Archiwa tagu: Tottenham

Pochettino w Tottenhamie

Obiektywizmu się nie spodziewajcie. Pisałem w lipcu 2012 roku, kiedy w Tottenhamie pojawił się Andre Villas-Boas, że natychmiast po nominacji nowego trenera robię się jednooki; że wyszukuję i zauważam jedynie argumenty na potwierdzenie tezy, iż tym razem na pewno się uda, a „ukochana ma drużyna grać będzie piłkę ofensywną, ale nowoczesną; szybką, ale poukładaną taktycznie, zaś jej menedżer nie będzie się kompromitował nadmiernym gadulstwem”. Ci, którzy mówili, że historia piłki nożnej toczy się w cyklach, nie mieli z pewnością na myśli, że Tim Sherwood okaże się aż takim Redknappem, a spodziewania związane z przyjściem Mauricio Pochettino będą aż tak podobne do tych, z którymi przyjmowaliśmy Villas-Boasa…

Dlaczego np. miałoby mi przeszkadzać, że nowy trener Tottenhamu wciąż mówi do dziennikarzy za pośrednictwem tłumacza? Po pierwsze, nieważne jak – grunt, że dogaduje się z piłkarzami, po drugie tak zwani dobrze poinformowani mówią, że z angielskim radzi już sobie całkiem nieźle, a w sierpniu pewnie całkiem się przełamie (był to ponoć jeden z warunków zatrudnienia); sami widzicie, jak wygląda teraz praca mojego mózgu. W ciągu trzynastu lat prezesury Daniela Levy’ego, Mauricio Pochettino będzie dziesiątym trenerem w tym klubie: George’a Grahama, odziedziczonego po czasach rządów Alana Sugara, Levy najpierw zastąpił Glennem Hoddlem, później był David Pleat (wygryzł Hoddle’a po wojnie o dostęp do ucha prezesa), kuriozalny Santini, pochopnie zwolniony Jol, Ramos, którego farsową końcówkę opisywałem już jako bloger, Redknapp, Villas-Boas i Sherwood… Naprawdę w szukaniu dobrych stron każdego kolejnego szkoleniowca zdołałem się wyćwiczyć.

To zresztą ważny punkt przy analizie sytuacji w Tottenhamie: Daniel Levy przestał być nietykalny. Dotąd szanowany za świetną rękę do interesów – zdolność uzyskiwania za swoich piłkarzy najwyższych cen (nawet teraz hiszpańskie i angielskie media sprzeczają się o wysokość kwot, które Real będzie musiał przelać na konto Tottenhamu w związku z faktem, że Modrić i Bale zostali zwycięzcami Ligi Mistrzów), wybudowanie arcynowoczesnego ośrodka treningowego czy rozpoczęcie prac nad rozbudową stadionu – za ostatnie decyzje o zmianach szkoleniowców znalazł się w ogniu krytyki. Harry Redknapp zawsze miał silny kontyngent fanów w mediach, co do Villas-Boasa nie ja jeden uważałem, że po tak ogromnych zmianach kadrowych należało mu się więcej czasu, a Tim Sherwood, mimo niewyparzonej gęby, miał najlepsze wyniki z nich wszystkich. Do prezesa dotarła zresztą chyba część krytyk, bo po ogłoszeniu decyzji o zatrudnieniu Pochettino, wbrew swoim zwyczajom, rozmawiał z dziennikarzami. Szyderstw i niewiary, powiązanych z podpisaniem przez Argentyńczyka imponująco długiego, pięcioletniego kontraktu, całkowicie to nie powstrzymało, ale z pewnością nieco stępiło ich ostrze.

Zostawmy jednak prezesa, przynajmniej do czasu, gdy Mauricio Pochettino również zacznie mu przeszkadzać. Dlaczego zaklinanie rzeczywistości w tym przypadku idzie mi łatwiej niż zazwyczaj?

Ano dlatego, że zdołałem się przez te półtora roku Argentyńczykowi uważnie przyjrzeć. Nie żeby zawsze osiągał rewelacyjne wyniki (z takim Tottenhamem np. przegrywał trzykrotnie), nie żeby prowadził kiedykolwiek drużyny o podobnym budżecie i podobnych aspiracjach, ale jednak jego pobyt w Premier League trzeba ocenić jednoznacznie pozytywnie. Southampton nie dość, że utrzymał się w lidze w jego pierwszym sezonie, to w drugim zajął nieoczekiwanie wysokie, ósme miejsce w tabeli. Do zespołu przebili się fantastycznie uzdolnieni młodzieńcy, wychowani w klubowej akademii – coś, czego na nowym miejscu pracy również się oczekuje (co zresztą ciekawe: ogłaszając zatrudnienie Pochettino i wyliczając jego zalety, Tottenham niektóre młode gwiazdy Southamptonu wymienił z nazwiska, co zabrzmiało trochę, jak próba ściągnięcia na White Hart Lane także ich). Wielu piłkarzy z St. Mary’s zaczęło grać lepiej niż kiedykolwiek przedtem. Southampton miał swój styl, grał ofensywną piłkę – słowem grał tak, jak oczekuje się od Tottenhamu.

