Archiwa tagu: Pochettino

Chelsea Schrödingera

Właściciele klubu chcą rozwijać projekt i mieć wyniki jednocześnie. Chcą piłkarzy przyszłości i trenera przyszłości – i sukces w czasie teraźniejszym. Najśmieszniejsze, że rozstając się z Mauricio Pochettino, lądują w czasie przeszłym.

Była to praca herkulesowa, jak powiedział pisecki rotmistrz do Szwejka w trakcie przesłuchania zakończonego odesłaniem dobrego wojaka z powrotem do budziejowickiego pułku. Mauricio Pochettino w Chelsea miał oczyścić stajnię Augiasza i dalibóg: wywiązał się ze swojego zadania. Kiedy przychodził do klubu, zawodnicy, których miał do dyspozycji, nie mieścili się w jednej szatni ośrodka treningowego, ale zdołał tę kadrę odchudzić i nadać jej tożsamość, a z grupy rozpieszczonych wieloletnimi kontraktami gwiazdek i gwiazdeczek zrobił w końcu drużynę. Zgoda: wystartował kiepsko, tracił mnóstwo bramek, a plaga kontuzji nie może tłumaczyć go do końca, bo nie jest przecież powiedziane, czy po części nie przyczynił się do niej swoimi (niektórzy mówią: przestarzałymi) metodami treningowymi. Zgoda: w kwietniu przegrał 5:0 z Arsenalem, ale był to już raczej wypadek przy pracy. Od Bożego Narodzenia punktował bowiem z regularnością, która – gdyby rozciągnąć ją na cały sezon – faktycznie dałaby Chelsea coś, do czego został wynajęty, czyli miejsce w Lidze Mistrzów. Fakt, że nie skończył w pierwszej czwórce, był zresztą jednym z powodów decyzji właścicieli klubu o rozwiązaniu w połowie dwuletniego kontraktu: od początku sam Pochettino powtarzał, że jest świadom, iż został zatrudniony w miejscu, w którym wyniki trzeba mieć natychmiast i nie można zasłaniać się opowiadaniem o budowaniu wieloletniego projektu.

Wyniki to jedno (Pochettino przegrał też finał Pucharu Ligi z Liverpoolem, a na końcówkę tego meczu Jurgen Klopp wstawił zawodników jeszcze młodszych niż kadra Chelsea), drugie zaś to poziom kontroli, jaką ma się nad stanem klubowych spraw. Na te drugie Pochettino chciał mieć wpływ większy, niż gotowi byli mu przyznać panowie Boehly i Eghbali. Wiele jego wypowiedzi na konferencjach prasowych brzmiało jak stawianie właścicieli pod presją, szczególnie w ostatnich tygodniach, kiedy drużyna była już wyraźnie rozpędzona, a Argentyńczyk czuł się pewniej. Nikt nie lubi być naciskany, a zwłaszcza miliarderzy o wielkim ego. Koledzy ze studia Viaplay świadkami, że podobnego zakończenia przygody Pochettino z Chelsea spodziewałem się w ostatnich tygodniach niezależnie od tego, że na boisku drużyna wygrywała efektownie, strzelając arcypiękne (Caicedo!) bramki.

Racjonalnie tłumacząc powody rozwiązania umowy (chociaż tyle, że za porozumieniem stron…) można by więc powiedzieć, że Pochettino nie pasował do profilu trenera odpowiadającego korporacyjnemu ładowi. Takiego, który niezależnie od poprawnych relacji z właścicielami, utrzymywałby je również z dyrektorami sportowymi i przebudowywanym pionem skautingu. Który byłby trybikiem w sprawnie funkcjonującej maszynie, jak nie przymierzając Graham Potter. Nie opierałby się przeciwko poszerzeniu niezmienianej od czasów pracy w Tottenhamie grupy współpracowników o specjalistę od stałych fragmentów. Potulnie godziłby się z faktem wystawienia na listę transferową lidera i kapitana drużyny Connora Gallaghera, bo pieniądze ze sprzedaży tego wychowanka wydatnie pomogą zbilansować księgi.

Problem w tym, że takich trenerów na rynku ze świecą szukać, zwłaszcza jeśli szuka klub z najwyższej półki, wymagający nie tylko dopasowania się do struktury i rozwijania młodych zawodników tak, by ich wartość rynkowa nie zmniejszała się z latami upływającego kontraktu (w języku Chelsea nazywa się to amortyzacją), ale także walki o najwyższe cele. I tu dochodzimy do umieszczonego w tytule paradoksu.

Pochettino nie był elastyczny; wyobrażam sobie, że podczas jego spotkań z Laurencem Stewartem i Paulem Winstanlayem iskrzyło. Ale to wszystko przecież właściciele Chelsea wiedzieli jeszcze przed jego zatrudnieniem. Zatrudniając go, sprawili, że ta kompromitująca siebie, klub, ale także ich zbieranina (w ubiegłym roku zajęli dwunaste miejsce, pamiętajmy) zaczęła grać w piłkę. Oglądaliśmy drużynę skuteczną w pressingu i nieźle radzącą sobie w rozegraniu, dobrze przygotowaną fizycznie, rozstrzygającą wiele spotkań w ostatnich minutach meczów. Oglądaliśmy postęp poszczególnych zawodników: nie tylko najlepszego młodego piłkarza ligi, Cole’a Palmera, ale też wspomnianego Gallaghera, Malo Gusto, Jacksona, Madueke, a nawet często wyśmiewanego Cucurelli. Naprawdę, po pierwszych miesiącach turbulencji, rozpęd osiągnięty w końcówce sezonu 2023/24 roku kazał myśleć o kolejnych rozgrywkach z optymizmem. Było na czym budować.

Teraz jednak budować się będzie od zera. W korporacyjnych tabelkach pojawią się (już się pojawiają) nazwiska szkoleniowców równie obiecujących, jak obiecujący są zawodnicy Chelsea. Tyle że ktoś taki już w klubie pracował (mam na myśli Grahama Pottera), a jak to się skończyło – pamiętamy. Wydawałoby się, że na tamtym błędzie panowie Boehly i Eghbali zdążyli się nauczyć, że nie można jednocześnie rozwijać projektu i mieć wyniku, choćby było nim nie mistrzostwo kraju, a „tylko” awans do Ligi Mistrzów.

Pochettino z pewnością na tej historii nie stracił i w sierpniu zobaczymy go na ławce któregoś z największych klubów Europy. Najgorsza w niej wydaje mi się natomiast sytuacja owych młodych obiecujących zawodników. Zaufali kolejnemu trenerowi. Awansowali pod jego okiem do europejskich pucharów. Po miesiącach paraliżu związanego z kwotami, jakie za nich zapłacono, zaczęli na nowo cieszyć się grą. Teraz jednak zostali znów sprowadzeni do roli klubowego kapitału, o którym mówi się w kategoriach stopy zwrotu z inwestycji. Czy mam dodawać, że przy takim poziomie chaosu i zmiennych decyzji (od września 2022 Chelsea miała już pięciu szkoleniowców) inwestycja wydaje się wyjątkowo niepewna?

Gustavus obiit – natus est Conradus

A może Mourinho w Tottenhamie jest po to, żeby kibice i piłkarze tego klubu poczuli smak wygrywania. Nawet jeśli to nie potrwa długo i będzie miało swoją cenę.

Com napisał, napisałem. „Że każdemu nowemu menedżerowi Tottenhamu daję potężny kredyt zaufania, jest rzeczą oczywistą. Podobnie jak to, że jak każdy prawdziwy kibic natychmiast robię się jednooki i zauważam wyłącznie to, co pozwala mi wierzyć w nadejście nowej wspaniałej ery” – to słowa z lipca 2012, kiedy Tottenham zatrudniał Andre Villas-Boasa, powtórzone w maju 2014, kiedy na White Hart Lane pojawił się Mauricio Pochettino. Pojawił się i w pierwszym wywiadzie dla klubowej telewizji obiecał, że zrobi wszystko, żebyśmy mogli być znowu dumni z tego klubu. Obiecał i dotrzymał słowa. Jeszcze jak dotrzymał.

Nie. Dość. Koniec. Pora otrzeć łzy. Wykasować z pamięci tweety z podziękowaniami od piłkarzy, w których każdy podkreślał nie tylko to, że Pochettino był dla nich szefem, ale też przyjacielem i wzorem. Przestać się wkurzać na to, że kłopoty, jakie przeżywał w ostatnich miesiącach Tottenham, w znikomym stopniu były winą trenera: że kłopoty te przewidywał i zapowiadał od dawna, ba – sugerował rozwiązania. Nie wrzucać już więcej na Facebooka czy Twittera zdjęć i filmów z najpiękniejszymi momentami jego pięciolatki. Z góry pogodzić się z tym, że za niedługi czas przyjdzie go oglądać na ławce któregoś z najlepszych klubów Europy. Chować w sercu wdzięczność, ale uznać, że naprawdę zaczął się nowy etap. Trzeba z żywymi naprzód iść, Michale. Umarł Maurycy, już go zresztą pożegnałeś, narodził się Józef.

Józef, ze wszystkich trenerów świata akurat ten, z którego obecnością na ławce Tottenhamu pogodzić ci się najtrudniej. Jak masz się zrobić jednookim, myśląc o człowieku, który o mały włos sam nie wybił oka jednemu z rywali? Którego pycha i egotyzm stały się w świecie futbolu do tego stopnia przysłowiowe, że felietonista „Guardiana” po jego pierwszej konferencji prasowej napisał, że oto na stadionie Tottenhamu pojawia się drugi gigantyczny kogut, czyniąc aluzję chyba nie tylko do statui wznoszącej się nad trybuną centralną, bo używając przy tym dość wieloznacznego słowa „cock”? Który – jak powiedział kiedyś jednemu z jego biografów dyrektor zarządzanej przez Jorge Mendesa agencji Gestifute – jak tylko sprawy przestają iść w dobrym kierunku, nie trzyma się linii klubu, tylko zaczyna grać na siebie? Co może jeszcze ważniejsze: którego spojrzenie na futbol, gwarantujące tyle sukcesów w pierwszej dekadzie XXI wieku, w ostatnich latach stało się boleśnie nieaktualne, o czym w trakcie jego pracy w Madrycie, Londynie i Manchesterze przekonywali tak dobitnie Pep Guardiola, Jurgen Klopp, a nawet Mauricio Pochettino, którego Tottenham rozgromił przecież jego piłkarzy na Old Trafford?

