Archiwa tagu: Kibicowanie

Raport o stanie niewiary

To jest naprawdę mocne przeżycie, czytać i oglądać w tych dniach komentarze na temat polskiej reprezentacji. Ci sami ludzie, którzy przekonywali nas, że do Rosji jedziemy po medal, ci sami, którzy nasładzali się bliskością z Grześkiem, Wojtkiem, Arkiem, Kubą czy nawet Robertem, albo jeżdżą teraz po polskich piłkarzach jak po łysych kobyłach, albo odwracają się do nich plecami. Zjawisko nie dotyczy wyłącznie świata tabloidów (te mają zresztą swoją aferę – ich zdaniem to skandal, że dzień po przegranym meczu reprezentanci Polski poszli na basen, a Arkadiusz Milik, któremu były piłkarz Kowalczyk życzył w jednym z internetowych shows złamania ręki, dał się sfotografować z uśmiechem na ustach): ekipa tygodnika „Polityka” na przykład, która dopiero co zapowiedziała ustami swojego przyozdobionego reprezentacyjnym szalikiem naczelnego, że będzie wspólnie oglądać mecze naszej grupy, po pierwszej porażce wycofuje się z inicjatywy.

Jasne: Polacy zagrali słabo. Przegrali mecz. Tylko że przecież z perspektywy kibica przegrany mecz to najnormalniejsza rzecz na świecie. Każdy, kto związał swoje serce z jakąś drużyną wie, że nawet jeśli przez jakiś czas idzie jej naprawdę dobrze, to prędzej czy później (nie ukrywajmy: raczej prędzej niż później) przydarzy jej się kryzys. Istota kibicowania polega wtedy na tym, by nadal być z tą drużyną – by piłkarze wciąż czuli wsparcie, a nie mieli graniczące z pewnością poczucie, że za chwilę zostaną wyszydzeni, wyśmiani, obrzuceni błotem.

Istota komentowania piłki, dodajmy, polega na próbie zrozumienia przyczyn porażki, a nie na schlebianiu najniższym instynktom odbiorców.

Od wtorkowego wieczoru usłyszałem kilka prób odpowiedzi na pytanie, co się stało. Niektóre pochodziły z ust trenera, piłkarzy i ludzi z ich zaplecza: zaraz po meczu zarówno Adam Nawałka, jak Robert Lewandowski narzekali na niepodjęcie przez drużynę ryzyka. Z tego, co mówili, wynikało, że problemem nie była zmiana ustawienia, tylko to, że – przynajmniej do końca pierwszej połowy – drużyna wybierała jedynie bezpieczne rozwiązania. Wojciech Szczęsny w rozmowie z Pawłem Wilkowiczem tłumaczył, że Senegal zmusił reprezentację do ataku pozycyjnego, który Polakom od dawna nie leży. Michał Zachodny zamieniał nasze niedobre wrażenia z tego meczu na liczby (aż 54 proc. podań w poprzek boiska, tylko 13 prób dryblingu – najgorszy wynik od listopada 2014 r., najwięcej podań od Pazdana do Zielińskiego, co pokazuje, jak głęboko musiał się cofać rozgrywający, mikra liczba akcji Lewandowskiego, oznaczająca zamknięcie środkowej strefy przez Senegalczyków, itd., itp.). Nie oni jednak nadawali ton rozmowom na temat tego, co się stało na stadionie Spartaka i co czeka nas w niedzielę.

Pokusa, żeby diagnozować kondycję polskiego społeczeństwa przy pomocy futbolu, jest oczywiście duża – że jest to nie tylko możliwe, ale też uprawnione pokazał choćby Jonathan Wilson pisząc „Aniołów o brudnych twarzach”, czyli piłkarską historię Argentyny. Pokusie tej uległ także we wrześniu 2013 roku Andrzej Duda, deklarując na Twitterze, że „stan polskiego sportu, zwłaszcza gier zespołowych, jest smutnym odzwierciedleniem stanu polskiego państwa”, co dziś rzecz jasna obraca się przeciw obozowi politycznemu prezydenta RP. Nie będę ukrywał, że i mnie pociąga przyjrzenie się polskim neurozom przez pryzmat tego rzucania się od ściany do ściany – najpierw słynnego „pompowania balonika”, a później wdeptywania w ziemię tych, którzy „po raz kolejny nie spełnili oczekiwań”. Czy wszystkie te rojenia o potędze, wraz z ich późniejszym odreagowywaniem, nie są świadectwem jakiegoś gigantycznego braku pewności siebie? Tego, że tak naprawdę nie wierzymy ani w reprezentację Polski, ani w samych siebie?

Nie śledzę polskiej reprezentacji z tak bliska, jak robi to wielu moich kolegów, autorów licznych książek i niezliczonych tekstów na jej temat. To na podstawie tych książek i tekstów, a przede wszystkim na podstawie przebiegu eliminacji do tego i poprzedniego turnieju, oraz samych mistrzostw Europy we Francji, wyrobiłem sobie nienajgorszą opinię na temat tworzącego drużynę Nawałki „pokolenia Erasmusa” czy „pokolenia >>chcę więcej<<” – choć jako człowiek raczej niedzisiejszy miałem także przez cały czas, i mam nadal, wątpliwości związane ze sposobem obecności tego pokolenia w mediach społecznościowych; po porażce z Senegalem przydałby się tu chyba reset, a nie (jak to robił np. Sławomir Peszko) wchodzenie w internetowe polemiki. Nie uważałem ich za kandydatów do medalu, nie zachwycałem się wysokim miejscem w rankingach, ale przecież nie zakładałem (i wciąż nie zakładam), że w Rosji będziemy obserwować kolejną z polskich katastrof. Dlatego najważniejsze pytanie, jakie dziś sobie zadaję, brzmi: dlaczego to „pokolenie >>chcę więcej<<” wydawało się sparaliżowane podczas pierwszego meczu jedynej tak naprawdę imprezy – każdy piłkarz zdaje sobie przecież z tego sprawę – na której można przejść do historii futbolu? I czy można to zmienić?

