Archiwa tagu: Abramowicz

Guardiola nie ma ceny

1. Mógł być najlepiej zarabiającym trenerem świata. Mógł dostać własny jacht i helikopter. Mógł pławić się w blichtrze ligi, która wciąż przyciąga największą widownię, wciąż obraca największymi pieniędzmi i wciąż wydaje się dostarczać najatrakcyjniejszy (czy najlepszy, to zupełnie inna kwestia, do której jeszcze wrócimy) piłkarski produkt. Mógł pójść do Chelsea, gdzie Roman Abramowicz nie nasycił się przecież dotychczasowymi sukcesami. Mógł wybrać Manchester City, gdzie projekt szejków jest zakrojony na skalę szerszą nawet niż projekt rosyjskiego oligarchy, a ich cierpliwość większa niż jego cierpliwość.

Pep Guardiola – w zaledwie czteroletniej karierze trenerskiej dwukrotny triumfator Ligi Mistrzów, trzykrotny mistrz Hiszpanii, wymienianie pomniejszych z 13 trofeów zdobytych przez niego z Barceloną mogę chyba sobie darować – wybrał ofertę Bayernu Monachium. Chciałoby się rzec: pozostał sobą. Tak samo jak wtedy, gdy uzgadniał z Barceloną odnawialne roczne kontrakty albo gdy w poczuciu wypalenia robił sobie roczny odwyk od piłki i nie chciał słyszeć o jego skróceniu, mimo iż na horyzoncie pojawiały się kolejne oszałamiające propozycje pracy. Albo jak wtedy, gdy mówił, że jedynym poza Barceloną klubem na Półwyspie Iberyjskim, który mógłby poprowadzić, jest tworzony wyłącznie przez zawodników z regionu Athletic Bilbao. „Guardiola, czyli klasa” – pisałem, kiedy pożegnał się z Katalonią; dziś wypada te słowa powtórzyć, przypominając także, jak odrzucał propozycje pracy w klubach mających już swoich menedżerów (w Bayernie Jupp Heynckes przechodzi na emeryturę po sezonie, więc zmiana odbędzie się w sposób aksamitny).

2. Lektura angielskiej prasy jest bardzo pouczająca. „Panowie, Anglia jest wyspą”, rozpoczął swój cykl wykładów o brytyjskiej historii XIX-wieczny francuski historyk Jules Michelet, i zdanie to wciąż tłumaczy wyjątkowo wiele. Z perspektywy Londynu czy Manchesteru Niemcy były ostatnio wyjątkowo daleko, reprezentanci Bundesligi nie podbijali Champions League tak masowo i regularnie jak drużyny z Premier League, a kluby z Berlina, Dortmundu czy Monachium były raczej eksporterem piłkarskiego towaru do Hiszpanii czy Anglii, same przyciągając głównie zawodników z „rynków wschodzących”. Co się takiego stało w ciągu kilkudziesięciu miesięcy? Dlaczego to w Niemczech pracują szkoleniowcy, wyznaczający nowe trendy (Jürgen Klopp) i piłkarze, za którymi zabijają się ciągle jeszcze bogatsze kluby z Anglii (Robert Lewandowski)? Dlaczego tamtejsze trybuny pękają w szwach, gdy wczorajsza frekwencja na meczu Chelsea z Southamptonem była najniższa w sezonie? Dlaczego finanse niemieckich klubów nie budzą niepokoju ekspertów od Financial Fair Play? Dlaczego poszczególne drużyny nie stały się zabawkami w rękach multimilionerów? „Owszem, wszystkie drogi prowadzą do Rzymu – mówił w grudniu „Guardianowi” Hans-Joachim Watzke, dyrektor generalny Borussi Dortmund. – Chelsea idzie własną ścieżką, ale pytanie brzmi: co się stanie, kiedy Abramowicz zabierze swoje zabawki? W Niemczech wierzymy w kluby tworzone przez członków; nasi fani muszą być członkami klubu, nie jego klientami”. Niemcy jako lekcja do odrobienia przez Anglików. Bolesne…