Nie. Dość. Koniec. Józef Mourinho to przecież nie tylko jedno z kilku najgorętszych wciąż nazwisk na futbolowym firmamencie (nazwisk, dodajmy, będących jeszcze kilka lat temu poza zasięgiem Tottenhamu, nie tylko z powodu tego, że jemu wiodło się wówczas lepiej – jego nowemu klubowi wiodło się wówczas zdecydowanie gorzej…), kojarzonych nie tylko przez kibiców piłki nożnej. To, że mamy do czynienia z marką, która w oczach prezesa Levy’ego powiększa rynkową pozycję zarządzanego przezeń klubu, jest rzeczą oczywistą. Jasne jest, że z Mourinho na pokładzie wciąż można liczyć na sprzedanie praw do nazwy stadionu za wyższą cenę i na większą widownię kręconego przez cały czas serialu Amazonu – spekulacja porównywalna z tymi, dzięki którym sprowadzanie do Tottenhamu Japończyka Tody, Amerykanów Dempseya czy Yedlina albo Koreańczyka Sona, miało zwiększyć zainteresowanie klubem na tamtejszych rynkach, tyle że na nieporównanie większą skalę. Zamiarem prezesa zawsze było zbudowanie globalnej marki, i w tym sensie jest bliżej celu nawet niż parę miesięcy temu, kiedy Tottenham grał w finale Ligi Mistrzów.

Na pierwszej konferencji prasowej nowego szkoleniowca stawiło się dziewięćdziesięciu czterech dziennikarzy. Relacjonowały ją media całego świata, nie tylko na stronach sportowych. Tu wszystko jest logiczne: piłka nożna w oczach prezesa Levy’ego i jemu podobnych jest dziedziną tyleż sportu, co ekonomii, a klub jest po prostu „dostarczycielem kontentu” w branży rozrywkowej. Najwspanialszy stadion świata? Kibice mają w nim spędzić cały dzień, nie tylko oglądając jakiś tam mecz, ale także pijąc piwo, jedząc i robiąc zakupy, jak w galerii handlowej. Tak po prostu jest. Nie ma się co obrażać.

Józef nie zdobędzie więc Tottenhamowi mistrzostwa kraju, choć mówi, że w przyszłym roku spróbuje. Nie do tego został wynajęty. Realistyczny plan na polu sportowym to obronienie miejsca w pierwszej czwórce (będzie to cholernie trudne, ale na tym etapie sezonu nie jest jeszcze niemożliwe), występy w Lidze Mistrzów na wiosnę (wysoce prawdopodobne) i powalczenie o Puchar Anglii (przy szczęśliwych losowaniach i znając sposoby, jakimi Mourinho rozgrywał boje pucharowe – również niewykluczone), nade wszystko jednak: spowodowanie, że biznes będzie kręcił się nadal. Że liczba transmisji telewizyjnych dołującej drużyny nie spadnie, podobnie jak nie zmniejszy się frekwencja na stadionie. Z Mourinho jest przecież tak, jak z podstarzałą gwiazdą rocka, taką po licznych botoksach i farbach, co to od lat nie nagrała niczego naprawdę ciekawego, ale i tak zapełnia stadiony grając te same kawałki, co dwadzieścia czy pięćdziesiąt lat temu, bo ludzie wciąż chcą ich słuchać. Jesteśmy w końcu w branży rozrywkowej.

Nie. Dość. Koniec. Jest przecież w Józefie coś jeszcze niż zdolność przyciągnięcia uwagi mediów zgrabną ripostą.

Te na pierwszej konferencji w Tottenhamie nie były zresztą (sceptyk powiedziałby: jeszcze nie musiały być…) złośliwe czy agresywne. Jak na obu inauguracjach w Chelsea, jak podczas premiery w Manchesterze, obejrzeliśmy człowieka asertywnego, ale spokojnego, zadowolonego z siebie i z miejsca, w którym się znalazł na tym etapie życia, z łatwością radzącego sobie z każdą zastawioną przez dziennikarzy pułapką (Powiedział kiedyś, że jest zbyt mocno związany z Chelsea, żeby pracować w Tottenhamie? Ale to było przed tym, jak Chelsea go zwolniła…). Jeśli ocierającego się o bufonadę, to przecież dlatego, że ma podstawy, by dobrze o sobie myśleć (Czy to porażka w finale Ligi Mistrzów tak źle wpłynęła na piłkarzy Tottenhamu? Nie wie, bo nigdy nie przegrał w finale Ligi Mistrzów). Człowieka, który wie, co powiedzieć w tym właśnie miejscu i momencie, począwszy od podziękowań i ciepłych słów pod adresem poprzednika, dla którego ten klub będzie miał zawsze otwarte drzwi i który błyskawicznie znajdzie nową, świetną pracę, przez komplementy pod adresem nowych podopiecznych (jestem tu ze względu na nich, wielu z nich próbowałem kiedyś kupić, a niektórych nie próbowałem tylko dlatego, że wiedziałem, że są nie do wyjęcia), po słowa, które z pewnością chciał usłyszeć pracodawca (o chęci stawiania na młodych) i które pragnęli usłyszeć kibice (że nie zamierza radykalnie zmieniać stylu gry, że styl gry zawsze zależy od profilu drużyny i oczekiwań klubu, że najważniejszy jest zespół, a piłkarzy można uważać za „wielkich” tylko wtedy, kiedy sprawiają, że grający z nimi koledzy stają się jeszcze lepsi). „Jestem tu, żeby kontynuować proces i ewentualnie dopełnić go własnymi pomysłami, ale stawiając na rozwój: nie chcę burzyć stabilności ani mieszać piłkarzom w głowach” – mówił. „W piłce nożnej musisz przede wszystkim chcieć siebie wyrazić” – dodawał, co brzmiało jak cytat z nieodżałowanego poprzednika.

Nie. Dość. Koniec. Nie musisz wierzyć, że Józef stanie się apostołem futbolu proaktywnego, takiego, który lubisz, odważnego i pięknego dla oka. Sedno problemu, z którym wiąże się dla ciebie pojawienie się Mourinho w twoim klubie, polega przecież na tym, że jemu chodzi o coś, o co tobie tak naprawdę nigdy w kibicowaniu nie chodziło. O wygrywanie. O smak bycia pierwszym. O sukces. To z niezłomną wolą zwyciężania będziesz się musiał w najbliższych miesiącach mierzyć. Z wolą zwyciężania, które, tak jest: ma swoją cenę. Cenę konfliktów z całym światem i manipulacji. Cenę biernej, a czasami może nawet i czynnej agresji. 

Wiesz dobrze, że Józef będzie błyskotliwy i czarujący tak długo, jak długo będzie wygrywał. Kiedy zacznie przegrywać, zamieni twoje życie w koszmar. A potem zostawi spaloną ziemię, jak w Madrycie, zachodnim Londynie czy w Manchesterze. O spalonej ziemi jednak – i o kolejnym siewcy, który zasieje w niej ziarno kolejnej odnowy – będziesz miał jeszcze czas pomyśleć. Teraz pomyśl o tym, co Mourinho osiągał ze swoimi dotychczasowymi drużynami zanim nastąpił feralny trzeci sezon. I zastanów się, czy tej właśnie lekcji nie potrzebujesz, czy nie na tym polega ów ostatni krok oddzielający twoją drużynę od znalezienia się na topie? Czy nie nazbyt długo zasłaniałaś się kwestiami stylu i sposobu gry, filozofii zrównoważonego rozwoju, cierpliwego budowania itd., żeby pokryć tym wszystkim własne pogodzenie z faktem, że tak naprawdę to ty nie jesteś gotowy na poczucie się zwycięzcą? Że skoro sam nie chciałeś wyjść spod szafy, musiałeś dostać takiego trenera, żeby cię spod niej wykopał?

„Kiedy nie wygrywam, nie potrafię być szczęśliwy – mówił wczoraj na swojej pierwszej konferencji prasowej w Tottenhamie José Mário dos Santos Félix Mourinho. – Nie potrafię tego zmienić w swoim DNA. Mam nadzieję, że będę potrafił dotrzeć do zawodników, by również oni nie byli szczęśliwi, kiedy nie wygrywają”.

W sumie to ciekawe pytanie, nie tylko dla kibica tego klubu. Jak to jest, być zwycięzcą?

Special One w Tottenhamie? Był do wczoraj.

Od pewnego momentu przypominało to patrzenie na Syzyfa, próbującego wydźwignąć swój głaz pod górę, z tą różnicą, że wszyscy wiedzieliśmy, iż po tym, jak wyślizgnie mu się z rąk, nie otrzyma kolejnej szansy. Okrucieństwo futbolu polega także na tym, że kolejnej szansy trenerom nie daje, nie mówiąc już o prawie do błędu.

Kiedy był ostatni moment na powstrzymanie katastrofy? Może nie doszłoby do niej, gdyby nie VAR, unieważniający drugiego gola w meczu z Leicester po milimetrowym spalonym Sona: jeżeli w tamtym momencie sezonu Tottenham zdołałby wygrać wyjazdowe spotkanie z rywalem mierzącym tak wysoko, w głowie tego zbiorowego organizmu, jaki stanowią piłkarze i sztab szkoleniowy, może coś by się jeszcze przełamało, może zdołaliby uwierzyć, że mimo zmęczenia sobą, wypalenia wręcz, mimo perspektyw na dokończenie kariery w innych klubach, mimo pełnego niepokojów i napięć okresu przygotowawczego i mimo dojmującego poczucia, że szansę na zapisanie się w historii futbolu stracili owej nocy w Madrycie, są jednak w stanie spróbować jeszcze raz? Może dublerom udałoby się wtedy wygrać z Colchester, może z Bayernem świetne nie byłoby wówczas tylko pierwsze pół godziny (było naprawdę świetne, cholera…), może w Brighton Lloris nie wypuściłby piłki z rąk i się fatalnie nie kontuzjował, a jego koledzy z pola nie skapitulowaliby po raz kolejny?

1. Nie, w tym sezonie los Tottenhamu Pochettino był już nie do odwrócenia i o poranku po ogłoszeniu decyzji o zwolnieniu Argentyńczyka można to już napisać zupełnie spokojnie, poza emocjami związanymi z faktem, że ostatnie pięć lat należało do najlepszych w historii klubu – a już na pewno w historii klubu, która pisała się za mojego życia – i że w jej trakcie zawdzięczamy mu nie tylko niezapomniane emocje Amsterdamu, Manchesteru czy Dortmundu w poprzednim sezonie Ligi MIstrzów, ale też zwycięstwo u siebie z Realem w edycji 2017/18, albo ligowe czy pucharowe pojedynki i triumfy ze wszystkimi wielkimi Albionu, także z City Guardioli czy Liverpoolem Kloppa (padały po cztery gole dla Tottenhamu), z Chelsea (samotny rajd Sona przez całe niemal boisko, ale nade wszystko wcześniejsze noworoczne 5:3 w 2015 r.) czy z Arsenalem (gol Kane’a, zdobyty w masce w marcu 2016 r.), o pożegnaniu White Hart Lane, ostatnim sezonie bez porażki tamże i wygranej z Manchesterem United na zakończenie nie wspominając.