Moja hipoteza brzmi następująco. Problem nie leży po stronie piłkarzy i trenerów, którzy nie zmienili się w ciągu dziewięćdziesięciu minut z ludzi wybitnych w beznadziejnych patałachów, tylko po naszej stronie. Do uzdrowienia jest toksyczna relacja między kibicami a reprezentacją. Nie może być tak, że wiążemy z tą grupą zawodników wszystkie nasze, niemożliwe do zaspokojenia gdzie indziej fantazje, tylko po to, żeby chcieć spalić ją na stosie przy pierwszym potknięciu.

Innymi słowy: wydaje mi się (zwłaszcza że podobny mechanizm obserwowałem przy okazji kilku ostatnich turniejów reprezentacji Anglii, w której dająca sobie radę w klubach grupa piłkarzy wychodziła na boisko ze strachem w oczach, sparaliżowana tym, co w przypadku niepowodzenia zrobią z nimi media i kibice), że przyczyną tego, iż „nie zadziałały głowy”, było ulokowane gdzieś w tyle tychże głów przekonanie, że jeśli podejmą ryzyko, o które apelował trener, i coś broń Boże pójdzie nie tak, staną się wylęgarnią memów.

Kompletna i nie tak znowu krótka metafizyka piłki nożnej

Był sobie sześciolatek, któremu rodzice nie pozwalali oglądać mundialu po nocy i który codziennie zastawał przy łóżku karteczkę z wypisanymi przez ojca wynikami wieczornych meczów. Podejrzewam, że ważniejsze od wiedzy, kto wygrał, było poczucie, że ten małomówny i nieprzystępny mężczyzna naprawdę go kocha.

Masz oczywiście rację: to się nie powinno odbywać w Rosji, o Katarze nie wspominając. To się nie powinno odbywać tam, gdzie się łamie prawa człowieka i gdzie przy budowie stadionów giną pracujący w nieludzkich warunkach robotnicy przymusowi, albo w kraju, który przy obojętności robiącego z nim interesy świata najeżdża sąsiadów i odbiera im spory kawał terytorium. Masz również rację, kiedy mówisz o towarzyszących temu pieniądzach. O tym, że główny organizator, a w związku z tym największy wygrany imprezy jest ogólnoświatowym symbolem korupcji. O całym tym wielkim i nieznośnym festiwalu komercji. O reklamach, z których wiele odwołuje się do mniej lub bardziej seksistowskich stereotypów. O kulturze maczo. O niepokoju, związanym z narodowym wzmożeniem. O dystansie, jaki budzą politycy, próbujący – przez chwilę, do pierwszej porażki czy niestrzelonego karnego – ogrzać się przy Lewandowskim czy Nawałce. O niechęci wywołanej faktem, że wszystkie te nazwiska atakują Cię już z każdej strony.

Nie wiem, czy potrafię Ci wytłumaczyć, dlaczego mimo to chciałbym najbliższy miesiąc spędzić na oglądaniu mistrzostw świata. Mam mówić o pięknie widowiska? Pokazywać Ci bramki, zdobywane w ostatnich sekundach meczów, podczas których wszystko wydawało się już dawno rozstrzygnięte? Przekonywać, jakie te bramki potrafią być niezwykłe – zdobyte po indywidualnej akcji któregoś z futbolowych artystów, mijającego jak slalomowe tyczki usiłujących go sfaulować przeciwników, albo przeciwnie: kunsztownie utkane przez całą drużynę, cierpliwie wymieniającą podanie za podaniem i szukającą sobie najlepszych pozycji między rywalami jak w balecie synchronicznym? Opowiadać o trafieniach z przewrotki, woleja, bezpośrednio z rzutu rożnego, piętą, głową, z bardzo daleka i z zupełnie bliska? O bramkarskich paradach i wślizgach obrońców? O tym niezwykłym momencie zatrzymania (jak w muzyce albo jak w miłości, chciałoby się powiedzieć), w którym cofnięty rozgrywający na ułamek sekundy opóźnia zagranie, żeby mający przyjąć piłkę napastnik znalazł się w miejscu idealnym? Mówić o łzach radości i smutku (przyznasz: w tak zwanym życiu publicznym nie mamy zbyt wielu okazji do oglądania mężczyzn okazujących prawdziwe emocje…) albo przypominać tę chwilę z 1994 roku, kiedy reprezentanci Brazylii po strzeleniu bramki przez Bebeto, który dopiero co został ojcem, celebrowali tę bramkę naśladując dłońmi gest kołysania niemowlęcia?

A może opowiedzieć o tym, jak spędzający gdzieś wakacje piłkarz Błaszczykowski słyszy, jak przy sąsiednim stoliku syn pyta po cichu ojca, czy to jest ten facet, który dwa lata temu zawalił karnego z Portugalią, potem zaś dosiada się do stolika i mówi chłopcu, że owszem, to on jest tym facetem? O ciężarze, jaki niesie ktoś, kto ma poczucie, że zawiódł? O odwadze, z jaką potrafi się z tym poczuciem mierzyć? O woli zmiany? O tym, że zaprzyjaźniony dziennikarz robił niedawno z Błaszczykowskim rozmowę i że jeszcze zanim zdążył zadać pierwsze pytanie usłyszał od niego, że owszem, zamierza i tym razem podejść do strzału z jedenastu metrów? O tygodniach nieprawdopodobnej harówki, dzięki której Błaszczykowski mógł wrócić do formy po kontuzji i pojechać na upragniony mundial? A skoro wciąż jeszcze mnie słuchasz, to dołożyć inny polski akcent: opowiedzieć o obrońcy nazwiskiem Glik, podporze drużyny i człowieku, który w gazecie przeglądanej przez nas niedawno na stacji benzynowej tłumaczył właśnie to, że w futbolu nie ma nic ważniejszego niż mistrzostwa świata, bo tak naprawdę tylko tam przechodzi się do historii, a który na ostatniej prostej, podczas jednego z ostatnich treningów przed wyjazdem do Rosji, w trakcie niewinnej zabawy z piłką doznał kontuzji tak poważnej, że szansa jego gry w tym turnieju stoi pod znakiem zapytania? Próbować Ci uświadomić, że w trakcie krótkiej jak życie motyla kariery piłkarz ten w tak dobrej formie jak w tym roku może nie będzie już nigdy – że za cztery lata na spełnienie marzenia może już być za późno?

