Z pustego, jak się okazuje, tylko Ferguson potrafił nalać. Nie. Zdanie, jakkolwiek efektowne, nie jest prawdziwe. Po pierwsze, Manchester United, jaki prowadził Szkot, nie był aż tak słaby, po drugie także ten van Gaala słaby nie jest, co udowadniał choćby w trakcie sparingów z Realem, Liverpoolem czy Valencią. Mając jednak dziewięciu zawodników pierwszego składu kontuzjowanych (w tym tych kluczowych, nie tylko van Persiego, ale także organizującego we wspomnianych sparingach grę trójki środkowych obrońców Evansa), wystawiając do gry ze sześciu piłkarzy, których nazwiska kojarzą się raczej z drużyną środka tabeli (Smalling), zespołem juniorskim (Blackett) czy klubem występującym w Championship (Lingaard), jedyne, co Holender mógł osiągnąć w tym meczu, to uświadomienie swoim pracodawcom, że kolejne zakupy są potrzebne od zaraz. Gdyby nie to, że porządnie obejrzałem przedsezonowe występy Czerwonych Diabłów, mógłbym naprawdę pomyśleć, że David Moyes nie został zwolniony, że jeden z najlepszych trenerów świata wcale się tu nie pojawił i że straszą nas nadal demony z minionego roku. Piłkarze gospodarzy w zasadzie nie stwarzali sytuacji podbramkowych, grając powoli i podając niedokładnie już na etapie wyprowadzania akcji przez obrońców. Sprowadzony za 24 miliony funtów Herrera nie pokazał nic, co miałoby nas przekonać, że jest piłkarzem lepszym od Fellainiego – jeśli wyczuliście w tym zdaniu ironię, to prawidłowo. Juan Mata, grający na swojej ulubionej pozycji za dwójką napastników, grał tak, jak Mourinho nie lubił. Niewidoczny Javier Hernandez został szybko zmieniony, a kiedy na boisku pojawił się Nani, ktoś ze zrozpaczonych fanów MU napisał, że jeśli portugalski skrzydłowy jest odpowiedzią, to nie chce wiedzieć, jak brzmiało pytanie. Dążąc do zmiany wyniku van Gaal próbował pójść na skróty, wracając do lepiej znanego piłkarzom ustawienia 4-4-2; problem w tym, że praca (jak pisał w przedmeczowym programie) z mózgami, a nie tylko z nogami zawodników drogi na skróty nie uznaje. Przerabianie zjadaczy chleba w anioły zwykle trochę mu zajmowało, co moglibyśmy przyjąć do wiadomości, gdyby po meczu nie narzekał, iż jego podopiecznych zjadły nerwy i dlatego podejmowali mnóstwo złych decyzji. Tego akurat trudno nie uznać za słabe wytłumaczenie: w końcu to jest Manchester United, bloody hell.
Nerwy z pewnością nie zjadły zawodników Swansea. Dobrze zorganizowani w obronie, kierowanej przez Ashleya Williamsa, z ruchliwą i pracowitą trójką Ki, Sigurdsson, Shelvey w środku pola oraz mocnym jak tur Bonym z przodu, pozwalali gospodarzom wymieniać piłkę z dala od bramki Fabiańskiego (w debiucie Polak był niemal bezrobotny), kiedy zaś ją odzyskiwali i błyskawiczny kontratak okazywał się niemożliwy, rozgrywali swoje akcje cierpliwie i odpowiedzialnie, nie ryzykując strat w miejscach newralgicznych: ich pierwszego gola poprzedziło rekordowe 29 podań. Zbyteczne dodawać, że piłkarzem meczu, z golem i asystą, był niejaki Gylfi Sigurdsson. Nie mógł tak w Tottenhamie?
Co do Tottenhamu, zwycięstwo w derbach z West Hamem było nadzwyczaj szczęśliwe. Nawet pomijając doskonałą sytuację Downinga, który w 87. minucie, po świetnym odegraniu z klepki Nolana, wyszedł sam na sam z Llorisem i tylko desperackie wyjście bramkarza uratowało gości; pomijając niewykorzystanego przez Noble’a karnego, do postawy obrońców Tottenhamu można było mieć mnóstwo zastrzeżeń. Naughton dość szybko wyleciał z czerwoną kartką, więc go zostawmy. Danny Rose ofiarnie pomagał kolegom w polu karnym, ale poza jego obrębem był zagubiony jak, hmm… jak napastnicy West Hamu – stąd ta nieprawdopodobna łatwość, z którą z prawej strony dośrodkowywał Downing. Para stoperów, zarówno ta wyjściowa – Dier i Kaboul, jak ta sklecona po czerwonej kartce – Kaboul i Capoue (ciekawe, że Dawson do końca pozostał na ławce, no ale może nie był jeszcze zdolny do gry po kontuzji…), regularnie dopuszczała gospodarzy do sytuacji strzeleckich. W drugiej połowie Kaboul pogubił się przy wyprowadzaniu piłki, co zakończyło się groźnym strzałem Noble’a, straty zdarzały się też Bentalebowi. Problem w tym, że West Ham psuł na potęgę: z ich osiemnastu strzałów celne były zaledwie cztery (w poprzednim sezonie Młoty też miały najgorszą średnią celnych uderzeń, na razie więc nie widać efektów pracy ich nowego trenera napastników Teddy’ego Sheringhama…), a mimo iż od 28. minuty goście grali w osłabieniu, Sam Allardyce do końca nie zdecydował się wprowadzić drugiego snajpera. Nie dajcie się zwieść opowieściom o waleczności Tottenhamu – to się fajnie pisze, skoro się udało, ale gdyby Noble nie spudłował z jedenastu metrów, skończyłoby się to tak, jak w poprzednim sezonie: wygraną West Hamu.