Tak, wszystko to wydaje się tak niedawno, że aż nie do uwierzenia. Tak niedawno Pochettino był w pierwszej trójce najlepszych trenerów FIFA. Tak niedawno wygłaszał wykład mistrzowski na konferencji w Katarze. Tak niedawno publikował „Nowy wspaniały świat” (w kwestii którego miałem zresztą swoje wątpliwości: czy zawarte tam niedyskrecje nie były jednym z pierwszych oznak naruszonej lojalności między nim a zawodnikami…). Tak niedawno składał niezliczone dowody osobistej klasy, której świadectwem są też płynące teraz zewsząd pożegnania i podziękowania tych, którzy zawdzięczali mu tak wiele – Kane’a, Allego czy Ryana Masona.

Co ważniejsze: tak niedawno jeszcze był najbardziej komplementowanym szkoleniowcem Premier League, po pierwsze za fakt, że co roku prowadzi Tottenham do Ligi Mistrzów (i osiąga w niej coraz lepsze wyniki), po drugie, że robi to w zasadzie bez wzmocnień i stawiając na tych, których ma do dyspozycji, po trzecie, że robi to w trakcie przebudowy stadionu, a po czwarte i najważniejsze: że robi to w stylu dotąd w północnym Londynie nieoglądanym. Najwspanialsze w ciągu tych lat – i nieprzypadkowo komplementowane przez ekspertów, którzy całe lata mieli z Tottenhamu malowniczą bekę, jak Gary Neville na przykład – było to, że piłkarze Pochettino byli w stanie zabiegać każdego rywala, że skakali mu do gardeł (nawet jeśli, jak podczas „bitwy na Stamford Bridge”, prowadziło to na skraj utraty kontroli), że grali intensywnym pressingiem i szybko. Słowem: że Tottenham Pochettino był więcej niż drużyną: był ucieleśnieniem filozofii gry i zarządzania klubem od szczytów po akademię. Że był świetnie zorganizowanym mechanizmem, który – gdy zsumować tamte dwa sezony, gdy bił się z Leicester i Chelsea o mistrzostwo kraju – zdobył najwięcej punktów ze wszystkich drużyn grających w angielskiej ekstraklasie. Że Alderweireld i Vertonghen stali się najlepszą parą stoperów w Premier League, a Kane – najlepszym napastnikiem, że Eriksen wyrósł na jednego z najlepszych rozgrywających Europy, że eksplodowały talenty Allego czy Sona, że debiutowali kolejni wychowankowie, że Lamela wrócił po wielomiesięcznej kontuzji, że reprezentacja Anglii pełna była produktów Pochettino itd., itp.

2. Ściąga mnie, jak widać, we wspomnienia, targa mną potrzeba powiedzenia raz jeszcze „dziękuję” – bo doprawdy jest za co dziękować i Daniel Levy wspominając w klubowym oświadczeniu w zasadzie tylko o znoszeniu trudów przebudowy kolejny raz daje świadectwo tego, że jego inteligencja emocjonalna nie może być dalsza od kibicowskiej – a ja o nieuchronności katastrofy chciałem pisać. O tym, że Pochettino w gruncie rzeczy i tak wydłużył cykl ponad te wspominane przez sir Aleksa Fergusona trzy lata. O tym, że zespół, zwłaszcza pracujący tak intensywnie (Moussa Dembele parę dni temu w wywiadzie dla „Timesa” dał znów parę przykładów tego, jak było to wyczerpujące), potrzebował stałego odświeżania – i o tym, że z przyczyn ekonomicznych było ono niemożliwe. Że ludzie tak ciężko harujący nie są w stanie robić tego w nieskończoność, że potrzebują zmiany rutyny, inspiracji, płynącej choćby z tego, że w szatni pojawiają się nowi konkurenci lub nowi liderzy. 

Tak, w jakimś sensie Pochettino zapłacił cenę własnego sukcesu – tego, że udało mu się zmienić postrzeganie prowadzonej przez siebie drużyny, a zwłaszcza jej wyniki, nie w perspektywie kilku lat, a kilkunastu miesięcy. Że po tym, co nastąpiło później, nikt już nie chciał i tak naprawdę nie mógł dać mu tego komfortu, jaki dostał, kiedy przychodził z Southamptonu: cierpliwego oczekiwania na to, że po wyczerpaniu się tamtego cyklu zacznie kolejny, nawet za cenę jednego słabszego sezonu. Że nie miał luksusu Guardioli czy Kloppa, których stać było nawet na transferowe pomyłki i ich naprawienie w kolejnym roku (patrz pod bramkarze Pepa).

3. Zapewne późną wiosną tego roku uznał, że wygra finał Ligi Mistrzów w Madrycie – i sam odejdzie z podniesionym czołem. Sugerował to parokrotnie w ostatnich miesiącach poprzedniego sezonu, i pewnie należałoby to zaliczyć w poczet jego błędów, bo żałując jego odejścia, ba: płacząc po jego odejściu, nie uważam przecież, by sam się jakoś do tego odejścia nie przyczynił. To był moment, w którym zawodnicy mogli poczuć, że oparcie, jakie mają w trenerze, osłabło.

Było zresztą takich momentów więcej, choćby ten po przegranym finale, kiedy nie wrócił z zawodnikami do Londynu, tylko wsiadł w pociąg do Barcelony, gdzie na dwa tygodnie zaszył się w domu i oddawał ponurym myślom (czy kiedy witał ich ponownie w pierwszych dniach lipca był faktycznie pełen energii i entuzjazmu? jak traktować pogłoski o tym, że częściej niż dawniej oglądał treningi z okien gabinetu i na ekranie laptopa, zamiast angażować się w nie osobiście?). Albo jak po przegranej w Colchester wypsnęło mu się, że w styczniu przyjdzie czas na zrobienie porządku z tym bałaganem, wbrew podtrzymywanej przez całe lata opinii, że zimowe okienko transferowe tak naprawdę nigdy nie przynosi rozwiązania klubowych kłopotów i potrzeb. Może popełnił błąd nie próbując zatrzymać w klubie Trippiera, mimo iż poprzedni sezon Anglika naprawdę był słaby? Sprzedając, a przynajmniej nie znajdując zastępstwa dla Dembele? A może istota problemu leżała gdzie indziej: w tym, że lojalność wobec ekipy, dzięki której osiągnął tak wiele, krępowała mu ruchy? Może nie postawił od razu na początku tego sezonu na tych, którzy naprawdę chwili tu grać? Na Walkera-Petersa czy Foytha (żeby walczyć o miejsce w składzie skrócił wakacje po Copa America i odwołał miesiąc miodowy; tak, wiem, że Argentyńczyk zaraz złapał kontuzję) na prawej obronie zamiast Auriera? Może nie potrafił pożegnać się z niektórymi skuteczniej i szybciej?

No przecież nie: w tym ostatnim punkcie piłka leżała i leży po stronie klubu. Danny Rose mówił o tym wyraźnie kilka dni temu: to prezes Levy powiedział mu, że nie przedłuży z nim umowy i że może sobie szukać innej drużyny. To prezes w trakcie negocjacji transferowych zawsze żądał za wiele i był skłonny płacić za mało – co wiązało się z tym, że pożądane wzmocnienia pojawiały się zwykle na ostatnią chwilę. Zdestabilizowany skład, przebudowa rozpoczęta (Ndombele, Lo Celso, Sessegnon), ale niedokończona, zrodzone w głowach niektórych (Eriksen) poczucie, że czas na nowe wyzwania – to nie są jakieś „winy” Mauricio Pochettino, to problemy, z którymi musiał się mierzyć.

4. Nie, tak naprawdę wymagaliśmy od niego niemożliwego. Albo niemożliwego wymagał od niego prezes: naszym, kibiców, prawem było przecież śpiewanie pieśni o tym, że jest magikiem. Sam zresztą sprawił, że w to „niemożliwe” uwierzyliśmy. Może nawet sprawił też, że uwierzyli piłkarze, nie tylko w ciągu tych trzech tygodni przygotowań do finału Ligi Mistrzów, kiedy chodzili po rozżarzonych węglach, budowali wokół siebie pozytywne aury, i co tam jeszcze wymyślili motywacyjni guru, z których rad korzystał – tyle że misternie tkany plan spruł się w pierwszej minucie meczu, po ręce Sissoko. Dlaczego nie dostał czasu na utkanie kolejnego planu?

Daniel Levy, o czym pisano wiele razy, kieruje się logiką księgowego. Od lutego forma Tottenhamu w lidze jest faktycznie spadkowa. Klub z tyloma zaciągniętymi pożyczkami, szukający wciąż (niesprzedane prawa do nazwy stadionu) dodatkowych sposobów komercyjnego rozwoju, przebicia sufitu oddzielającego go nadal od największych, nie może sobie pozwolić na przedłużający się kryzys. W świecie futbolowych księgowych kryzysy rozwiązuje się tylko w jeden sposób: zwalniając trenera. W świecie futbolowych księgowych w decyzji o zatrudnieniu następnego rozstrzygają dostępność na rynku i marka, cóż z tego, że cokolwiek nieświeża (sięgając po innowacyjnego, progresywnego Pochettino Levy nie miał wiele do stracenia, dziś – dzięki Pochettino właśnie – wydaje mu się, że może wiele stracić).

5. Z pewnością krzywdzę Daniela Levy’ego określając go mianem „księgowego” – nie tylko dlatego, że znam księgowe i księgowych, których szerokości horyzontów nie sposób podważyć. Przez wiele lat prezes działał w najlepszym interesie klubu, znosząc w milczeniu niewybredne uwagi kibiców. Rzec można: trenerzy i piłkarze przychodzą i odchodzą, a stadion i ośrodek treningowy przezeń wybudowane zostaną na długie dziesięciolecia. Tylko że lista jego pomyłek w doborze personelu trenerskiego jest wyjątkowo długa, a nazwiska Jacquesa Santiniego czy George’a Grahama zajmują na niej poczesne miejsce. On mógł się mylić tyle razy, narażając klub na tyle kosztów (odszkodowanie wypłacone Pochettino też przekroczy 10 milionów funtów) – dlaczego odmówił tego prawa trenerowi, któremu zawdzięcza tak wiele?

Nie, nie „księgowy”. Lepiej powiedzieć „makler”. Instynkt spekulacyjny prezesa dawał o sobie znać wiele razy, nie tylko w ostatnich godzinach okienek transferowych, kiedy czasem udawało się ściągnąć gwiazdę za relatywnie niewielkie pieniądze (van der Vaart), a częściej na sfinalizowanie niezbędnie potrzebnego wzmocnienia (Moutinho) brakowało minut. Daje o sobie znać i teraz. Zatrudniony przezeń następca Pochettino wciąż cieszy się w świecie marką jednego z największych. Z pewnością na ławce Tottenhamu nie zasiadał jeszcze wielokrotny zwycięzca Ligi Mistrzów, wielokrotny mistrz i zdobywca pucharów w czołowych ligach świata, postać, którą kojarzą nawet osoby nieinteresujące się na codzień futbolem. Istota tej spekulacji nie polega pewnie nawet na krótkotrwałej poprawie wyników – choćby za cenę stylu – ale na wizerunkowym awansie Tottenhamu do grona klubów, których stać na zatrudnienie trenerskiej supergwiazdy. Mniejsza z tym, że przyblakłej.

