Archiwa tagu: Conn

Kontrakt na dwa sezony

1. Do kogo należą „nasze” kluby? Do nas, którzy na kibicowaniu trwonimy najlepsze – może należałoby powiedzieć raczej: najgorsze – godziny, dni, miesiące i lata naszego życia; którzy zasypiamy i budzimy się z imieniem drużyny na ustach, a czasem w ogóle nie chodzimy spać, tak mocno przejmują nas jej sprawy? Czy może do tych, którzy na to, żeby formalnie wejść w ich posiadanie wydali dziesiątki milionów, a kolejne dziesiątki milionów puszczają z dymem jednej bezsensownej decyzji za drugą – decyzji, wśród których pochopne zwolnienie menedżera (niektórzy twierdzą, że na same odprawy dla wyrzucanych z pracy szkoleniowców Roman Abramowicz wydał ponad 80 milionów funtów) czy nietrafiony transfer wysuwają się oczywiście na plan pierwszy?

Jestem pewien, że zadawaliście sobie takie pytanie nieraz – wszystko jedno, czy kibicujecie Manchesterowi United, Arsenalowi, Chelsea, Liverpoolowi czy Manchesterowi City (ja zadawałem je sobie także, choć kibicuję Tottenhamowi). David Conn w wydanej dopiero co książce „Richer Than God: Manchester City, Modern Football And Growing Up” pisze tak (darujcie amatorskie tłumaczenie; jego fraza jest dalece lepsza niż moje pospieszne spolszczenie): „Przez lata postępował, stopniowo i nieubłaganie, proces mojej separacji z City, klubem, który rozświetlał mroki mojej młodości. Kiedy zrozumiałem, jak nowa generacja »właścicieli« szuka sposobów na wyciąganie pieniędzy z instytucji, które znaliśmy i kochaliśmy jako »kluby«, instynktownie poczułem, że to nie służy futbolowi. Posiadanie takich instytucji przez jednego miliardera-szejka to antyteza naszej więzi z nimi”. A później dopowiada coś, co może być sednem tych rozważań: „Kiedy kupiona przez szejków drużyna grała w ostatnią ligową niedzielę [mowa o legendarnym już finale sezonu 2011/12, kiedy MC sięgnęło po tytuł w ostatnich sekundach doliczonego czasu gry] piłkarze byli w końcu zmuszeni zmierzyć się z duchami »typowego City«. Po bolesnych 90. minutach, kiedy przegrywali 2:1, a Manchester United czekał na kolejną koronację, Edin Dżeko i Sergio Aguero strzelili dwa gole. Zdruzgotani chwilę wcześniej kibice MC, teraz ronili łzy triumfu i przynależności. Rozglądając się dookoła, sam płakałem, zaciskając pięści w nagłym powrocie dzieciństwa, w którym tak bardzo kochałem swój klub i nigdy nie myślałem, że ktokolwiek inny może być jego właścicielem”.

2. Roman Abramowicz jest właścicielem Chelsea. Zapłacił za ten klub sporo pieniędzy i przez lata pompował w niego kolejne. Może ze swoją własnością zrobić wszystko, co chce, choćby najlepsi i najszlachetniejsi kibice płakali zaciskając pięści w nagłym powrocie dzieciństwa. Może to robić i robi: jak piszę tego bloga piąty rok, żegnam już piątego wyrzuconego przezeń menedżera (po Grancie byli wszak Scolari, Ancelotti i Villas-Boas, z Hiddinkiem w międzyczasie). Na rozpisywanie się o tym, że każda z tych decyzji albo była zła, albo była konsekwencją wcześniejszej złej decyzji (problemu z zatrudnieniem i wyrzucaniem AVB nie byłoby np., gdyby nie bezsensowne zwolnienie Ancelottiego), szkoda mojego i waszego czasu. W zasadzie jedyne, co pozostaje w tej sytuacji, to licytacja na dowcipy („Kontrakt na dwa sezony? Proszę bardzo: na zimę i wiosnę” – season oznacza po angielsku także porę roku…).