A może przeciwnie: zaapelować nie do emocji, tylko do intelektu raczej, opowiadając o planach taktycznych poszczególnych trenerów, o meczach jako partiach szachów, w których rolę hetmana wciela się niejaki Zieliński, a gońcem jest niejaki Grosicki? Przekonywać Cię wywodami profesora Kosińskiego, wyrafinowanego teatrologa przecież, który w „Tygodniku” na mundial pisze, że nawet osoby obojętne, jeśli dadzą futbolowi szansę, mogą doświadczyć przyjemności wcale nie tak bardzo różnych od tych oferowanych przez inne przedstawienia, od teatralnych po seriale? Zacytować jakiś fragment jego tekstu, choćby ten, w którym twierdzi, że piękno piłki nożnej (które w tym momencie zbliża się do porażającego piękna greckiej tragedii), polega na tym, że trwające długo wysiłki mogą zostać w każdej chwili zniweczone, a los (nazwa używana tu w pełni świadomie) zawsze może się odwrócić? Że paradoks tego sportu polega na tym, że w ustanowionych sztucznie ramach, zgodnie z ustanowionymi sztucznie zasadami i bez zrywania widowiska, możliwa, zakładana i pożądana jest interwencja przypadku, a rzeczywistość nie jest usunięta poza ramy fikcji, ale wprowadzona w nią jako jej największa siła?

Widzę, że tracisz uwagę, spróbuję więc inaczej. Kiedy myślałem o tym, dlaczego pytani o najpiękniejsze wspomnienia z mistrzostw świata najczęściej opowiadamy o pierwszych mundialach, jakie widzieliśmy, przypomniałem sobie historię opowiadaną niedawno przez znajomego angielskiego dziennikarza. Dziś już dobrze po czterdziestce, swoje pierwsze mistrzostwa, w 1982 roku w Hiszpanii, przeżywał jako sześciolatek. Był wtedy zbyt mały, by teraz pamiętać wszystkie szczegóły (choć utkwiły mu w głowie na przykład trzy bramki jakiegoś polskiego rudzielca w meczu z Belgią) i może dlatego wspomina to, co najważniejsze. Rodzice nie pozwalali mu oglądać telewizji po nocy, ale codziennie rano zastawał przy swoim łóżku karteczkę, na której ojciec wypisywał mu wyniki wieczornych spotkań. Podejrzewam, że ważniejsze od wiedzy o tym, jak poszło Kameruńczykom z Peru, było poczucie, że jego małomówny i nieprzystępny tata naprawdę go kocha.

Próbuję chyba powiedzieć, że to nie jest doświadczenie przeżywane przeciwko komuś (zwłaszcza przeciwko „ruskim”, u których dzisiejszy mundial się odbywa i których naprawdę nie musimy utożsamiać z Putinem), i że to nie jest doświadczenie stadne. Nie wyobrażaj mnie sobie, proszę, skandującego w tłumie na trybunach, choć nie wykluczam, że założę reprezentacyjną koszulkę i pomaluję twarz, i choć z całą pewnością będę oglądał mundial z synami. W gruncie rzeczy będzie to doświadczenie najgłębiej indywidualne. Doświadczenie, w którym znów zostanę częścią sztafety pokoleń: w którym spróbuję przypomnieć sobie pachnącą tytoniem i szorstką dłoń starszego mężczyzny, ojca czy dziadka, z którymi wiele lat temu oglądałem pierwszy mecz, i w którym samemu zaoferuję swoją coraz bardziej szorstką dłoń synowi. Jeśli w którymś momencie zobaczy moje łzy, nie stanie się przecież nic strasznego.

Moje życie ze szczególnym uwzględnieniem meczów na White Hart Lane

Wiele wspomnień, jak to powiedział Jan Paweł II w Wadowicach podczas pielgrzymki do Polski w 1999 roku (skojarzenie jak najbardziej na miejscu nie tylko dlatego, że – jak wiadomo – od futbolu do religii wiedzie niedaleka droga, ale i dlatego, że podczas odwiedzin w rodzinnym mieście papież opowiadał między innymi o młodzieńczych rolach w szkolnym teatrze, a czymże jest piłkarski stadion, jeśli nie teatrem właśnie?).

 

 

 

14 maja 2017 roku Tottenham po raz ostatni wystąpi na White Hart Lane. Dzień później rozpocznie się, i potrwa przez trzy miesiące, burzenie obiektu, na którym drużyna rozgrywała mecze od września 1899 roku. Przyszły sezon, a może i kawałek następnego – to zależy do tempa prac – piłkarze z północnego Londynu spędzą na Wembley, a później czeka ich przeprowadzka na nowy, budowany niemal całkowicie w miejscu dotychczasowego, obiekt. Liczba widzów, których pomieści, ma przekraczać 61 tysięcy (dokładnie: 61 559, nieco ponad tysiąc więcej niż na obecnym stadionie Arsenalu, co jak się zdaje nie było dla projektantów i budowniczych całkiem bez znaczenia; na White Hart Lane wchodziło nieco ponad 36 tysięcy). Czytaj dalej

Uśmiechnięty Harry

Ach nie, derby nie są przeceniane. W żadnym wypadku. Naprawdę to napisałem? No jasne: zawsze przygniatają mnie kaskady lejącej się z trybun werbalnej przemocy, na ogół nie znoszę kibicowskiego prężenia muskułów w mediach społecznościowych, zwykle nie rozumiem, dlaczego tak trudno, ciesząc się z własnej wygranej, oddać sprawiedliwość rywalowi – zwłaszcza jeżeli w istocie grał dobrze.

