Archiwa tagu: Klopp

Tottenham, sprawdzono

Widziałem już mnóstwo takich meczów. Gdybym miał więcej czasu na szperanie w archiwach, wynalazłbym jakiś link do wpisu na tym blogu z czasów, gdy trenerem Tottenhamu był Juande Ramos, albo Harry Redknapp, albo Andre Villas-Boas, albo Tim Sherwood (Martinowi Jolowi, ze względu na okoliczności zwolnienia, daruję bycie wymienionym w tym zestawie); wpisu, w którym biadam na okoliczności kapitulacji ukochanej mej drużyny w starciu z którymś z zespołów tradycyjnej angielskiej czołówki. Jakieś przespane początki, jakieś nieprzytomne zagrania, jakieś chwile gapiostwa i prezenty dla rywali, jakaś wysoka, zbyt wysoka linia obrony (ech, te czasy AVB…), za którą mogli rozpędzać się na przykład zawodnicy Manchesteru City, jakieś koronkowe akcje w polu karnym, cyzelowane przez piłkarzy Arsenalu powiedzmy, a później jakieś gorzkie żale, związane z tym, że oto na naszych oczach oddalają się szanse na awans do Ligi Mistrzów (bo przecież o mistrzostwie kraju serio się raczej nie mówiło). Chwile weryfikacji i przekłuwania balona, pompowanego z kibicowskich projekcji, bo przecież nie z realnego oglądu rzeczywistości. Czytaj dalej

Philippe Coutinho i teologia dogmatyczna

„Gdybym na boisku mógł sterować robotami, wygrywałbym zawsze” – to zdanie Marcelo Bielsy przyszło mi do głowy, kiedy oglądałem mecz Crystal Palace z Liverpoolem. Przyszło mi do głowy po to, żeby gwałtownie z nim zapolemizować.

Patrząc na ten mecz zrozumiałem bowiem pewne fundamentalne ograniczenie własnego warsztatu, ekhem, pisarskiego; ograniczenie sprowadzające się do wyznania wiary w dwa dogmaty. Z dogmatami w końcu, jak uczył pewien wielki teolog, jest jak z drzwiami: lepiej przez nie przejść, niż kurczowo trzymać się futryny. Czytaj dalej

Czerwony poniedziałek

Najprościej byłoby napisać, że było to okropne, ja jednak oglądałem z wielkim zajęciem – właściwie im dłużej udawało się piłkarzom MU wkładać kij w szprychy liverpoolskiego roweru, z tym większym. Mecz reklamowano wszak jako starcie, tak tak, przedstawiciela odchodzącego pokolenia trenerskiego (że niby mówimy o Mourinho) z młodszym zdolniejszym, co to nie tylko teraz w Liverpoolu, ale i wcześniej w Dortmundzie wyznaczał nowe taktyczne trendy. Wydawało mi się to bałamutne nie tylko dlatego, że różnica wieku między Mourinho a Kloppem wynosi zaledwie cztery lata – przede wszystkim nadal niewiele wskazuje na to, by menedżer MU zaczął odstawać o trenerskiej czołówki.

Dzisiejszy mecz był tego kolejnym dowodem. Tak, wiem, nie podobało Wam się, jak grał Manchester United, a i sir Alex Ferguson otrząsał się pewnie ze wstrętem na trybunach, ale czy znowu aż tak bardzo różniło się to od historycznego już pojedynku Liverpoolu z Chelsea, tym, co to potknął się Steven Gerrard i mistrzostwo kraju odjechało z Anfield? Właściwie podstawowa różnica polegała na tym, że podopieczni Mourinho tym razem nie grali aż tak ostentacyjnie na czas. Poza tym był to reaktywny futbol przeciwstawiony proaktywnemu; czyhanie na błąd, wybijanie z uderzenia, ograniczanie wolnej przestrzeni, itp., itd. Momentami, w pierwszej połowie zwłaszcza, goście wyglądali na ustawionych w 6-3-1, z bocznymi pomocnikami – Ashleyem Youngiem zwłaszcza – dodatkowo pozbawiającymi atakujących ze skrzydeł rywali miejsca na rozegranie akcji, a także z Herrerą i Fellainim zgarniającymi właściwie wszystkie drugie piłki. Czytaj dalej