Racjonalnie przecież potraktować tego nie sposób: żadnej drużyny nie wolno osądzać na podstawie kilkutygodniowej serii słabszych wyników; serii, którą zresztą łatwo usprawiedliwić kontuzjami, pechem, burzą niewywołaną przez menedżera (mam na myśli kryzys wokół Terry’ego i Cole’a), a w ostateczności klasą rywala (ligowy mecz z MU został wypaczony decyzjami sędziego; jak teraz podsumowuję ostatnie wydarzenia, to myślę, że oprócz wtorkowej klęski z Juventusem problem leży w nieprzynoszącej przecież wstydu porażce w Doniecku i przegranej z WBA; remisy ze Swansea czy Liverpoolem trudno uznać za skandal). Jeszcze półtora miesiąca temu Chelsea grała po prostu bajecznie.

Rozmawiając o zwolnieniu Roberto di Matteo nie rozmawiamy o tym, czy był dobrym, czy złym szkoleniowcem – był szkoleniowcem dokładnie takim samym jak w maju, gdy wygrywał Ligę Mistrzów i Puchar Anglii, i jak w pierwszych miesiącach tego sezonu, kiedy kroczył od zwycięstwa do zwycięstwa: świetnie komunikującym się z piłkarzami, potrafiącym wyzwolić w nich dodatkowe rezerwy, dobrze oceniającym – patrz: urlop Maty czy coraz częstsze sadzanie na ławce Lamparda – kiedy docisnąć śrubę, a kiedy kompletnie odpuścić. Jak na standardy jednej z najtrudniejszych w świecie szatni, zdominowanej przez kliki, szukającej nad głową kolejnych menedżerów dojść do prezesów czy właściciela – Włoch radził sobie znakomicie. Gorzej szło mu, oczywiście, w gabinetach klubowego zarządu, a zwłaszcza na ich zapleczu, gdzie coraz większą rolę odgrywał będący dziś dyrektorem sportowym Michael Emenalo – zły duch już w czasach Awrama Granta. Ale tam, sądząc po sposobie, w jakim Chelsea sknociła historię awantur wokół Terry’ego, nikomu nie idzie dobrze.

Nie rozmawiamy też o tym, czy Roberto di Matteo potrafił przeprowadzić zmianę pokoleniową: to jednak zadanie dłuższe niż kilka miesięcy. Właściciel – mówił o tym także wylany przed nim Villas-Boas – chciał drużyny młodszej i grającej bardziej technicznie – no ale od początku sezonu widać było, że Chelsea gra po nowemu, że jej tercet ofensywny Mata-Oscar-Hazard stanowi może najjaśniejszy punkt tegorocznej ligowej szarówki i że jedyne, co pozostaje, to szlif gry defensywnej – z którą zresztą boryka się cała ekstraklasa. Torres, o którego ponoć poszło? Mimo wszystko nie kupuję prostej interpretacji, w której tata bez pytania dziecka o zdanie sprowadza mu kosztowną maskotkę z Ukrainy (wcześniejszy casus Szewczenki) lub Hiszpanii, a jeśli maskotka dziecku nie pasuje, to tym gorzej dla niego… Inna sprawa, że Torres najlepszy jest wtedy, gdy może się rozpędzić z piłką po prostopadłym podaniu, a nie kiedy czeka, aż koledzy wykombinują coś po wyrafinowanej kombinacji; oto dlaczego także Vicente del Bosque kręcił nosem na myśl o wystawianiu go od pierwszej minuty podczas Euro.