Ale jest jeszcze przypadek Harry’ego Winksa. A może nawet dwóch Harrych, Winksa i Kane’a, bo przecież ten drugi od dawna specjalizuje się w strzelaniu bramek podczas meczów derbowych, a wczoraj po zdobyciu gola na 2:2 natychmiast popędził po piłkę, by dać drużynie jak najwięcej czasu na walkę o zwycięstwo. Obaj pokazali bardzo ważne, i zapominane czasem oblicze piłki nożnej. Nie od rzeczy będzie powiedzieć, że obaj są wychowankami klubu. Czytaj dalej

Urodziny, konkurs, Wenger

Kiedy urodził się mój pierwszy syn, trenerem Tottenhamu był Juande Ramos, pierwszym meczem był finał Pucharu Ligi z Chelsea, wygrany 2:1, a strzelcem pierwszego gola – Dymitar Berbatow.  Kiedy urodził się drugi syn, era Ramosa dobiegała właśnie końca – Tottenham przegrał 2:1 ze Stoke, kończąc mecz w dziewiątkę po czerwonych kartkach Dawsona i Bale’a, bramkę dla Kogutów strzelił Darren Bent; epoka Harry’ego Redknappa miała się zacząć dopiero tydzień później. Kiedy przyszedł na świat syn trzeci, trenerem był Mauricio Pochettino, Tottenham wygrał 1:0 z Sunderlandem, a pierwszego gola strzelił Harry Kane. Pierwszym meczem Kogutów w Lidze Mistrzów, jaki obejrzę ze starszymi synami, będzie spotkanie z CSKA – Monaco nie oglądaliśmy, bo tamtego wieczora rodził się syn trzeci.

Darujcie przydługi wstęp osobisty – mam nadzieję, że usprawiedliwił moją nieobecność na blogu w ciągu ostatnich paru tygodni. Inna rzecz, że pisząc go uświadomiłem sobie, iż przez wszystkie te lata pojawiało się tu z natrętną regularnością kilka tematów. Na jakiej pozycji powinien grać Wayne Rooney i czy legendarny ten piłkarz nie stanowi aby obciążenia dla kolejnych trenerów klubu i reprezentacji. Co do reprezentacji z kolei: jak to się dzieje, że dobra gra poszczególnych zawodników w klubach nie przekłada się na równie dobre występy w koszulce z trzema lwami i czy aby na posadę selekcjonera nie rzucono jakiejś klątwy (dzisiejsze awantury wokół Sama Allardyce’a mogą świadczyć o tym równie mocno, jak karma Glenna Hoddle’a). Czy makiaweliczny styl Jose Mourinho wyczerpał się ostatecznie. Nade wszystko jednak: jak historia oceni Arsene’a Wengera. Czytaj dalej

West Ham, czy można się żegnać w ten sposób

1. Nikt tak nie potrafił w tym sezonie popsuć zabawy, jak West Ham. Mówię, rzecz jasna, nie o kibicach tej drużyny i o ich wczorajszych haniebnych wybrykach przed stadionem. Mówię o piłkarzach. O tym, co zrobili nie tylko Manchesterowi United na pożegnanie Upton Park, ale także w marcu Tottenhamowi (to wtedy nadzieje na dogonienie Leicester zaczęły się nad White Hart Lane rozwiewać) albo Liverpoolowi w styczniu i w lutym (w tym drugim przypadku – w Pucharze Anglii). O tych wszystkich thrillerach z ich udziałem, w zremisowanych meczach z Leicester czy zwłaszcza z Arsenalem, któremu Andy Carroll strzelił trzy bramki. O wojowniczym charakterze Slavena Bilicia, który udzielił się tej drużynie. O klasie Payeta i Lanziniego, przywódczych kompetencjach Noble’a i Reida itd., itp. Wczoraj, ale nie tylko wczoraj, widać było, że im zależy – i że to „zależy” nie działa w sposób paraliżujący. Czytaj dalej

„Moja głupia miłość do Leicester”

Obejrzawszy męczarnie Tottenhamu, a potem pojedynek Manchesteru City z Arsenalem, mam już ochotę pisać wyłącznie o Leicester. W istocie zresztą piszę wyłącznie o Leicester, a to do jednej gazety, a to do drugiego miesięcznika – szczęśliwie mimo setek zdań i dziesiątek akapitów ta historia wciąż nie przestaje wydawać mi się inspirująca. Nagle, ni stąd, ni zowąd natrafiam bowiem na fiszkę z informacją, że Louis van Gaal przez dwa lata pracy w Manchesterze wydał na piłkarzy więcej niż Leicester w ciągu całej 132-letniej historii klubu. Potem przeglądam wyjaśnienia naukowe lub quasi-naukowe sukcesu (w jednym z nich niemałą rolę przypisuje się… sokowi z buraka, którym Ranieri poił piłkarzy po treningach). Kiedy mam dość wyjaśnień naukowych, czytam rozmowę z 96-letnią matką włoskiego trenera (w feralny dla kibica Tottenhamu poniedziałek, kiedy piłkarze Mauricio Pochettino trwonili dwubramkowe prowadzenie na Stamford Bridge, podawała synowi na obiad steka z cykorią, a na deser truskawki z cytryną) albo wywiad z Andreą Bocellim, który uświetnił wczorajszą uroczystość koronacyjną na King Stadium śpiewając „Nessun Dorma”, a który tłumaczył wcześniej, dlaczego w ciągu ostatnich miesięcy Leicester stało się drużyną drugiego, o ile nie pierwszego wyboru kibiców z całego świata: że to nadzwyczajny przypadek futbolu w czystej postaci, kiedy mały zespół staje się wielki dzięki sile zbiorowego ducha. „Najważniejsza życiowa lekcja – chcieć to móc”, powiada niewidomy tenor (po włosku brzmi to znacznie lepiej: volere è potere). Kiedy zaś mam dość romantyzmu, zaglądam do „Economista”, którego dziennikarze jak zawsze próbują studzić nastroje („Underdogs are overrated”, pyszny tytuł), a w końcu natrafiam w „Guardianie” na esej Juliana Barnesa i widzę, że potrzeba było autora „Papugi Flauberta”, żeby ogarnąć wszystko. Czytaj dalej