Prawdziwe ekscytacje zaczynają się dopiero w tym punkcie. Bo przecież tym, co odróżniało Pochettino od innych kandydatów, jest przywiązanie do intensywnego pressingu, rozpoczynanego już na połowie rywala, i gry wysoką linią obrony. Nie są to rzeczy na White Hart Lane nieznane, próbował je wdrożyć Villas-Boas – oby tym razem udawało się odzyskiwać piłkę szybciej, a następnie szybciej ją rozgrywać. Tym, co jednak różniło Tottenham w ostatnich miesiącach pracy AVB z Southamptonem Pochettino, było tempo i kreatywność, z jakimi piłkarze wymieniali podania (w przypadku „Świętych” – o wiele częściej prostopadłych) oraz płynność, z jaką zmieniali pozycje. Przyznawałem się niedawno do swoich fascynacji Marcelo Bielsą – mieć bielsistę w roli trenera jest w tym sensie czymś na kształt spełnionych snów; z pewnością w najbliższych miesiącach niejeden raz przywołam też cytat z Pepa Guardioli, który w czasach, gdy Pochettino prowadził Espanyol, powiedział, że identyfikuje się ze stylem gry tej drużyny.

Jest nadzieja, że Pochettino uratuje londyńską karierę najdroższych piłkarzy w historii Tottenhamu: swojego rodaka Erika Lameli i znanego mu z hiszpańskich boisk Roberto Soldado. Jest marzenie, że nakłoni Adama Lallanę, aby odrzucił zaloty Liverpoolu i również przeprowadził się na White Hart Lane, zwłaszcza że Lallana wielokrotnie wypowiadał się o swoim szefie z Southamptonu z najwyższym uznaniem. Jest niemal pewne, że zagoni nowych podopiecznych do ciężkiej pracy – tak, żeby po rozpoczęciu sezonu mieli siłę biegać dwa razy więcej niż rywale. Jeszcze w czasach hiszpańskich czytywałem o nim, że jest mocną osobowością, liderem, że ma charyzmę, a szatnia dałaby się za niego pokroić. Oby.

Przedostatnia kolejka w pięciu punktach

1. Hit znudził.

Mimo aż pięciu goli, z których jeden, Rossa Barkleya, zaiste przecudnej był urody, mecz na Goodison Park oglądało się bez emocji. To znaczy jasne: fani Liverpoolu i Arsenalu gryźli paznkocie, ci pierwsi po raz pierwszy może kibicując Evertonowi, drudzy – Manchesterowi City, podobnie jak gryźli paznokcie zwolennicy obu grających w sobotni wieczór drużyn, ale reszta widzów słusznie narzekała na poziom widowiska. Za dużo przestojów, jak na przedostatnią kolejkę i mecz o gigatycznym znaczeniu, za dużo luzu, zwłaszcza u gospodarzy. Trójka środkowych obrońców Evertonu wypadła blado, więcej też można się było spodziewać po rajdach bocznych obrońców (jedno dośrodkowanie Bainesa to za mało, jak na reprezentacyjne przecież standardy – no ale Baines grał naprzeciwko cichego bohatera meczu, Milnera), w środku pola wyraźnie brakowało – niemogącego grać przeciwko macierzystemu klubowi – Barry’ego, Lukaku raził kiepskim przyjęciem. Jeśli ktoś miał powstrzymać Manchester City w drodze po mistrzostwo, to Everton właśnie, a tu, hm… czy Evertonowi naprawdę się chciało?

2. Ryan Giggs nie jest cudotwórcą.

Tak samo, jak można było być pewnym, że David Moyes poradziłby sobie przed tygodniem z Norwich, tak samo wydawało się jasne, że zarówno Moyes, jak i Giggs mieliby kłopoty z będącym od dobrych paru tygodni na fali wznoszącej i wyjątkowo umotywowanym Sunderlandem Poyeta. Żartem można powiedzieć, że nikomu nie zależy na grze w Lidze Europejskiej, więc MU również nie zamierzało się starać, ale mówiąc serio: otrzymaliśmy kolejny dowód, że problem tej drużyny nie ogranicza się do kwestii menedżerskich. Bez Rooneya, bez pomysłu, bez charakteru, bez asekuracji obrony przez Carricka przy golu Larssona – Luis van Gaal, jeśli przyjdzie na Old Trafford, będzie musiał zacząć od gigantycznego wietrzenia szatni.

