1. Nikt tak nie potrafił w tym sezonie popsuć zabawy, jak West Ham. Mówię, rzecz jasna, nie o kibicach tej drużyny i o ich wczorajszych haniebnych wybrykach przed stadionem. Mówię o piłkarzach. O tym, co zrobili nie tylko Manchesterowi United na pożegnanie Upton Park, ale także w marcu Tottenhamowi (to wtedy nadzieje na dogonienie Leicester zaczęły się nad White Hart Lane rozwiewać) albo Liverpoolowi w styczniu i w lutym (w tym drugim przypadku – w Pucharze Anglii). O tych wszystkich thrillerach z ich udziałem, w zremisowanych meczach z Leicester czy zwłaszcza z Arsenalem, któremu Andy Carroll strzelił trzy bramki. O wojowniczym charakterze Slavena Bilicia, który udzielił się tej drużynie. O klasie Payeta i Lanziniego, przywódczych kompetencjach Noble’a i Reida itd., itp. Wczoraj, ale nie tylko wczoraj, widać było, że im zależy – i że to „zależy” nie działa w sposób paraliżujący. Czytaj dalej
Archiwa tagu: LVG
Dzieciaki van Gaala
We czwartek, kiedy okazało się, że podczas rozgrzewki przed meczem z Midtjylland Anthony Martial złapał kontuzję i jego miejsce w wyjściowej jedenastce zajmuje niejaki Marcus Rashford, dziennikarze piszący o angielskiej piłce zasadniczo robili dwie rzeczy. Ci, którzy nie musieli akurat obsługiwać meczu Manchesteru United w Lidze Europejskiej, umieszczali na Twitterze mniej lub bardziej śmieszne żarty z Louisa van Gaala, który mimo wydania w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy kilkuset milionów funtów, zmuszony jest wystawiać w pierwszym składzie legendarnej do niedawna drużyny jakichś nieopierzonych nastolatków. Ci, którym przyszło pisać o spotkaniu MU z Duńczykami, rozpaczliwie przeszukiwali internet w poszukiwaniu informacji, kto zacz ten Rashford, na wypadek, gdyby przypadkiem miał się okazać tak zwanym jasnym punktem drużyny. Jakież było ich zdziwienie, że o chłopaku nie było ani słowa w Wikipedii, jakaż była ich rozpacz, kiedy okazało się, że strzelił gola, potem kolejnego, a oni (no dobra: a my, bo przecież rzecz dotyczy również niżej podpisanego…) wciąż nie wiedzieli o młodym Angliku absolutnie nic.
Dziś, kiedy Rashford do dwóch goli strzelonych Midtjylland dołożył kolejne dwa, tym razem w meczu z Arsenalem, wiadomo już o nim całkiem sporo – nawet to, że bez bonusów zarabia… 500 funtów na tydzień. I choć oczywiście tej doskonałej serii (dwa mecze, cztery gole i asysta – tyle bramek dla MU strzelił niejaki Falcao) nie zdoła pociągnąć, i choć fanom United natychmiast przypomnieli się Federico Macheda czy nawet Adnan Januzaj, przeciwko Arsenalowi znów wchodzący z ławki, to przecież w popisie Rashforda jest coś, co pozwala uwierzyć, że nie wszystko w manchesterskiej epoce van Gaala było złe. Czytaj dalej
Manchester najgorszego sortu
Różne istnieją sposoby na odreagowanie frustracji. Wykrzyczeć ją głośno byłoby pewnie najzdrowiej, ale wtedy już całkiem zamieniłoby się bloga w poletko wewnętrznej rozprawy z jednym klubem, a tego przecież nie chcemy. Iluż w końcu Czytelników może się interesować perypetiami kibica, który mimo tylu lat doświadczeń wciąż nie może się nauczyć, że Tottenham zawsze będzie Tottenhamem, miłym może i fajnym, ale ostatecznie i tak wywracającym się na prostej drodze – mniej więcej tak, jak dziś podczas meczu z Newcastle…