Against modern football

Bywa i tak, że najgorszym wrogiem klubu jest jego właściciel. Kupił go sobie, włożył w niego pieniądze, kolejne wydał na zatrudnienie trenera czy piłkarzy, teoretycznie: jego własność, może sobie z nią robić, co chce. No właśnie: czy może?

Po pierwsze, zachowania właściciela podlegają ocenie mediów – widzących jawną nieracjonalność poszczególnych decyzji i mogących mimo wszystko mieć wpływ na kolejne. Po drugie – właściciela oceniają ci, dla których cały ten interes teoretycznie się kręci: kibice. Przykłady najświeższe dotyczą dwóch beniaminków Premier League, Cardiff i Hull, ale przecież i w Tottenhamie teraz, i w Chelsea całkiem niedawno, o nieracjonalności właścicieli można by powiedzieć całkiem sporo.

W Cardiff malezyjski właściciel, biznesmen Vincent Tan, kilka dni temu wezwał do ustąpienia menedżera, Malky’ego Mackaya, grożąc, że jeśli Szkot nie zrobi tego dobrowolnie – zostanie zwolniony. Awantura wybuchła po tym, jak Mackay powiedział dziennikarzom, że chciałby wzmocnić drużynę w zimowym okienku transferowym: reprezentujący Tana dyrektor wykonawczy Simon Lin oświadczył, że menedżer został poinformowany, iż w styczniu żadnych transferów nie będzie, a letni budżet transferowy (35 milionów)  przekroczono o 15 milionów, wydanych w dopłatach i bonusach, co zresztą stało się już powodem październikowego zwolnienia zajmującego się dotąd w klubie transferami Iana Moody’ego. Żeby było zabawniej, Moody, zaufany współpracownik Mackaya, został zastąpiony przez 23-letniego Kazacha Aliszera Apsaljamowa, który przyjechał do Cardiff na praktyki i nie mógł początkowo wykonywać swoich obowiązków ze względu na kłopoty wizowe, za to był kolegą syna właściciela. Daje to pewne pojęcie o poziomie nadzoru właścicielskiego, zwłaszcza że Malky Mackay twierdzi, iż kwota, którą wydał latem, była uzgodniona z panem Tanem, niezorientowanym po prostu, że powiększanie jej o dopłaty i bonusy jest w tym świecie naturalne jak sędziowskie błędy. Obejrzałem zresztą sporną wypowiedź menedżera Cardiff i muszę powiedzieć, iż jego zdanie o styczniowych wzmocnieniach było opatrzone masą zastrzeżeń: że to zależy od właściciela, który był w wakacje niezwykle wręcz hojny, że wchodzą w grę wypożyczenia itd., itp. O tym, że wiedza pana Tana o futbolu jest bliska zeru mówił z kolei on sam, kiedy przejmował zadłużony klub, traktując to po prostu jak kolejną inwestycję – wcześniej na podobnej zasadzie inwestował w przemysł farmaceutyczny nie wchodząc przecież w szczegóły związane z działaniem leków. Ot, jeszcze jeden interes, w momencie zakupu zapowiadający się nieźle w kontekście choćby kontraktów telewizyjnych wynegocjowanych wówczas przez kluby Premier League: niejedna drużyna z zaplecza ekstraklasy przyciągała w tamtym okresie łasych na pewne pieniądze inwestorów.

Czy mam w ogóle przypominać, że Mackay wprowadził Cardiff do Premier League po ponad półwiecznej obecności i że wyciska z tej drużyny zdecydowanie więcej niż jej rzeczywisty potencjał? W Cardiff zdążył polec nawet Manchester City, pozycja w tabeli i zdobycz punktowa, jak na beniaminka i jak na ten moment sezonu, jest przyzwoita, gra także, a taki Gary Medel okazał się jednym z objawień sezonu. Nawet we wczorajszym meczu niepowstrzymany ostatnio Liverpool musiał się przecież natrudzić zdecydowanie bardziej niż przed tygodniem z Tottenhamem, i to mimo iż grał u siebie.

Być może to skala kibicowskich protestów i wsparcia okazanego Mackayowi w trakcie meczu na Anfield Road powstrzymała Vincenta Tana przed wyrzuceniem menedżera, być może do odłożenia decyzji nakłonił go szukający kompromisowego rozwiązania prezes klubu. Rzecz trzeba jednak skomplikować: chociaż pan Tan nie zna się na piłce, chociaż zbłaźnił się dokonując zmian w zarządzie, a nie wspomniałem jeszcze, iż kibicom naraził się również zmieniając barwy klubowe z tradycyjnych niebieskich na czerwone, to przecież nie wiadomo, w której lidze tułałoby się teraz Cardiff i jakie byłyby standardy trenowania i oglądania meczów w tym klubie, gdyby nie jego pieniądze. Przecież Malezyjczyk nie tylko kupił sobie Cardiff, ale również wsparł menedżera wspomnianymi kwotami transferowymi, sfinansował budowę ośrodka treningowego, rozbudował stadion itd. Inna sprawa (wejdźmy na jeszcze wyższy poziom skomplikowania), że wiele z tych inwestycji sfinansowano z udzielonych przez właściciela pożyczek – co będzie, jeśli zażąda ich zwrotu? Pamiętacie, jak upadało Porstmouth, nieprawdaż?