Rzecz również w tym, że nie oglądaliśmy wczoraj drużyny, którą Pochettino chciałby zbudować. Koguty, owszem, zaczęły nieźle, szybko zdobywając dużą przewagę w posiadaniu piłki, ale niewiele z tego posiadania wynikało: West Ham cofnął się na własną połowę, czyhając na okazje do kontr. Nie było osławionego pressingu, nie było intensywności, mało było prostopadłych podań i ruchu bez piłki; Lamela i Eriksen grali słabo (zwłaszcza ten drugi podawał zaskakująco nieprecyzyjnie, jak na to, do czego przyzwyczaił nas przed rokiem – może jednak nie powinien biegać z prawej strony?). Dopiero po czerwonej kartce Tottenham cofnął się, nie będąc już skazanym na mozół rozgrywania. W tym momencie Pochettino podjął rzeczywiście dobrą decyzję: nie zdjął z boiska żadnego z graczy ofensywnych i ustawił drużynę w formację 4-1-3-1: defensywny pomocnik Capoue przeszedł na środek obrony, a Dier trafił na prawą stronę, później z kolei Townsend wszedł za Lennona, Holtby za Lamelę i Kane za Adebayora – wszystkie te zmiany wniosły sporo ożywienia, żadna nie służyła bronieniu wyniku. To Harry Kane, 21-letni Anglik, który podpisał właśnie nowy, pięcioletni kontrakt z klubem, przytomnie asystował przy bramce Diera.
Patrząc na ten mecz – ale także na męczarnie Arsenalu z Crystal Palace i na składy, w jakich rozpoczynały dziś drużyny Liverpoolu i Manchesteru City, można by dojść do wniosku, że ten sezon rozpoczyna się za wcześnie. Że wciąż jeszcze spory procent piłkarzy, którzy uczestniczyli w mundialu, nie jest gotowy do gry, a i otwarte wciąż okienko transferowe zapowiada, że trenerzy niejedno jeszcze zamierzają zmienić. Na razie, sądząc po pierwszych meczach faworytów, niezmienne pozostały: wątpliwości, jakie budzą kompetencje Eda Woodwarda podczas poszukiwań i negocjacji transferowych MU, wpływ na swoje drużyny Aarona Ramseya i Davida Silvy, a także fakt, że Liverpool nie jest i nie był drużyną jednego piłkarza (czytaj: Luisa Suareza). Na Anfield Road porozbijany w trakcie tego okienka Southampton był wprawdzie dla gospodarzy równorzędnym rywalem, miał swoje szanse (na dwie minuty przed końcem Mignolet zbił na poprzeczkę uderzenie zostającego na razie w drużynie Schneiderlina), ale ostatecznie skapitulował wobec snajperskiego instynktu Sturridge’a i spokoju Sterlinga, który wykorzystał bajeczne, kilkudziesięciometrowe podanie Hendersona (zanim dograł do rozpędzonego kolegi, pomocnik Liverpoolu zdołał jeszcze wywalczyć piłkę w starciu ze Schneiderlinem). W ogóle podania do przodu piłkarzy Rodgersa (Gerrarda i Lovrena zwłaszcza), te prostopadłe, za linię obrony, w których celowali już przed rokiem, i te w poprzek boiska, pozwalające uruchomić bocznych obrońców, były jedną z ozdób meczu na Anfield; szkoda, że Johnsonowi kilka razy zabrakło refleksu lub umiejętności przyjęcia piłki, żeby lepiej je wykorzystać. Inna sprawa, że liczba tych zagrań wynikała z tego, że Liverpoolowi trudno było przebić się środkiem, który zdominowała trójka Schneiderlin, Davis i Wanyama.
Cóż jeszcze? Piękne gole Evertonu i piękna współpraca duetu Pienaar-Baines kontra dzielność i zorganizowanie Leicester. Niski blok (jakby powiedzieli eksperci od taktyki) Crystal Palace i kłopoty Arsenalu z jego sforsowaniem. Trójka obrońców, która pomogła Hull, i nie pomogła ani QPR, ani MU. Gole debiutantów: Diera i Ulloi. W końcu także: budzące szacunek przekonanie, że mistrz zaczął tam, gdzie skończył. Tyle razy myśleliśmy, iż Dżeko odejdzie, ale akcja, w której przyjął długie podanie Yayi Toure, a potem odegrał piłkę piętą do wbiegającego w pole karne Silvy, pokazała, że ani klub, ani sam piłkarz nie mają w tym odejściu najmniejszego interesu. A gol Aguero, klasa, którą pokazał po kilku zaledwie minutach, spędzonych na boisku… Wyobraźcie sobie, co by było, gdyby tacy jak on (a także Özil, Mertesacker, w Tottenhamie Vertonghen…) byli już teraz gotowi do gry.