Siedem punktów na zamknięcie okienka

1. Tego, że padnie kolejny rekord i że w Anglii na piłkarzy znów wyda się ponad miliard funtów, można się było spodziewać nie tylko w związku z nieopuszczającą kluby radością z nowego kontraktu telewizyjnego. Do Manchesteru przeprowadzili się – i rozpoczęli przebudowę drużyn pod swoje potrzeby – Jose Mourinho i Pep Guardiola, podobnie było z Antonio Conte w Chelsea. Zatrudnienie trenerskich gwiazd tej rangi musiało się wiązać z przyznaniem im stosownego budżetu, imponujących inwestycji można było się spodziewać również po Jurgenie Kloppie, dla którego kończy się właśnie pierwsze pełne lato w klubie, i Arsenie Wengerze, znajdującym się pod presją na starcie ostatniego roku dotychczasowej umowy z Arsenalem. Leicester z kolei i Tottenham, pracujące z nieporównanie skromniejszymi budżetami, grają w Lidze Mistrzów – pewność zysków związanych z rozegraniem co najmniej sześciu meczów w tych elitarnych rozgrywkach pozwoliła klubowym księgowym na powiększenie budżetu transferowego o kilka milionów i sprowadzenie np. Slimianiego czy Sissoko. W kilku klubach pojawili się nowi inwestorzy/udziałowcy, West Ham zaś gra od tego roku na większym stadionie – zyski z kilkunastu tysięcy biletów ekstra również piechotą nie chodzą. 

Siłę ekonomiczną Premier League najlepiej pokazują jednak wzmocnienia Crystal Palace. Klub ze środka tabeli, o maleńkim stadionie, rekompensuje sobie odejście Bolasiego zakupem Benteke i Townsenda, a wysokością kontraktu kusi także, było nie było, reprezentanta Francji Mandandę. Czy zastanawialiście się kiedykolwiek, dlaczego Yohan Cabaye nie gra np. dla Milanu? Ja przestałem. Aż trzynaście klubów angielskiej ekstraklasy kupiło piłkarzy za największe sumy w dziejach. Ciąg dalszy nastąpi. Czytaj dalej

Kiedy zaczynać sezon

Czy jeśli napiszę, że nie był to klasyk, przestaniecie czytać i pójdziecie sobie gdzie indziej? A jeśli w następnym zdaniu dodam jeszcze, że oba ubiegłoroczne mecze między tymi zespołami stały na zdecydowanie wyższym poziomie, stracicie cierpliwość do reszty? Po co pisać i czytać o czymś, co z perspektywy kibica neutralnego przez długie minuty musiało wydawać się nużące?

Otóż tym bardziej jest o czym pisać, zadając choćby to jedno proste pytanie: dlaczego Liverpool i Tottenham, pierwszy zespół wyraźnie wzmocniony obecnością kilku nowych piłkarzy, drugi zaś niemal w niezmienionym składzie, co teoretycznie mogłoby działać na jego korzyść (zrozumienie i chemia między zawodnikami itd.), wypadły słabiej. Wskazówek do możliwej odpowiedzi Mauricio Pochettino udziela w rozmowach z dziennikarzami od kilkunastu dni, narzekając na tempo, z jakim wznowiono rozgrywki ligowe po mistrzostwach Europy. Tradycyjny termin rozpoczęcia okresu przygotowawczego – początek lipca – wypadał wszak w tygodniu, podczas którego piłkarze z Walii, Portugalii, Francji i Niemiec uczestniczyli jeszcze w turnieju, a Belgowie, Włosi, Islandczycy i Polacy wyjechali dopiero co. Przed meczem z Liverpoolem menedżer Tottenhamu wyznał wręcz, że tego lata w zasadzie w ogóle nie zaczął pracować nad taktyką, większość treningów poświęcając sprawom kondycyjno-wytrzymałościowym i przygotowaniu piłkarzy nie tyle do najbliższego meczu, co do najbliższych dziewięciu miesięcy uganiania się za futbolówką. O zsynchronizowaniu przygotowań dla ludzi, z których jedni wrócili z wakacji niemal miesiąc po drugich i z których jedni odpoczywali normalne dwa miesiące, inni zaś – zaledwie kilkanaście dni, mówić już nie musiał; wiemy dobrze, w czym rzecz. Czytaj dalej