6. Harry Redknapp nie był nigdy symbolem trenerskiej nowoczesności, a przecież to za jego czasów Tottenham zagrał po raz pierwszy w Lidze Mistrzów. Zwolnienia Martina Jola do dziś nie odżałowałem, a przecież to jego następca Juande Ramos zdobył z Tottenhamem ostatnie klubowe trofeum, ekhem, Puchar Ligi. Może więc spekulacja prezesa Levy’ego, na krótką metę przynajmniej, i tym razem przyniesie wzrost klubowych akcji?

Mimo wszystko ośmielam się wątpić. Ten, którego imienia nie mam dziś ochoty wymówić, Lord Voldemort współczesnej piłki, nie tylko odpowiada za większość najpaskudniejszych awantur, jakie pamiętamy z ostatnich dwudziestu lat – od ataku na sędziego Friska i palca w oku Tito Vilanovy po kaskady słów paranoicznych, manipulanckich i zwyczajnie złych pod adresem sędziów, trenerów rywali i piłkarzy innych drużyn. Pragmatyczny do bólu futbol, jaki prezentowały zwykle jego zespoły, wydaje się na antypodach tradycji Tottenhamu: technicznej, ofensywnej, odważnej i radosnej, takiej spod znaku Ardilesa i Hoddle’a, Ginoli i Bale’a, Klinsmanna i Berbatowa. Co ważniejsze jednak: jego ostatnie doświadczenia z Premier League pokazały, że w kwestiach taktycznych stał się mamutem, któremu na wielką odległość odjechali nie tylko Guardiola czy Klopp, ale także dziesiątki już rozsianych po Europie trenerów młodszego pokolenia, a których symbolem mogłoby być nazwisko Nagelsmanna.

Owszem, chętnie bym znowu podyskutował o tym, co dla kibica ważniejsze: futebol d’arte czy futebol de resultados, i ilu z nas pogodziłoby się z tym, że ich drużyna wcale nie gra pięknie, byle wygrywała. Owszem, chętnie przyznałbym się do tego, że także w piłce nożnej zawsze wolałem idealistów od pragmatyków. Problem w tym, że mam dojmujące poczucie, że Special One pracował w Tottenhamie do wczoraj. Że porzuciliśmy idealizm, wygrywania i tak nie będzie, a zostanie spalona ziemia.

More to follow.

Futbolowy eskapizm

Pisałem już kiedyś chyba o teściu przyjaciela, który przeżywał mecze tak bardzo, że nie był w stanie ich oglądać: kiedy zaczynała się transmisja, włączał, owszem, telewizor, ale następnie wychodził przed dom, odkręcał zawór kranu w garażu, podłączał szlaucha i przez kolejne dziewięćdziesiąt minut z kwadransem przerwy podlewał metodycznie ogródek, nie spocząwszy dopóty, dopóki wszystkie starannie pielęgnowane przez żonę rabatki zaczną przypominać błotniste bajoro. Wciąż się nie dorobiłem ogródka, więc kiedy już znajdowałem się w podobnej sytuacji, wyjeżdżałem po prostu w góry, ale wczoraj podniosłem poziom futbolowego eskapizmu szczebel wyżej: w trakcie meczu Liverpool-Tottenham udałem się po prostu na Festiwal Conrada, by poprowadzić tam spotkanie z Moniką Sznajderman o „Pustym lesie”.

Spotkanie zaczynało się o osiemnastej, wiedziałem więc przed jego rozpoczęciem – także z nadsyłanych z domu esemesów – że już w czterdziestej siódmej sekundzie Harry Kane strzelił bramkę dającą prowadzenie Tottenhamowi, a zanim ostatecznie wyłączyłem transfer danych w telefonie, zdążyłem się zorientować, że Liverpool rozpoczął swój szturm na bramkę dobrze skądinąd broniącego Gazzanigi. Nie robiłem sobie wielkich złudzeń: wiedziałem, że kiedy moja drużyna zdobywa w takich sytuacjach gola jako pierwsza, to tylko po to, by jej kibice cierpieli bardziej, kiedy już prowadzenie roztrwoni. Widziałem też skład, wydelegowany do gry przez Mauricio Pochettino jakby rodem z poprzedniego sezonu, i tym bardziej nie sądziłem, że na Anfield może zdarzyć się cud. Kiedy natychmiast po zakończeniu spotkania z Moniką podszedł do mnie jeden ze słuchaczy i powiedział, że nie ma, niestety, dla mnie dobrych wiadomości, byłem mu właściwie wdzięczny za informację, że skończyło się tylko 2:1.

Co nie znaczy, że teraz, kiedy już mecz obejrzałem, nie jest mi żal – zwłaszcza dwóch okazji, po których mogło być 0:2, ze szczególnym uwzględnieniem tej z początku drugiej połowy, kiedy po dalekim wykopie Gazzanigi (patrz, Hugo, i ucz się, jak można grać nogami…) Son znalazł się sam na sam z Allisonem, objechał go i trafił w poprzeczkę. Z drugiej strony, kiedy oglądałem ten mecz znając już wynik, nie mogłem nie zauważyć, że wyrównanie wisiało w powietrzu jeszcze w pierwszej połowie; że dominacja Liverpoolu była zbyt wielka i że Tottenham (Pochettino narzekał potem, że to skutek zbyt szybko zdobytego prowadzenia, czyli nie ja jeden westchnąłem po golu Kane’a „Za wcześnie”…) broniąc korzystnego wyniku cofnął się zbyt głęboko. Owszem: na początku drugiej połowy ustawienie udało się poprawić i odepchnąć nieco gospodarzy od bramki Gazzanigi, ale po pierwsze, nie oznaczało to zmniejszenia dominacji i zwiększenia choćby o kilka procent statystyki posiadania piłki, a po drugie na prawej stronie Liverpoolu zaczął znajdować sobie niepokojąco dużo miejsca Henderson, który w końcu zgubił średnio radzącego sobie z nim Rose’a i strzelił bramkę.

Dwa są tematy związane z tym meczem. Pierwszy: pressing kontra kontrpressing, czyli powrót Tottenhamu do naciskania rywala podczas walki o piłkę, zaangażowanie w nią nie tylko Sissoko i Winksa, ale także Allego czy Sona (w tym sensie był to mecz zdecydowanie mniej depresyjny niż te z ostatnich tygodni, kiedy zwłaszcza do walki z Brightonem wyraźnie brakowało graczom Tottenhamu energii), oraz napór zawodników gospodarzy, rozpoczynający się natychmiast po stracie piłki. Karny, którego sprokurował Aurier, był efektem takiej właśnie akcji Mane: wydawało się, że obrońca Tottenhamu opanował już sytuację, że odebrał futbolówkę rywalowi, że zastawił się przed nim i że za chwilę wybije ją daleko poza pole karne, ale w ułamku sekundy atakujący Liverpoolu wysforował się do przodu, znalazł się między Aurierem i piłką i to on, a nie ona, zebrał od Iworyjczyka potężnego kopa.

Temat drugi wiąże się trochę z tym pierwszym. Owszem: kontrpressing Liverpoolu był imponujący, owszem, piłkarze Kloppa nie tylko szybko i z rozmachem szarżowali, ale też zażarcie walczyli o piłkę w środku pola, gdzie nutę kontroli do nieokiełznanego momentami chaosu wprowadzał znakomity Fabinho. Z drugiej strony jednak: Serge Aurier po raz czwarty od czasu, gdy zaczął grać w Tottenhamie, dał rywalom karnego. Czy powinien był wystąpić w tym meczu? Czy powinien był grać bodaj najsłabszy na boisku Eriksen? A Rose? Czy Mauricio Pochettino nie jest aby zbyt lojalny wobec zawodników, z którymi pracuje od pięciu i pół roku, choć wielu z nich ewidentnie szuka sobie innego miejsca na kolejny etap kariery? Czy pojedynek z Liverpoolem nie wydawał się idealną okazją, by w pierwszym składzie pojawili się ci, którzy za parę miesięcy powinni stanowić o obliczu drużyny: bardzo dobry zarówno we wtorek z Crveną Zvezdą, jak i wczoraj, kiedy w końcu pojawił się na boisku, Ndombele, albo zdrowy w końcu Lo Celso? Dlaczego na prawej obronie nie spróbować, skoro już nie Walkera-Petersa, to Juana Foytha, właśnie na tej pozycji ustawianego w wakacje i podczas ostatniej przerwy na kadrę w meczach reprezentacji Argentyny? Po co, do cholery, Pochettino namawiał młodego rodaka, żeby skrócił urlop po rozgrywanym latem turnieju, a nawet odsunął na przyszły rok swój miesiąc miodowy, po co w efekcie naraził go na kontuzję w trakcie presezonu, skoro teraz wystawia w kółko Auriera? Jak się ma kolejny z rzędu występ Iworyjczyka w pierwszym składzie do deklarowanej i faktycznie stosowanej na innych pozycjach przez Pochettino rotacji?

To jest oczywiście perspektywa kibicowska i dalekie echo burzy, która przetoczyła się wśród fanów Tottenhamu na portalach społecznościowych po ogłoszeniu wyjściowej jedenastki. Zostawiwszy ją na boku, wypada jednak powiedzieć o czymś, co w portalu The Athletic najlepiej zdefiniował Jack Pitt-Brooke: ten rodzaj ulgi, odczuwanej w gruncie rzeczy przeze mnie po jednobramkowej porażce na Anfield, jest rodzajem ulgi kibica drużyny ze środka tabeli, który mógł dostać pięciobramkowy łomot (tak skończyły się rządy Andre Villas-Boasa w Tottenhamie: szybkimi bęckami od Liverpoolu), ale przez prawie cały mecz dobrze się bronił i przegrał tylko jednym golem. Jak na to, że od finału w Madrycie nie minęło jeszcze pół roku, wypada powiedzieć, że szybko to poszło. Z drugiej strony: czy dla kibica Tottenhamu jest bardziej naturalny stan od tego?

Pochettino kupił czas

Nie, tym razem nie będę narzekał, że rywal słaby, bo z dużo słabszymi w tym sezonie potrafił Tottenham nie wygrywać. Nie będę również zaczynał od przypominania, że Liverpool zawiesi w niedzielę poprzeczkę o wiele wyżej, bo wszyscy o tym pamiętają. Nie będę nawet marudził, że około trzydziestej minuty drużyna gospodarzy spuściła z tonu i Crvena Zvezda zdołała wypracować sobie kilka dobrych okazji, bo ostatecznie żadnej z nich nie wykorzystała. Dokładnie czegoś takiego Mauricio Pochettino i jego piłkarze potrzebowali, by znów, choć przez parę dni, móc oddychać pełną piersią. Odrobiny szczęścia, owszem, ale także trafionej decyzji o ustawieniu (czemuż, ach czemuż, Maurycy, zaczynałeś mecz z Watfordem trójką środkowych obrońców, a potem kazałeś nam patrzeć na 45 minut gry sterylnie pozbawionej kreatywności?) i o doborze personelu. Zdecydowania w pressingu (Son zawdzięcza mu drugą bramkę, którą strzelił z podania odbierającego wcześniej piłkę Marinowi Ndombele). Waleczności (jej symbolem był, jak to często bywa, Lamela, skutecznie próbujący wślizgu na połowie rywala nawet w przedostatniej minucie meczu). Szybkości (tu prym wiódł, oczywiście, Son). Boiskowej inteligencji (jej z kolei wzorem był Kane, często robiący miejsce wbiegającym kolegom, cofający się po piłkę i rozgrywający ją z precyzją i nonszalancją człowieka, który chciałby w końcu zostać porównanym do Andrei Pirlo). Tego, że stwarzane sytuacje przekładają się na bramki, czyli skuteczności po prostu.

