dla rywali MC wrażliwych może i cieszy oko, ale częściej jednak usypia: kibiców, bo nie przeciwnika, świadomego, że przy pierwszym błędzie będzie mógł wyprowadzić kontrę, przeciwko której City zdoła się obronić.

Zobaczmy zresztą pierwszą bramkę Tottenhamu. Na to, że Ndombele potrafi przenieść grę z obrony do ataku zarówno dryblingiem, jak celnym podaniem, można już było się przygotować, podobnie jak na to, że Francuz świetnie radzi sobie naciskany – ale tym razem nawet o naciskaniu nie było mowy, kiedy zagrywał piłkę do wbiegającego za plecy obrońców Sona. O tym, że Son czy Bergwijn będą atakować przestrzeń przed bramką, a Kane raczej cofnie się głębiej, wyciągając za sobą stoperów i czekając na okazję do wypuszczenia w bój kolegów (zrobił to w drugiej połowie przy akcji Sona i asystując przy golu Lo Celso), również było wiadomo: ale kiedy Ndombele podawał piłkę Koreańczykowi, obrońcy City robili właśnie krok czy dwa w kierunku Anglika i zostawiali strzelcowi bramki dodatkowy metr. Wszystko tu było przewidywalne i jasne, wszystko było – z perspektywy Manchesteru City – do uniknięcia.

Wszystko to już widzieliśmy tyle razy. Może poza jednym: że najlepszy na boisku Harry Kane, środkowy napastnik, który ani razu nie strzelił na bramkę Edersona (trafienia ze spalonego, po jednej z firmowych kontr Tottenhamu i podaniu Sona, nie liczę), za to fenomenalnie obsługiwał kolegów, walczył o piłkę, zastawiał się, pozwalał się faulować (mój ulubiony moment meczu to okres między 87. i 88. minutą, kiedy gospodarze dwukrotnie zmusili gości do nieprzepisowego przerwania akcji, co przyniosło im żółte kartki, a Tottenhamowi: zarobionych kilkadziesiąt sekund) i sam faulował, kiedy było trzeba; ten Harry Kane z sezonu 2020/21 jest nowym Harrym Kane’em. Zasięg jego podań wprawdzie podziwialiśmy już w poprzednich latach, ale miały zwykle miejsce na wcześniejszych etapach akcji, kiedy Anglik rzucał kilkudziesięciometrową piłkę do biegnącego po skrzydle bocznego obrońcy, ale raczej po to, by samemu wpaść w pole karne i tam czekać na dośrodkowanie. Tym razem coraz częściej jego akcje wykańczają koledzy, a liczba asyst i średnia pozycja na boisku wskazują, że zamiast mówić o dziewiątce w typie Drogby czy Benzemy, powinniśmy raczej używać liczby „dziewięć i pół”. I tę zmianę z pewnością zawdzięczamy Jose Mourinho, który zauważywszy skłonność Kane’a do cofania się po piłkę coraz głębiej i głębiej, zachęcił jego kolegów, by sami atakowali odważniej, nie czekając, aż lider ofensywy znów zajmie miejsce na środku ataku.

No więc wyrażam niniejszym skruchę, otwarcie przyznając, że ten worek pokutny wcale nie jest aż tak niewygodny. Wygrywanie jest przyjemne. Patrzenie na tabelę Premier League, na listę najlepszych strzelców i najczęściej asystujących, jest przyjemne. Poczucie, że piłkarze twojej ukochanej drużyny potrafią podjąć walkę z każdym – nawet jeśli wiarę w siebie dał im niejaki Jose Mario dos Santos Felix Mourinho – jest przyjemne. Wiadomo, że Kanossa nie była ostatnim aktem sporu o inwestyturę, podobnie jak wiadomo, że po drugich sezonach Mourinho przychodzą zwykle trzecie, a po nich z kolei zostaje spalona ziemia, na razie jednak nie muszę zaprzątać sobie tym głowy. Na razie w mojej głowie nieśmiało kiełkuje myśl o jakimś nowym trofeum w mocno przykurzonej klubowej gablocie i o tym, że ten cholerny Portugalczyk może wciąż jeszcze wie, jak się o takie trofeum wystarać.