3. Tim Sherwood powinien zostać.

Napisałem to zdanie ku swojemu bezbrzeżnemu zdumieniu. Owszem: mam do obecnego trenera Tottenhamu potężne zastrzeżenia; uważam, że kompletnie rozłożył organizację gry obronnej (świetny niegdyś Kaboul był wczoraj równie zagubiony, jak w poprzednich kolejkach Chiriches), a w przypadku meczu z West Hamem rezygnacja z wystawienia w środku pomocy niszczyciela typu Sandro była kolejnym w tegorocznych rywalizacjach z drużyną Sama Allardyce’a podłożeniem głowy pod topór. Wszystko prawda: i to że w liczbie indywidualnych błędów prowadzących do utraty bramki Tottenham bije na głowę wszystkie pozostałe drużyny Premier League, i że Vertonghen, kiedy był zdrów, sprawiał wrażenie niezainteresowanego, i że talenty Llorisa czy Eriksena się marnowały, i że 4-4-2 Tottenhamu przez najbardziej wymagających rywali zostało szybciutko rozszyfrowane. A przecież Sherwood nawygrywał więcej meczów niż Villas-Boas, naciułał punktów i bramek, przywrócił z niebytu Adebayora i dał szansę dwóm wychowankom, Bentalebowi i Kane’owi. Spór, czy AVB otrząsnąłby się po fatalnej porażce z Liverpoolem i zakończyłby sezon z porównywalnym dorobkiem, co jego następca, jest oczywiście nierozstrzygalny –  ale nie tylko dlatego wypadałoby przygodę Tima Sherwooda z drużyną Tottenhamu przedłużyć. Dostał półtoraoczny kontrakt, miał nieco lepsze wyniki niż poprzednik, z jego słów wynika, że nie umawiał się z prezesem na wywalczenie czwartego miejsca, słowem: zrobił to, co do niego należało. Zostawienie go powinno być kwestią elementarnego dotrzymania słowa.

4. To właściciele spuścili z ekstraklasy Cardiff i Fulham.

Już z powyższych zdań wynika, że nie jestem zwolennikiem pochopnego zmieniania menedżerów, ale dwaj pierwsi spadkowicze z Premier League dostarczają argumentów jeszcze mocniejszych. Kiedy Malky Mckay opuszczał Walię, jego zespół znajdował się kilka oczek nad strefą spadkową, a kibice i piłkarze stali za nim murem. Średnia zdobytych punktów na mecz wynosiła wówczas 0,94 – owszem, niby za mało, żeby się utrzymać, ale czemu nie założyć, że nie miała ulec poprawie? Tak czy inaczej średnia Solskjaera była jeszcze gorsza: 0,72; pod Norwegiem zespół tracił również więcej bramek. W Fulham z kolei najpierw zwolniono Martina Jola, z czym ostatecznie można się było pogodzić, ale potem, po zaledwie 75 dniach pracy, pracę stracił Rene Meulensteen, i to mimo iż drużyna stoczyła właśnie dwa heroiczne boje z Liverpoolem i Manchesterem United. Pod niesprawdzonym w Premier League Feliksem Magathem heroizmu było już jak na lekarstwo. Lekcja dla innych właścicieli: jeśli już jesteś przekonany, że twoją drużynę ma uratować zmiana trenera, nie sprowadzaj go z zagranicy i nie sięgaj po debiutanta w tym fachu. Najlepiej zadzwoń do Tony’ego Pulisa, a jeśli będzie akurat zajęty, to po Marka Hughesa albo Steve’a Bruce’a.

5. Mourinho nie ma mistrzostwa, ale ma gadane.

Żeby nie wracać do wątków poruszonych po przegranym półfinale Ligi Mistrzów na portalu Sport.pl (pisałem tam m.in. o tym, dlaczego nazywanie Chelsea drużyną „parkującą autobus” jest niesprawiedliwe), zatrzymam się na słowach Mourinho wypowiedzianych już po powrocie do ligowej rzeczywistości. Menedżer Chelsea nawiązał bowiem do przedsezonowych deklaracji o tym, że nie podobał mu się styl gry drużyny z czasów przed swoim powrotem do klubu, dodał jednak, że w pewnym momencie zaprzestał pracy nad zmianą, bo doszedł do wniosku, że z tymi piłkarzami powinien pozostać przy takim właśnie stylu gry – z pewnością nieefektownym, z pewnością polegającym często na wkładaniu kija w szprychy przeciwnika, ale gwarantującym wyniki. Nie wiem jak Wy, ale ja dałem się przekonać – zastanawiam się tylko, jak ta drużyna ma grać piękniej, skoro po wytransferowaniu zimą Juana Maty, Mourinho skrytykował właśnie Hazarda i Oscara? Medialna narracja po meczu z Norwich koncentrowała się wokół kończących się właśnie kontraktów Terry’ego, Lamparda i Cole’a, pytano także o przyszłość Torresa, a tu być może należy się spodziewać zmian zupełnie innych. „Przed nami długie lato” – zapowiada Mourinho.