Ale można również zachować się naprawdę nieładnie: napisać o frustracji innych. Kibiców Manchesteru United na przykład. Tottenham? Wiadomo, kim jest Tottenham, mówił o tym swoim piłkarzom jeszcze sir Alex Fergsuon, cytowany w autobiografii przez Roya Keane’a, ale Manchester United? Drużyna, która samym swoim wyjściem na boisko potrafiła przyprawić rywali o miękkie nogi? Z którą niejeden przeciwnik nie wytrzymywał psychicznej konfrontacji jeszcze wcześniej, po prostu obserwując jej zachowanie w tunelu? Która nawet przegrywając dwoma czy trzema golami potrafiła odrobić straty, niesiona dobiegającym z trybun głośnym „Attack! Attack! Attack!”? Czytaj dalej
Menedżerowie z filozofią
1. Jako jeden z rzeszy tych, którzy zechcieli przed sezonem obstawić, że Chelsea obroni mistrzostwo Anglii, obejrzałem z należytą uwagą jej mecz z Evertonem, a z jeszcze większą: przeczytałem wszystko, co na temat kolejnej porażki piłkarzy Jose Mourinho napisano w niedzielnych gazetach. Obejrzałem, przeczytałem i… dalej nic nie rozumiem. Otóż tak właśnie: obejrzałem, przeczytałem i nie rozumiem, dlaczego maszyna działająca zwykle tak wspaniale, nagle się zacięła. Ivanović, parę miesięcy temu najlepszy obrońca Premier League, ogrywany niemiłosiernie przez kolejnych rywali – tym razem przez Naismitha? Nieskuteczny Diego Costa? Niewidoczny Hazard? Fabregas bez wpływu na grę? Najskuteczniejsza defensywa Anglii, w pięciu meczach dająca sobie strzelić aż dwanaście bramek? Przyznaję: nie mam pojęcia, co się stało tego lata na Stamford Bridge i w Cobham. Teoria o trzecim sezonie Mourinho wciąż wydaje mi się bałamutna: dlaczego niby ktoś, kto przez pierwsze dwa lata radził sobie znakomicie, nagle przestaje dawać radę? Kiedy za pierwszym razem zwalniano go z Chelsea, Mourinho nie miał aż tak słabych wyników jak teraz, podobnie w Realu: tam raczej jego konflikt z całym światem stał się w końcu nie do wytrzymania. Późniejszy start przygotowań do sezonu, którym tłumaczył się kilkanaście dni temu i o którym wspominałem tu poprzednio? No przecież w połowie września, po zamknięciu okienka i pierwszej przerwie na kadrę, drużyna powinna już być rozhulana, a nie notować najgorszy start od czasu sezonu 1986/87. Brak wsparcia na rynku transferowym? A dodanie Pedro i Falcao do mistrzowskiego składu to niby pikuś? Czytaj dalej
Derby Manchesteru: trzy punkty
„Proces” – Louis van Gaal wypowiedział to słowo powoli i z naciskiem. „Proces” – powtórzył po raz drugi. „Mówiłem wam na każdej konferencji prasowej. W kółko i do znudzenia. Może sobie przypominacie. Kiedy piłkarze zaczynają rozumieć, co mają robić na boisku, wszystko idzie znacznie łatwiej. To jest proces, tłumaczyłem to masę razy. Teraz sądzę, że większość piłkarzy wie, co ma robić”.
Proces to dobre słowo. Zakłada, że pewne rzeczy potrzebują czasu (choć w przypadku Manchesteru United, po zatrudnieniu supertrenera i zainwestowaniu ogromnych pieniędzy w superpiłkarzy, można było pewnie oczekiwać, że sprawy potoczą się szybciej – przełamanie nastąpiło dopiero przed miesiącem, podczas meczu z Tottenhamem). Zakłada też, że nigdy nie można sobie pozwolić na zatrzymanie – wtedy bowiem, w sposób nieunikniony zaczyna się kryzys. Opowieść o kończącym się powoli sezonie Manchesteru City będzie, obawiam się, opowieścią o zatrzymaniu. Spróbujmy dzisiejsze derby podsumować w trzech punktach. Czytaj dalej
Gerrard, Mata i splendid isolation
No i teraz powiedzcie sami, mając w pamięci trwającą przez ostatnie dni debatę o nieobecności przedstawicieli Premier League w najlepszej ósemce Ligi Mistrzów: na co im jeszcze Liga Mistrzów, kiedy dostają na co dzień taki produkt? Po co się męczyć, zagłębiać w taktyczne niuanse, zastanawiać nad zneutralizowaniem Messiego czy Ibrahimovicia, skoro nawet bez wpływów z UEFA można zarabiać gruby szmal oferując światu naprawdę przednie widowiska? Nie lepiej dalej kultywować ideę splendid isolation?