Balon Bale’a

Odwróciłem wzrok od ekranu. Wyłączyłem. Wstyd się przyznać: podniosłem głos na dwóch skaczących po łóżku nastolatków. Postanowiłem, że nie napiszę o tym meczu ani słowa. Rzuciłem się w wir pracy. Naprawdę próbowałem zapomnieć. Nie potrafiłem.

Nie, nie mam zamiaru tłumaczyć po raz nie wiadomo już który w dziejach tego bloga, że na tym właśnie polega kibicowanie Tottenhamowi i że wypuszczanie trzybramkowego prowadzenia zajmuje w DNA tej drużyny poczesne miejsce (inna sprawa, że wypuszczenie trzybramkowego prowadzenia w ciągu ostatnich dziesięciu minut meczu nawet jak na północnolondyńskie standardy wypada uznać za niezłe osiągnięcie). Nie, nie mam zamiaru narzekać, że nawet trener o takiej woli zwyciężania jak Mourinho nie jest w stanie odmienić oblicza tej drużyny. Usprawiedliwień szukać również nie mam, rzecz jasna, zamiaru – pisać o wyrwaniu z rytmu podczas przerwy na reprezentację, o zmęczeniu, które wkradło się w końcówce wyjątkowo intensywnego spotkania, o tym, że po siedmiu transferach drużyna ewidentnie znalazła się w fazie przebudowy i tak dalej. Nawet o wyjątkowej urodzie wyrównującej bramki Lanziniego wspominać nie będę: dla każdego kibica Tottenhamu jest jasne, że strzały życia wychodzą rywalom w meczach akurat z naszą drużyną.

Napiszę o Bale’u, bo to jego wejście na boisko odmieniło losy tych derbów. Nie mam pretensji za tę zmianę: kiedyś musiało do niej dojść, kiedyś Walijczyk musiał się pojawić na boisku i kiedyś musiało się okazać, że jednak nie jest nadczłowiekiem. Kamery towarzyszyły mu od pierwszych chwil w Tottenhamie, oglądaliśmy go siedzącego w loży podczas poprzednich spotkań, oglądaliśmy wideo z treningów, oglądaliśmy dzisiaj na ławce i podczas rozgrzewki, wzruszaliśmy się i marzyliśmy bez ograniczeń, balon emocji puchł z każdą minutą i w końcu trzeba było spuścić z niego powietrze.

Kiedy w siedemdziesiątej drugiej minucie Gareth Bale pojawił się na murawie, a co tam, przyznam się: łamał mi się głos ze wzruszenia i głośno fantazjowałem o tym, że to on będzie wykonawcą rzutu wolnego i że zdobędzie gola przy pierwszym kontakcie z piłką. Później jednak nie mogłem nie zauważyć, że drużyna straciła rytm, jakby wejście Walijczyka odebrało jej całą energię. Zapewne: prawdziwym problemem było zmęczenie Ndombele i fakt, że wprowadzony w jego miejsce Winks nie zdołał przywrócić gospodarzom kontroli nad piłką, ale pisząc to wciąż mam w uszach własny okrzyk, kiedy w końcówce wyglądało na to, że powrócony na łono drużyny Bale przesądzi jednak o losach spotkania. Wszyscy patrzyliśmy tylko na niego. Wszyscy czekaliśmy, aż zrobi coś nadzwyczajnego. Co gorsza: czekali także jego koledzy, jakby nie zauważając, że do każdej piłki startuje z opóźnieniem i że w grze obronnej widać go znacznie mniej niż mającego już w nogach osiemdziesiąt minut z hakiem Kane’a. Niesamowity to był kwadrans, jakbyśmy wszyscy dali się zaczarować – wszyscy poza piłkarzami West Hamu oczywiście.