Wpis zastępczy, muzyka nie

Są takie chwile, w których kibic powinien być człowiekiem odpowiedzialnym. Na przykład odpowiedzialnym ojcem rodziny. Albo odpowiedzialnym pracownikiem. Odpowiedzialność bywa – mocno w to wierzę – sowicie wynagradzana: człowiek odpowiedzialny, kibicujący, powiedzmy, Chelsea, jedzie w sobotę na pierwszą wiosenną wycieczkę z dziećmi i omija go cały ten pasztet, jaki funduje mu ukochana drużyna na Selhurst Park. O ileż łatwiej zapoznawać się z przebiegiem wydarzeń już po fakcie, na podstawie skrótu z Match of the Day, w którym nie wyglądało to aż tak strasznie, a potem spokojnie dywagować nad przyszłością takich piłkarzy, jak Oscar, Torres czy Schürlle, którym – zdaniem menedżera – nie brakuje talentu, ale brakuje (uczciwszy uszy) jaj. „Moich czterech obrońców zagrało kapitalnie – mówił Mourinho – jak zawsze zresztą. Co do innych, wolałbym się nie wypowiadać. Terry, Ivanovic, Cahill i Azpilicueta będą trzymać poziom w słońcu i w deszczu, na wielkich i małych boiskach [to Crystal Palace należy akurat do najciaśniejszych w Premier League – MO], przeciwko drużynom grającym agresywnie albo stawiających na posiadanie piłki, od pierwszej do ostatniej kolejki”…

Właściwie to chciałbym wiedzieć, co bardziej boli: kibicowanie drużynie, która walczy o mistrzostwo kraju i traci szanse dzięki kompletnie niespodziewanej wpadce na boisku drużyny broniącej się przed spadkiem, czy takiej, która od lat ma ambicje przebicia się do Ligi Mistrzów i która tylko raz potrafiła je spełnić, poza tym zaś zwykle się wywraca, jakże często, niestety, z powodów charakterologicznych? Jeśli Mourinho mówi o braku jaj u swoich piłkarzy, to co powinien mówić Tim Sherwood? Jak można kibicować klubowi, który zmienia trenerów jak rękawiczki – nawet wówczas, kiedy poprzednikom trudno zarzucić, że zawiedli na całej linii, a następcy oczywiście wcale nie okazywali się lepsi? Jak ściskać kciuki za zawodników, którzy w tym sezonie popełnili aż 17 indywidualnych błędów, po których padały bramki dla rywali? Jak pogodzić się z tym, że piłkarze wychodzą z tunelu na Anfield ze strachem w oczach (obejrzyjcie uważnie zbliżenia twarzy graczy Tottenhamu jeszcze przed pierwszym gwizdkiem), mowa ciała niektórych wskazuje na to, że myślami są już w innych klubach (Vertonghen), a ich menedżer mówi, że taktyką na ten mecz była uważna gra w defensywie TAK DŁUGO, JAK SIĘ DA, i liczenie na to, że z czasem gospodarze zaczną się denerwować? Pomijając już fakt, że nawet Harry Redknapp nie mówił o swoich planach tak trywialnie: uważna gra w defensywie nie trwała nawet 90 sekund…

Chciałbym to wszystko wiedzieć, albowiem jestem szczęściarzem i swoją nagrodę otrzymałem. Jako człowiek odpowiedzialny poszedłem w niedzielę do pracy. „Tygodnik Powszechny”, w którego redakcji spędziłem już więcej niż połowę życia, zmienia właśnie format, ja prowadzę wydanie i zamiast przejmować się stylem, w jakim mój Tottenham kapituluje przed fenomenalnym zaiste Liverpoolem, przeglądam sobie kolumny z tekstami Wojciecha Jagielskiego, Filipa Springera, Adama Bonieckiego czy Andrzeja Stasiuka. Owszem, popatrywałem jednym okiem na to, co dzieje się na Anfield, ale tak naprawdę myśli moje krążyły zupełnie gdzie indziej.

A najfajniejszy piłkarski moment tego weekendu nie wydarzył się ani na Selhurst Park, ani na Anfield, ani nawet na Emirates, gdzie Arsenal wywalczył remis z MC, nie na Old Trafford, gdzie Rooney z Matą rozstrzelali Aston Villę, i nie na St. Mary’s Stadium, gdzie Lallana, Rodriguez czy Lambert próbują pokazać Royowi Hodgsonowi, że nie wszystko na mundialu stracone. Był to moment z The Hawthorns, tuż po zakończeniu spotkania WBA-Cardiff, i to w dodatku również moment pozafutbolowy. To, jak popatrzyli wówczas na siebie Pepe Mel i Ole Gunnar Solskjaer przypominało najlepszą zapewne scenę z filmu „Kansas City” Roberta Altmana, kończącą improwizowany pojedynek dwóch saksofonistów, w którym w Lestera Younga wcielił się Joshua Redman, a w Colemana Hawkinsa Craig Handy. Najpierw grał jeden, budząc absolutny zachwyt publiczności, potem odezwał się drugi, z każdym taktem odrabiając straty: wyglądało na to, że jest remisowo, kiedy ten pierwszy zdjął kamizelkę i jeszcze podkręcił szalone już tempo – a w dodatku zrobił to w chwili, gdy wszyscy spodziewali się zakończenia utworu. Zwycięstwo rzutem na taśmę? Nic z tych rzeczy: riposta tamtego nastąpiła w ostatnim dosłownie momencie, końcówka była już zupełnie frenetyczna, widzowie mieli serca w gardłach, aż wreszcie nadszedł finalny dźwięk, wymiana spojrzeń i podanie sobie rąk – ale inne niż zazwyczaj, niemające nic wspólnego z narzuconym przez kogokolwiek rytuałem. Patrzący na siebie z uznaniem i niedowierzaniem Redman i Handy byli jak Mel i Solskjaer: świadomi, że właśnie wydarzyło się coś wyjątkowego. Zresztą: zobaczcie i posłuchajcie sami.

http://www.youtube.com/watch?v=ltmwT7AktnA

Osiem dni i osiem tygodni

Idąc od ogółu do szczegółu: wypłaszczenie czuba tabeli na osiem do jedenastu kolejek przed końcem rozgrywek (prowadząca Chelsea rozegrała trzy mecze więcej do Manchesteru City, nad którym ma sześciopunktową przewagę) jest dla kibiców Premier League arcyprzyjemną wiadomością, gwarantującą emocje do ostatnich minut sezonu. Arcyprzyjemną wiadomością jest kapitalna forma Davida Silvy, którego piękny gol, asysta i kilka innych cieszących oko podań pozwoliły Manchesterowi City wygrać w dziesiątkę z Hull. Arcyprzyjemną wiadomością jest kolejna porcja fochów Jose Mourinho, tak pożądanych przez osoby przekonane, że do ekscytowania się widowiskiem piłkarskim samo widowisko piłkarskie nie wystarczy.

Nieco gorszą wiadomością jest postawa sędziów, mająca wpływ na przebieg trzech z czterech najważniejszych meczów weekendu. Lee Mason pogubił się ewidentnie, może nawet nie tyle przy kartce dla Kompany’ego (choć Belg z Jelaviciem nie pozostawali sobie dłużni w tym, kto kogo wywróci), co później przy próbie zapanowania nad starciem Hart-Boyd i z niepodyktowaniem karnego za faul Fernardinho. Chris Foy być może mógł wyrzucić Bennetta za wejście w wychodzącego na czystą pozycję Ramiresa, zapewne nie musiał dawać Willianowi drugiej żółtej kartki, ale warto pamiętać, że już pierwszy faul Brazylijczyka, na el Ahmadim, był niebezpiecznie blisko usunięcia z boiska; później Foy słusznie wyrzucił Ramiresa, ale w przypadku Mourinho niepotrzebnie chyba podgrzał atmosferę najbliższych dni: jeśli wyrzucił menedżera Chelsea za to, że ten wszedł na murawę, mógł równie dobrze usunąć Paula Lamberta i połowę sztabów szkoleniowych. Zawsze, kiedy widzę podobnie żołądkującego się trenera Chelsea, myślę, że chodzi mu o coś zupełnie innego – np. o odwrócenie uwagi od pytań o łatwość, z jaką Delph wymanewrował Maticia, albo o formę Torresa – zwłaszcza kiedy porównać ją z Bentekem. Mark Clattenburg, sędziujący spotkanie MU-Liverpool, był po prostu niekonsekwentny. OK: za pierwszy faul Rafaela na Gerrardzie tylko żółta kartka, żeby nie zabijać meczu znajdującego się na wczesnym etapie, ale potem powstrzymanie się od wyrzucenia Brazylijczyka za umyślne zagranie ręką w polu karnym, było już nadmiarem uprzejmości – Clattenburg mógł zresztą pokazać Rafaelowi drugą żółtą kartkę jeszcze kilka minut później, za faul na Suarezie. Jasne, że arbiter nie chciał przejść do historii jako człowiek, który dyktuje na Old Trafford CZTERY rzuty karne przeciwko gospodarzom, ale przecież notoryczne spóźnienia zawodników gospodarzy do szybko grających gości nie były jego winą: Carrick przewrócił w polu karnym Sturridge’a dokładnie tak samo jak wcześniej Vidić.

Jako kibic Tottenhamu nie mam oczywiście powodów do zadowolenia po ostatnich ośmiu dniach, ale i tak nie chciałbym być w skórze fanów Manchesteru United. Tottenham przynajmniej podjął walkę z Arsenalem, otrząsnął się po straconym (pięknym!) golu i zdominował gości do tego stopnia, że kończyli mecz z trójką środkowych i dwoma lewymi obrońcami, a wśród dokonywanych przez Wengera zmian było jeszcze wejście defensywnego pomocnika Flaminiego. Klęska MU była równie bezapelacyjna, jak przepaść w tabeli oddzielająca drużyny Davida Moyesa i Brendana Rodgersa. Trener mistrzów Anglii (ależ dziwnie się czuję, sięgając po tę frazę w celu opisania wielkiej przeciętności) teoretycznie rzucił do boju wszystko, co miał najlepszego – Rooneya, van Persiego, Januzaja i Matę, za nimi zaś Fellainiego i Carricka – ale nic z tego nie wynikało. Niespodziewanie blady Januzaj tracił piłkę w nieudanych próbach dryblingu, na Matę, przez długie minuty błąkającego się gdzieś przy prawej linii, żal było patrzeć, podobnie jak na marnującego dobre okazje van Persiego. Rooney mówił później o koszmarze, jakim było uczestnictwo w tym spotkaniu – ale koszmarny był nie tyle wynik, co panująca w drużynie dezorganizacja. Zanotowałem sobie taki moment z pierwszej połowy, kiedy Fellaini zszedł na lewe skrzydło, gdzie niemal zderzył się z Januzajem, po czym odegrał piłkę na prawo, gdzie w jej przyjęciu przeszkodził Macie nie żaden obrońca Liverpoolu, tylko van Persie. Dlaczego wszyscy czterej znaleźli się na miejscach, które powinny zostać zajęte przez dwóch, dlaczego dwóch nie wchodziło wówczas w pole karne – „takich pytań sto”, jak śpiewał Wiesław Michnikowski w „Kabarecie Starszych Panów”.

Nie, nie będę teraz pogłębiał dyskomfortu fanów MU, ciągnąc dalej metaforykę kabaretową – zwłaszcza że zasługują na podziw za konsekwentne wspieranie swojego menedżera; menedżera, który nie potrafi przekonująco wytłumaczyć, dlaczego przegrywa. Sezon Manchesteru United – w odróżnieniu akurat od sezonu Tottenhamu – jeszcze się nie skończył, jeszcze jest mecz z Olympiakosem i nadzieja, że przynajmniej ćwierćfinał Ligi Mistrzów uda się Czerwonym Diabłom osiągnąć. Mając w tyle głowy statyczność ofensywnej czwórki MU (tylko Rooney co jakiś czas starał się szarpnąć), pozachwycam się raczej szybkością i płynnością gry Suareza, Sterlinga, a w pierwszej kolejności długo niedocenianego Sturridge’a (pamiętacie jeszcze, kibice Chelsea?). Oraz kunsztem mikrozarządzania zespołem przez Brendana Rodgersa, który tym razem swój ofensywny tercet uformował w ten sposób, że Suarez i Sturridge po staremu operowali z przodu, a Sterling zajął miejsce u szczytu „diamentu”, w który zorganizowana była druga linia Liverpoolu. Podania za plecy obrońców MU, do rozpędzających się napastników gości, przechodziły z łatwością – o tym, że Liverpool mógł mieć cztery karne już wspominałem.

Z Tottenhamem rozliczałem się dziś rano, w ogromnym wypracowaniu dla Sport.pl, i mam poczucie, że żadne z napisanych tam zdań w ciągu minionych godzin się nie zdezaktualizowało. Co się zdezaktualizowało natomiast – i zostało boleśnie wypomniane przez prasę – to słowa Andre Villas-Boasa, który niemal równo rok temu wygrał tu z Arsenalem i wspomniał coś potem o „negatywnej spirali”, na której rzekomo mieli znaleźć się Kanonierzy. Bez Özila, Walcotta, Wilshere’a, z Flaminim na ławce i z Cazorlą w słabszej formie, goście wygrali na White Hart Lane nie tyle z łatwością – bo w tym sezonie nigdy dotąd nie byli przy piłce zaledwie 41 proc. czasu i momentami musieli bronić rezultatu desperacko, zwłaszcza wówczas, gdy po dośrodkowaniach Naughtona gubił się Szczęsny – ale wygrali. Skończyło się 0:1, jak kończyło się ponad tysiąc meczów Arsenalu wcześniej, za czasów George’a Grahama, jednak bramek dla gości mogło paść więcej. Indywidualne błędy poszczególnych piłkarzy Tottenhamu wciąż są, niestety, tematem do dyskusji – w drugiej połowie kolejny raz pogubił się Vertonghen, w pierwszej Oxlade-Chamberlain z łatwością ograł Bentaleba, wyszedł sam na sam z Llorisem i spudłował – to wtedy, po błędzie młodego pomocnika gospodarzy Tim Sherwood cisnął z furią swoim bezrękawnikiem w stronę ławki rezerwowych. Panowanie nad sobą menedżera Tottenhamu również pozostaje tematem: w samej końcówce meczu dwukrotnie rzucił piłką w mającego wznowić grę Bacary’ego Sagnę, a zamieszanie, które tym gestem wywołał, pozwoliło zarobić Arsenalowi kilkadziesiąt sekund. Tematem pozostaje wreszcie styl gry: w przedmeczowym wywiadzie dla „Guardiana” Christian Eriksen mówił o tym, jak bardzo chce podczas meczu mieć piłkę i grać piłką, więc ucieszyłem się, kiedy ogłoszono skład Tottenhamu, sądząc, że Duńczyk zajmie miejsce za plecami Adebayora i będzie w centrum akcji ofensywnych gospodarzy. Nic z tego: za Adebayorem biegał Chadli, Eriksen znów pozostawał bliżej lewej flanki, a głównym pomysłem na dostarczenie piłki do napastnika były długaśne podania, przerywające co jakiś czas niegroźne z perspektywy gości rozgrywanie piłki na własnej połowie. Braku serca do walki odmówić Tottenhamowi nie możemy, kreatywności niestety – jak najbardziej.

„Miało być tak pięknie i tak się wszystko popsuło” – jeszcze raz zacytuję Witkacowskiego Jęzorego Pasiukowskiego. Po tych ośmiu dniach, z pewnością nienajlepszych w życiu kibica Tottenhamu, będzie o czym rozmyślać przez następnych osiem tygodni. Dzięki Bogu to tylko osiem tygodni – żeby sparafrazować jeden z klasycznych cytatów Nicka Hornby’ego, „w tym sezonie Tottenham zaprzepaścił wszystkie szanse na grę w Lidze Mistrzów w połowie marca, nieco później niż zwykle”. Szanse na mistrzostwo Anglii mają wciąż cztery drużyny – że znajdą się wśród nich Arsenal i Liverpool, w pierwszych dniach sezonu nikt się nie spodziewał.

Tylko dla dorosłych

Najsmutniejsze obrazki z dzisiejszego meczu Tottenhamu z Benficą? Nie, bynajmniej nie chodzi mi o zachowanie Younesa Kaboula, który – sądząc przynajmniej po tym, gdzie stał w początkowej fazie obu incydentów, bo nie po tym, co wydarzyło się później – był odpowiedzialny za krycie Luisao przy rzutach rożnych. I nie o incydenty przy linii bocznej między Timem Sherwoodem i Jorge Jesusem. Najgorzej zniosłem wszystkie te obrazki smutnych, na oko pięcio- czy sześcioletnich chłopców na trybunach, z lubością pokazywanych przez realizatora podczas przerw w grze. Nie płakali wprawdzie, pod czujnym okiem ojców i starszych braci zachowywali elementarną godność, ergo: przedwcześnie dorastali, zdobywali ten rodzaj wiedzy o świecie, który mógł jeszcze im zostać oszczędzony przynajmniej do momentu, w którym znajdą się w gronie starszych kolegów gdzieś za rogiem szkolnego budynku.

Nigdy nie zabiorę dzieci na Tottenham, postanawiałem sobie po raz kolejny, niech sami wybiorą sobie drużynę do kibicowania, a najlepiej zostaną przy planszówkach. Niech będą im oszczędzone te wszystkie złudzenia, że jeśli nie udało się w poprzednim, to już na pewno powiedzie się w tym sezonie, a w ostateczności w kolejnym. Niech nie próbują zrozumieć logiki działań klubowego zarządu, prezesa i dyrektora sportowego, kupujących i sprzedających piłkarzy oraz decydujących o zmianie trenerów. Niech nie inwestują nadziei w tych ostatnich – niech nie okłamują się skutecznie, że jeden czy drugi wiedział, co robi, delegując do gry albo sadzając na ławce poszczególnych piłkarzy, pracując nad tym czy innym ustawieniem, zwłaszcza mającym coś wspólnego z organizacją gry obronnej. Niech nie kupują koszulek z nazwiskami zawodników, którzy zaraz odejdą, tracąc zainteresowanie klubem, którego od Ligi Mistrzów rzeczywiście dzielą całe mile. Niech nie rozpamiętują momentów, w których wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze, i niech nie próbują zrozumieć, kiedy wszystko zaczęło się psuć. Odpowiedź na to ostatnie pytanie dotyka samej istoty: popsute było zawsze, na tym właśnie polega bycie kibicem piłkarskim.

Dobra, jak słusznie wytknął mi dzisiaj ktoś z użytkowników Twittera, całą książkę o tym napisałem, więc tym razem mógłbym zmienić ton. Mój problem polega na tym, że okropnie nie lubię takich meczów. Patrzę na rywala i od pierwszych minut widzę, że jest drużyną dobrze zorganizowaną, że jej trener odrobił lekcje i wie, co to znaczy, że Tottenham postanowił wyjść w ustawieniu 4-4-2. Że opracował stałe fragmenty gry i powiedział swoim podopiecznym, że kiedy obrona Londyńczyków raz czy drugi wyjdzie wysoko, wystarczy zagrać prostopadłą piłkę pomiędzy ustawionymi zbyt daleko od siebie jej elementami. Patrzę i martwię się, że podobny fachowiec już u nas nie pracuje. Próbuję zrozumieć decyzję o wystawieniu Harry’ego Kane’a zamiast Roberto Soldado, skoro Hiszpan niedawno w końcu strzelił bramkę, a jego współpraca z Adebayorem zawsze układała się nieźle. Albo powody, dla których kiepski ostatnimi czasy Aaron Lennon gra częściej niż Andros Townsend. Próbuję dociec, jaki efekt mogła mieć tyrada Tima Sherwooda po meczu z Chelsea i jaki skutek przyniosła późniejsza pyskówka pomiędzy piłkarzami, o której wczoraj opowiedział Sandro, ba: staram się nawet nie dopuścić do siebie miażdżącej ironii Gary’ego Linekera, który chwilę po pierwszej bramce dla Benfiki napisał, że nadchodzi moment, w którym Tim Sherwood musi oprzeć się na tych, na których oprzeć się nie może. Próbuję, innymi słowy, pogodzić się z faktem, że poszukiwanie w piłce nożnej jakiejś wersji kosmiczno-matematycznego porządku, metafizycznego sensu i ładu, jaki potrafi cechować najlepsze systemy prawne, nie jest najlepszym pomysłem.