Sułtani pressingu

Klasyk obejrzeliśmy dopiero wieczorem, kiedy Real ogrywał na Camp Nou Barcelonę – ogrywał faworyta, ogrywał w dziesiątkę, ogrywał psując niezapomniany wieczór pamięci Johana Cruyffa i ogrywał po strzelonym w końcówce golu niewidocznego wcześniej swojego największego gwiazdora. Thriller widzieliśmy z kolei po południu, kiedy Norwich biło się z Newcastle – sytuacja zmieniała się jak w przysłowiowym kalejdoskopie, były emocje, gole, niespodziewane zwroty, odrabiane straty, dramat drużyny walczącej o utrzymanie i euforia drużyny broniącej się przed spadkiem. Pomiędzy nimi, na Anfield Road, nie było ani thrillera, ani klasyku, choć momenty, w których kibice mogli zjeść kanapkę, zerknąć na Twittera albo strzelić sobie selfie z wyrzucającym aut piłkarzem, należały do rzadkości. Nie było tu mowy o cierpliwym tkaniu kolejnych akcji, budowaniu od obrony, dłuższej wymianie podań w środku pola. Podobnie jak w październiku, kiedy Klopp debiutował w Premier League podczas meczu na White Hart Lane, tylko jeszcze intensywniej, Dier i Dembele, Henderson i Can, Eriksen i Alli, Lallana i Sturridge rzucali się do pressingu. Wiele strat na własnej połowie – Walkera i Sakho przede wszystkim – było efektem uporczywej walki o odbiór. Po jednej z takich strat – i świetnym podaniu Coutinho – najlepszą w pierwszej połowie okazję do strzelenia bramki miał Sturridge. Czytaj dalej

Liverpool z Manchesterem, czyli szanujmy wspomnienia

Szanujmy wspomnienia? Przecież życie przeszłością nie ma sensu, szczególnie – ale nie tylko – w piłce nożnej. Nie ma sensu powtarzanie, że za moich czasów, panie, to były dopiero mecze Liverpoolu z Manchesterem United. Wspominanie, jak Czerwone Diabły Fergusona zrzucały swoich największych rywali z „pieprzonej grzędy”. Opisywanie, jak Liverpool epoki Stevena Gerrarda próbował opierać się dominacji. Przywoływanie kolejnych klasyków z Old Trafford i Anfield, których nawet za mojej pamięci nie brakowało. Do jasnej cholery, opis meczu rozegranego w Manchesterze 1 października 1995 roku zajął Robowi Smythowi 40 stron ostatniego „Blizzarda”… i może trudno się dziwić, skoro zagrali w nim Schmeichel, Pallister i Bruce, obok nich zaś bracia Neville’owie, Butt i Giggs z „rocznika ’92”, a także Keane i przede wszystkim Cantona, powracający właśnie po wielomiesięcznej dyskwalifikacji, a po drugiej stronie Fowler z Rushem, McManaman, Redknapp i trójka środkowych obrońców, organizowana przez przerażającego Neilla Ruddocka. Życie przeszłością nie ma sensu, ale owszem: rzuciłem właśnie okiem na ten tekst po raz kolejny i zwróciłem uwagę, że w trakcie spotkania sprzed 21 lat Ferguson również przestawił MU na grę trójką obrońców (Gary Neville powędrował do środka), a na boisku pojawił się również David Beckham.

Rzecz w tym, że o dzisiejszym meczu nikt nie napisze czterdziestu stron. Że w jego trakcie – jak podejrzewam – redaktorzy działów sportowych angielskich gazet dzwonili do swoich korespondentów z informacją o zmniejszeniu powierzchni przyznanej im na kolumnie, bo lepiej już napisać, dajmy na to, o kolejnym remisie Valencii Gary’ego Neville’a: tam przynajmniej byłby do opowiedzenia piękny lob Negredo, a i jeszcze jedno wyrównanie w końcówce zasługiwałoby na jakiś zgrabny akapit. Czytaj dalej