Bardzo dobra była taktyka Jose Mourinho na mecz z West Hamem. Fenomenalnie grał cofający się daleko od pola karnego rywali Kane. Imponujące były wejścia Sona i Bergwijna za linię obrońców West Hamu. Tercet Sissoko-Ndombele-Hojbjerg panował nad sytuacją w środku pola. Sanchez i Alderweireld z trudem bo z trudem, ale radzili sobie z Antonio. W kąciku ekranu pokazywała się tabela, w której Tottenham był na drugim miejscu. A potem wszedł Gareth Bale i wszyscy zapomnieli, że piłka nożna jest sportem zespołowym.

Zwycięski Tottenham z twarzą Lameli

Miejmy to szybko z głowy: tak, ten mecz mógł się obejść bez czerwonej kartki Martiala, a upadając na ziemię Lamela odegrał niezły teatrzyk. Tak, Francuz w gruncie rzeczy odpowiadał na zaczepne uderzenie Argentyńczyka, a jedyna różnica między dwoma ciosami polegała na tym, że ten Martiala trafił w twarz, za co sędziowie wyrzucają z boiska. Tak, postępując w zgodzie ze zdrowym rozsądkiem, a może nawet elementarnym poczuciem sprawiedliwości sędzia mógł obu piłkarzom pokazać żółte kartki albo wręcz poprzestać na upomnieniu. Tak, pisząc o jego decyzji trudno nie wspomnieć o przedmeczowych wywodach Jose Mourinho o tym, że na Old Trafford wyniku końcowego można być pewnym dopiero po powrocie do domu, bo nawet po ostatnim gwizdku sędzia gotów jest jeszcze wejść do szatni, wyciągnąć bramkarza spod prysznica i kazać mu bronić karnego Bruno Fernandesa. Tak, nie dowiemy się nigdy, czy tamten komentarz Portugalczyka wywarł jakiś wpływ na pracę Anthony’ego Taylora, zwłaszcza że kiedy po trzydziestu sekundach dyktował jedenastkę za faul Sancheza na Martialu (tak, bezdyskusyjny) musiał się liczyć z perspektywą kąśliwych uwag trenera gości; inna sprawa, że bardziej ewidentna czerwona kartka należała się Shawowi za atak z tyłu na nogi szarżującego Lucasa Moury w końcówce spotkania, o czym Mourinho nie omieszkał po meczu przypomnieć, w swoim stylu deklarując, że incydentu z Lamelą za to nie widział. Tak, Lamela nie zachował się fair, ale zdaje się, że jego zachowanie może oznaczać, iż drużyna wyciągnęła wnioski ze sfilmowanych przez ekipę Amazona i pokazanych w miniserialu „All or nothing” napomnień Mourinho, że tworzą ją chłopcy zbyt mili i że prawdziwi zwycięzcy rzadko bywają naprawdę mili. Tak, Argentyńczyk ze swoją agresją, nieustępliwością i cwaniactwem idealnie pasuje do profilu psychologicznego zawodnika pożądanego przez obecnego trenera Tottenhamu.

Ale skoro to wszystko powiedzieliśmy, możemy napisać coś jeszcze: gospodarze sami są sobie winni. Komedia pomyłek w obronie Manchesteru United, brak komunikacji, czujności, zwyczajnego refleksu była przyczyną utraty co najmniej trzech goli, a Tottenham prowadził i stwarzał sobie okazję za okazją już przed czerwoną kartką Martiala (przypomnieć warto choćby świetne podanie Lameli do Sona, który tym razem zbyt daleko wypuścił sobie piłkę i de Gea dopadł do niej pierwszy). Na kilka sekund przed wyrównującą bramką Ndombele w polu karnym MU był jeden jedyny Lamela i to jego pressing stał się przyczyną kłopotów Bailly’ego, Maguire’a, a w końcu Shawa. Szybko wykonany rzut wolny Kane’a i wypuszczenie przezeń Sona sam na sam z de Geą również było czymś, czego można było uniknąć, zwłaszcza jak się pamięta z poprzedniego sezonu szybki wyrzut z autu Auriera, błyskawicznie obsłużonego przez chłopca do podawania piłek, oraz to, że piłkarze Tottenhamu szybko rozgrywali podobne rzuty wolne jeszcze za Pochettino. I tym razem winowajcami byli Shaw, Bailly i Maguire. Trzeci gol? Czy naprawdę można tłumaczyć szokiem po czerwonej kartce podanie Bailly’ego w kierunku Maticia, z dziecinną łatwością ogranego przez Kane’a, a później to błyskawiczne rozegranie gości w polu karnym United? A gapiostwo Bailly’ego i Maticia przy drugim golu Sona?