3. Wytęż wzrok i znajdź różnice między Chelsea i Bayernem. Tam władze klubu tworzą byli piłkarze (Sammer, Hoennes, Rummenige, Beckenbauer), z którymi inny były piłkarz z łatwością znajdzie wspólny język – tutaj jednemu z najbardziej zasłużonych zawodników w historii klubu, Frankowi Lampardowi, pokazuje się właśnie drzwi, panowie Gourlay czy Tenenbaum sławy na boisku nie zdobyli, a intrygi przeprowadzane na korytarzach Stamford Bridge i w szatni Cobham są tajemnicą poliszynela. Tam umie się pracować z młodzieżą (Toni Kroos, Thomas Muller, Holger Badstuber, David Alaba to najświeższe przykłady, wcześniej byli także Lahm i Schweinsteiger), tutaj wychowanków w pierwszym składzie w zasadzie nie uświadczysz. Tam praca rozłożona jest na lata, słowem-kluczem jest stabilność (może nawet przydałoby się przywołać zapomniane w młodości słówko Ordnung), tutaj wszystko ma być na już, a jeśli nie ma – kolejnym szkoleniowcom pokazuje się drzwi. Tam wiele rzeczy poustawiał znany i ceniony przez Guardiolę Luis van Gaal – tutaj, no właśnie, tutaj rozsypują się ostatnie elementy dziedzictwa nielubianego skądinąd przez Katalończyka Mourinho, a o jakimkolwiek innym dziedzictwie nie ma przecież mowy. Czy jest sens rozpoczynać negocjacje o zatrudnieniu, których kluczowym elementem jest wysokość odprawy w przypadku przedwczesnego zwolnienia?

4. Propozycja Bayernu finansowo nie może się równać z ofertami Chelsea, MC czy może także PSG, natomiast kreuje przed Guardiolą obraz znajomego świata: klubu będącego współwłasnością kibiców, stawiającego na wychowanków i – co Raphael Honigstein uważa za argument przesądzający – pozwalającego szkoleniowcom skupić się wyłącznie na pracy z piłkarzami. Pracy w „prawdziwym klubie”, a nie w „sztucznym produkcie”, jak napisał jeden z zachwyconych wyborem Pepa hiszpańskich dziennikarzy.

Ale z mojej perspektywy decyzja Guardioli jest sygnałem ostrzegawczym dla Premier League. Czasy, w których oczywistością było zatrudnianie na Wyspach najlepszych trenerów i piłkarzy świata, należą najwyraźniej do przeszłości. Poziom piłkarski tegorocznych rozgrywek rozczarowuje. W Europie o zwycięstwa jest trudniej niż kiedykolwiek (w Lidze Mistrzów zagrają wiosną wszyscy trzej przedstawiciele Bundesligi, z reprezentantów Premier League odpadła połowa). Ronaldo, Fabregas, Modrić wyjechali, czarodzieje z Barcelony nie zamierzają się przeprowadzać, Ibrahimović również. Z pierwszej dziesiątki najlepszych piłkarzy świata, wybranej przez dziennikarzy „Guardiana”, tylko van Persie i Yaya Toure reprezentują angielską ekstraklasę. W najlepszej jedenastce FIFA, ułożonej przy okazji Złotej Piłki, nie ma ani jednego zawodnika z Wysp. Jeśli jeszcze tego nie zauważyliście, najwyższy czas się obudzić: życie jest gdzie indziej.

Kontrakt na dwa sezony

1. Do kogo należą „nasze” kluby? Do nas, którzy na kibicowaniu trwonimy najlepsze – może należałoby powiedzieć raczej: najgorsze – godziny, dni, miesiące i lata naszego życia; którzy zasypiamy i budzimy się z imieniem drużyny na ustach, a czasem w ogóle nie chodzimy spać, tak mocno przejmują nas jej sprawy? Czy może do tych, którzy na to, żeby formalnie wejść w ich posiadanie wydali dziesiątki milionów, a kolejne dziesiątki milionów puszczają z dymem jednej bezsensownej decyzji za drugą – decyzji, wśród których pochopne zwolnienie menedżera (niektórzy twierdzą, że na same odprawy dla wyrzucanych z pracy szkoleniowców Roman Abramowicz wydał ponad 80 milionów funtów) czy nietrafiony transfer wysuwają się oczywiście na plan pierwszy?

Jestem pewien, że zadawaliście sobie takie pytanie nieraz – wszystko jedno, czy kibicujecie Manchesterowi United, Arsenalowi, Chelsea, Liverpoolowi czy Manchesterowi City (ja zadawałem je sobie także, choć kibicuję Tottenhamowi). David Conn w wydanej dopiero co książce „Richer Than God: Manchester City, Modern Football And Growing Up” pisze tak (darujcie amatorskie tłumaczenie; jego fraza jest dalece lepsza niż moje pospieszne spolszczenie): „Przez lata postępował, stopniowo i nieubłaganie, proces mojej separacji z City, klubem, który rozświetlał mroki mojej młodości. Kiedy zrozumiałem, jak nowa generacja »właścicieli« szuka sposobów na wyciąganie pieniędzy z instytucji, które znaliśmy i kochaliśmy jako »kluby«, instynktownie poczułem, że to nie służy futbolowi. Posiadanie takich instytucji przez jednego miliardera-szejka to antyteza naszej więzi z nimi”. A później dopowiada coś, co może być sednem tych rozważań: „Kiedy kupiona przez szejków drużyna grała w ostatnią ligową niedzielę [mowa o legendarnym już finale sezonu 2011/12, kiedy MC sięgnęło po tytuł w ostatnich sekundach doliczonego czasu gry] piłkarze byli w końcu zmuszeni zmierzyć się z duchami »typowego City«. Po bolesnych 90. minutach, kiedy przegrywali 2:1, a Manchester United czekał na kolejną koronację, Edin Dżeko i Sergio Aguero strzelili dwa gole. Zdruzgotani chwilę wcześniej kibice MC, teraz ronili łzy triumfu i przynależności. Rozglądając się dookoła, sam płakałem, zaciskając pięści w nagłym powrocie dzieciństwa, w którym tak bardzo kochałem swój klub i nigdy nie myślałem, że ktokolwiek inny może być jego właścicielem”.

