Nie remis, który przed rozpoczęciem meczu kibice Tottenhamu wzięliby w ciemno, zważywszy na dwutygodniowy chaos, przekładane mecze, zamknięty ośrodek treningowy, pandemiczne ubytki w składzie i wytracony impet po wcześniejszej serii zwycięstw. Nie niedosyt z braku wygranej, który najlepiej chyba świadczy o postępie, jaki zrobił Tottenham po przejęciu tej drużyny przez Antonio Contego. Nie świetny występ Winksa, bardzo dobry Delego i solidny Ndombelego – dublerów, których przyszłość w klubie jest mocno niepewna i którzy wskoczyli do składu w związku z przebytą chorobą przez grających dotąd u włoskiego trenera wszystko, co się da, Hojbjerga, Skippa i Lucasa (w sumie, w porównaniu z meczem z Norwich, w wyjściowej jedenastce było aż pięć zmian). Nie radykalna poprawa wszelkich statystyk, w których Tottenham wypadał w tym sezonie zawstydzająco blado, od przebiegniętych kilometrów po wykreowane szanse i oddane strzały. Zwyczajny fakt, że w tym klubie znów gra się w piłkę, która stawia kibiców na nogi, zmusza do zdzierania gardeł w trakcie meczu, a po jego zakończeniu każe o nim gadać, spierać się, analizować, niektóre akcje kontemplować wręcz – to chyba cieszy najbardziej. Zwyczajny fakt, że minęła godzina, a mnie wciąż drżą nogi, wciąż chrypię i wciąż nie zdjąłem prastarej klubowej koszulki – i że do tego wszystkiego chce mi się jeszcze o tym pisać.
Jasne: jednym z powodów, dla których o tym meczu gadać się będzie dłużej niż dzisiejszego wieczora, jest kwestia, na ile jego tempo okazało się zbyt szybkie dla arbitrów – na ile byli konsekwentni i na ile ich decyzje ostatecznie wypaczyły wynik. Skoro Harry Kane obejrzał w pierwszej połowie tylko żółtą kartkę za faul na Robertsonie, dlaczego Robertson obejrzał aż czerwoną za wejście w Emersona Royala? Dlaczego uznano drugiego gola dla Liverpoolu, skoro (upadek Delego w polu karnym gości sobie darujmy, Jota też padał w pierwszej połowie w polu karnym gospodarzy…) Salah ułamek sekundy przed trafieniem Robertsona dotknął piłki ręką? Moim zdaniem faul Anglika był bardziej niebezpieczny niż faul Szkota – a gol Robertsona powinien zostać anulowany, ale nie mam zamiaru kruszyć o te kwestie kopii; ostatecznie przewagę bramkową Liverpoolu goście sami zniwelowali błędem Allisona przy golu Sona, a przewagi liczebnej Tottenham w końcówce nie wykorzystał.
Koncentrowanie się na sędziowaniu byłoby błędne także ze względu na wysiłek, jaki zawodnicy obu drużyn włożyli w ten, jak dotąd chyba najbardziej emocjonujący mecz sezonu – dosłownie od pierwszego gwizdka, bo napór gości mógł przynieść im bramkę od razu po rozpoczęciu gry, kiedy to po dośrodkowaniu Alexandra-Arnolda minimalnie chybił Robertson (cóż to jest za duet fantastyczny…). To goście, rzecz jasna, prowadzili grę w początkowej fazie meczu, ale kontrataki ustawionego w systemie 5-3-2 Tottenhamu wydawały się wręcz wypieszczone. Wszystko tu było obmyślone: długie piłki od Diera, wykorzystanie przez Sessegnona i Royala miejsca, które otwierało się na skrzydłach po odbiorze piłki, błyskawiczny ruch Sona, Kane’a czy Delego w stronę wysoko ustawionych stoperów Liverpoolu, i chyba tylko dręczące poczucie, że na wykończenie akcji gospodarze mają aż za dużo czasu, było przyczyną, że kolejnych doskonałych sytuacji z pierwszej połowy nie udawało im się wykorzystać.
Inna sprawa, że gol dający Tottenhamowi prowadzenie nie był wcale wynikiem jakiegoś tam kontrataku: wszystko zaczęło się od kontrpressingu, jaki nastąpił po wcześniej szansie Delego; od kapitalnego wślizgu Winksa, po którym Sessegnon podał do Ndombele, a ten zagrał idealnie w tempo do Kane’a i napastnik Tottenhamu wykorzystał swoją pierwszą, niejedyną i wcale nie najłatwiejszą szansę w tym meczu. Z pewnością: gdyby grali Fabinho, Thiago Alcantara czy Henderson, przechodzenie przez środek Liverpoolu nie byłoby aż tak łatwe, a i van Dijka trudniej byłoby ogrywać, ale bloguję przecież jako fan Tottenhamu: mogę sobie w tej rubryczce pozwolić na koguciocentryzm i nie myśleć, co by było, gdyby Jurgen Klopp również mógł wystawić najsilniejszy skład.
Jedyne bowiem, czego życzyłby sobie w tej chwili fan Tottenhamu, to żeby z energią, jaka wyzwoliła się w trakcie dzisiejszego spotkania, można było jak najszybciej rozegrać spotkanie kolejne. Owszem, widać także z gry wspomnianych już Winksa czy Delego, ale także bardzo ważnych dziś Llorisa, Diera, Daviesa czy kolejnego dublera, Sessegnona, że każda sesja treningowa pod Antonio Contem procentuje, że piłkarze uczą się nowych ról i nowych formacji, że odpowiada im nowy styl i to, że znów mogą wyrazić się na boisku. Ale właśnie: niech się wyrażają, niech szybko nadchodzi kolejne spotkanie, niech się nie zdarza kolejna przerwa, niech pozbawieni keczupu i wzięci w obroty przez tego szaleńca z Apulii (ach, jak on się pięknie cieszy z goli, i jak podrywa cały stadion do kibicowania…) jak najszybciej zabiegują następnego rywala w zgodzie z klubowym DNA, które – jako rzecze prezes Levy i co było do udowodnienia – oznacza futbol ofensywny, pełen rozmachu, sprawiający kibicom frajdę.
Dawno nie miałem tyle frajdy, co dzisiaj. I tyle nadziei, że ciąg dalszy nastąpi.