No bo zważcie: „You’ll never walk alone” na kilkadziesiąt tysięcy gardeł. Dzikie tempo. Faule. Genialne, tnące obronę podanie Herrery, świetne przyjęcie i jeszcze lepszy strzał Maty (a przy okazji: dobrą decyzję Mike’a Mullarkeya, asystenta sędziego Atkinsona, który zauważył, że nie może być mowy o spalonym, skoro kilkadziesiąt metrów dalej linii nie upilnował Skrtel – warto takie rzeczy podkreślać w czasach, gdy sędziowie wyrzucają z boiska nie tego piłkarza, co powinni). Szekspirowski wręcz potencjał narracyjny, związany z wyjściem na swój ostatni w życiu bój z Manchesterem United Stevena Gerrarda i jego długim marszem do tunelu po czerwonej kartce, otrzymanej zaledwie 38 sekund po tym, jak zmienił Lallanę. Kapitalną drugą bramkę Maty – i znowuż potencjał narracyjny, wynikający z faktu, że bohaterem meczu dla fanów United najważniejszego w sezonie obok derbów z „hałaśliwym sąsiadem” był piłkarz, który być może wcale by w nim nie wystąpił, gdyby van Persie był zdrowy, a di Maria w lepszej formie. Fakt, że grający w dziesiątkę Liverpool strzelił bramkę kontaktową i do końca walczył o wyrównanie. Rzut karny, niewykorzystany przez Rooneya. Awanturę Skrtel-de Gea. Emocje, kontrowersje, krew uderzającą do głowy, skrócony oddech i, jak by powiedział klasyk, zapięte pasy. Jacy jeszcze nudziarze chcieliby to zrozumieć? Czytaj dalej
Manchesteru United świat uporządkowany
Przynajmniej przed jednym ustrzegła mnie Opatrzność: zajęty pomocą przy odrabianiu zadań, ze szczególnym uwzględnieniem pewnego eksperymentu chemicznego, w którym istotną rolę odgrywały jodyna, witamina c, mąka ziemniaczana i woda utleniona, nie zdążyłem napisać tekstu przedmeczowego. Na całe szczęście, bo gdybym to zrobił, czytalibyście w nim, że właśnie tego dnia Manchester United wydaje się do pokonania. Że nieprzypadkowo najlepsi analitycy zajmujący się regularnie Premier League usiłują dociec, czy Louis van Gaal ma jeszcze jakąś generalną koncepcję, czy dawno ją porzucił, żonglując ustawieniami z równą intensywnością co personelem, w którym nie mogą odnaleźć się zawodnicy tej klasy, co di Maria, Falcao i – wyjąwszy dzisiejszy mecz – Mata, a coraz więcej zależy od długich piłek na głowę niepasującego początkowo van Gaalowi Fellainiego. Że nawet dyskusja pod moim poprzednim wpisem pokazuje, iż nastroje wśród fanów MU dalekie są od zachwytu – mimo generalnie dobrej passy w lidze w 2015 r. i mimo związanej z nią minimalnej straty do wicelidera. Że, last but not least, Tottenham ostatnio tu nie przegrywał, ba: z Old Trafford punkty wywozili zarówno Andre Villas-Boas, jak Tim Sherwood.