Jasne: można opowiedzieć tę historię kompletnie inaczej. Kiedy Abramowicz zwalniał Villas-Boasa, sezon Chelsea był spisany na straty. Wygrana w Lidze Mistrzów skomplikowała sprawy w tym sensie, że osiągnął ją menedżer niechciany przez właściciela. Kilku komentatorów wspomina dziś scenę z Monachium, podczas której di Matteo wrzeszczał w stronę zachowującego dystans Rosjanina „Zrobiłem to!”; ja pamiętam także dni bezpośrednio po tamtym triumfie – głośnych spekulacji na temat przyszłości „tymczasowego”. Właściciel nie zdobył się na wyrzucenie popularnego podwładnego – był w końcu gwiazdą Chelsea także jako piłkarz – w takich okolicznościach, ale już wtedy chciał, by klub poprowadził ktoś inny. Czy miał to być Rafa Benitez, to osobna sprawa: Abramowicz wolałby Guardiolę, ale ten na razie nie chce przerywać rocznego urlopu (zresztą… o Guardiolę przyjdzie pewnie stoczyć ciężki bój z szejkami z MC). Tak czy inaczej, decyzję o zwolnieniu di Matteo Roman Abramowicz podjął już w momencie jego zatrudnienia; kwestią było tylko, kiedy naciśnie guzik.

Można też spróbować zajrzeć w duszę właściciela. I zobaczyć w nim – jak zrobił to Michał Zachodny – przeciętnego użytkownika przeciętnego piłkarskiego forum internetowego. „Byliście tam, byłem tam ja – zwalnialiśmy menedżerów po kiepskiej zmianie, złym doborze taktyki czy porażce. Sprzedawaliśmy piłkarzy po pudle z pięciu metrów, babolu, który dał gola rywalom, faulu, którym osłabił własny zespół. Kupowaliśmy za fikcyjne pieniądze, dyskutowaliśmy o niewyobrażalnych sumach, z powagą rozmawialiśmy o rzeczach, które są poza naszym zasięgiem i świadomością. Każdy z nas był właścicielem, każdy z nas był lub jest Abramowiczem” – pisze nasz zakręcony na punkcie Chelsea kolega, co każe mi wrócić do kwestii, do kogo należą nasze kluby. Jak to dobrze, że akurat w przypadku Chelsea nie jest to mój problem…

3. Na temat Rafy Beniteza zdanie mam wyrobione od dawna. Fachowiec nie z tej ziemi, którego słabym punktem jest jednak zbudowanie dobrej relacji z drużyną. Mózgowiec, obsesjonat i szczególarz, miłośnik dyscypliny, który wszystko to musiał odrzucić w kąt, żeby osiągnąć swój życiowy sukces w Stambule. Wciąż słyszę ten chichot boga futbolu, kiedy taktycznie pokonany już na całej linii Hiszpan w przerwie meczu z Milanem musi odłożyć na bok swoje wykresy i porwać piłkarzy odwołaniami do „You’ll never walk alone”.

Teraz jednak bóg futbolu chichocze po raz kolejny: miała Chelsea grać pięknie? No to nie będzie grała, choć oczywiście poprawi grę obronną (zwłaszcza przy jakimś styczniowym zakupie) i choć oczywiście może w ten sposób sięgnąć po mistrzostwo Anglii. Że z di Matteo też mogła? Że dla Beniteza oznaczać to będzie to samo, co dla poprzednika? Nie lubię pisać rzeczy oczywistych.

Jest również Rafa Benitez niezgrabny w relacjach z mediami, podejrzliwy i łatwo wchodzący w konflikty z kolegami po fachu. Znacie anegdotę o tym, jak kazał Marco Materazziemu usuwać z szafki pamiątkowe zdjęcia z Mourinho i Lippim („myślał, że wie wszystko, ale bał się własnego cienia” – komentował włoski obrońca)? Lampard i Terry pewnie już swoje fotki schowali. Szkopuł w tym, że niezbyt głęboko – za pół roku, góra rok znów będą mogli je wyjąć.

PS Ludzką historię Roberto di Matteo – z kluczowym punktem w postaci udanej walki z depresją po przedwczesnym zakończeniu kariery piłkarskiej – należałoby opowiedzieć osobno. Kawał faceta.