No więc nie będę narzekał, że rywal słaby. Ucieszę się, że w dwusetnym meczu dla Tottenhamu Lamela najpierw zaliczył dwie asysty, potem groźnie strzelał, aż w końcu zdobył bramkę. Że Sissoko z Ndombelem harowali w środku pola (dla tego ostatniego był to z pewnością najlepszy mecz z dotychczas rozegranych w Tottenhamie). Że Davies dobrze asekurował Vertonghena, a potem Sancheza. Że na dziesięć minut pojawił się Lo Celso. Że Kane’owi brakuje już tylko jednej bramki, by stać się trzecim na liście najlepszych strzelców w historii klubu. Nade wszystko: że ci, którzy w ciągu ostatnich tygodni wyglądali na pozbawione krwi, kości i mięsa upiory, dziś mieli w sobie tyle życia. I że znów poczuli, jak smakuje zwycięstwo.

Sporo się mówi na ostatnich konferencjach prasowych Pochettino o styczniu: Argentyńczyk zapewniał dopiero co dziennikarzy, że wcale nie zamierza dokonywać w jego trakcie czystek w składzie (coś takiego wypsnęło mu się po odpadnięciu z Pucharu Ligi w Colchester). Trudno się dziwić, skoro do stycznia zostało jeszcze ponad dwa miesiące, które trzeba przepracować z tymi, których chciałoby się już od drużyny odsunąć – a są to w dodatku jej tak bardzo wpływowi członkowie. W sumie największa radość z takiego zwycięstwa jak dzisiejsze polega więc na kupieniu czasu. Na adaptację i całkowite wyleczenie zawodników, którzy zostali kupieni tego lata. Na poszukanie kolejnych wzmocnień (bez upgrade’u na prawej obronie się, niestety, nie obejdzie). Na wdrożenie jeszcze raz, z nową energią nowych ludzi, rutyny, która zrosła się w ciągu pierwszych sezonów Pochettino w Tottenhamie z jego przepisem na sukces, czyli gry pressingiem. W końcu także: na pożegnanie z tymi, którzy już swoje w północnym Londynie odpracowali, i nawet jeśli mają już głowy gdzie indziej, to naprawdę zasługują na to, by wspominać ich ciepło i z sentymentem.

Po dzisiejszym zwycięstwie wygląda na to, że Mauricio Pochettino jeszcze się wśród nich nie znajdzie.

PS A przy okazji wypada rozstrzygnąć konkurs ogłoszony w poprzedniej notce. Wydany przez SQN „Nowy wspaniały świat” Guillema Balague’a o czasach Mauricio Pochettino w Tottenhamie otrzymają: Mateusz Banaszak, Bartosz Ryt, Anna Olchówka, Wojciech Kuczera i Jacek Głomb. Drogą mailową poproszę zwycięzców o podanie adresu do wysyłki. Cytat pochodził z – fenomenalnej skądinąd – podróżniczej prozy Bruce’a Chatwina „W Patagonii”.

Nowy wspaniały świat i stara bieda

1. Bohater o tysiącu twarzy

W świecie idealnym albo raczej: w krainie dziwów i marzeń każdego szanującego się kibica, na scenę wychodzi teraz prezes Tottenhamu Daniel Levy. „Mauricio cieszy się moim pełnym poparciem” – oświadcza. „W ciągu ostatnich lat osiągnął z tym klubem więcej niż mogłem się spodziewać i więcej niż się umówiliśmy. Pracując ze skromnym, jeśli porównać z naszymi największymi rywalami, budżetem, zmagając się z wieloma przeciwnościami, z których konieczność wielomiesięcznej gry na wynajętym obiekcie podczas przebudowy stadionu należała niewątpliwie do największych, czterokrotnie awansował do Ligi Mistrzów i doprowadził Tottenham do finału tych rozgrywek, co w historii naszego klubu nie zdarzyło się jeszcze nigdy. Odnosząc te sukcesy, nie tylko zarobił dla Tottenhamu mnóstwo pieniędzy: może jeszcze ważniejsze jest to, że odmienił jego wizerunek, co zresztą w konsekwencji pozwoliło tych pieniędzy zarobić jeszcze więcej. Zawdzięczamy mu tak wiele, że nie zamierzamy opuścić go w pierwszej tak naprawdę poważnej chwili kryzysu. Ma wolną rękę w dokonywaniu daleko idących zmian w składzie. Ma także moje zapewnienie o wsparciu podczas zimowego okienka transferowego. Skoro w drużynie są zawodnicy, którzy przestali chcieć z nim pracować, czują się zmęczeni lub wypaleni, albo zwyczajnie szukają dla siebie nowych wyzwań – żadnego nie będziemy na siłę zatrzymywać. Żaden nie jest ważniejszy niż klub”.

Napisałem „świat idealny”, ale chyba powinienem napisać „Nowy wspaniały świat”, przywołując nie tyle tytuł klasycznej antyutopii Aldousa Huxleya, co świetnej książki Guillema Balague’a, opisującej najlepsze chwile Mauricio Pochettino w Tottenhamie, a ukazującej się po polsku, jak na ironio, w czasie chwil najgorszych. Książkę tę, jak może zdążyliście się już zorientować, rozpoczyna zdanie z Tołstoja, że cała literatura sprowadza się do dwóch opowieści: albo jakiś człowiek wyrusza w podróż, albo w jakimś miejscu pojawia się ktoś obcy. Balague pisze, że obecność jego bohatera w londyńskim klubie łączy w sobie te dwa wątki – i ma oczywiście rację. Problem w tym, że wydarzenia minionego tygodnia układają się w zgodzie z logiką, w której z podróży nie ma już powrotu albo obcy, zamiast zostać uznany za swojego, zostaje w końcu odrzucony.

Owszem, kusi mnie wizja nowego wspaniałego świata. Kusi mnie także zobaczenie w Pochettino jeszcze jednego z mitycznych herosów, których wędrówki sprowadził do wspólnego mianownika Joseph Campbell w „Bohaterze o tysiącu twarzy”. Chciałbym napisać, że to, co się dzieje dziś w trenowanym przezeń klubie, sprowadza się w gruncie rzeczy do jednej z prób, której musiał podlegać każdy z Campbellowskich herosów. Jeśli sprosta wyzwaniom, czeka go wielka nagroda. Kiedy zaczynam o tym myśleć, analogie sypią się jak z rękawa, ale czuję, że powinienem postawić tu kropkę. 

2. Cienie, zjawy, upiory

Świat współczesnego futbolu jest przecież raczej rodem z Huxleya niż Balague’a – i jest światem raczej superksięgowych niż superbohaterów. A Daniel Levy ma zbyt wiele do stracenia, by pozwolić zatrudnionemu przez siebie trenerowi do końca przejść jego ścieżkę przeznaczenia. Oczywiście: bierze pod uwagę odszkodowanie, jakie musi wypłacić za rozwiązanie wieloletniego kontraktu Argentyńczyka i jego sztabu, oczywiście: zdaje sobie sprawę, że nowy szkoleniowiec również będzie się domagał budżetu transferowego, z drugiej strony jednak sezon jest na tak wczesnym etapie, że szybkie działanie prezesa może dać nadzieję zarówno na powrót do walki o wyjście z grupy Ligi Mistrzów, jak o pierwszą czwórkę Premier League, ergo: występy w tejże w przyszłym sezonie.

Zresztą: jaka jest alternatywa? Dalsze tygodnie męczarni psychicznych trenera i piłkarzy, a potem styczniowa próba czyszczenia szatni? Gołym okiem widać, jakie się z tym wiąże ryzyko: ci, którzy mają do końca kontraktu niecały rok, mogą przecież chcieć doczekać do maja i odejść za zasadzie wolnego transferu, zapewniając sobie w nowych klubach dużo lepsze umowy. Odsunięcie od składu zawodników, którzy grali dla tego klubu od lat, przez cały czas zostawiając na boisku wszystko, co najlepsze; zawodników, którzy przecież nie stracili z tygodnia na tydzień nieprzeciętnych umiejętności i statusu pozwalającego im wywierać gigantyczny wpływ na resztę grupy? To nie jest kwestia jednego Adebayora, którego przed laty Pochettino mógł się pozbyć lekką ręką. Tu chodzi na przykład o Christiana Eriksena, który choć wciąż biega najwięcej, jest dziś cieniem zawodnika wykręcającego rekordy asyst w Premier League i nawet z rzutu wolnego nie potrafi już zaskoczyć żadnego z jej bramkarzy. Albo o jeszcze tak niedawno najlepszą parę stoperów w tej lidze, Jana Vertonghena i Toby’ego Alderweirelda, którzy nie potrafili zablokować drogi do bramki nawet dziewiętnastoletniemu żółtodziobowi z Brighton. Albo o zawsze niełatwego we współżyciu i od lat mówiącego wprost o marzeniach powrotu na północ Anglii Danny’ego Rose’a. Albo o kapitana drużyny i jednego z najlepszych ponoć bramkarzy świata Hugo Llorisa, który w ciągu ostatnich dni popełnia kolejny już straszliwy błąd – a jego bolesna kontuzja także prosi się, by interpretować ją w kategoriach szerszych niż nieszczęśliwy upadek; człowiekowi pozbawionemu pewności siebie podobne upadki zdarzają się, niestety, częściej niż komuś tkwiącemu w dobrostanie.

Żeby Llorisa i obrońców usprawiedliwić: nie tylko w meczu z Brighton – kiedy Lamela raczej markował krycie niż naprawdę próbował przeszkodzić w dośrodkowaniu, które zaskoczyło Francuza – widać było, że napastnicy i pomocnicy nie wspierają ich tak skutecznie, jak przed laty. Ze wszystkich zatrważających statystyk – niewygranych meczów na wyjazdach, porażek w 2019 r. itd. – najbardziej przejmuje ta dotycząca odpuszczenia gry pressingiem. Zespół niegdyś niepozwalający przeciwnikom nabrać swobodnego oddechu, kasujący ich akcje w ciągu pierwszych trzech sekund po stracie piłki, w dodatku często jeszcze na ich połowie, sam stał się przedmiotem podobnych zabiegów. Może najbardziej przykre z perspektywy fana Tottenhamu jest właśnie to: patrzy na grę Brighton, Leicester, Olympiakosu, i ma poczucie, że doszło do niespodziewanej zamiany koszulek. Że to rywale grają tak, jak niegdyś grali ludzie Pochettino. Że z drużyny, która była dla nas powodem do chluby właśnie ze względu na zerwanie ze stereotypem miłych frajerów, których da się ograć bez wielkiego wysiłku („Lads, it’s Tottenham”) na boisku zostały cienie i zjawy, by nie rzec: upiory.