Jak widać, czekałem na ten mecz z optymizmem, w którym utwierdziłem się jeszcze w ciągu pierwszych kilku minut, kiedy Tottenham zaczął grać wysokim pressingiem, a przyciskany Phil Jones zagrał do de Gei na tyle nieprecyzyjnie, że bramkarz MU z obawy przed golem samobójczym wybił piłkę na róg. Róg, dodajmy, po którym w polu karnym gospodarzy miało miejsce zamieszanie, Kane minął się z piłką, a Chadli się nie połapał i nie wykorzystał dobrej sytuacji – kolejna taka miała się nadarzyć dopiero 85 minut później, kiedy Kane strzelał z ostrego kąta w krótki róg i był to, pożal się Boże, jedyny celny strzał gości w całym meczu. Czytaj dalej
Canossa van Gaala
To miał być drugi debiut Wojciecha Szczęsnego – i znów na Old Trafford. Jasne: po feralnym meczu z Southamptonem i przesunięciu na ławkę polski bramkarz pojawiał się jeszcze na boisku, ale nie przeciwko tak mocnemu rywalowi i nie w meczu o taką stawkę. Ogromna szansa na wykazanie się, wielkie nadzieje, a w efekcie… rozczarowanie, bo w trakcie prawie stu minut gry zmiennik Ospiny nie miał w zasadzie nic do roboty, poza kilkoma rutynowymi interwencjami przy strzałach z dystansu. Uderzenia Rooneya zatrzymać nie mógł, Anglik miał zresztą mnóstwo miejsca między Koscielnym a Mertesackerem (a równie wiele miejsca miał, nie pierwszy raz w tym meczu, podający do kapitana MU di Maria).
Może więc mieć Polak pretensje do rywali, że nie dali mu się wykazać: że choć przez większą część meczu mieli ogromną przewagę w posiadaniu piłki, to ich akcje toczyły się na jałowym biegu, wokół leitmotivu, jakim była próba dogrania piłki na głowę ustawionego za Rooneyem Fellainiego. Po meczu z Monaco postanowiłem sobie nie komplementować pochopnie Arsenalu – dziś dotrzymanie postanowienia przychodzi mi o tyle łatwo, że mogę skoncentrować się na krytykowaniu Manchesteru United. Czytaj dalej
Jose, nauczyciel Brendana i uczeń Louisa
1. Najprzyjemniej pisze się o Chelsea. Póki trenuje ją Jose Mourinho, tematów nigdy nie zabraknie. A to powie coś o konspiracji. A to powie, że nie powie. A to powie coś po długiej chwili milczenia, malowniczo oparty o ściankę z logami sponsorów. A to w końcu rzeczywiście nic nie powie, bo nie przyjdzie na konferencję prasową, gdyż w związku z tym, co powiedział przedtem, ma kłopoty z ligową władzą.
Nie nabijam się bynajmniej. Jestem wdzięczny za nieustanne dostarczanie tematów, a równocześnie podziwiam, bo jest za co. Gra Mourinho z mediami to jeden z elementów jego trenerskiego warsztatu – i ze świecą szukać szkoleniowca, który potrafiłby się nim posługiwać równie skutecznie. A przy tym nie jest to przecież element najważniejszy – wczoraj np. jego podopieczni zaimponowali automatyzmem zachowania porównywalnym, bo ja wiem, z bokserem cierpliwie czyhającym za gardą na zadanie morderczego ciosu. Ktoś ten automatyzm pomógł im wypracować. Czytaj dalej
Połowa MU, połowa Tottenhamu
„W drugiej połowie nie chodziło o futbol – chodziło o przetrwanie”, powiedział Louis van Gaal po meczu Tottenham-MU i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że zdanie to opisywało nie tylko drugą połowę spotkania z White Hart Lane, ale całą w gruncie rzeczy kolejkę, rozegraną zaledwie dwie doby po poprzedniej i pełną nieoczekiwanych wyników, z których najbardziej zdumiewający był oczywiście remis Manchesteru City na własnym boisku z Burnley. „Jest naukowo dowiedzione, że pełna regeneracja w okresie 48 godzin jest niemożliwa” – kontynuował Holender, przypominając, że FIFA i UEFA wykluczają możliwość grania co dwa dni, choć z drugiej strony to przecież jego decyzją było wystawienie dokładnie tej samej wyjściowej jedenastki po upływie zaledwie 43 godzin od zakończenia poprzedniego meczu (w historii MU zdarzyło się to po raz pierwszy od października 2012 – przez 85 kolejek kolejni menedżerowie Czerwonych Diabłów nie wahali się rotować składem). Dla porównania: Mauricio Pochettino wymienił aż czterech piłkarzy, a piąty, Benjamin Stambouli, grał w meczu z Leicester tylko jedną połowę – nic dziwnego, że z każdą minutą drugiej połowy przewaga Tottenhamu stawała się coraz wyraźniejsza; gospodarze po prostu byli w stanie biegać, gdy goście już tylko człapali.