Historię Hull opisywano gruntownie: tam właściciel, w przekonaniu, że odwieczna nazwa klubu (Hull City) brzmi nie dość „globalnie”, postanowił zamienić „City” na „Tigers”, a potem – gdy kibice śpiewali „City, dopóki nie umrzemy”, odpowiedział, że mogą sobie umierać. Sprawę zmiany nazwy bada obecnie Football Association; miejmy nadzieję, że nie powtórzy błędu sprzed lat, kiedy umyło ręce podczas przenosin Wimbledonu do Milton Keynes. Tu na szczęście wybryki właściciela nie przekładają się na postawę drużyny na boisku.

A w Tottenhamie? Konsekwencje wybryku właściela zobaczymy z pewnym opóźnieniem. Z Southampton zespół wraca z trzema punktami, a jego tymczasowy szkoleniowiec Tim Sherwood brzmi zupełnie jak Harry Redknapp: mówi po swoim pierwszym zwycięstwie, że obrońcy mają bronić, napastnicy atakować, a pomocnicy grać w drugiej linii. „To prosta gra – dodaje. – Chodzi w niej o podawanie piłek do najlepszych piłkarzy, będących we właściwych sektorach boiska”… Zblatowani z Sherwoodem dawni koledzy, Jamie Redknapp np., pieją że odtworzył klubowe DNA, że drużyna wreszcie usatysfakcjonowała kibiców, grając z polotem, atakując dwójką napastników, strzelając bramki… Nie dodają przy tym oczywiście, że tak słabo w tym sezonie Southampton jeszcze nie grał i że nie był jeszcze – zwłaszcza w obronie – tak zdekompletowany; że zdumiewająco ofensywnie ustawiona druga linia Tottenhamu (ani jednego zawodnika nastawionego na odbiór piłki!) zostawiała w środku tak strasznie dużo miejsca, że pierwszego gola dla gospodarzy właściwie podała im na tacy, a parę minut później była blisko oddania im drugiego w niemal identyczny sposób. Jedyne, czego zazdroszczę Sherwoodowi, to szczęścia w dniu dzisiejszym i smętnie myślę, że kolejny raz już się nie uda i że w dzisiejszej piłce nic nie obnaża się łatwiej, jak dwójki środkowych pomocników grających w ustawieniu 4-4-2. To znaczy owszem: w kolejnych meczach tej drużyny będą padały gole, ale celu postawionego przed nią na ten sezon, czyli awansu do Ligi Mistrzów, dzięki samym golom się nie osiągnie. Raz już mieliśmy menedżera, stosującego podobną strategię, nazywał się Osvaldo Ardiles i za jego czasów bramkę rywali atakowali równocześnie Klinsmann, Sheringham, Anderton, Barmby i Dumitrescu. Skończyło się jak zwykle: miejsce w lidze o włos za najlepszymi, Klinsmann odszedł do Bayernu, a ówczesny właściciel, zanim zwolnił Ardilesa, zdążył powiedzieć w telewizji, że zamierza myć samochód koszulką Klinsmanna.

Oczywiście mnie też się podobało, że po kontuzji Dembele Tim Sherwood wprowadził na boisko 19-letniego debiutanta, Nabila Bentaleba – i podobała mi się gra tego chłopaka (zobaczcie, z jakim spokojem operował piłką, jak nie dawał się jej pozbawić i jak ją odzyskiwał). Mniej zachwycony byłem tłumaczeniem tej decyzji: Sherwood mówił, że z Bentalebem pracował od paru lat, a Capoue widział dopiero na trzech treningach i nie był pewien, na co go stać. Znaczy nie oglądał meczów Tottenhamu w tym sezonie? W momencie zwycięstwa, które wydaje się potwierdzać słuszność decyzji Daniela Levy’ego, powiem to jeszcze raz: fakt, że nie dał Villas-Boasowi więcej czasu, uważam za kryminalny, a przed sześcioma dniami podjął emocjonalną decyzją nie mając planu B, co jego służby prasowe przykrywają teraz kolportowaniem opowieści o „naszym Guardioli”.

Są oczywiście i tacy właściciele, którzy pozwalają sprawom klubu toczyć się według własnych spraw – weźmy takich Glazerów. No ale Glazerowie kupili klub dzięki pożyczkom zaciągniętym przez… klub. Czy to znaczy, że znikąd nadziei? Jakie to szczęście, że po meczu Tottenhamu mogłem obejrzeć Swansea z Evertonen. Roberto Martinez, ten to ma szczęście do właścicieli.