3. Fatum i fatalna cisza

W historiach mitycznych herosów istotną rolę odgrywa również fatum. Rzec by można: Mauricio Pochettino także wszystko to przewidział. Od miesięcy mówił o konieczności rozpoczęcia nowego rozdziału. Zapowiadał „bolesną przebudowę”. Wyjeżdżając na tournee do Azji zostawił w Londynie Rose’a, Auriera, Wanyamę, którzy mieli szukać sobie nowych klubów. Niemal wszystkie konferencje prasowe przed rozpoczęciem sezonu i w trakcie domykania okienka transferowego podszyte były jego frustracją: mówił, że powinno mu się zmienić tytuł z menedżera na trenera, bo nie wie, jaka jest sytuacja kontraktowo-zakupowa, mówił, że ma najbardziej zdestabilizowany skład w ciągu tego pięciolecia, mówił, że musi nadrabiać stracony czas.

Owszem: po sprowadzeniu Ndombele, Lo Celso i Sessegnona, wielu z nas miało nadzieję, że nowi piłkarze dadzą pożądany efekt odświeżenia – tyle że ten pierwszy uczy się wciąż tempa gry w Premier League, a dwaj ostatni są kontuzjowani i minie jeszcze parę tygodni, w których skazani będziemy na oglądanie zamiast nich wciąż tych samych cieni i zjaw, by nie rzec: upiorów. Eriksen, Lloris, Vertonghen, Kane, Lamela, Dier, Davies (wszyscy wyszli w pierwszym składzie z Brighton), a także Rose – to piłkarze, których oglądaliśmy w Tottenhamie już przed pięcioma laty. Wtedy byli młodzi, głodni sukcesu, zdolni do wymaganej zawsze przez Pochettino harówki. Czy można im się dziwić, jeśli po tylu latach słuchania wciąż tych samych sztuczek motywacyjnych (nawet jeśli zalicza się do nich chodzenie po rozżarzonych węglach czy przykładanie sobie indiańskich strzał do gardeł) i wytrzymywania tych samych morderczych treningów, czują się wypaleni albo zwyczajnie mają poczucie, że dalej niż finał Ligi Mistrzów w Madrycie już nie zajdą? Jak widać to nie takie proste: dać pełne wsparcie trenerowi i skreślić piłkarzy. Zdanie „Żaden nie jest ważniejszy niż klub” można przecież zastosować także do szkoleniowca.

W Tottenhamie Pochettino nigdy nie było gwiazd, a o sile drużyny stanowiło to, że stanowiła jeden zbiorowy organizm, obejmujący zarówno piłkarzy, jak sztab szkoleniowy. „Piłka nożna to gra zespołowa i jeśli zacznie się obracać wokół indywidualności, jeśli zespół przestanie być jednością i w jego poczynania wkrada się chaos, spadkowicz z ligi może wbić ci pięć goli” – komentował w „Nowym wspaniałym świecie” feralną porażkę z Newcastle na zakończenie sezonu 2015/16. Otóż od miesięcy mamy w tym organizmie nie tylko problem indywidualności otwarcie mówiących o tym, że nadszedł czas na nowe wyzwania. Mamy też problem szkoleniowca, który przez wiele tygodni wysyłał podwójne sygnały na temat swojej przyszłości i którego dotychczasowe metody motywowania tej grupy zawodników chyba się wyczerpały. To też było dojmujące podczas oglądania meczu z Brighton: oni nie działali jako grupa, każdy próbował sam (albo, co gorsza, próbował pozbyć się odpowiedzialności), a kiedy już próbował, wypracowane automatyzmy zawodziły – przecież i Son, i Kane mieli naprawdę dobre okazje do strzelenia bramek. Obecni na miejscu dziennikarze „The Athletic” cytowali później morderczą obserwację zawodników gospodarzy, których zdziwiła nie tylko łatwość, z jaką byli w stanie zabiegać piłkarzy Tottenhamu, ale i panująca między londyńczykami cisza: to, że żaden na kolegów nie pokrzykiwał, nie próbował poderwać do walki, zmobilizować.

4. Pieśni wędrowców

Jako kibic, cały jestem w krainie dziwów i marzeń. Po klęsce z Brighton, tak samo jak po klęsce z Bayernem, wyobrażam sobie Mauricio Pochettino siadającego w szatni między piłkarzami i umiejącego zaszczepić w nich wiarę, że są jeszcze w stanie stoczyć swoją ostatnią walkę. Jako dziennikarz nie mogę jednak w tym miejscu pozostać. Źle znoszę histerię mediów społecznościowych, linczujących drużynę i domagających się głowy trenera po jednym kiepskim tygodniu – ale z drugiej strony widzę, że kryzys Tottenhamu trwa dłużej niż tydzień i głębsze ma przyczyny. Zdaję sobie sprawę, że statystyki podawane przez autorów „Piłkonomii”, Simona Kupera i Stefana Szymańskiego, kwestionują wiarygodność tezy, iż zmiana szkoleniowca przynosi trwałą poprawę wyników – ale z drugiej strony wydaje mi się, że taniej i łatwiej pożegnać się z jednym szkoleniowcem niż wyrzucić połowę składu. Godzę się więc z tym, że Mauricio Pochettino nie przejdzie swojej próby, a przynajmniej nie w tym klubie, i że zamiast „nowego wspaniałego świata” przyjdzie na Tottenham stara bieda.

Wiem: naprawdę było blisko. Przyznaję: ze wszystkich pięknych wspomnień, jakie zebrałem w ciągu ponad trzydziestu lat kibicowania tej drużynie, niemal wszystkie wiążą się z obecnością na ławce trenerskiej zdradzającego niejakie skłonności do tycia Argentyńczyka o włoskim nazwisku. Na samym końcu tego przydługiego wywodu dochodzę jednak do prostej w gruncie rzeczy konkluzji: w krainie dziwów i marzeń każdego szanującego się kibica to on sam jest klubem i to on jeden odbędzie swoją wędrówkę do końca, niezależnie od tego, jak okropnie dziś grają i jak okropnie będą grać jutro jego piłkarze i nawet jeśli pojutrze ich trenerem miałby zostać, zachowajcie nas bogowie, Jose Mourinho.

PS. A książkę Balague’a naprawdę powinniście przeczytać i w związku z tym mam dla Was konkurs. Pięcioro erudytek lub erudytów może otrzymać od wydawnictwa SQN egzemplarze „Nowego wspaniałego świata” – warunkiem jest odpowiedź na pytanie, kto z klasyków literatury podróżniczej napisał nieodległy wbrew pozorom od dzisiejszego wpisu akapit: „Historia Buenos Aires zapisana jest w książce telefonicznej tego miasta. Pompey Romanov, Emilio Rommel, Crespina D.Z. de Rose, Ladislao Radziwiłł oraz Elizabeta Marta Callman de Rotschild – te pięć wybranych na chybił trafił nazwisk spod litery R opowiada o wygnaniu, rozczarowaniu i strachu za koronkowymi firankami”. Odpowiedzi zbieram do końca przerwy na kadrę pod adresem mailowym futboljestokrutny@gmail.com.

Myśmy wszystko pamiętali

Myśmy wszystko zapomnieli. Myśmy, czyli kibice Tottenhamu oczywiście. Myśmy zapomnieli o czasach, w których nasza drużyna rozsypuje się nagle jak domek z kart. O czasach, w których przegrywa dwoma bramkami z silniejszym i lepszym, rzecz jasna, rywalem. O czasach, w których trener musi podjąć ryzyko, postanawia dokonać ofensywnych zmian i w których cała struktura nagle przestaje istnieć: obrońcy zaczynają podawać pod nogi rywala, a ten nieatakowany korzysta oczywiście z prezentu i strzela gola za golem. Takie rzeczy, owszem, działy się za Tima Sherwooda. Działy się, i to niejeden raz, za Andre Villas-Boasa. Działy się także wcześniej. Wtedy też zaczynało się nieźle, z takim Arsenalem w derbach np., kiedy Adebayor grał już u nas i strzelił nawet bramkę, ale potem obejrzał czerwoną kartkę i wszystko się posypało. Dziś obyło się nawet bez czerwonej kartki. Wystarczyło jedno zagapienie się Auriera, który spóźnił się ze wślizgiem, wystarczyło jedno zagapienie się Winksa… no dobra, nie jedno: kiedy Bayern po błędzie Anglika strzelał swoją czwartą bramkę, miałem już naliczone trzy straty pomocnika gospodarzy na własnej połowie, podobnie długie były notatki na temat ustawiania się prawego obrońcy i piłek adresowanych za jego plecy do Gnabry’ego. Żeby nie było, że ich nie ostrzegali.

Myśmy zapomnieli też o pierwszych trzydziestu paru minutach meczu, które w wydaniu Tottenhamu, a niech tam, niech się ośmieszę, były najlepsze w sezonie. Przed i po golu Sona okazji było jeszcze kilka: bardzo dobrą miał Koreańczyk, bardzo dobrą Ndombele, w sumie piłkarze Pochettino strzelali ośmiokrotnie. Zabójcza precyzja jednego uderzenia Lewandowskiego spowodowała, że pierwsza połowa została przegrana, ale przed drugą sam byłem pełen dobrej nadziei. Pokazali determinację w sobotę z Southamptonem, odrabiali straty także w poprzednim sezonie Ligi MIstrzów, na ławce siedzieli wyposzczeni gry Eriksen, Lucas i Lamela… jeszcze można się było łudzić.

Sami widzicie: kibic we mnie bardzo chciałby wierzyć, że to jeszcze nie koniec. Wystarczy wygrać z Crveną Zvezdą. Wystarczy zagrać dobry mecz w Brighton. Wystarczy jeszcze raz uwierzyć Maurycemu, że jest właściwym człowiekiem, by uczynić Tottenham znów wielkim. Wystarczy dać czas na „bolesną przebudowę”, którą sam przecież w wakacje zapowiadał. Wystarczy poczekać, aż wyzdrowieje Lo Celso i budować ten nowy Tottenham wokół niego.