2. Roman Abramowicz jest właścicielem Chelsea. Zapłacił za ten klub sporo pieniędzy i przez lata pompował w niego kolejne. Może ze swoją własnością zrobić wszystko, co chce, choćby najlepsi i najszlachetniejsi kibice płakali zaciskając pięści w nagłym powrocie dzieciństwa. Może to robić i robi: jak piszę tego bloga piąty rok, żegnam już piątego wyrzuconego przezeń menedżera (po Grancie byli wszak Scolari, Ancelotti i Villas-Boas, z Hiddinkiem w międzyczasie). Na rozpisywanie się o tym, że każda z tych decyzji albo była zła, albo była konsekwencją wcześniejszej złej decyzji (problemu z zatrudnieniem i wyrzucaniem AVB nie byłoby np., gdyby nie bezsensowne zwolnienie Ancelottiego), szkoda mojego i waszego czasu. W zasadzie jedyne, co pozostaje w tej sytuacji, to licytacja na dowcipy („Kontrakt na dwa sezony? Proszę bardzo: na zimę i wiosnę” – season oznacza po angielsku także porę roku…).

Racjonalnie przecież potraktować tego nie sposób: żadnej drużyny nie wolno osądzać na podstawie kilkutygodniowej serii słabszych wyników; serii, którą zresztą łatwo usprawiedliwić kontuzjami, pechem, burzą niewywołaną przez menedżera (mam na myśli kryzys wokół Terry’ego i Cole’a), a w ostateczności klasą rywala (ligowy mecz z MU został wypaczony decyzjami sędziego; jak teraz podsumowuję ostatnie wydarzenia, to myślę, że oprócz wtorkowej klęski z Juventusem problem leży w nieprzynoszącej przecież wstydu porażce w Doniecku i przegranej z WBA; remisy ze Swansea czy Liverpoolem trudno uznać za skandal). Jeszcze półtora miesiąca temu Chelsea grała po prostu bajecznie.

Rozmawiając o zwolnieniu Roberto di Matteo nie rozmawiamy o tym, czy był dobrym, czy złym szkoleniowcem – był szkoleniowcem dokładnie takim samym jak w maju, gdy wygrywał Ligę Mistrzów i Puchar Anglii, i jak w pierwszych miesiącach tego sezonu, kiedy kroczył od zwycięstwa do zwycięstwa: świetnie komunikującym się z piłkarzami, potrafiącym wyzwolić w nich dodatkowe rezerwy, dobrze oceniającym – patrz: urlop Maty czy coraz częstsze sadzanie na ławce Lamparda – kiedy docisnąć śrubę, a kiedy kompletnie odpuścić. Jak na standardy jednej z najtrudniejszych w świecie szatni, zdominowanej przez kliki, szukającej nad głową kolejnych menedżerów dojść do prezesów czy właściciela – Włoch radził sobie znakomicie. Gorzej szło mu, oczywiście, w gabinetach klubowego zarządu, a zwłaszcza na ich zapleczu, gdzie coraz większą rolę odgrywał będący dziś dyrektorem sportowym Michael Emenalo – zły duch już w czasach Awrama Granta. Ale tam, sądząc po sposobie, w jakim Chelsea sknociła historię awantur wokół Terry’ego, nikomu nie idzie dobrze.

Nie rozmawiamy też o tym, czy Roberto di Matteo potrafił przeprowadzić zmianę pokoleniową: to jednak zadanie dłuższe niż kilka miesięcy. Właściciel – mówił o tym także wylany przed nim Villas-Boas – chciał drużyny młodszej i grającej bardziej technicznie – no ale od początku sezonu widać było, że Chelsea gra po nowemu, że jej tercet ofensywny Mata-Oscar-Hazard stanowi może najjaśniejszy punkt tegorocznej ligowej szarówki i że jedyne, co pozostaje, to szlif gry defensywnej – z którą zresztą boryka się cała ekstraklasa. Torres, o którego ponoć poszło? Mimo wszystko nie kupuję prostej interpretacji, w której tata bez pytania dziecka o zdanie sprowadza mu kosztowną maskotkę z Ukrainy (wcześniejszy casus Szewczenki) lub Hiszpanii, a jeśli maskotka dziecku nie pasuje, to tym gorzej dla niego… Inna sprawa, że Torres najlepszy jest wtedy, gdy może się rozpędzić z piłką po prostopadłym podaniu, a nie kiedy czeka, aż koledzy wykombinują coś po wyrafinowanej kombinacji; oto dlaczego także Vicente del Bosque kręcił nosem na myśl o wystawianiu go od pierwszej minuty podczas Euro.