Co nie zmienia faktu, że po pierwszych 45 minutach Manchester United mógł prowadzić nawet pięcioma bramkami: gospodarzy ratowały słupek, poprzeczka, minimalny spalony, a przede wszystkim doskonały Hugo Lloris, broniący strzały Younga, Falcao czy Rooneya oraz powstrzymujący będącego już sam na sam z nim van Persiego (załączony obrazek to wszystkie uderzenia MU z pierwszej połowy). Chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że na tle wymagającego bądź co bądź rywala było to najlepsze 45 minut MU, jakie oglądałem w tym sezonie. Działało wszystko: trójka obrońców (jeszcze) nie popełniała błędów, Valencia i Young jako cofnięci skrzydłowi siali spustoszenie po obu stronach boiska, w środku Carrick ograniczał przestrzeń Eriksenowi, a Mata z Rooneyem dosłownie sterroryzowali Stamboulego i Masona. Wszystko, co działo się w środkowej strefie MU, było przedniej marki: rozciągające grę podania Maty i rajdy w poszukiwaniu przestrzeni między polami karnymi Rooneya, podania do napastników i ich zdolność do uwalniania się spod krycia Vertonghena czy Fazio – zabrakło jedynie goli.
Jako się rzekło jednak w drugiej połowie Tottenham zdołał przejąć kontrolę nad meczem – i tu z kolei należałoby może mówić o najlepszych 45 minutach gospodarzy w tym sezonie na tle wymagającego bądź co bądź rywala. O założonym wyżej pressingu, kolejnych odbiorach na połowie MU, a po przejściu gości na ustawienie 4-4-2 – już totalnej dominacji podopiecznych Mauricio Pochettino; gdyby Ryan Mason wykorzystał doskonałe podanie Kane’a albo gdyby Eriksen zdołał przyjąć długą piłkę za plecami obrońców MU (ewentualnie gdyby sędzia podyktował karnego za to, jak Rooney sprowadził Kane’a do parteru przy jednym z rzutów rożnych), odwrócenie ról mogło być całkowite.
Warto w tym kontekście wspomnieć o przygotowaniu fizycznym piłkarzy Tottenhamu. Mecz z MU był już ich trzydziestym spotkaniem w tym sezonie: 19 razy grali w Premier League, 3 razy w Pucharze Ligi i 8 razy w Lidze Europy, co wiązało się z podróżami do Grecji, Turcji, Serbii czy na Cypr. Dla porównania – goście mają za sobą dopiero 20 meczów (19 w Premier League i jeden w Pucharze Ligi); dziesięć spotkań mniej, średnio o dwa miesięcznie, a jaka różnica w świeżości… Nie wiem, oczywiście, czy podopieczni Pochettino nie spuchną w kwietniu, jak to zdarzało się w przeszłości drużynom mentora trenera Tottenhamu, Marcelo Bielsy – na razie jednak w każdym meczu biegają dużo więcej od rywali, a najlepszym symbolem ich, by użyć ulubionego słowa argentyńskiego trenera, „filozofii”, może być Harry Kane, nieustannie zbiegający do boków w oczekiwaniu na podania, próbujący rozpoczynać pressing na bramkarzu i obrońcach rywala, ale także świetnie podający kolegom (trzy wykreowane sytuacje; zobaczcie obrazek). Na puentę powiedzmy zatem, że Tottenhamowi do końca chodziło o futbol; kwestia przetrwania stanie na porządku dziennym w Nowy Rok podczas meczu z Chelsea.