Piszę i sam nie wierzę w to, co piszę. Widzę, że nie tylko skapitulowali w końcówce: w skali całego meczu również biegali mniej od rywala, a energii w pressingu wystarczyło im na pół godziny. Widzę, jak uparcie ignoruję statystyki: meczów, w których tracili wypracowane w pocie czoła prowadzenie. Meczów, które – nie tylko w tym sezonie, w Premier League feralna forma zaczęła się w styczniu – przegrywali, zwłaszcza na wyjazdach. Meczów, w których nie wracali za rywalem, zostawiając dziurę w środku i obrońców na pastwę szarżujących rywali. Meczów, w których dali sobie wbić na własnym boisku aż siedem goli… ach, prawda, to się nigdy jeszcze nie zdarzyło.

Gdyby spotkanie z Bayernem zakończyło się dwadzieścia minut wcześniej, ignorowałbym to wszystko dalej, i nawet teraz próbuję sobie jeszcze powiedzieć, że skuteczność Bawarczyków była faktycznie nadzwyczajna. Próbuję, ale już nie potrafię, może więc w sumie powinienem być zadowolony, że ktoś mi pozwolił przejrzeć na oczy. Oto, proszę państwa, początek końca ery Pochettino w Tottenhamie. W tym świecie nie dostaje się czasu na przebudowę. Nerwowość i presja będą rosły, piłkarze będą prosić swoich agentów, by sprawdzili im jakieś inne opcje, prezes zacznie się zastanawiać, jak długo taki Allegri czy, uchowaj Boże, Mourinho, pozostaną bezrobotni – cierpliwością nigdy nie grzeszył. Zbyt duże pieniądze wchodzą w grę, zbyt piękny jest ten stadion, ale też zbyt wiele w niego zainwestowano, by pozwolić sobie na przedłużający się kryzys.

Tak naprawdę początkiem końca był przegrany finał w Madrycie, ale o tym napiszę już kiedy indziej. Idę spać. A może to przez ostatnie pięć lat śniłem. Myśmy wszystko zapomnieli? Wręcz przeciwnie: myśmy wszystko pamiętali. „Chłopaki, to jest Tottenham”. Trochę was tu nie było, witajcie.

Mauricio Pochettino i teoria lustra

Z porucznikiem Columbo było tak, że najlepsze pomysły zawdzięczał żonie. No więc oglądaliśmy dzisiaj przy śniadaniu skrót meczu Tottenhamu z Southamptonem (a może właściwie należałoby powiedzieć: Tottenhamu z Tottenhamem, bo przecież główną przyczyną kłopotów gospodarzy we wczorajszym meczu byli oni sami: gapiostwo i nadmierna brawura Auriera, który w ciągu czterech minut dostał dwie żółte kartki, oraz gapiostwo – a może również nadmierna brawura – Llorisa, który dwa metry przed własną bramką postanowił nagle kiwać się z atakującym go napastnikiem) i moja żona powiedziała nagle, że jeśli ktokolwiek zdestabilizował tę drużynę w ciągu ostatnich miesięcy, to był to sam Maurycy. Że jeśli zdarzało mu się w ostatnich tygodniach narzekać, że to najbardziej zdestabilizowany Tottenham, z jakim miał do czynienia, a potem jeszcze krytykować piłkarzy, że mają głowy gdzie indziej, to w gruncie rzeczy dlatego, że klub i piłkarze byli dla niego lustrem: że dostrzegał w nich cechy u siebie wyparte.

No bo rzeczywiście: w trakcie ubiegłorocznego rajdu do finału Ligi MIstrzów to sam Pochettno dawał do zrozumienia, że w przypadku zwycięstwa z Liverpoolem może odejść z Tottenhamu, a i wcześniej stawiał swoją przyszłość na szali w trakcie rozmów z dziennikarzami na temat koniecznych zmian klubowej polityki. Po przegranym finale to on zamknął się w domu na dwa tygodnie i nie potrafił się pozbierać, a potem szeroko o tym opowiadał. To on tego lata czuł się wypalony, a na czwartkowej konferencji prasowej mówił nawet, że był w depresji i porównywał swój stan po porażce w Madrycie z innym najgorszym momentem w swojej karierze, zawodniczej tym razem: kiedy Argentyna na mundialu 2002 odpadła z turnieju już w fazie grupowej po tym, jak sfaulował Michaela Owena w polu karnym. No więc może to nie obudzona nagle u Eriksena chęć spróbowania czegoś nowego jest przyczyną problemów, może nie nieprzedłużone kontrakty Alderweirelda i Vertonghena, nie tajemnicze sprawy osobiste Auriera czy Rose’a, a to, co działo się w głowie ich trenera i co – trudno, żeby nie – miało wpływ na całą drużynę?

Anim się obejrzał, jak w ostatnich tygodniach ten blog zamienił się w kronikę szóstego sezonu. Pracować wspólnie przez sześć lat to naprawdę sporo i w angielskiej prasie można natrafić na anonimowe wypowiedzi piłkarzy Tottenhamu, skarżących się na wciąż te same treningi i wciąż te same sztuczki motywacyjne ich szkoleniowca. Można powiedzieć: Maurycy i tak długo wytrzymał (i z nim wytrzymali), takiego Mourinho jego zawodnicy mieli dość w trzecim sezonie, Guardiola w Barcelonie wypalił się po czterech latach, a ci, którzy pracowali w swoich klubach zdecydowanie dłużej, Ferguson czy Wenger, zaczynali jednak w kompletnie innych czasach. Na metody sir Aleksa – brutalne potrząsanie szatnią poprzez pozbywanie się z niej piłkarzy uchodzących wcześniej za nietykalnych, jak Beckham czy Keane – Pochettino jednak nie stać: potęga finansowa Tottenhamu pewnie nigdy nie będzie taka jak Manchesteru United, nie mówiąc już o tym, że żyjemy w epoce, w której pozycja piłkarzy wobec trenerów jest silniejsza niż była w latach największych sukcesów sir Aleksa. Być może czas na naturalną wymianę był przed rokiem, ale wtedy budujący stadion klub nie był w stanie dokonać żadnego transferu. Być może początek tego sezonu przebiegałby bardziej gładko, gdyby obok Ndombele (wczoraj strzelił drugiego gola i generalnie zagrał swój najlepszy mecz w klubie) mógł grać Lo Celso i wrażenie odświeżenia składu byłoby wyraźniejsze, ale Argentyńczyk po wielce obiecującym wejściu z ławki w trakcie meczu z Arsenalem złapał kontuzję podczas występu w reprezentacji i nie będzie grał jeszcze długie tygodnie. Być może w końcu, gdyby sędziowie uznali bramkę Auriera w ubiegłotygodniowym meczu z Leicester, Tottenham zajmowałby teraz trzecie miejsce w tabeli i o żadnym kryzysie nie byłoby mowy.

KiIlkanaście sekund przed tym, jak Eriksen, Son i Kane wyprowadzili kontrę dającą Tottenhamowi drugą bramkę, kibice Southamptonu śpiewali do Maurycego, że jutro zostanie wylany. KIlkadziesiąt sekund przed końcem meczu fani Tottenhamu śpiewali z kolei, że jest magikiem. Pomiędzy tymi dwiema pieśniami była godzina tyleż ciężkiej, co szczęśliwej walki o obronienie korzystnego wyniku. Okazja do pokazania charakteru i jedności, które zawsze były kluczem do sukcesów tej drużyny pod tym trenerem. Lloris pozbierał się po błędzie i bronił fenomenalnie. Eriksen jak w swoich najlepszych meczach bił rekordy przebiegniętych na boisku kilometrów. Winks i Kane pokazywali, ile może znaczyć dla zawodnika gra w klubie, który go wychował. Przestawiony na prawą obronę Sissoko wydawał się na tej pozycji najbezpieczniejszym rozwiązaniem. Skończyło się dobrze: mimo iż trzeba było grać w dziesiątkę, a okoliczności utraty gola mogłyby załamać dużo większych twardzieli, udało się strzelić drugą bramkę, a potem obronić wynik. Dziennikarze, piszący w ostatnich dniach o kryzysie, ogłaszają teraz, że mecz, w którym trzeba było stawić czoło tylu przeciwnościom, mógł być przełomowy dla całego sezonu. Z pewnością Mauricio Pochettino kupił czas i nawet ewentualna porażka z Bayernem nie wytrąci go ze strefy komfortu.

Może i dobrze. W strefie komfortu łatwiej spojrzeć w lustro. Łatwiej wtedy powiedzieć: „Zacznij od siebie, zanim zaczniesz sugerować, że to inni są przyczyną twoich problemów”. Szczerze mówiąc, tę ostatnią myśl również zawdzięczam żonie.

Czy Tottenham musi pracować jeszcze więcej

Przegrywanie w samej końcówce meczu, który w minucie sześćdziesiątej siódmej wydawał się wygrany budzi oczywiście najgorsze emocje i uczucia, a już w ogóle wtedy, kiedy ów mecz rozgrywany jest w porze sobotniego obiadu: gdyby to była niedziela wieczór, miałbyś przed sobą tylko kilka godzin zmarnowanego weekendu, a tak musisz się mierzyć z perspektywą półtorej doby w kiepskim humorze. Jest wszakże i dobra strona: radykalnie ograniczasz czas spędzany na portalach społecznościowych, grasz z jednym synem w ping-ponga, pomagasz drugiemu przykręcić błotnik do roweru, usypiasz trzeciego, a potem czytasz kolejną część „Sześciu światów Hain”. Nie sycisz swojego masochizmu tyradami współbraci w cierpieniu albo, co jeszcze gorsze, chłodnymi analizami ekspertów. W końcu sam wiesz równie dobrze jak ci ostatni, od ilu miesięcy twoja drużyna nie wygrała wyjazdowego meczu w Premier League i ile razy w tym sezonie nie potrafiła obronić prowadzenia. Nadużywany niemiłosiernie w mediach obraz, w którym obecne Leicester – progresywne, młode, prowadzone przez ambitnego i spragnionego sukcesów trenera – ma przypominać Tottenham z pierwszych miesięcy pracy Mauricio Pochettino, przychodził ci do głowy zaraz po bolesnym rozczarowaniu w Pireusie; rozczarowaniu nawet nie wynikiem, a stylem gry i tym, do jakiego stopnia rywale potrafili dominować, o ile byli szybsi i bardziej zdecydowani w walce o piłkę. Rozczarowaniu odmianą, jaka nastąpiła w zespole w ciągu paru zaledwie dni od fantastycznego zwycięstwa nad Crystal Palace.