Jasne: można opowiedzieć tę historię kompletnie inaczej. Kiedy Abramowicz zwalniał Villas-Boasa, sezon Chelsea był spisany na straty. Wygrana w Lidze Mistrzów skomplikowała sprawy w tym sensie, że osiągnął ją menedżer niechciany przez właściciela. Kilku komentatorów wspomina dziś scenę z Monachium, podczas której di Matteo wrzeszczał w stronę zachowującego dystans Rosjanina „Zrobiłem to!”; ja pamiętam także dni bezpośrednio po tamtym triumfie – głośnych spekulacji na temat przyszłości „tymczasowego”. Właściciel nie zdobył się na wyrzucenie popularnego podwładnego – był w końcu gwiazdą Chelsea także jako piłkarz – w takich okolicznościach, ale już wtedy chciał, by klub poprowadził ktoś inny. Czy miał to być Rafa Benitez, to osobna sprawa: Abramowicz wolałby Guardiolę, ale ten na razie nie chce przerywać rocznego urlopu (zresztą… o Guardiolę przyjdzie pewnie stoczyć ciężki bój z szejkami z MC). Tak czy inaczej, decyzję o zwolnieniu di Matteo Roman Abramowicz podjął już w momencie jego zatrudnienia; kwestią było tylko, kiedy naciśnie guzik.

Można też spróbować zajrzeć w duszę właściciela. I zobaczyć w nim – jak zrobił to Michał Zachodny – przeciętnego użytkownika przeciętnego piłkarskiego forum internetowego. „Byliście tam, byłem tam ja – zwalnialiśmy menedżerów po kiepskiej zmianie, złym doborze taktyki czy porażce. Sprzedawaliśmy piłkarzy po pudle z pięciu metrów, babolu, który dał gola rywalom, faulu, którym osłabił własny zespół. Kupowaliśmy za fikcyjne pieniądze, dyskutowaliśmy o niewyobrażalnych sumach, z powagą rozmawialiśmy o rzeczach, które są poza naszym zasięgiem i świadomością. Każdy z nas był właścicielem, każdy z nas był lub jest Abramowiczem” – pisze nasz zakręcony na punkcie Chelsea kolega, co każe mi wrócić do kwestii, do kogo należą nasze kluby. Jak to dobrze, że akurat w przypadku Chelsea nie jest to mój problem…

3. Na temat Rafy Beniteza zdanie mam wyrobione od dawna. Fachowiec nie z tej ziemi, którego słabym punktem jest jednak zbudowanie dobrej relacji z drużyną. Mózgowiec, obsesjonat i szczególarz, miłośnik dyscypliny, który wszystko to musiał odrzucić w kąt, żeby osiągnąć swój życiowy sukces w Stambule. Wciąż słyszę ten chichot boga futbolu, kiedy taktycznie pokonany już na całej linii Hiszpan w przerwie meczu z Milanem musi odłożyć na bok swoje wykresy i porwać piłkarzy odwołaniami do „You’ll never walk alone”.

Teraz jednak bóg futbolu chichocze po raz kolejny: miała Chelsea grać pięknie? No to nie będzie grała, choć oczywiście poprawi grę obronną (zwłaszcza przy jakimś styczniowym zakupie) i choć oczywiście może w ten sposób sięgnąć po mistrzostwo Anglii. Że z di Matteo też mogła? Że dla Beniteza oznaczać to będzie to samo, co dla poprzednika? Nie lubię pisać rzeczy oczywistych.

Jest również Rafa Benitez niezgrabny w relacjach z mediami, podejrzliwy i łatwo wchodzący w konflikty z kolegami po fachu. Znacie anegdotę o tym, jak kazał Marco Materazziemu usuwać z szafki pamiątkowe zdjęcia z Mourinho i Lippim („myślał, że wie wszystko, ale bał się własnego cienia” – komentował włoski obrońca)? Lampard i Terry pewnie już swoje fotki schowali. Szkopuł w tym, że niezbyt głęboko – za pół roku, góra rok znów będą mogli je wyjąć.

PS Ludzką historię Roberto di Matteo – z kluczowym punktem w postaci udanej walki z depresją po przedwczesnym zakończeniu kariery piłkarskiej – należałoby opowiedzieć osobno. Kawał faceta.