Pochettinizm i Kloppologia

A może mamy właśnie do czynienia z najciekawszym sezonem w dziejach Premier League? Tak, wiem, odpowiecie zapewne, że stawiam podobne pytanie średnio raz do roku, ale skoro tak, to dlaczego nie miałbym tego zrobić po raz kolejny? Zważcie zresztą, że powody mamy coraz to nowe i że nawet kandydatów do mistrzostwa kraju namnożyło się w tym sezonie ponad miarę, a wyścig o miejsca w Lidze Mistrzów też zapowiada się na wyjątkowo zacięty. Nawet jeśli po Bożym Narodzeniu odpadnie z niego Leicester, i tak wspominać będziemy z rozmarzeniem rozgrywki, podczas których klub prowadzony przez Claudio Ranieriego (kto traktował go serio po tym, jak trenowana przezeń Grecja przegrała u siebie z Wyspami Owczymi?) nie tylko nie spadł z ligi, ale zdołał namieszać w czołówce, kreując nowe wielkie gwiazdy ligi – Vardy’ego (dziesiąty gol w dziesiątym meczu z rzędu – wyrównał właśnie rekord van Nistelrooya…) czy Mahreza. Nawet jeśli Chelsea zdoła ostatecznie odrobić straty do czołówki, i tak wspominać będziemy z rozmarzeniem rozgrywki, podczas których oglądaliśmy upokorzonego Jose Mourinho. A Manchester City, na zmianę gromiący i gromiony? A Manchester United, na trwałe powrócony już do ligowej czołówki, ale nadal zwyczajnie nudny? Arsenal, nie schodzący poniżej pewnego poziomu, co oznacza arcypiękną w większości przypadków grę (w tym roku dyrygowaną przez znakomitego Ozila), ale i zdumiewające wpadki, których symbolem może być karny Cazorli w sobotnim meczu z WBA? Tottenham, od sierpnia aż do dziś niepokonany w lidze, ze składem wyczyszczonym z przepłacanych gwiazdek (te, które zostały, Dembele i Lamela, w końcu mogą stanowić wzór do naśladowania), pełnym wychowanków i młodzieńców nareszcie nauczonych biegania za piłką i walki o jej odbiór? O Kogutach, po znakomitym zwycięstwie nad West Hamem, można by się właściwie w tym momencie potężnie rozpisać, wspominając na dobre odzyskaną skuteczność Kane’a (ale też jego znakomitą grę bez piłki – porównania z Teddym Sheringhamem dawno już przestały być na wyrost…), odrodzenie Dembele (ta zdolność utrzymania się przy piłce i rozpoczęcia akcji mimo asysty dwóch czy trzech przeciwników…), asysty Eriksena (po odbiorze, a jakże, na połowie rywala) i Sona, kolejną bramkę Alderweirelda po stałym fragmencie gry, świetną grę pod obiema bramkami Rose’a i Walkera, stuprocentową skuteczność wślizgów Diera… Można by się rozpisać o tym, że byli nie tylko szybsi, ale i silniejsi fizycznie (sic!) niż West Ham i w ogóle zastanawiać się nad piękną przyszłością, gdyby nie znana aż za dobrze każdemu kibicowi Tottenhamu obawa, że można w ten sposób zapeszyć. I gdyby nie Liverpool z Jurgenem Kloppem, jednym z najbardziej charyzmatycznych trenerów Europy, który – jeśli wolno sądzić po wczorajszym występie na Etihad Stadium – w błyskawicznym tempie odcisnął swoje piętno na drużynie z Anfield Road. Czytaj dalej