Mój krytyczny stosunek do Jose Mourinho jest powszechnie znany. Nie lubię gierek z sędziami, wiecznego zgrywania ofiary i budowania wokół drużyny atmosfery oblężonej twierdzy (nie dalej, jak tydzień temu Portugalczyk mówił, że nie ma wrażenia, by Tottenham był dostatecznie szanowany przez władze angielskiej piłki). Jeszcze bardziej nie lubię futbolu reaktywnego. Nie mogę jednak nie zauważyć i nie docenić, że w ciągu ostatnich ośmiu dni drużyna musiała rozegrać cztery mecze i poradziła sobie z tym wyzwaniem imponująco. Że bardzo dobrze grała z Newcastle i straciła wygraną po mocno kontrowersyjnym karnym. Że odrobiła stratę w meczu Pucharu Ligi z Chelsea i wytrzymała nerwowo serię rzutów karnych, a spokój i uśmiech jej trenera oraz sposób, w jaki dominował nad Frankiem Lampardem i jego sztabem wchodząc w ich przestrzeń i rozpraszając przygotowania do karnych, musiał się piłkarzom udzielić. Że rozgromiła Maccabi Hajfa w ostatniej rundzie eliminacji Ligi Europejskiej. Że duet Kane – Son rozumie się z podobną telepatią, jak w najlepszych czasach Kane z Dele Allim – i że Anglik imponuje nie tylko dokładnością strzałów, ale także podań, i to zdecydowanie dalekiego zasięgu. Że Lo Celso i Ndombele zaczęli grać na miarę oczekiwań, że odstawiony od składu Alli ciężko pracuje, by do niego wrócić, że rośnie forma Bergwijna i Moury, że przyjście Reguliona i Doherty’ego bardzo poprawiło grę Auriera i Daviesa, a w końcu: że okienko transferowe Tottenhamu mimo kryzysu pandemicznego zamyka się naprawdę imponująco, bo przyjście Bale’a, z meczu na mecz coraz lepszego Hojbjerga, wspomnianych Doherty’ego i Reguliona, Harta, a ostatnio jeszcze Carlosa Viniciusa nie wiązało się jakimiś horrendalnymi wydatkami.

To jedna z najbardziej zużytych klisz w pisaniu o Jose Mourinho, ale poparta faktami: że w drugim sezonie pracy z każdym kolejnym klubem coś wygrywał. W Lidze Europy i w Pucharze Ligi sprzyjało mu szczęście w losowaniu. Kolejkę ligową przed przerwą na reprezentację zamknął imponująco (tam do licha, pamiętam, że sześć goli na Old Trafford strzelił w 2011 r. Manchester City z Balotellim w składzie i wiem, że to musiało boleć bardziej, ale Tottenhamowi taki sukces tutaj nie zdarzył się nigdy), a jeszcze przed jej rozegraniem zdążył się upomnieć publicznie, by Gareth Southgate nie zajeździł mu Kane’a. Za dwa tygodnie do Sona i Kane’a w ofensywie ma dołączyć pewien zdradzający niejaką słabość do golfa Walijczyk… W gruncie rzeczy jedyne, co jest w stanie popsuć humor kibicowi Tottenhamu tego wieczora, to myśl, że uparcie pokazywany w trakcie transmisji dzisiejszego meczu z Old Trafford Ed Woodward wysyłał właśnie esemesa do Mauricio Pochettino.