Era Kinneara

„Jakby dobrze podsumować, moje życie składa się niemal wyłącznie z nietrafionych decyzji klubowego zarządu” – zdanie, które wybrałem na motto książki „Futbol jest okrutny”, wraca do mnie dziś, po zwolnieniu Andre Villas-Boasa z funkcji trenera Tottenhamu. Innymi słowy, „świat odzyskał swój porządek: lepiej już było i prędko nie będzie. Taki klub” – to z kolei podsumowanie tekstu o Andre Villas-Boasu, który popełniłem dla Sport.pl. Tam interesowała mnie bardziej sylwetka trenera, tu mogę spróbować dotknąć skomplikowanej relacji kibic-klub i tego, co może się wydarzyć w najbliższych dniach i tygodniach. Nie, nie w tym sensie, żeby się zżymać na fakt, iż decyzja o zwolnieniu trenera w krótkiej perspektywie oznaczać będzie zapewne odpadnięcie z Pucharu Ligi na poziomie ćwierćfinału – w końcu wcale nie jest powiedziane, że Villas-Boas zdołałby we środę wygrać z West Hamem, i że rozpisany zapewne w najdrobniejszych szczegółach plan rotacji piłkarzy w okresie świątecznym legnie pewnie w gruzach, bo Tim Sherwood ze współpracownikami, nawet jeśli znającymi klub od wewnątrz, będzie szukał własnych rozwiązań.

Chodzi o sytuację, w której każdy z nas (wyjąwszy może szczęśliwców kibicujących Arsenalowi albo MU, gdzie zmiany trenerów należały w ostatnich dekadach do rzadkości) znajdował się nazbyt wiele razy. O całą tę pracę, mającą w gruncie rzeczy podtekst religijny; pracę człowieka, który znów mozolnie próbuje przekonać samego siebie, że powinien uwierzyć w coś, co na zdrowy rozum uwierzyć nie sposób. Pamiętam, jak po odejściu Martina Jola robiłem wszystko, by dać się przekonać Juande Ramosowi (bułka z masłem, dla kogoś kto z sympatią śledził heroiczny bój z językiem angielskim Jacquesa Santiniego, albo uznawał kraciaste marynarki Christiana Grossa za urocze…), a potem jak usiłowałem uwierzyć w Harry’ego Redknappa, by w końcu dać się oczarować Andre Villasowi-Boasowi. „Że każdemu nowemu menedżerowi Tottenhamu daję potężny kredyt zaufania, jest rzeczą oczywistą – pisałem w lipcu 2012, kiedy AVB zaczynał pracę na White Hart Lane. – Podobnie jak to, że jak każdy prawdziwy kibic natychmiast robię się jednooki i zauważam wyłącznie to, co pozwala mi wierzyć w nadejście nowej wspaniałej ery, w której ukochana ma drużyna grać będzie piłkę ofensywną, ale nowoczesną; szybką, ale poukładaną taktycznie, zaś jej menedżer nie będzie się kompromitował nadmiernym gadulstwem i chaotycznymi decyzjami transferowymi”.

I co mam napisać teraz? Że klub, mający prezesa o wizerunku najtwardszego negocjatora w Europie i dyrektora sportowego o globalnych kontaktach (co pokazała łatwość, z jaką finalizował tegoroczne transfery), podjął decyzję o zwolnieniu Andre Villas-Boasa na skutek strategicznego planowania, a nie pod wpływem nocnego ataku paniki? Że jego zarząd ma jasną wizję przyszłości, a nie miota się od ściany do ściany? Nie wystarczy, że od wczorajszego popołudnia usiłuję w samego siebie wmówić, że Tim Sherwood, którego pamiętam z boiska jako jednego z najsurowszych technicznie zawodników grających w Tottenhamie marnych początków XXI wieku („Deadwood”, mówiono wtedy o nim na trybunach White Hart Lane), okaże się teraz równie co poprzednik taktycznie wyedukowanym, mającym doświadczenie w pracy z gwiazdami oraz umiejącym znaleźć wspólny język z niemówiącymi po angielsku Lamelą czy Soldado? Na razie przecież jest tak, że jego jedynym doświadczeniem trenerskim jest praca z drużynami młodzieżowymi i przyglądanie się z bliska arcynowoczesnym niewątpliwie (trzymajcie mnie, bo nie wytrzymam) metodom Harry’ego Redknappa, zaś jedyną zaletą w oczach klubowej hierarchii jest zaufanie prezesa Levy’ego… Jak bardzo jednooki mam się stać, by dać Timowi Sherwoodowi kredyt zaufania?

Spokojna głowa, kibic potrafi. Nawet jak ściągną na miejsce Sherwooda, powiedzmy, Joe Kinnaera, też znajdzie sposoby, żeby uwierzyć w sens tego przedsięwzięcia. W końcu Kinnear również zna klub od wewnątrz: grał w nim 10 lat i zdobył nawet Puchar UEFA, a dziś nie z takim prezesem potrafi się dogadywać.

Smutny tekst o kibicowaniu

„Nazywam się Mike Ashley. Mam kupę forsy, dorobiłem się sprzedając sportowe ciuchy, a na liście najbogatszych Brytoli jestem w połowie setki. Wcześniej byłem w połowie pięćdziesiątki, ale coś mnie podkusiło i kupiłem Newcastle. Odkąd w nim siedzę, mam tylko kłopoty”. Pewnie nie pamiętacie, więc na wszelki wypadek przypomnę: wyimaginowany monolog właściciela klubu z St. James’ Park napisałem ponad pięć lat temu i mam wrażenie, że pozostał aktualny. „Mówią mi o demonstracjach pod bramami stadionu i o tym, że kibice nie przyjdą na następny mecz. I wiecie co? Pieprzę to. Wiem, że wyglądam jak burak i źle mówię po angielsku, ale (…) bojkot przetrwam, bo każdy bojkot kiedyś się kończy. Może się nie znam na piłce, ale jednego się nauczyłem: jeśli drużynie idzie, kibice wybaczają jej wszystko”.