Klopp po raz pierwszy

Nie zobaczyliśmy zwycięstwa, nie zobaczyliśmy bramek, ba: gdyby nie trzy świetne interwencje Mignoleta i blok Sakho zobaczylibyśmy pewnie, jak Jürgen Klopp zaczyna pracę w Anglii od porażki, ale będę się upierał, że widzieliśmy nowy Liverpool. Najpierw w ciągu pierwszych dwudziestu minut meczu, kiedy pressing ze strony gości przynosił oszałamiające rezultaty, a naciskani piłkarze Tottenhamu nie dość, że nie byli w stanie wymienić między sobą kilku podań, to jeszcze gubili się, co rusz źle przyjmując piłkę albo pozwalając jej wyjść na aut. Potem z powodu ustawienia, które przez większość spotkania układało się raczej w 4-3-2-1, niż w 4-2-3-1, gdzie Can i Milner grali po obu stronach Lucasa Leivy, a Coutinho i Lallana operowali za plecami Origiego (i gdzie Sakho wyglądał wreszcie na klasowego stopera). W końcu z powodu pomeczowych statystyk: Liverpool był pierwszą w tym sezonie drużyną, która była w stanie biegać więcej od Tottenhamu, próbując zarówno firmowego dla Kloppa gegenpressingu, jak bardziej tradycyjnego – i równie wysokiego jak w przypadku gospodarzy – pressingu. Nie była to znacząca różnica: o 1,2 km w skali całej drużyny, ale dla porównania wypada powiedzieć, że przewaga Tottenhamu w bieganiu nad rywalami wynosiła dotąd aż 10 kilometrów (z MC), 9,3 km (ze Swansea), 6,9 km (z Crystal Palace) i 6 km (z Evertonem). 116 kilometrów łącznie przebiegniętych przez podopiecznych Jurgena Kloppa to poprawa aż o 10 kilometrów w porównaniu z dotychczasową średnią w sezonie; 614 sprintów to o 140 więcej niż dotychczasowa średnia… Oczywiście: gospodarze po raz pierwszy w tym roku musieli radzić sobie bez Erica Diera, od którego zwykle zaczynały się ich akcje w poprzednich spotkaniach (młody Anglik schodził między stoperów i tam rozpoczynał rozegranie), tutaj jednak dodatkowo utrudniał ich życie niestrudzenie biegający między Vertonghenem i Alderweireldem debiutant Origi (jego wysiłki mogły nawet zakończyć się golem – kiedy podczas zamieszania po rzucie rożnym Milnera trafił w poprzeczkę), ale także Coutinho, Lallana, Milner i Can angażowali się w pressing jeszcze na połowie gospodarzy. Tradycyjnie pracujący najciężej Milner miał 13,1 km, w trakcie których zapisaliśmy mu 82 sprinty. W sumie: trafiła kosa na kamień, także jeśli wspomnieć wszystkie starcia Milnera z Rose’em przy linii bocznej. Czytaj dalej

Dyrygent się znalazł

Wyrafinowany dyrygent, jedynie przebrany za barbarzyńcę – może to jeszcze chciałbym dopowiedzieć do tych paru akapitów, które wrzuciłem przed chwilą na Sport.pl po meczu Borussii z Arsenalem. Tam było głównie o tym, jak poniedziałkowy wywiad Jürgena Kloppa dla „Guardiana”, zawierający porównanie Arsenalu do orkiestry („lubią mieć piłkę, rozgrywać, podawać, ale w sumie brzmi to dość cicho, nieprawdaż?”) i wyznanie, że on sam preferuje heavy metal, zawładnęły medialną narracją. Tu chciałbym jeszcze wyznać, że na metaforę zespołu heavy metalowego kompletnie się nie nabieram. Wszystko, co robią piłkarze Kloppa, jest przecież starannie skomponowane i perefekcyjnie zorkiestrowane. Pressing i czyhanie na kontratak w meczach z Arsenalem tak samo, jak – powiedzmy – ustawienie 3-3-1-3 w meczu z Napoli. Miguel Delaney, w którego dzisiejszym wpisie na blogu ESPNpotwierdziłem wiele swoich intuicji, pisze o doskonałym zrównoważeniu między „reaktywnym” stylem Jose Mourinho, a „proaktywnym” stylem hiszpańsko-katalońskim. I nawet jeśli triumf Arsenalu na Westfalenstadion oraz skomplikowana sytuacja Borussii w grupie Ligi Mistrzów osłabiają nieco moc tej opinii, z pewnością jesteśmy daleko od nieskoordynowanego hałasu.

Zgoda, Jürgen Klopp nie przypomina, jak Arsene Wenger, Philippe’a Herreweghe, wyrafinowanego dyrygenta przybliżającego światu bachowskie arcydzieła. Widziałem jednak przed rokiem podczas festiwalu Misteria Paschalia, jak Stefano Montanari prowadził Accademię Bizantina. Miał, owszem, wojskowe buty, był niezbyt starannie ubrany i zachowywał się jak chuligan, ale z całą pewnością dynamiczny, dziki i nieokiełznany w jego interpretacji utwór był dziełem Antonio Vivaldiego. Klasyka, pozostając klasyką, ma wiele oblicz. Żadne nie jest nudne, mało które bywa ciche. Zobaczcie zresztą sami, jak można ją traktować: