Archiwa tagu: Mourinho

To była Chelsea

Upierałem się przed sezonem, że Chelsea pod Jose Mourinho powinna zostać mistrzem Anglii już w tym sezonie i mimo czarów, odprawianych coraz częściej przez Manchester City, i mimo imponującej wciąż regularności Arsenalu (z Newcastle zdołali wygrać bez Ozila i Ramseya…), zamierzam upierać się nadal. Niby jej obrońcom ciągle zdarza się popełniać błędy, niby jej napastnicy rzadko strzelają bramki, niby podczas wyjazdowych meczów z najgroźniejszymi rywalami grają na asekuranckie 0:0, niby wiele jej spotkań kończy się zwycięstwami wymęczonymi, z jednobramkową przewagą, ale zważywszy na szerokość składu (genialny w poprzednich sezonach Mata wciąż na ławce…), idealną proporcję rutyny i młodości, głodu wygrywania i wiedzy, jak to się robi, a także ze względu na skalę niekwestionowanych kompetencji trenera, niewygranie ligi w maju 2014 uznam za porażkę. Zwiększająca się z każdym tygodniem ostrość języka Jose Mourinho zdaje się mówić, że i on poczuł krew rywali…

Składając sobie i Wam życzenia świąteczne wspomniałem o trenerze Chelsea w kontekście klasy podejmowanych przezeń polemik, a ten i ów z uczestników blogowej dyskusji poczuł się tym dotknięty. Chcę więc przypomnieć, że po meczu z Arsenalem Mourinho mówił o „płaczących” obcokrajowcach, a dziś także strzelał z podobnych armat (zawsze trafiających do przekonania angielskich mediów), mówiąc o swoim poczuciu odpowiedzialności za brytyjskie cnoty i niechęci, jaką żywi do symulantów. Do tej ostatniej kategorii zaliczył rzecz jasna Luisa Suareza, który po wejściu Eto’o padał na murawę „jakby go ktoś zastrzelił” albo jakby uprawiał „akrobatyczne skoki do wody”.

Powiedzmy więc od razu, że faul na Urugwajczyku był ewidentny, a niepodyktowania jedenastki nie sposób usprawiedliwiać tym, że akcja wychodziła już z pola karnego i nie było bezpośredniego zagrożenia bramki (serio: spotkałem takie wpisy na Twitterze, i to pochodzące od wybitnych skądinąd dziennikarzy). Powiedzmy też, że Eto’o mógł wylecieć już w pierwszej połowie za ostre wejście w Hendersona, a w drugiej połowie czerwone kartki mogli obejrzeć zarówno faulujący Lucasa Oscar, jak samemu wymierzający sprawiedliwość Oscarowi Lucas. Jakimikolwiek kaskadami słów próbowałby to przykryć Jose Mourinho, decyzje Howarda Webba pomogły jego drużynie.

A przecież po zwycięstwie nad Liverpoolem mógłby po prostu chwalić swoich piłkarzy. Tak dobrze grającej Chelsea jak dziś w pierwszej połowie jeszcze w tym sezonie nie oglądaliśmy: właściwie to niewiarygodne, że w takim momencie roku, w samym środku świątecznej zgęstki spotkań, stać ją było na taką intensywność walki o piłkę. Druga linia Liverpoolu, niedawno masakrująca Tottenham i walcząca jak równa z równą z Manchesterem City, praktycznie nie istniała w zderzeniu z pressingiem, w którym pracowali nie tylko Lampard i Luiz, ale także świetny dziś Willian i tradycyjnie świetny Oscar (zobaczcie, ile piłek odebrali). Nawet Eto’o tym wejściem w Hendersona pokazał, że próba odbioru i uprzykrzenia życia rywalowi była zadaniem wszystkich członków drużyny; zadaniem, z którego świetnie się wywiązali. Suarez prawie nie otrzymywał podań, a jeśli już, to z dala od bramki i bez szans na rozpędzenie się, podobnie odcinani i osaczani byli Sterling i Coutinho. Obrazek, ilustrujący przejęcia piłki w wykonaniu zawodników Chelsea, zdaje się przedstawiać mur, ustawiony jeszcze na połowie rywala. Charakterystyczne, że po szybkim objęciu prowadzenia Liverpool nie był w stanie spokojnie rozgrywać piłki, czyhając na okazję do kontry. Bramka wyrównująca była może dziełem przypadku – Hazard doskoczył do piłki odbitej od Sakho, ale też: nikt z pomocników gości za Belgiem nie nadążył. Gol numer dwa to już piękna zespołowa akcja z udziałem Luiza, Azplicuety i Oscara, nawet jeśli można dyskutować, czy Mignoletowi nie zabrakło siły w rękach, by wypchnąć na róg uderzenie Eto’o.

Po przerwie Liverpool wrócił do gry, ale do wyrównania nie doszło: Chelsea broniła się umiejętnie (te wszystkie rzuty wolne, zdobywane w końcówce daleko na połowie Liverpoolu…) i miała większe możliwości manewru przy wykruszających się z powodu kontuzji zawodnikach (nie żebym chciał w tym momencie otwierać kolejną jałową dyskusję na temat konieczności przerwy zimowej w Premier League, ale policzcie, ilu piłkarzy z drużyn, którym kibicujecie, kontuzjowało się właśnie w ciągu ostatnich kilkunastu dni…). Lampard zmieniony przez Mikela, Ivanović przez Cole’a, Eto’o przez Torresa – wszystko to brzmi dużo lepiej, niż wymiana Allena na młodego Brada Smitha z Australii…

Wiele słów wypowiedziano w ostatnich miesiącach o bajecznym Arsenalu i bajecznym MC, sporo napisano także o przełomowym sezonie Liverpoolu i głęboko rozczarowującym Tottenhamu i MU (zabawne, że drużyny z Old Trafford i White Hart Lane dzielą w tabeli zaledwie dwa punkty do piłkarzy z Anfield Road…). Gra Chelsea do zachwytów nie skłaniała, o przełomie mówić nie pozwalała, choć oczywiście o głębokim rozczarowaniu nie mogło być mowy. Po prostu: Jose Mourinho robił swoje i jestem dziwnie spokojny, że będzie robił swoje do maja.

Koniec miesiąca miodowego

Za Rafy Beniteza wyglądało to lepiej. Głęboko heretyckie zdanie, ale trudno go nie wygłosić po świadkowaniu, nie pierwszy już raz w tym sezonie, męczarniom Chelsea. Równocześnie trudno nie uznawać wszelkich narzucających się wniosków za przedwczesne. Że dwie porażki z rzędu, a wcześniej remisy? Że Mata wciąż na ławce lub z ławki? Że żaden z napastników nie przekonuje, a ten, który ewentualnie mógłby przekonać – został oddany do Evertonu? Że kiedy trzeba płynnie rozgrywać akcję, idzie to zaskakująco źle, jeśli zsumować kreatywność zawodników tej klasy, co Hazard, Oscar czy Willian?

Angielska prasa bywa w takich sytuacjach bezlitosna: zaczyna wyliczanie, kiedy to mianowicie ostatni raz tak słabo wystartowali, porównuje wczorajszą porażkę do ostatniego meczu Chelsea pod Mourinho przed TAMTYM zwolnieniem z pracy, przypomina, że kiedy gospodarze poprzedni raz przegrali u siebie w fazie grupowej Ligi Mistrzów, to Wyjątkowy był jeszcze szkoleniowcem Porto, zauważa sporadyczne gwizdy i buczenia, a w końcu wytyka menedżerowi, że przy całej narracji o „jajkach, które musi wysiadywać”, średnia wieku drużyny wynosiła w tym meczu prawie 28 lat. Oczywiście Mourinho jest wystarczająco szczwany, żeby nie ulec presji, zwłaszcza że zwycięstwo w zbliżającym się meczu z Fulham wydaje się formalnością. Ma również (początek meczu w wykonaniu Williana, ruch bez piłki Eto’o, a zwłaszcza kolejne świetne spotkanie Oscara) powody do zadowolenia. Gdyby tylko raz na zawsze zdołał nam wytłumaczyć, dlaczego najwybitniejszego zawodnika Chelsea Przed Jego Ery, Juana Matę, niewątpliwie najlepszego z grających „między liniami” (co wczoraj okazało się kluczem do sukcesu), uporczywie traktuje jako rezerwowego…

Każdy, kto widział męczarnie Tottenhamu z FC Basel w ubiegłym sezonie Ligi Europejskiej, i kto pamiętał, jakie warunki Szwajcarzy postawili Chelsea w półfinale tamtych rozgrywek, nie powinien być zdziwiony, że podopiecznym Mourinho grało się wczoraj trudno. Z moich fiszek wynika, że Strellerem, Salahem i Stockerem zachwycałem się już w kwietniu, zwłaszcza pierwszej dwójce wróżąc nieodległą przyszłość w Premier League. Teraz dodałbym pewnie zdanie, że w zimowym okienku transferowym niechybnie ktoś się zgłosi po Salaha – dodałbym, gdyby nie przeczucie, że wiosną jego drużyna może jeszcze grać w Lidze Mistrzów. Zaiste: Chelsea nie trafiła na łatwych rywali, a trener Yakim adaptował się do zmieniających warunków (głęboko heretyckie zdanie numer dwa) szybciej niż Jose Mourinho. Początkowo przynajmniej na skrzydłach gospodarze znajdowali nieco miejsca na rozegranie – to wtedy Willian raz czy drugi zamieszał Behrangiem Safarim, później jednak skończyło się i to. W dodatku nie sposób powiedzieć, że goście „zaparkowali autobus” przed własnym polem karnym: owszem było gęsto, ale natychmiast kiedy Stocker zdołał odebrać piłkę któremuś z rywali błyskawicznie adresował ją do Salaha, a ten jeszcze szybciej przenosił akcję w okolice pola karnego Chelsea. Był taki moment, we względnie wczesnej fazie meczu, gdy rozpędzony skrzydłowy z Egiptu założył siatkę trzem kolejnym piłkarzom gospodarzy i dopiero ten trzeci musiał ratować się faulem.

Gospodarze znaleźli właściwy rytm tylko na kilka minut po przerwie. W większości przypadków kiedy udawało im się odebrać piłkę Szwajcarom, zamiast spodziewanego podkręcenia tempa, szybkiego znalezienia podaniem Hazarda czy Williana, a potem wykorzystania inteligentnych ruchów bez piłki Samuela Eto’o, wszystko zaczynało buksować – po części z powodu kłopotów van Ginkela z przyjęciem piłki. Piłkarze Basel – przyznajmy to – byli jednak zbyt cwani, żeby samemu atakować dużą liczbą zawodników i odsłonić z tyłu więcej wolnej przestrzeni. Oscar owszem, dwoił się i troił, żeby jakoś ją wytworzyć, ale kiedy zdobył wreszcie gola, był to zaledwie pierwszy celny strzał na bramkę Sommera. Prowadzenie objęte w idealnym momencie, na puentę niesatysfakcjonującej pierwszej połowy, nie wystarczyło jednak do zbudowania czegokolwiek w drugich 45 minutach. Bazylea w tym czasie cierpliwie grała swoje, aż w końcu udało jej się przeprowadzić zdecydowanie najładniejszą akcję meczu, zakończoną golem Salaha (w niewiele brzydszej próbie z pierwszej połowy strzał Egipcjanina udało się jeszcze zablokować). Druga bramka dla gości, z punktu widzenia perfekcyjnie przygotowującego sesje treningowe Jose Mourinho była kompromitująca: niepilnowany krótki słupek, odpuszczone krycie przy rzucie rożnym w strefie, za którą odpowiadali Cahill i Demba Ba –  to nie tak miało wyglądać.

Cokolwiek sądzić o Benitezie, chyba nigdy podczas pobytu w Chelsea nie mówił o swojej drużynie, że brakuje jej dojrzałości i osobowości. Cokolwiek sądzić o mnie, nie zamierzam jednak dołączać do tych, którzy produkują teraz kaskady dowcipów na temat „jajek Mourinho”. Oczywiście jak na standardy Wengera, a ostatnio też Villas-Boasa, trener Chelsea wystawił drużynę wyjątkowo dojrzałą, poza van Ginkelem wszyscy jej członkowie zdążyli już zdobyć doświadczenie w meczach Champions League, o wygrywaniu tych rozgrywek nie wspominając. Z drugiej strony: to dopiero pierwszy mecz w Lidze Mistrzów, Eto’o zacznie w końcu strzelać, a Mourinho dobierze mu najlepszych partnerów. Owszem, skończył się miesiąc miodowy, ale – jak niektórzy z nas wiedzą – koniec miesiąca miodowego nie oznacza rozpadu małżeństwa.

Trzy debiuty i jeden wzlot

Zacznijmy od lidera. Z przyjemnością oddając Özilowi, co Özilowe: zachwycając się przyjęciem piłki, poprzedzającym asystę przy golu Giroud, podziwiając prostopadłe podanie do Walcotta, tnące linię obrony Sunderlandu jak nożyczki papier, zliczając statystyki (trzy wykreowane szanse, 34 celne z 38 podań w okolicy pola karnego gospodarzy), zauważę jednak, że kilku problemów Arsenalu ten megatransfer nie rozwiązał. Wyliczę je szybciutko, zanim przeniosę zachwyty na innego gracza Kanonierów i dołączę do rytualnego narzekania na sędziowanie w Premier League.

Po pierwsze, defensywa; wciąż niepewna, wciąż faulująca (także w polu karnym – Kościelny już po raz drugi w tym sezonie…), a przede wszystkim pozbawiona asekuracji. Nawet Flamini za rzadko, jak na mój gust, oglądał się za plecy, a w sytuacji, która powinna była skończyć się albo golem dla Sunderlandu, albo czerwoną kartką dla Sagni, truchtał gdzieś 20 metrów za akcją. Po drugie, napastnik/napastnicy; kontuzja Giroud w końcówce i nieskuteczność Walcotta w pierwszej połowie podniosły pewnie ciśnienie niejednemu kibicowi Kanonierów, i tak zmartwionemu nieobecnością Cazorli, która otwiera temat trzeci: konieczności wzmocnień departamentu medycznego Arsenalu. Lista kontuzjowanych w tym klubie, nie tylko przecież w obecnym sezonie, jest ponadprzeciętnie długa: oprócz Cazorli brakuje Podolskiego, Artety, Diaby’ego, Oxlade-Chamberlaina i Rosicky’ego; na miejscu Davida Beckhama zastanawiałbym się, czy powinien powierzać początki kariery piłkarskiej syna akurat temu klubowi.

Zostawmy jednak wątpliwości: Kanonierzy prowadzą w tabeli i mają w drużynie nie tylko najlepszego na Wyspach Niemca, ale także najlepszego Walijczyka. Postęp, jaki zrobił w ciągu ostatniego roku 22-letni zaledwie Aaron Ramsey jest przecież jakoś porównywalny ze skokiem, jakiego dokonał Gareth Bale. Pewność siebie młodego zawodnika, technika, z jaką wczoraj zdobywał gole (w tym sezonie ma ich już pięć w sześciu meczach!), najwyższa liczba podań w meczu (81 celnych z 88), aż siedem wślizgów – wszystko to jest przecież elementem dłuższego ciągu świetnych występów Ramseya, obejmującego także sierpniowy mecz z Fulham (choć wówczas on także ocierał się o czerwoną kartkę). Podkreślmy to, bo np. dobry mecz Wilshere’a niektórzy przypisywali zbawiennemu wpływowi nowego partnera w pomocy (coś podobnego miał wywołać w Sigurdssonie Eriksen) – Aaron Ramsey grał wybornie jeszcze przed przeprowadzką Özila z Madrytu do Londynu.

Sędziego Atkinsona nie usprawiedliwia nic. O niezastosowaniu przywileju korzyści, które bulwersuje mnie bardziej niż niewyrzucenie Sagni, bo powiązane jest z brakiem refleksu i zabija ducha gry, nie chce mi się rozpisywać. Na szczęście mamy do czynienia z przypadkiem odosobnionym: przykładów udanego powstrzymywania się od sięgnięcia po gwizdek jest w Anglii całkiem sporo, mecze toczą się płynnie, a arbitrzy (wczoraj np. Howard Webb i Lee Mason) potrafią karać za przewinienia po rozegraniu całej akcji. Ale myślę sobie, że Arsenal wygrałby i tak: Paolo di Canio wystawiając dwójkę środkowych pomocników przeciwko Kanonierom, zrobił to samo, co przed trzema tygodniami Martin Jol: położył głowę pod topór. Nawet wynik był ten sam.

W tabeli Arsenal wyprzedza Tottenham, więc w drugiej kolejności wypada się zająć meczem tej drużyny, a właściwie debiutującym na White Hart Lane Christianem Eriksenem. Na poziomie statystyk młody Duńczyk wypadł dokładnie jak Özil: wykreował kolegom trzy okazje, zaliczył asystę i „przedostatnie podanie” do Paulinho, który sprezentował Sigurdssonowi możliwość strzelenia drugiej bramki (przy pierwszej cmokaliśmy po podaniu Eriksena: idealnie w tempo, a przecież intuicyjnym, bo nowa gwiazda Tottenhamu nawet nie podniosła głowy, żeby sprawdzić, gdzie znajduje się Islandczyk). Pal jednak licho statystyki, i tak miażdżące na korzyść Tottenhamu (69 proc. posiadania piłki, 568 podań przy zaledwie 192 Norwich, 23 strzały…) – podobne były w gruncie rzeczy w meczach z Crystal Palace i Swansea, kiedy piłkarze Villas-Boasa dominowali fizycznie, imponowali pressingiem jeszcze na połowie rywala i wielokrotnie (ścinający z prawej Andros Townsend) strzelali zza pola karnego. Różnica, jaką zrobił Eriksen, polega na tym, że w drużynie pojawił się znów zawodnik z niezwykłą swobodą odnajdujący się między liniami obrony i ataku rywali, niemal od niechcenia odgrywający piłkę kolegom już w okolicy szesnastego metra: o ile w poprzednich spotkaniach piłkarze Spurs rzadko wchodzili w pole karne, albo biegał tam jedynie osamotniony Soldado, teraz pojawiało się ich co najmniej kilku. Najbardziej skorzystał, oczywiście, Sigurdsson…

To już nie jest – jak pisze np. Miguel Delaney – Tottenham z poprzedniego sezonu: reaktywny, czyhający na kontratak, podczas którego jakże często rozstrzygały szybkość i siła uderzeń Garetha Bale’a. To już nie jest tak, jak na początku tego sezonu: z przewagą, ale bez pomysłu na rozstrzygający cios. To jest Tottenham, w którym pojawił się piłkarz zdolny do gry jako klasyczna „dziesiątka”, umiejący znaleźć lukę nawet gdy rywale bronią się w ośmiu na trzydziestu metrach. Oczywiście za chwilę przyjdą przeciwnicy bardziej wymagający – Chelsea i Liverpool, z drugiej strony jednak Eriksen czy Lamela są dopiero po dwóch sesjach treningowych z nowymi kolegami. Zwróćcie również uwagę: w Tottenhamie lista nieobecnych też jest niemała (Capoue, Lennon, Chadli kontuzjowani, Adebayor dochodzi do siebie po rodzinnej tragedii, Chiriches nie ma jeszcze pozwolenia na pracę, Kaboul i Sandro ostrożnie wracają do drużyny po wielomiesięcznej przerwie), a i tak Lamela może zaczynać mecz na ławce, Defoe zaś – pozostać w rezerwie do ostatniego gwizdka. Jeśli o miejscu na finiszu zadecyduje szerokość kadry, tym razem Villas-Boas nie będzie mógł narzekać.

Temat zgrywania się nowych zawodników ze starymi z pewnością mogliby podnosić również Roberto Martinez i Jose Mourinho. W przypadku tego pierwszego mówimy zresztą nie tylko o zgrywaniu się zawodników, ale o „drastycznej” (cytuję samych piłkarzy!) zmianie stylu gry drużyny w porównaniu z poprzednim szkoleniowcem. Wczoraj nie było tego widać, bo broniący prowadzenia gospodarze w drugiej połowie zdecydowanie oddali inicjatywę gościom, ale Everton Martineza przewodzi w ligowym rankingu, jeśli idzie o posiadanie piłki. Drużyna z Goodison Park konstruuje ataki cierpliwie, nawet jeżeli Rossa Barkleya ponosi kawaleryjska fantazja i z młodzieńczym zapałem niepotrzebnie wplątuje się w drybling (w sumie próbował iść na indywidualny przebój aż dziewięć razy, z czego siedem razy skutecznie), kiedy wystarczyłoby podanie. O młodym Angliku od początku sezonu w samobiczującym się, jeśli idzie o ocenę gry reprezentacji, kraju pisze się bodaj najczęściej – ale moją uwagę podczas spotkania z Chelsea zwrócił Anglik stary: Gareth Barry. Od samego początku, kiedy wracał w pole karne za Matą, dając obrońcom dodatkową asekurację, przez kluczowy moment, w ktorym zablokował strzał Eto’o po wpadce Howarda i wyłożeniu piłki przez Schürrlego (Barry pilnował Kameruńczyka, zanim jeszcze Howard popełnił błąd!), aż po końcówkę, kiedy spokojnie dyktując tempo podań, przyczynił się do wybijania Chelsea z uderzenia, wspierany przez Osmana defensywny pomocnik Evertonu pracował na tytuł piłkarza meczu, jeśli nie tygodnia. Tak: to nie Özil, nie Eriksen, nie Eto’o czy Fellaini, ale niechciany w MC Gareth Barry stał się najjaśniejszą gwiazdą pierwszej kolejki po zamknięciu okienka transferowego.

Wyjątkowość Jose Mourinho ucierpiała nieco z jego pierwszą w historii porażką na Goodison Park, przyznajmy jednak: Chelsea nie była gorsza od gospodarzy, a okazji do strzelenia bramki miała co niemiara. Goście niby bronili się głęboko, zapraszając bocznych obrońców gospodarzy na swoją połowę i czyhając na okazję do zagrania za ich plecy, ale szybko przejęli inicjatywę także w środku. Owszem, zawodnicy Evertonu neutralizowali Edena Hazarda, podwajając w kryciu, jak za czasów Phila Neville’a robili z Bale’em, owszem Barkley szarpał, a Mirallas błyszczał, ale na nic by to się zdało, gdyby Eto’o, Schürrle, Torres w końcówce czy Ivanović przy stałych fragmentach mieli lepiej ustawione celowniki. „Jeśli nie strzelisz, nie możesz wygrać” – Mourinho wygłosił po meczu głęboką prawdę o charakterze ogólnoludzkim. – „Artystyczny futbol bez goli nic nie znaczy. Lepiej wygrać nic nie grając, ale strzelając choć jednego gola”. Pytanie, czy czegoś podobnego nie powiedział w przerwie piłkarzom, bo w drugiej połowie „artystyczny futbol” zastąpiły prostsze środki – dośrodkowania w kierunku Eto’o, z którymi zresztą Distin z Jagielką radzili sobie dużo łatwiej. Determinacja, z jaką gospodarze bronili prowadzenia, była znakiem firmowym drużyny Davida Moyesa – fajnie, że ten duch nie wyparował…

Przy okazji bramki Evertonu zauważmy jednak trend znajdujący potwierdzenie także w Europie: najlepsze drużyny kontynentu wcale nie mają najlepszej obrony. Co jednak otwiera temat zupełnie osobny, może w tygodniu, gdy zagra Liga Mistrzów…

Za wcześnie na klasyk

Wrócił na dobre: José Mário dos Santos Félix Mourinho, jakiego znamy jak zły szeląg, rozgrywający swe boje tyleż na boisku, co poza nim. Po skrytykowaniu stylu Aston Villi i wyznaczeniu Tottenhamowi miejsca w szeregu nie tyle nawet przez podkupienie Williana, co przez późniejszy komentarz o konieczności robienia badań medycznych przed nagłaśnianiem transferu, uderzył w Manchester United. Uderzył – powiedzmy to od razu – celnie; ten typ tak ma, że często uderza celnie. „Dlaczego kibice na Old Trafford mieliby odnosić się do mnie wrogo?” – pytał teatralnie zdziwiony, przyciskany przez dziennikarzy na temat próby wyciągnięcia z MU Rooneya. – „Przecież to nie ja mówiłem, że będzie grał u mnie drugie skrzypce”. Ano właśnie. Fatalne zdanie, wypowiedziane przez Davida Moyesa podczas tournee po Azji, że owszem, potrzebuje Rooneya, ale jako rezerwowego na wypadek kontuzji van Persiego, wróciło czkawką. Mourinho mówił bowiem dalej: „Próbujemy kupić piłkarza, któremu menedżer powiedział, że będzie rezerwowym. Nie ubiegamy się o van Persiego. Gdybym powiedział, że Ramires jest u mnie w odwodzie i gra tylko jeśli Lampard jest zmęczony lub kontuzjowany, a potem ktoś chciałby Ramiresa, nikt nie miałby pretensji o takie zachowanie”. A potem, zapytany wprost, czy to David Moyes jest winien temu, że Rooney chce odejść, odparł: „Oczywiście”. Zrobienie z trenera drużyny przeciwnej wroga zajęło mu półtorej kolejki.

Inna sprawa, że na prowokacje Mourinho (przedostatnia zdarzyła się ponoć kilka godzin przed meczem, kiedy Chelsea miała złożyć kolejną ofertę kupna angielskiego napastnika; ostatnia po spotkaniu, kiedy sugerował, że Anglik powinien poprosić o wystawienie na listę transferową) David Moyes znalazł dwie najlepsze odpowiedzi: szczodrze skomplementował Wyjątkowego w programie meczowym, a do gry w pierwszym składzie wydelegował… Wayne’a Rooneya. Ten zaś nie rozczarował nikogo: ani serdecznie witających go fanów MU, ani równie przychylnych kibiców Chelsea. Niewiele było w tym meczu ciekawego, ale jeden wślizg, jeden strzał i jedno dogranie Rooneya wystarczyłoby od biedy, żeby sklecić kilkudziesięciosekundowy skrót. Czasem Anglik pudłował – podania nie docierały, wślizgi trafiały w nogi zawodników Chelsea, ale przyjmijmy, że to z nadmiaru entuzjazmu.

Żaden z menedżerów nie chciał zaryzykować: nawet gdy w końcówce można było mieć nadzieję, że krycie nie będzie już tak ścisłe, Moyes wprowadził Giggsa w miejsce Welbecka, a Mourinho Mikela za Schurrle. Dlaczego nie wszedł Mata? Menedżer Chelsea mówił przed spotkaniem, że chciał mieć piłkarzy jak najbardziej ruchliwych – dlatego nie zdecydował się również na grę z nominalnym napastnikiem – ale ani de Bruyne, ani Schurrle zbytnio się w tym meczu nie nabiegali (wydelegowany do gry jako „fałszywa dziewiątka” Niemiec był piłkarzem bodaj najmniej dostrzeganym przez kolegów), natomiast klasy podań Hiszpana, i jego umiejętności utrzymania się przy piłce, brakowało dramatycznie. „Może nie biega najszybciej, ale najszybciej myśli” – skwitował ktoś ze znajomych na Twitterze. Nie chciałbym w tym momencie rozpętywać jałowej dyskusji o kolejnym transferze, który nie dojdzie do skutku, zauważę jednak: uporczywe pogłoski, że Mata nie pasuje do koncepcji Mourinho pojawiają się od momentu powrotu Wyjątkowego na Wyspy, a posadzenie na ławce podczas jednego z najważniejszych meczów sezonu jest sygnałem, który musi dawać do myślenia także samemu zawodnikowi. Czy to nie od podobnej decyzji sir Aleksa Fergusona przed meczem z Realem zaczęły się napięcia między Rooneyem a jego zwierzchnikami z MU? (owszem, zauważyłem, że po meczu Mourinho powiedział, iż Maty nie zamierza się pozbyć, a jedynym powodem pozostawienia go na ławce jest nie w pełni zaleczony uraz, jednak pytanie, jak wiele najlepszy w ostatnich sezonach piłkarz Chelsea będzie grał w tym roku, pozostaje zasadne; podobnie, jak pytanie, co o swojej przyszłości w klubie mają myśleć Torres czy Demba Ba).

Żeby nie zajmować się wyłącznie wybrzydzaniem można oczywiście, oprócz niespektakularnego spokoju Carricka w drugiej linii, pochwalić doskonały występ duetu Ferdinand-Vidić za jego plecami; obaj rzeczywiście są wolniejsi od każdego z graczy ofensywnych Chelsea, ale grę czytają fenomenalnie. Można też przypomnieć, że podobnie pragmatyczne podejście cechowało Moyesa w czasach Evertonu. Może gdyby to nie było zaledwie drugie jego spotkanie ligowe w roli menedżera MU, może gdyby nie grał na Old Trafford po raz pierwszy, w końcówce rzuciłby wszystko na szalę w stylu słynnego poprzednika, a zamiast Giggsa na boisku pojawiłby się Kagawa? Słowo „kreatywność” wydaje się tu kluczowe, zwłaszcza w kontekście napakowanej do granic możliwości przestrzeni przed polem karnym gości, ale zamiast niego musi niestety paść słowo „ostrożność”. W tej fazie sezonu poniekąd zrozumiała, ale zabijająca widowisko. W dzisiejszym meczu nastawiony głównie na grę z kontry Jose Mourinho z pewnością nie będzie z tego powodu narzekał, a punkt na Old Trafford był dokładnie tym, co zapisał w przedsezonowych planach.

Biedniejszemu wiatr w oczy

Po dniu spędzonym w ośrodku treningowym Tottenhamu Willian wybiera Chelsea, a Jose Mourinho z lekko ironicznym uśmiechem życzliwie radzi rywalom, by w przyszłości przeprowadzali testy medyczne po cichu… z pewnością napięcie podczas londyńskich derbów będzie w tym sezonie jeszcze wyższe niż dotąd, a kibice Kogutów, wczoraj jeszcze gotowi Brazylijczyka uwielbiać, będą buczeć niemiłosiernie, kiedy tylko zobaczą go przy piłce.

Samemu piłkarzowi trudno się dziwić: święty Graal Ligi Mistrzów i perspektywa walki o mistrzostwo kraju muszą go wabić zdecydowanie bardziej niż perspektywa czwartkowych podróży po Europie w ramach Ligi Europejskiej i późniejsze niedzielne boje o czwarte miejsce w Premier League. Że w Chelsea, gdzie są już Oscar, Mata, Hazard, de Bruyne czy Schurrle, ma dużo mniejsze szanse na grę, a w Tottenhamie jego pozycja w drużynie byłaby niekwestionowana? Argument zdecydowanie drugorzędny, zwłaszcza że i pensja u Abramowicza wyższa niż u Levy’ego. Inna sprawa, że podobnie, choć nie na oczach całego świata, Willian odrzucał kilka dni wcześniej zakusy Liverpoolu, wiedząc że na Anfield nawet na Ligę Europejską liczyć nie może. Biedniejszemu (bo przecież żaden z tych klubów nie jest naprawdę biedny) wiatr w oczy nie tylko na tym poziomie: Scott Parker np. wybrał grający w Premier League Fulham zamiast zaparkowanego w Championship Queens Parku…

Oburzać się więc wyborem Williana nie potrafię, choć oczywiście żałuję, bo nawet podczas wczorajszego pogromu Dynama Tbilisi widać było, że najsłabszym ogniwem Tottenhamu jest grający obecnie na pozycji „dziesiątki” Gylfi Sigurdsson. Czy zespół ma jeszcze „plan B”, niezależny skądinąd od zamiaru ściągnięcia Lameli z Romy? Opóźni wyjazd Bale’a do Madrytu? A może będzie próbował wyciągnąć w zamian za Walijczyka któregoś z graczy ofensywnych Realu? Pytany o kwestie transferowe Andre Villas-Boas nie mógł się dotąd nachwalić współpracy z Franco Baldinim: nowy dyrektor sportowy rzeczywiście działał zdecydowanie, rzecz jasna wydając pieniądze z dogadanego już moim zdaniem transferu Bale’a. Tyle że znaleźć zastępstwo za Williana nie będzie łatwo: mówimy o piłkarzu, którego AVB oglądał już podczas pracy w Chelsea, a do Tottenhamu przymierzał, zanim jeszcze Brazylijczyk przeprowadził się z Doniecka do Machaczkały.

Żałuję także – w duchu niedawnej propozycji Rafała Steca – że okienko transferowe nie trwa dwóch tygodni. O ileż prościej byłoby dziś rozmawiać tylko o piłce nożnej (np. dzięki odblokowanemu już dla wszystkich użytkowników Stats Zone), gdyby wszystkie zakupy sfinalizowano, powiedzmy, do połowy lipca? Ten temat zostawmy jednak na tekst osobny – powiązany rzecz jasna z inną przykrą porażką Tottenhamu, czyli z odejściem Garetha Bale’a. Dziś zauważmy jedynie, że choć zwiększający dystans do rywali Jose Mourinho uśmiecha się szeroko, to nie tak szeroko jak pewien dżentelmen lokujący swoje niemałe dochody w raju podatkowym na Wyspach Dziewiczych. Agentem Williana jest wszak słynny Kia Jooraabchian: jeśli ktoś zna się na wypłacanych przy okazji transferów prowizjach i ma świadomość, że w ciągu zaledwie pół roku piłkarz był przedmiotem dwóch trzydziestomilionowych transakcji, niech policzy, jaka część tych kwot znalazła się w owym raju. „Cóż to za kapitalni biznesmeni”, jak mówił jeden z przyjaciół pana Pickwicka o Dodsonie i Foggu.

Jak on pięknie kłamie

Oglądam pierwszą po powrocie do Chelsea konferencję prasową Jose Mourinho i wracają do mnie zdania, które do jednego z biografów tego trenera, Patricka Barclaya, wypowiedział znajomy psychoanalityk. „Musi pan zrozumieć – mówił weteranowi angielskiego dziennikarstwa – że niemal każda wypowiedź publiczna Mourinho jest częścią jego pracy i jej celem nadrzędnym nie jest komunikowanie się, ale zwiększenie szans swojej drużyny na zwycięstwo. Podczas konferencji prasowych nie rozmawia z dziennikarzami, tylko ze swoimi zawodnikami, innymi menedżerami, federacją piłkarską itd. Moja rada to przeniesienie w świat sportu pytania, które nieustannie powinien sobie zadawać każdy dziennikarz polityczny: »Dlaczego ten fałszywy sukinsyn mnie okłamuje?«”.

Żebyśmy się dobrze zrozumieli: przywołuję te jako zdania opisowe, nie oceniające. Nie mam zamiaru oburzać się faktem, że spotykając się z dziennikarzami szkoleniowiec Chelsea stroi miny i próbuje narzucić swoją narrację. Robią to wszyscy w miarę świadomi wymagań swojego fachu trenerzy. Jedyne, co mnie dziwi, to fakt, że spośród ponad 250 dziennikarzy zgromadzonych w Sali Rona Harrisa aż tylu daje się nabrać na te ćmoje-boje. „Nie nazywajcie mnie Wyjątkowym, nazywajcie mnie Szczęśliwym”. „Wy, panowie, nie jesteście jeszcze najgorsi” (w domyśle: są gorsi, ci z Hiszpanii). „Konfliktu z Abramowiczem nigdy nie było” (konflikt z Abramowiczem był, przekonywał przekonywał przecież zaraz po odejściu…). „W ogóle nie żałuję” (tego, że nie dostał pracy w Manchesterze). I najciekawsze może, bo dotyczące układania na nowo relacji z menedżerami rywali – komplementy, które w gruncie rzeczy są ukrytymi szpilami.

Weźmy to, co powiedział na temat Davida Moyesa: ile razy Mourinho podkreślił, że następca Alexa Fergusona nigdy nie zdobył żadnego trofeum, nigdy nie rozegrał meczu w fazie grupowej Ligi Mistrzów, a w związku z tym będzie potrzebował czasu na adaptację? Niby wszystko ok, niby Szkot pochwalony, ale w gruncie rzeczy protekcjonalnie poklepany po plecach (Mourinho w fazie grupowej LM grał, co sam niemal mimochodem przypomniał, „jakieś 108 razy”; nowy skromny Jose pamięta też i skwapliwie przypomina liczbę trofeów, które dotąd zdobył). Dokładnie tak, jak poklepani zostali po plecach „chłopcy”, czyli jego dawni współpracownicy z Chelsea, Brendan Rodgers, Steve Clarke i Andre Villas-Boas; jeden z tych „chłopców” jest skądinąd jego rówieśnikiem. Nawet sprawa Rooneya, spędzająca sen z powiek ludzi związanych z klubem będącym odtąd najważniejszym rywalem Chelsea w walce o tytuł, rozegrana w stylu starego, dobrego Makiawela: niby Mourinho zastrzegł, że nie wypowiada się na temat piłkarzy innych drużyn, po czym wypowiedział się na tyle obszernie, by niewątpliwie namieszać w głowie Anglika i jego doradców, a mediom dostarczyć pożywki na kolejne tygodnie.

Jest siwy. Do czytania nosi okulary. Mówi dużo o rodzinie. Uwielbia angielski klimat, rywalizację każdego z każdym i to, że w święta gra się tu cztery mecze tygodniowo – ach, jakże mu tego wszystkiego brakowało w nudnej Hiszpanii, gdzie wszystko tak naprawdę rozgrywa się między dwoma rywalami. 22 razy używa słowa „szczęśliwy”, 18 razy słów „stabilny” lub „stabilność”. Czy rzeczywiście jest bardziej stabilny niż wtedy, kiedy nazywał się Wyjątkowym? Czas pokaże, jak mówią komentatorzy telewizyjni, kiedy nie wiedzą, co powiedzieć – ale zarówno w Hiszpanii, jak i we Włoszech, nie widzieliśmy raczej Mourinho dojrzalszego i bardziej stabilnego; w ostatnich, spokojniejszych miesiącach, był co najwyżej zrezygnowany i przygotowywał scenariusz rozstania z Realem, które nie wiązałoby się z koniecznością rozliczeń między jego kolejnymi pracodawcami.

Jeśli zważyć wszystkie awantury z ostatnich lat – karuzelę trenerów, plotki o grupie trzymającej władzę w szatni, długo niepodpisywany kontrakt z Lampardem, skandale prawne i obyczajowe z Terrym czy Cole’em – trudno znaleźć klub o bardziej zszarganym wizerunku niż Chelsea, więc jego zarządcy są żywotnie zainteresowani medialnymi nagłówkami o „dojrzalszym” Mourinho. On sam awantur wszczynać jeszcze nie musi: jeszcze nie rozmawiał z Matą czy Torresem, nie poprowadził treningu, nie posadził nikogo na ławce, nie przegrał meczu po błędzie sędziego. W jakim sensie jest wspaniały. Opowiada nam swoje anegdotki, uśmiecha się i czaruje, podsuwa tematy (Rooney, Moyes, „chłopcy”), a my zapominamy spuentować jego konferencję prostą konkluzją, że trener tej klasy z drużyną tej klasy, wzmocnioną zapewne piłkarzami powracającymi z wypożyczeń i kupionymi ekstra, powinien po prostu wygrać mistrzostwo Anglii już teraz. Pierwsze starcie wygrał. W tym wciąż jest wyjątkowy.

Jest Mourinho, szału nie ma

Nie Tak Znów Wyjątkowy wraca do Chelsea. Ma zarobić 40 milionów funtów w 4 lata. Ma ściągnąć za sobą Rui Farię i pozostałych współpracowników, ma kupić (zależnie od gazety) Modricia, Yilmaza, Cavaniego, Schurle, Mangalę, Isco, Fellainiego i tylko z Lewandowskim mu się nie uda (mimo iż z tymi esemesami do polskiego napastnika, jak twierdzą Dobrze Poinformowani, to była najprawdziwsza prawda). Ma pracować ze starymi znajomymi: Lampardem, Cole’em, Terrym, Czechem, Mikelem, pewnie także z Essienem. Ma – tak przynajmniej twierdzi – zapuścić korzenie.

Nade wszystko ma szczęście. Z Hiszpanii wraca na tarczy, odarty z nimbu wyjątkowości, pobity nie tylko przez Guardiolę i Vilanovę, ale także – w Europie – przez Jürgena Kloppa i Juppa Heynckesa. Wraca po serii konfliktów i awantur, których wyliczenie zajęłoby cały ten tekst (jeden taki już zresztą pisałem; dziś ktoś powiedział nawet, że Mourinho i awantura to jak Gazprom i europejski puchar – automatyczne skojarzenie); awantur, dodajmy, już nie tylko z sędziami (we Włoszech pod adresem jednego z nich wyciągnął ręce skute rzekomo kajdankami) czy szkoleniowcami rywali (Vilanovie, jak wiemy, wkładał palec do oka), i już nie tylko z dziennikarzami (we Włoszech określił ich mianem intelektualnych prostytutek), ale także z własnymi podopiecznymi. Wraca w jedyne miejsce, gdzie będzie mógł o tym wszystkim zapomnieć, gdzie będzie (już jest) witany z otwartymi ramionami nie tylko przez kibiców i piłkarzy, ale także przez wciąż uwielbiające go media.

W jakimś sensie Jose Mourinho idzie po linii najmniejszego oporu. Nie próbuje jeszcze raz udowadniać Hiszpanom, że wzgardzili geniuszem, nie podejmuje mozolnego trudu naprawienia relacji z zawodnikami z Madrytu, odwojowania mistrzostwa kraju i jeszcze jednego rajdu w Lidze Mistrzów, tak żeby wygrać ją również z Realem. Nie chcę powiedzieć, że przychodzi na gotowe, bo linia obrony Chelsea wymaga poprawek, a i nowego defensywnego pomocnika można by zakontraktować (obsadzi w tej roli Fellainiego?), jednak o tym, jaki potencjał ma jego odmłodzona skądinąd drużyna, potrafił przekonywać już Rafa Benitez, mimo iż przecież nie miał do dyspozycji ogrywających się w innych klubach Thibauta Courtois, Josha McEeachrana czy Romeu Lukaku. Na brakujące elementy układanki z pewnością dostanie pieniądze, nikt się też nie pogniewa, jeżeli jakieś zechce wymienić (Torresa na przykład, choć nie wiem, czy dojdzie do transferu kolejnego napastnika, czy w roli następcy Drogby obsadzony zostanie właśnie Lukaku; nie wszyscy z tercetu Oscar, Mata, Hazard będą u niego wychodzić w pierwszej jedenastce). Kredyt zaufania będzie miał nieograniczony, a margines błędu – niemały, porównując jego sytuację z nowymi szkoleniowcami bezpośrednich rywali: Manchesteru United i Manchesteru City. Oczywiście, będzie musiał ułożyć sobie relacje z Michaelem Emenalo, pełniącym w klubie rolę oczu i uszu Romana Abramowicza, ale będzie miał na kim się oprzeć: i on, i jego najbliżsi współpracownicy klub znają od podszewki, zaś kluczowi zawodnicy uważają się za jego najwierniejszych wyznawców. I Moyes, i zapewne Pellegrini nie będą mieli takiego komfortu jak Mourinho, nawet jeśli ten ostatni z czasem będzie musiał uczynić swoją starą gwardię gwardią rezerwową. Owszem, zaryzykuję zdanie, że Chelsea pod starym-nowym menedżerem wyrasta na głównego faworyta ligi.

Ligi, ale już nie Ligi Mistrzów. Znamienne, że nowy menedżer Chelsea w pierwszym wywiadzie dla klubowej telewizji właśnie Champions League nazywa barometrem światowego futbolu i pewnie jej podbój stanie się znów jego najważniejszym celem. Tu jednak i Chelsea, i cała Premier League ma niejedno do nadrobienia, a niemała część dobiegających dziś z Anglii euforycznych głosów wskazuje na ten właśnie aspekt sprawy: osłabioną emeryturą Fergusona i nienajlepszymi wynikami w Champions League markę tamtejszej ekstraklasy powrót Mourinho z pewnością wzmacnia. To Kępiński powiadał, jak mi się zdaje, że im większe w człowieku wewnętrzne roz­bi­cie, poczu­cie włas­nej słabości, niepew­ności i lęk, tym większa tęskno­ta za czymś, co go z pow­ro­tem sca­li, da pew­ność i wiarę w siebie. Padło na Mourinho.

Gdzieś na końcu tych wczesnych wywodów na temat powtórnych zaślubin Josego z Chelsea kryje się więc pewnie taka mianowicie obserwacja: NieTakZnówWyjątkowy menedżer powraca do NieTakZnówWyjątkowej ligi. Życie, jak już ustaliliśmy, toczy się gdzie indziej.

Rozchełstany Real

Może gdyby Higuain trafił w trzeciej minucie… Może gdyby zamiast niego od początku zagrał Benzema, autor gola i asysty, zmuszający po drodze Weidenfellera do kapitalnej interwencji… Może gdyby po kilku minutach nadmiernej swobody zostawianej Ozilowi, Borussia się nie ogarnęła, a Gundogan nie wrócił do poziomu wyznaczonego w trakcie pierwszego spotkania… Może gdyby Hummels stracił raz czy drugi koncentrację, co ostatnio zaczęło mu się zdarzać (nie tylko w pierwszym półfinale)… Może gdyby Jose Mourinho nie wydawał się już spakowany…

Futbol, jasna cholera. Mam nieodparte poczucie, że ostatnie minuty spotkania (zobaczcie, w jakich miejscach operowali wówczas zawodnicy gospodarzy) fałszują jego obraz. Że gdzieś tak od sześćdziesiątej minuty mecz zaczął się obu drużynom dłużyć. Że Borussia czekała na awans, a Real na to, by móc zacząć wszystko od nowa, pod nowym – jak wszystko na to wskazuje – szkoleniowcem. Nic się nie udawało: ani gra skrzydłami, zwłaszcza lewym, gdzie najlepszego z Polaków Piszczka udanie asekurował Błaszczykowski, ani próby rozegrania akcji środkiem, z prostopadłym podaniem do Ronaldo czy któregoś z dwójki Higuain lub wprowadzony w jego miejsce Benzema. Wcześnie wykartkowani Gundogan i Bendner trzymali nerwy na wodzy. Reus pracował za siebie i kontuzjowanego w pierwszej połowie Goetzego. W końcu ten jeden jedyny raz Ozilowi udało się przedrzeć prawą flanką i znaleźć wbiegającego w pole karne Benzemę. To, co działo się potem, nie miało nic wspólnego z taktyką – padł drugi gol, było blisko trzeciego i kolejnego dowodu potwierdzającego tezę, że w piłce nożnej możliwe jest absolutnie wszystko.

Potrzebowaliśmy tego skoku adrenaliny, skoro nie dostarczył nam jej nieskuteczny dziś Lewandowski, ale skoro już emocje opadły, zauważmy, że Real grał bardzo słabo. Xabi Alonso? Mesut Ozil? Angel di Maria? Cristiano Ronaldo? Gonzalo Higuain? Trudno wskazać zwycięzcę rywalizacji na najbardziej niewidoczną z kastylijskich gwiazd. Trudno nie zauważyć rozchełstania w rozegraniu: nie było to z pewnością kopiowanie Barcelony, polegające na próbie zdominowania rywali w posiadaniu piłki. Co to było? Zapewne fakt, że ostatnie dziesięć minut meczu wyglądało tak, jak wyglądało (zobaczcie strzały na bramkę gości, do 80. minuty i po niej), spowoduje, że pytanie to nie wybrzmi z taką siłą. Co do mnie powiem tylko, że z graczy Realu podobali mi się wyłącznie Diego Lopez i elegancki jak w londyńskich czasach Luka Modrić. Mało.

Niemcy ponad wszystko? Tych statystyk jeszcze nie podawałem: z 18 klubów Bundesligi 14 przynosi zyski, trzymając w ryzach zarówno budżety płacowe, jak ceny biletów na mecze. Stadiony pękają w szwach, sztaby szkoleniowe emanują świeżością myśli, piłkarze są dodawani do ulubionych przez media i kluby z całej Europy. Wiem, że medialne narracje z tego spotkania zdominuje spodziewany powrót Jose Mourinho na Stamford Bridge, ale jeśli Roman Abramowicz oglądał starcia Realu z Borussią Dortmund – nie tylko w półfinale, również podczas rozgrywek grupowych – powinien się zastanowić, czy nie lepiej zadzwonić do Dortmundu. Czar prysł, Jose. Nie jesteś już taki znów wyjątkowy. Nie jesteś już zwycięzcą. Narzekając na sędziów i dziennikarzy, nieznośnie się powtarzasz. Zaczynasz nas nudzić, po prostu. Tym bardziej, że owszem: jest trener, który czaruje Europę tak jak ty w czasach Porto.

Nazywa się Jurgen Klopp.

Liga Mistrzów na żywo: Real-MU

09.15

Dwie legendarne drużyny. Dwóch legendarnych trenerów. Napisałbym największych, gdyby nie ten trzeci, który zwykł z nimi wygrywać, odpoczywający właśnie w Nowym Jorku przed czekającymi go nowymi obowiązkami w Bawarii. Wielkie gwiazdy, z van Persiem czy Ronaldo. Napisałbym największe, gdyby nie ci trzeci, z Katalonii, którzy zwykli odbierać im ostatnio Złote Piłki. No ale nic, nie ma co narzekać – o tych trzecich (pierwszych?) także będzie okazja napisać. I tak mamy pojedynek, co się zowie. Z podtekstami.

09.25

Podtekst pierwszy: jeszcze paręnaście miesięcy temu napisalibyśmy, że oto obecny menedżer Manchesteru United mierzy się z przyszłym. Dziś już tak nie napiszemy. Po tym, co się stało w Madrycie, i przy całej aurze, którą przyniósł ze sobą do Hiszpanii z Interu, wątpię, by klub z Old Trafford zdecydował się na zatrudnienie Jose Mourinho. Za dużo kontrowersji, za dużo konfliktów i skandali, jak na wizerunek i profil największego klubu Premier League. Jasne: także sir Alex potrafi się pieklić, skrytykować sędziów i zbluzgać dziennikarzy, ale palca do oka rywala dotąd nie wkładał. Zdarza mu się toczyć wojny, ale nie przeciwko wszystkim. I nie są to wojny osobiste, raczej toczone w imię klubu: w przypadku Jose Mourinho „ja” jest zawsze ważniejsze od „my” – a na to w Manchesterze przyzwolenia nie będzie. Już prędzej Mourinho dogada się z Abramowiczem albo poszuka pracy w Paryżu.

Ciekawe, że pisząc to mam wrażenie, iż wszystkie strony w ten sposób coś stracą.

10.00

Podtekst drugi: Hiszpania kontra Anglia, Premier League kontra Primera Division. Niewątpliwie najlepszy klub na Wyspach (najlepszy nie znaczy w tym przypadku: niemający problemów) kontra klub, o którego kryzysie pisze się od miesięcy: z podzieloną szatnią, z trenerem kwestionowanym jak nigdy dotąd, z największym rywalem, którego plecy dawno zniknęły w oddali. Rzecz w tym, że wynik tej konfrontacji wcale nie jest oczywisty. Że mocne strony Manchesteru United, chwilowo wystarczające, by dzielić i rządzić w angielskiej ekstraklasie, mogą nie wystarczyć do zatrzymania „kryzysowego” Realu. Jakie to mocne strony, w przypadku obu drużyn, jeszcze sobie powiemy – na razie zauważmy, że ten dwumecz ocenia się również pod kątem dyskusji o wyższości jednej z lig.

Osobiście uważam, że angielska ekstraklasa przeżywa rok kryzysowy.

10.20

Podtekst trzeci: powrót Ronaldo. Faceta, który wyjeżdżał z Manchesteru PRZED osiągnięciem szczytu swoich możliwości. Faceta, który w Madrycie strzelił 182 gole w 179 występach, notując przy okazji 20 hat-tricków (to właściwie niewiarygodne, że cytuję te statystyki w kontekście człowieka, który przegrywa rywalizację na najlepszego piłkarza świata). Który wyrasta ponad podzieloną szatnię, nie zawraca sobie głowy stratą do Barcelony i wojnami swojego menedżera – który po prostu robi swoje. Czy zdoła go zatrzymać Rafael da Silva, zawodnik, dla którego obecny sezon jest najlepszy w karierze (patrz choćby świetny występ z Evertonem), dojrzalszy, bardziej skoncentrowany, lepiej się ustawiający i niemający już takich skoków adrenaliny jak w pamiętnym ćwierćfinale z Bayernem przed trzema laty? Czy Brazylijczyka będzie wspierał Phil Jones? A może – pyta Daniel Taylor, przypominając taktykę Borussi na mecze z Realem – kluczem będzie nie tyle powstrzywanie szarżującego Ronaldo, co uniemożliwianie jego kolegom podawania piłek w kierunku Portugalczyka?

Innymi słowy: najlepszym sposobem pozostawienia Ronaldo poza grą nie jest ścisłe pilnowanie jego samego, ale ścisłe pilnowanie np. Xabiego Alonso (co w drużynie Jurgena Kloppa robił Gotze). Sposobem drugim jest nie tyle odcięcie Ronaldo od piłek, co pozbawienie go miejsca, w którym mógłby się z piłką rozpędzić; zagęszczenie pola gry na własnej połowie. Tylko że to kompletnie wbrew instynktom, z jakimi Alex Ferguson traktuje piłkę nożną…

10.40

No chyba że Cristiano Ronaldo wyeliminuje dziś sam siebie: spali się emocjonalnie w starciu z klubem, w którym tak naprawdę narodziła się jego gwiazda. Pod okiem tamtego trenera i tamtych kolegów, z którymi przez lata dzielił szatnię i którzy znają jego słabe strony – nie tyle nawet piłkarskie, których w zasadzie nie ma, co emocjonalne – lepiej niż każdy z rywali na Półwyspie Iberyjskim.

Wspominam o tym dla porządku, ale kompletnie w to nie wierzę. Pięć lata temu Ronaldo mógł się spalić przed finałem Ligi Mistrzów w Moskwie. Dziś to kompletnie niemożliwe.

11.00

Alex Ferguson i jego mind games… Czy skoro zapowiada otwartą grę, skoro mówi, że będzie atakował i że mecz z pewnością nie skończy się 0:0, oznacza to właśnie, że zagra asekuracyjnie? Po co atakować Real Madryt, który – tak samo zresztą jak Manchester United – specjalizuje się w kontratakach i gorzej czuje się zmuszony do pedantycznego rozgrywania piłki? Rozumiem, że patrząc w kategoriach dwumeczu warto myśleć o strzeleniu bramki na wyjeździe, ale czy nie łatwiej o nią po uprzednim zagęszczeniu tyłów, nawet z Rooneyem biegającym raczej między rywalami na własnej połowie i czyhającym na szybki atak? Tak, spodziewam się raczej rozsądku niż brawury, raczej ograniczania wolnej przestrzeni na boisku niż jej stwarzania.

Poza wszystkim menedżer MU ma mniej do stracenia: nawet jeśli odpadnie z Ligi Mistrzów, ma wielkie szanse zakończyć sezon z podniesionym czołem i mistrzostwem Anglii, odebranym hałaśliwemu sąsiadowi. Presja nałożona na Jose Mourinho przez klub, przez kibiców i dziennikarzy, przez cały piłkarski świat, ale i przez samego siebie, zaczyna uwierać jak nóż przyłożony do gardła. Zawsze był kunktatorem, umiał planować taktykę nie na jedno spotkanie, ale na dwumecz (albo wręcz: na końcówkę rewanżu)… Boję się powiedzieć głośno: może i on w dzisiejszym spotkaniu postawi przede wszystkim na ostrożność i wyczekiwanie? Widowiska z tego nie będzie, ale Mourinho gra o coś więcej niż widowisko.

11.20

Czasem widowiska stwarzają się same. Także między tymi drużynami. Nie wiem, jak wiele widziałem w Lidze Mistrzów starć bardziej emocjonujących niż dwumecz Real-MU w 2003 roku. 3:1 dla Realu w Madrycie, później pościg MU, powstrzymany przez Ronaldo, tego brazylijskiego oczywiście, i niesatysfakcjonujące Czerwonych Diabłów zwycięstwo 4:3. Roberto Carlos i Michel Salgado sunący bokami, rozegrania w trójkącie Figo-Zidane-McManaman za plecami będącego wówczas w życiowej formie napastnika… Myślę, że dla wielu grających dziś w obu drużynach piłkarzy – dla takiego Modricia na przykład – oglądanie tamtego widowiska było przeżyciem formacyjnym. Czymś, co zapada w pamięć i po czym się myśli: tak, chciałbym kiedyś zagrać w takim spotkaniu.

Była 67. minuta. Zmęczony Ronaldo – człowiek, który pogrzebał nadzieje MU – opuszczał boisko przy owacji na stojąco kibiców z Manchesteru. To z kolei było przeżycie formacyjne dla mnie. Coś z kategorii słuchania „Fields of Athenry” w Gdańsku podczas meczu Hiszpanii z Irlandią. Coś przekraczającego piłkarską plemienność, pokazującego, że są w tym sporcie rzeczy ważniejsze niż wygrana swoich (inna sprawa, że później rezerwowy Beckham strzelił dwa gole, co przy samobóju Helguery dało jeszcze Manchesterowi cień nadziei na cud porównywalny z tamtym monachijskim, z 1999 roku – awansować się nie udało, ale dumę i godność ocalić na pewno).

Nie miałbym nic przeciwko sequelowi.

11.50

Aha, z mojej perspektywy jest przecież podtekst czwarty: Luka Modrić. O ile Cristiano Ronaldo okazał się wart każdego zapłaconego za niego funta, o ile spłacił się Robin van Persie, to droższy przecież od tego ostatniego Chorwat okrzyknięty ponoć został najgorszym transferem obecnego sezonu w Hiszpanii. Przestroga dla Garetha Bale’a, żal Alexa Fergusona, któremu piłkarz tej klasy pasowałby w drugiej linii jak znalazł. Sentymentalny ze mnie dureń: w styczniu, zanim przyspieszono transfer Lewisa Holtby’ego, myślałem po cichutku, że prezes Levy załatwi w swoim partnerskim klubie wypożyczenie grzejącego ławę zawodnika na White Hart Lane…

12.10

Cholera, łapię się na tym, że najbardziej fascynujący w tym wszystkim wydaje mi się on. Wyjątkowy. Człowiek, w czterech czapkach (selekcjonera, trenera, menedżera, ale też manipulatora), że przypomnę cytowanego w „Anatomii zwycięzcy” Andy’ego Roxburgha. Pamiętam radę, którą podzielił się kiedyś z Patrickiem Barclayem znajomy psychoterapeuta, a mówiącą o przeniesieniu w świat sportu pytania, które nieustannie powinien sobie zadawać każdy dziennikarz polityczny: „Dlaczego ten fałszywy sukinsyn mnie okłamuje?”. Pisałem o nim w „Tygodniku” duży tekst, ale było to jeszcze przed tym feralnym sezonem. Z pewnością napiszę kolejny, próbując dociec przyczyn tego, co się stało. Wiem, że fani Realu ze wszystkich sił zaprzeczają pogłoskom o konflikcie w szatni, ale pojedyncze wypowiedzi Casillasa czy Sergio Ramosa raczej nie zostawiają wątpliwości – bardziej zresztą one niż rewelacje dziennika „Marca” o spotkaniu kapitanów klubu z prezesem Perezem i rzekomym ultimatum „albo odejdzie on, albo my”.

Z drugiej strony: to nie jest moment, w którym napięcie między piłkarzami a trenerem będzie dawało znać o sobie. Cel jest zbyt duży. Cel wspólny. Oni też mają coś do udowodnienia. W dodatku w składzie zabraknie kontuzjowanego Casillasa – w tym przypadku może i dobrze, że zabraknie. Jeśli się uda przejść Manchester, a potem następne przeszkody, zapewne nie zmieni to przesądzonego już losu Mourinho i nie przedłuży jego pobytu w Hiszpanii – tak było z Juppem Heynckesem, którego nawet wygrana w Lidze Mistrzów nie uratowała przed zwolnieniem. Ale wszystkim stronom pozwoli otworzyć nowy rozdział. Zachowanie twarzy to nie jest tak mało.

14.30

Przerwałem, żeby popracować w „Tygodniku”. Jeszcze mi trochę zejdzie, ale powrócę tu, bez obaw 😉 W tak zwanym międzyczasie poczytajcie sobie o Ronaldo i van Persiem. Statystyki Holendra pokazują, że Portugalczyk nie powinien być jedynym, na którego temat rozmawiamy.

14.50

A jest przecież także temat Davida de Gei – chłopaka z Madrytu skądinąd, co byłoby dla tego spotkania podtekstem piątym. Chłopaka, którego najbliższe trzy miesiące przesądzą o być albo nie być w klubie. Fenomenalnego na linii, niewiarygodnie interweniującego nogami, ale wciąż niepewnie wychodzącego do górnych piłek, wciąż przepychanego przez rywali i piąstkującego prosto pod ich nogi. Fakt, że Stoke w zimowym okienku transferowym sprowadził Jacka Butlanda, odczytałem jednoznacznie: w lecie do Tony’ego Pullisa zgłosi się jakiś wielki klub, żeby odkupić Asmira Begovicia. Wielki klub, któremu przydałby się lepszy bramkarz jest na wyspach jeden, a i ten transfer wydaje się pasować do Alexa Fergusona: sprowadzając van der Sara z Fulham, również sięgał po golkipera otrzaskanego już z Premier League. Doprawdy: jeśli mówimy o presji, mówimy cały czas o piłkarzach Realu, z tym jednym wyjątkiem w drużynie przeciwnika.

16.10

Kluczowe pojedynki? Prosta piłka: Ronaldo kontra Rafael (i Jones). Ozil kontra Carrick (i obrońcy MU). Pepe i Ramos kontra van Persie i Rooney. Rooney wszakże schodzący do lewej strony – spodziewa się Michael Cox – żeby przywrócić równowagę nadwerężoną koniecznością podwójnej pieczy nad Ronaldo (a może cofający się bliżej środka, żeby naciskać Xabiego Alonso?). 4-2-3-1 Realu, z wysuniętym Benzemą, Ozilem za jego plecami i Ronaldo atakującym ze skrzydeł oraz „metronomem” Xabim Alonso jeszcze głębiej. Po drugiej stronie zapewne z wysuniętym van Persiem i cofniętym Rooneyem, próbującym zapewne wyciągnąć za sobą któregoś z obrońców. Tu również spodziewam się 4-2-3-1, z Jonesem i Carrickiem przed obrońcami.

Wrócę do tematu za jakieś półtorej godziny.

17.50

Padła prośba o uszczegółowienie, więc zaryzykuję: przed Jonesem i Carrickiem trójka Kagawa, Rooney i Young, względnie Cleverley za Kagawę lub Younga. Jest w tym ustawieniu jakaś niepełność, albo – wyrażając to nieco inaczej – reaktywność, która mnie niepokoi (to on ustawia grę swojej drużyny pod rywala, a w gruncie rzeczy pod jego najgroźniejszego piłkarza; Mourinho nie przebudowuje składu pod kątem wyeliminowania z gry, powiedzmy, Rooneya). Jest również wyraz dylematu, przed jakim stoi sir Alex: czy, jak to robił dawniej w wyjazdowych meczach Ligi Mistrzów, skupi się na ograniczaniu rywalowi pola, bezpiecznej grze na bezbramowy remis, czy spróbuje jednak śmielej zaatakować? Za drugą strategią przemawia lęk przed utratą bramki u siebie: prawdziwą zmorą United jest w tym sezonie to, że ich bramkarze rzadko kończą mecz z czystym kontem.

Inna sprawa, że największych szans na zdobycie gola przez MU upatruję w rzutach rożnych. Ile wygrałbym u bukmachera za postawienie na bramkę Vidicia?

18.40

Gdybym miał dołączyć do zabawy, którą na swoim blogu podjął również podgrzewający atmosferę Rafał Stec, i spróbować złożyć jedenastkę z dwóch grających dziś drużyn, to wyglądałaby ona następująco: De Gea – Rafael, Ramos, Vidić, Coentrao – Khedira, Alonso – Ronaldo, Ozil, Rooney – Van Persie. W gruncie rzeczy wpisałem portugalskiego lewego obrońcę, żeby nie wyszło na to, że od Rafała odpisuję, bo w gruncie rzeczy Evra mógłby się tu załapać. Z drugiej strony czy Pepe nie byłby wyborem bezpieczniejszym niż wracający powoli po kontuzji Vidić? O ile oczywiście Pepe może być wyborem „bezpiecznym” w jakimkolwiek sensie tego słowa…

19.10

Jeszcze słówko o przyszłości Mourinho. „a może Mou zaskoczy wszystkich i wybierze opcję z niebieskiej strony Manchesteru? Nie od dziś wiadomo, że Mancini się w City nie sprawdza i według mnie wcale nie jest wykluczone, że Mou tam nie powędruje” – pisze w jednym z komentarzy Cwirek, a ja myślę, że ten most też jest już spalony. Że dla szejków, którzy pokazali już parę razy, że umieją dbać o wizerunek klubu, ten kandydat jest zbyt kontrowersyjny, z tych samych powodów, co dla właścicieli i prezesów MU. Jeśli Anglia, to Londyn…

19.20

Szkoda, że nie zobaczymy kontuzjowanego Scholesa. Szczęście, że zobaczymy Ozila. Czy tylko mnie technika, wyobraźnia i kreatywność, a nawet stosunkowo niepozorna figura Niemca przypomina Rudego z najlepszych czasów? Podania, jakie zagrywa do Ronaldo – nie tylko do Ronaldo przecież – kojarzą mi się z tamtymi podaniami… Biedny Modrić, tej rywalizacji nie mógł wygrać.

19.45

Są składy, są niespodzianki. Może nie tak wielkie w przypadku Realu: młody – i bardzo dobry ostatnio – Varane zamiast powracającego powoli do gry Pepe. W MU Evans zamiast Vidicia, którego nie ma nawet na ławce (jeden mecz na trzy dni, jak widać, wystarczy; Serb nie strzeli po rogu…), a z przodu, wraz z van Persiem i Rooneyem nie tylko Kagawa, ale też Welbeck. To ostatnie nazwałbym wręcz sensacją: trzeci bardzo ofensywny gracz z przodu?

Zapewne to młody Anglik będzie atakował z prawej strony, a Rooney z lewej, zaś Kagawa operował będzie za plecami van Persiego. Ryzykowna strategia, jeśli pamiętać o tym, że trzeba także naciskać na Xabiego Alonso. Ale… strategia na wyjazdową bramkę. I na nasze emocje.

Bo przecież o tym dotąd nie powiedzieliśmy: niby to dwumecz, niby dopiero ćwierćfinał, ale trudno o pojedynek wywołujący większe emocje. Może gdyby się jeszcze wplątała tu ta trzecia, co to ją wspomnieliśmy zaczynając ten dzionek na blogu, ale i na nią przyjdzie pora.

20.00

Tak ważnego meczu w MU Shinji Kagawa jeszcze nie grał. Podobnie Phil Jones. Anglikiem w ostatnich sezonach sir Alex żonglował niemiłosiernie, była i prawa obrona, i środek, i defensywna pomoc. Dziś będzie nie tylko uganiał się za Ronaldo (z Garethem Balem mu się udało) – wraz z Carrickiem i Kagawą właśnie musi mieć oko na Ozila, Khedirę i Xabiego Alonso. Nie zazdroszczę.

Alistair Magowan właśnie ćwierknął, że ostatni mecz, w którym Rooney, van Persie, Kagawa i Welbeck wyszli w pierwszym składzie, to spotkanie z Southamptonem, ledwo przez MU wygrane i z przewagą rywala w posiadaniu piłki. Hmmm…

20.15

A teraz odejdę na chwilkę, żeby mi się makaron do meczu nie rozgotował. Fajny wieczór przed nami.

21.30

Przepiszę na szybko kilka fiszek, bez ładu i składu. Pierwsza była o różnicy w szybkości: niewiarygodnym przyspieszeniu Realu, szybciej grającym piłką (klepka Ronaldo z Ozilem jako jeden tylko z przykładów) i szybciej biegającym. Druga o de Gei: fantastycznym na linii i niepewnym przy wyjściach do górnych piłek – znów to widzieliśmy. Trzecia o Rafaelu, który kwalifikuje się nawet do zmiany (ma już żółtą kartkę) i o tym, że miał grać na Ronaldo, a Portugalczyk tymczasem nader chętnie schodzi do środka, zostawiając miejsce i Ozilowi, i Xabiemu Alonso, i di Marii, i fantastycznemu w akcjach ofensywnych Coentrao. Wszystko, co najgroźniejsze w Realu (bramka CR z podania di Marii, główka CR obroniona z podania Coentrao, strzał Ozila z podania Xabiego Alonso) narodziło się po lewej stronie – tam, gdzie jest Rafael, gdzie miał wracać Rooney i skąd Ronaldo wyciągnął Jonesa. Czwarta fiszka o defensywnych pomocnikach MU, Carricku i Jonesie, dających sobie radę. Piąta o zagubionym Kagawie. Szósta o Welbecku, który dotknął piłki bodaj trzy razy, ale raz strzelił bramkę, a raz był o włos od gola. Siódma o van Persiem, który z całego ofensywnego kwartetu pracował może najwięcej. Ósma, na osobny tekst, o Cristiano Ronaldo: ile pracuje, ile biega, jaki jest groźny. Dziewiąta, również na osobny tekst, o najgenialniejszej z wymyślonych dotąd dyscyplin sportowych: oto mamy drużynę lepszą w każdym calu, z ogromną przewagą, łatwością stwarzania sytuacji, obrywającą nagle potężny cios po rzucie rożnym i mimo osiągniętej znów przewagi zaledwie remisującą. W koszykówce byłoby to niemożliwe. Jak fajnie, że to nie koszykówka…

Ale powiedzmy i to: celność podań MU w pierwszej połowie to 65 procent. Nie jest to przeciętna zespołu, który ma rządzić w Europie.

22.40

A to była dla odmiany bardzo udana połowa MU. Zamknięty sklepik, w końcówce niemal sklonowana linia obrony, bo Valencia, Jones, Carrick i Giggs grali parę zaledwie metrów przed kolegami, i wszystko łapiący de Gea. Łapiący albo odbijający nogami: z jego interwencji nogami właśnie można by w tym sezonie ułożyć niezłą antologię. Bez dwóch zdań piłkarz meczu i bohater Czerwonych Diabłów, przede wszystkim za dwie obrony strzałów Coentrao. Drugi to Michael Carrick, nie dość, że znakomity przed własną bramką, to bliski asysty przy strzale van Persiego. Zawiedli Kagawa i – zwłaszcza – Rooney, któremu wszak nie pomogło ustawienie przy linii bocznej. Nie było odciążenia obrońców i defensywnych pomocników, nie było szybkich wyjść. Ale jest wynik.

22.50

Zabawne, że chwalimy defensywę MU – jej najbardziej nieprzekonującą formację w tym sezonie. Może więc powinniśmy ganić raczej ofensywę Realu? Benzema i Higuain nie pokazali dosłownie nic, Ronaldo był nie do zatrzymania tylko w ciągu pierwszych 45 minut, reszta mogła jedynie strzelać z dystansu. Rozczarowanie brakiem pomysłów w końcówce. Rozczarowanie tym, że rezerwowi Mourinho nie zmienili obrazu gry. Modrić, owszem, podawał celnie, ale głównie po obwodzie – tylko raz znalazł Ronaldo w polu bramkowym. Szkoda mi Chorwata albo za łatwo przywiązuję się do ludzi…

22.55

Sami Khedira miał zostać bohaterem i był blisko: pięć stworzonych sytuacji, to najwięcej w meczu. Ale też miał Niemiec, wbiegający z głębi, dużo więcej swobody niż np. jego rodak Mesut Ozil.

Bohaterem mógł też zostać van Persie, który nie wykorzystał dwóch znakomitych okazji (jedną zapamiętamy dzięki ofiarnej interwencji Xabiego Alonso na linii i świetnemu podaniu Carricka). A może zostanie w meczu na Old Trafford? Może tam sir Alex nie będzie kłopotał się Kagawą i postawi np. na Cleverleya? Wybiegam już myślą w stronę rewanżu, w którym Real nie stoi przecież na straconej pozycji (choć prasa hiszpańska pewnie nie będzie Mourinho oszczędzać). Zwłaszcza, że ma Ronaldo, o którym za chwilę.

23.05

Jeśli ktokolwiek powtórzy jeszcze zdanie, że Ronaldo zawodzi w ważnych meczach, wyciągnę rewolwer. Jego wyskok do główki, która dała Realowi wyrównanie, zawiśnięcie w powietrzu niemal wbrew prawom fizyki, później zaś nienaganne uderzenie, przypominało wielkich koszykarzy. Bramki zdobywał też w pięciu na sześć ostatnich pojedynków z Barceloną, ma siedem goli w Lidze Mistrzów. Dziś robił wszystko, by Realowi udało się wygrać: zmieniał strony, uciekał kryjącym go zawodnikom do środka i na prawo, cofał się nawet na własną połowę, robiąc miejsce kolegom i nieustannie pokazując się do gry. Jak to podsumował Alex Ferguson: kiedy chłopak ma piłkę, możesz się jedynie modlić.

23.15

Jose Mourinho mówi o równych szansach przed rewanżem, i skłonny jestem przyznać mu rację. Gol wyjazdowy golem wyjazdowym, ale wciąż mam w pamięci imponujący początek Realu i nie mam wątpliwości, że może go powtórzyć na Old Trafford. Ciąg dalszy nastąpi.

23.20

Że jestem sentymentalny, pokazało się już przy Modriciu. Nie będzie więc niespodzianką, kiedy wyznam, że moim ulubionym momentem meczu była owacja fanów Realu dla wchodzącego na boisko Ryana Giggsa. Nawet mój iPad próbował zamienić słówko „Giggs” na „gigant”…