Ano właśnie. Nie dalej niż w tym tygodniu fani Srok prowadzili kolejne antyashleyowskie demonstracje, nie mogąc wybaczyć właścicielowi sposobu rządzenia klubem – zatrudnienia Joe Kinneara na stanowisku dyrektora sportowego (najnowszy eksces Kinneara to wyprawa na mecz Birmingham, w trakcie którego dopytywał ponoć miejscowych działaczy, ile będzie kosztował Shane Ferguson – nieświadom faktu, że piłkarz ten… jest już graczem Newcastle, jedynie wypożyczonym do klubu z Championship), biernej postawy na rynku transferowym, podpisania umowy sponsorskiej z kontrowersyjną firmą pożyczkową Wonga, a w końcu fatalnej gry w kilku pierwszych meczach sezonu (MC, WHU, Sunderland, Hull i Everton). Jedyną odpowiedzią klubowych władz był… zakaz stadionowy dla relacjonujących protest lokalnych redakcji i szykany wobec stowarzyszenia kibiców, które stanęło po stronie mediów.

Rzecz w tym, że wczoraj Newcastle grało z Chelsea – i odniosło zasłużone zwycięstwo. Zwycięzców się nie sądzi, nawet jeśli swój triumf zadedykowali (ustami Alana Pardew) właścicielowi klubu. Zwycięzców się chwali za to, jak mądrze to spotkanie rozegrali, usypiając Chelsea w pierwszej połowie i przyciskając ją w drugiej – obejmując prowadzenie, a potem szczęśliwie go broniąc, z imponującym zaiste wkładem pracy – wkładem, którego zabrakło gościom (wkurzony Mourinho mówił potem, że wybrał jedenastu złych piłkarzy). Pierwszy gol dla Newcastle padł wprawdzie po stałym fragmencie i ktoś mógłby rzec, że równie blisko, co Gouffran, był Terry w pierwszej połowie – ale Newcastle podkręciło tempo już kilkanaście minut wcześniej. Goście, którzy do tej fazy spotkania właściwie niewiele musieli – Newcastle pozwalało im grać piłką i zostawiało wiele swobody, choć raczej z daleka od bramki Krula – zmobilizować się już nie potrafili, zwłaszcza że Mourinho zdjął z boiska Matę i Torresa. Zupełnie tak, jakby myśleli, że ten mecz sam się wygra…

No i taka to natura tej ligi, co to nie potrafimy przestać jej oglądać: każdy może wygrać z każdym, bardzo dobry przed tygodniem zespół dostaje manto, a drużyna, z której wszyscy się śmieją, ogrywa faworyta do mistrzostwa. Ze względu na kibiców Newcastle, którzy przez ostatnie lata musieli wycierpieć wyjątkowo wiele (ze spadkiem z Premier League włącznie), szczególnie mnie ten wynik ucieszył. Zwłaszcza że jedna z gazet, której odmawia się wstępu na St. James’ Park, przypomniała na świetnej czołówce, o co w tym wszystkim chodzi.

Legenda tego miejsca – sir Bobby Robson – powiedziała kiedyś, że klub to nie budynki, dyrektorzy czy ludzie, którym płaci się za reprezentowanie go. Nie kontrakty telewizyjne, klauzule wykupu, działy marketingu i loże VIP-owskie. Klub to hałas, pasja, poczucie przynależności i duma całego miasta. To mały chłopiec, wdrapujący się po raz pierwszy na trybuny, ściskając dłoń taty i gapiąc się na ten otoczony czcią kawałek murawy poniżej; chłopiec, który zakochuje się właśnie na całe życie.

Smutny tekst o kibicowaniu piszę – mając w pamięci zarówno całkiem świeże obawy Gary’ego Neville’a, że ceny biletów uniemożliwią klubom Premier League dopływ świeżej kibicowskiej krwi, jak niedawne narzekania Andre Villas-Boasa na niewyraźny doping z trybun White Hart Lane i wydrukowany w „Guardianie” reportaż o sąsiadach tego stadionu, właścicielach niewielkich warsztatów i knajpek, którzy stracą swoje miejsca pracy w związku z jego rozbudową. „Kibiców mają gdzieś nawet prezesi po Oksfordzie” – to też porażająco aktualny cytat z tekstu sprzed pięciu lat, niestety.

PS. A poza tym uważam, że:
analiza Michała Zachodnego wyczerpuje w zasadzie kwestię meczu Arsenalu z Liverpoolem. Co do mnie, utwierdziłem się w przekonaniu, że przypisywanie wszystkiego, co dobre u gospodarzy, Mesutowi Ozilowi, jest nieuprawnione. Ramsey i Cazorla strzelali bramki, ale naprawdę wspaniale grali Arteta i Kościelny.
– Villas-Boas popełnił karygodny błąd, ryzykując zdrowiem Llorisa podczas meczu z Evertonem. Bramkarz Tottenhamu, po zderzeniu z Lukaku (kolano Belga trafiło w głowę Francuza) stracił na chwilę przytomność i jak bardzo nie domagał się potem powrotu do gry, powinien zostać zmieniony.
– skoro o bramkarzach: nie ma sensu naśmiewać się z Boruca. Gol Begovicia był funkcją pecha, wiatru, ale też taktyki trenera Pocchetino, grającego wysokim pressingiem i zmuszającego bramkarza do nietrzymania się linii.
– skoro o bramkarzach: decyzja o daniu odpocząć Hartowi (pisałem o tym przed tygodniem) ma wielki sens; niejeden z będących w podobnej sytuacji, z Jerzym Dudkiem włącznie, wracał silniejszy.
– David Moyes myśli z wyprzedzeniem. Nie wiem, czy ze wszystkiego, co zobaczyłem, przeczytałem i usłyszałem w ten weekend, najbardziej nie spodobało mi się jego zdanie o tym, że Adnana Januzaja widzi jako przyszłą „dziesiątkę” Manchesteru United, i tylko dla oswojenia zaczyna od wystawiania go na skrzydle.
– porażka 7:0 może się zdarzyć każdemu (patrz w przeszłości klęski Arsenalu z MU, MU z MC czy Tottenhamu z Wigan): ani o Norwich, ani o MC ten wynik nie mówi nic ostatecznego.