Dziś, cholera, nie było tak źle, jak w meczu z Olympiakosem i to, w gruncie rzeczy, tylko pogarsza sprawę. W kaskadzie negatywnych emocji i niepokojących statystyk, którymi – jak podejrzewam – bombardują obecnie media, ginie to, że choć owszem: Leicester miało niejedną okazję do strzelenia bramki, Tottenham dominował, strzelił bramkę i mógł strzelić kolejne, a w momencie, gdy do akcji wkroczył VAR po trafieniu Auriera wydawało się już, że jest 2:0 dla gości. Taktyka była dobrana dobrze, ustawieni w diament Winks, Sissoko, Ndombele i Lamela nie przegrywali walki o środek pola, a gospodarze nie zagrywali piłek za plecy bocznych obrońców aż tak znowu często. Tempo akcji, zagrań z pierwszej piłki, rajdów naprawdę dobrego w tym sezonie Lameli mogło imponować, podobnie jak szarże bocznych obrońców i determinacja, z jaką zwłaszcza Sissoko walczył w pressingu. Nawet wykopy Gazzanigi (Lloris został w Londynie, gdzie rodziło się właśnie jego trzecie dziecko) stanowiły jakieś urozmaicenie, a gol Kane’a, po świetnym otwierającym podaniu Lameli i zgraniu piętą Sona zdobyty w akrobatyczny sposób – wpadający w pole karne napastnik po kontakcie z jednym z obrońców rywali stracił równowagę i w zasadzie leżał już na ziemi – zasługiwałby na trwałe miejsce w klubowym folklorze, gdyby nie fakt, że wszystko to ostatecznie okazało się pójść na marne.

Zbyt dużo w ostatnich miesiącach Tottenham zawdzięczał VAR-owi, żeby się teraz uskarżać na decyzję o nieuznanym golu. Lepiej powiedzieć, że szkoda, iż piłkarze z Londynu nie posłuchali swojego kapitana, który po sędziowskiej decyzji mobilizował ich do dalszej walki i apelował o koncentrację. Jasne, że był to psychologiczny cios, porównywalny z golem do szatni zdobytym kilka tygodni wcześniej przez Arsenal, ale od finalisty Ligi Mistrzów wymaga się większej odporności psychicznej. To jest ta główna zmiana, jaka wiąże się z postrzeganiem Tottenhamu: po  tym, jak zaszli w ubiegłym roku tak daleko, nikt już nie traktuje tej drużyny jako zespołu „z aspiracjami”, który ma świetną przyszłość przed sobą. Wiele wskazuje raczej na to, że szczyt możliwości już osiągnęli, tyle razy zapewniając sobie awans do Champions League, a w końcu występując w finale tych rozgrywek. Od czerwcowej przegranej w Madrycie słyszeliśmy raczej o tym, że spora grupa piłkarzy Tottenhamu zastanawia się nad swoją przyszłością, że Eriksen nie przedłuża kontraktu, Alderweireld i Vertonghen mają podobnie jak Duńczyk tylko rok do końca umowy, Aurier, Rose, Wanyama i kilku jeszcze innych piłkarzy jest na sprzedaż.

Nic nowego w sumie: to sir Alex Ferguson powtarzał zawsze, że historia drużyny toczy się w cyklach, a zważywszy na to, iż u niego miały to być cykle trzyletnie, i tak można być wdzięcznym Mauricio Pochettino, że swój cykl przedłużył o dwa dodatkowe lata. O konieczności „bolesnej przebudowy” Argentyńczyk mówił wyraźnie kilka razy, z pewnością kontuzja Lo Celso i nie nazbyt szybka adaptacja Ndombele do tempa gry w Premier League tej przebudowy nie ułatwiają. Kiedy się patrzy na drużynę wychodzącą na kolejne mecze, składa się ona w większości z tych samych twarzy, co przed kilkoma laty. Przyzwyczajenie, rutyna jest jedną z najważniejszych przeszkód w rozwoju nie tylko drużyn piłkarskich – i niewykluczone, że dotyczy to nie tylko piłkarzy Tottenhamu, ale ich trenera, który nad swoją z kolei przyszłością zastanawiał się cały ubiegły rok.

Kiedy wszystko kliknie, wciąż potrafią zagrać fantastycznie, coś jak przed tygodniem z Crystal Palace. Trudno się dziwić: żaden z zawodników tej drużyny nie stracił nagle umiejętności. W meczu z Olympiakosem piękną bramkę strzelił Moura, w meczu z Palace fantastycznie uderzał Son, o golu Kane’a z Leicester już wspomniałem, podobnie jak o formie Lameli. Eriksen w Pireusie stracił piłkę aż 22 razy, ale to jego wejście odmieniło losy spotkania z Aston Villą. Z Olympiakosem Winks był najlepszy na boisku. Sissoko wciąż zostawia serce na boisku. Alli wraca po kontuzji – z pewnością odzyska formę. Problem nie dotyczy więc braku talentu, indywidualnych umiejętności, taktycznej kompetencji zawodników i trenera (choć wprowadzenie dziś Wanyamy musi budzić wątpliwości, nie tylko dlatego, że zawalił przy obu bramkach, ale i dlatego, że przy stanie 0:1 był to sygnał „bronimy wyniku”). Problem leży w czymś, co pozwala nad tym wszystkim zapanować: w głowie.

Kiedy go pytać o chwile utraty koncentracji, prowadzące do tego, że drużyna wypuszcza z rąk prowadzenie albo – jak w Pireusie – wychodzi na boisko i nie realizuje planu meczowego, Pochettino również mówi o psychice zawodników, a potem deklaruje, że muszą pracować jeszcze  więcej i ciężej. Martwi mnie to nie tylko dlatego, że od zawsze wymagał od nich, by ciężko pracowali i że na takie teksty uodparniają się z czasem nie tylko przedstawiciele pokolenia milenialsów. Rzecz w tym, że brzmi to niemal jak cytat z Orwellowskiego Boxera, jednego z bohaterów „Folwarku zwierzęcego”. Ów dzielny, uczciwy ze wszech miar zacny i kochany koń, niestety, nie skończył dobrze.

Jeden za wszystkich

Togetherness, to jest to słowo, którego użył – nie pierwszy raz zresztą – menedżer Norwich Daniel Farke, by jakoś zinterpretować sensacyjną wygraną swojej drużyny z Manchesterem City. Z ośmioma kontuzjowanymi zawodnikami poza składem, z dwoma bramkarzami na ławce rezerwowych, ze szczególnie osłabioną defensywą, co uniemożliwiało murowanie bramki (które skądinąd nie jest w jego stylu), przeciwko mistrzowi kraju, w lidze niepokonanemu od stycznia, jedyne, co mu pozostawało, to postawienie na odwagę w pressingu i dzielność w ofensywie, oraz odwołanie się właśnie do poczucia jedności. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego – w sportach zespołowych to zawołanie okazuje się często skuteczniejsze od najbardziej nawet wyrafinowanych taktycznych konceptów.

Togetherness to jest też słowo często pojawiające się w słowniku Mauricio Pochettino. Jego drużyna nigdy nie opierała się na gwiazdach, nawet jeśli Pep Guardiola kiedyś mówił o „zespole Harry’ego Kane’a”, a ubiegłoroczny rajd przez Ligę Mistrzów, w którym o losach meczów tyle razy przesądzali rezerwowi, był najlepszą ilustracją tezy, że w Tottenhamie nie ma zawodników nieważnych. Rajd ten, zakończony przegranym finałem w Madrycie, kiedy na drużynę po raz pierwszy w historii spoglądały oczy całego futbolowego świata, musiał to poczucie jedności osłabić. Po pierwsze: zwyczajnie często tak bywa po porażkach w meczu o wielką stawkę. Po drugie: taki jest naturalny cykl drużyn, zwłaszcza tych nienajwiększych, w których po nagłym stanięciu w blasku reflektorów zawodnicy zaczynają się zastanawiać, co dalej i czy nie mają większych szans na powrót przed te reflektory w jakimś innym, a w dodatku jeszcze lepiej płacącym zespole. O konieczności „bolesnej przebudowy” trener Tottenhamu mówił od miesięcy, od tygodni natomiast narzekał, że niezamknięte wciąż okienko transferowe powoduje, że zbyt wielu jego podopiecznych jest rozproszonych spekulacjami na temat własnej przyszłości. Najważniejsze pytanie dotyczyło oczywiście Eriksena, ale także Alderweireld i Vertonghen mają zaledwie rok do końca kontraktu, na tournee do Azji nie pojechał Rose, o którym od dawna się mówiło, że marzy o powrocie na północ kraju, gdzie mieszkają jego najbliżsi, niemal pewne wydawało się także odejście Wanyamy i Auriera – zbyt dużo to i zbyt ważnych nazwisk, żeby nie martwić się o „togetherness” i żeby nie widzieć, że Tottenham w pierwszych meczach sezonu (mimo szczęśliwych remisów wyjazdowych z MC i Arsenalem) nie przypomina drużyny, która w trakcie ostatnich kilku lat była w stanie zabiegać każdego rywala.

A dokładnie taką drużynę zobaczyliśmy w sobotnie popołudnie na Tottenham Hotspur Stadium. Już w pierwszej minucie pierwszej połowy dwie sytuacje strzeleckie, podobnie zresztą w pierwszej minucie drugiej połowy, zakończonej celnym strzałem Winksa, mimo iż przy wyniku 4:0 mecz był już wówczas przesądzony. Pressing na połowie rywala, szybkie tempo wymienianych podań, zwłaszcza na prawe skrzydło, gdzie rozpędzał się o niebo lepszy w grze ofensywnej od Walkera-Petersa Aurier. Wbiegający w pole karne nie tylko Kane i Son, ale także Lamela, Eriksen, a nawet Sissoko. Rzucający dalekie piłki w stylu quarterbacka z futbolu amerykańskiego Alderweireld (dzięki takiemu podaniu padł pierwszy gol dla Tottenhamu). W końcu podający do przodu, a nawet próbujący strzałów Winks. Waleczność, którą wycenić można także liczbą fauli i żółtych kartek. Przygotowanie fizyczne, wyrażające się w tym, że nawet w dziewięćdziesiątej minucie Son dopadał do obrońcy Crystal Palace z prędkością sugerującą, że spotkanie raczej się zaczyna.

Pochettino wiedział więc, co mówi, zapowiadając wzniesienie toastu za zamknięcie okienka. Po powrocie większości piłkarzy ze zgrupowań reprezentacji zorganizował spotkanie całej drużyny. W trakcie trwającego niemal godzinę monologu uświadamiał zawodnikom, że przynajmniej do stycznia ich sytuacja indywidualna się nie zmieni i że najwyższy czas skupić się na tym, co czeka ich w tym klubie – osiągnięcie z nim sukcesu to zresztą najlepszy sposób na pomyślny rozwój także własnej kariery. Wygląda na to, że podziałało. Wróciło skupienie, mobilizacja. Wróciło togetherness.

Z drużynami nienajwiększymi – takimi, które wciąż pozostają narażone na wydrenowanie przez potentatów – już jakoś tak jest (wspominałem o tym w poprzednim wpisie), że sezon tak naprawdę zaczynają we wrześniu. Odpukać, Tottenham zaczął. Przyjemnie się to oglądało, może nie tak przyjemnie, jak mecz na Carrow Road (do powtarzających się w pierwszych kolejkach zachwytów nad Pukkim, dopisujemy Cantwella, Amadou i Buendię), ale jak się miało w tyle głowy wyniki ostatnich meczów wyjazdowych Crystal Palace z zespołami czołówki, naprawdę wystarczająco. Dawajcie tę Ligę Mistrzów.