A może jestem niesprawiedliwy. Może piłkarze chcieli i starali się, tylko nie bardzo wiedzieli, jak, bo w odróżnieniu od Jorge Jesusa Tim Sherwood nie zawracał sobie głowy odrabianiem lekcji, jeżdżeniem na mecze do Lizbony czy przeglądaniem taśm. Nie znali Amorima, nie słyszeli o Markoviciu, a Luisao poznają lepiej w przyszłym roku, bo jakże często efektem podobnych przygód w tym klubie, jest zgłaszanie się w kolejnym sezonie z propozycją transferu do jednego czy drugiego pogromcy (nawet skautingu nie mają porządnego…). Zwłaszcza, że dziur do załatania będzie jeszcze więcej niż ta jedna, skromna po Bale’u, i nie będą się ograniczały wyłącznie do piłkarzy. Ktoś jeszcze wierzy, że Tim Sherwood będzie prowadził tę drużynę dłużej niż do maja?

W niedzielę mecz z Arsenalem; nie rozpisuję się więc, bo jeszcze przed derbami trzeba będzie o Tottenhamie pisać dla Sport.pl. Jedyny pozytyw z kibicowania klubowi, który znajduje się w takim stanie, nazywa się wierszówka. Ale w trosce o harmonijny rozwój moich dzieci tego również nie powinienem im mówić zbyt szybko. Gdyby ktoś miał sposób na to, jak pokazać dociekliwym i ciekawym świata chłopcom rzut wolny Eriksena, a potem wykręcić się od odpowiedzi na pytanie, jaki był wynik, chętnie skorzystam.

Wszystkie nasze samobójstwa

To było jak powrót do przeszłości. Kupiłem bilet do Starego na Klatę i nagle znalazłem się w Bagateli, w dodatku na sztuce, którą widziałem w liceum i której poprzysiągłem sobie już nigdy nie oglądać. Spektakl przygotowany przez wyraźnie zagubionego reżysera, ze scenarzystą nadużywającym prostych efektów komicznych i ze zdolnymi podobno aktorami, od pewnego momentu sprawiającymi jednak wrażenie nieobecnych myślami, znudzonych i wyraźnie wyglądających finału. W następnym sezonie, kto wie, może przeniosą się do jakichś lepszych teatrów, albo przynajmniej znajdą angaż w serialu i zarobią więcej pieniędzy niż tutaj?

Powrót do przeszłości, bo jako kibic Tottenhamu widziałem to dziesiątki razy. Nawet w trakcie tegorocznych rozgrywek: pierwsza minuta meczu z Manchesterem City i wykop Llorisa pod nogi Aguero, strzał Argentyńczyka dobity przez Navasa. Podczas rozgrywek poprzednich: fatalne podanie nienaciskanego przez rywali Kyle’a Walkera, i gol Downinga, a potem błąd Jermaina Defoe’a w przyjęciu piłki, który Benoit Assou-Ekotto usiłował naprawić faulując Suareza – w efekcie mecz z Liverpoolem, w którym zwycięstwo było na wyciągnięcie ręki, zakończył się porażką, a w jej z kolei efekcie oddaliła się perspektywa zakończenia sezonu w pierwszej czwórce. Przykłady mogę mnożyć, bo podobne historie powtarzają się, odkąd sięgam pamięcią. Błędy bramkarzy (przed Llorisem był Heurelho Gomes, jeszcze dawniej np. Paul Robinson albo Ian Walker, wpuszczający daleki strzał w meczu z Manchesterem United po tym, jak piłka podskoczyła przed nim na kępce trawy). Gapiostwo obrońców, zbyt krótkie wybicia, zbyt ostre wejścia, spóźnione wślizgi – młody Younes Kaboul miałby tu niejedno na sumieniu, ale i tak daleko mu do Ramona Vegi albo Mauricio Taricco. Podania pomocników w poprzek boiska, umożliwiające rywalom wyjście z kontrą (nawet Carrickowi się zdarzało). Ten moment z innych derbów Londynu, z 2009 roku, kiedy po okresie świetnej gry Tottenhamu Arsenal strzela bramkę, podłamani piłkarze Harry’ego Redknappa zaczynają grę od środka, w tym momencie piłkę przejmuje Fabregas, pędzi na bramkę i wszystko się kończy jak zwykle.

Nie chcę przy tej okazji otwierać tematu pudeł w doskonałych sytuacjach (Milenko Acimović!), ani sędziowskich błędów, wielokrotnie podcinających skrzydła Tottenhamu w meczach z wielkimi rywalami (Webb dający karnego za rzekomy faul Gomesa na Carricku, przy dwubramkowym prowadzeniu gości na Old Trafford albo nieuznany przez Clattenburga gol Mendesa na tym samym stadionie; uznany, a jakże gol Lamparda dla Chelsea w Pucharze Anglii na Stamford Bridge, choć piłka nie przekroczyła linii bramkowej po błędzie Gomesa – skądinąd w tamtym meczu drugi gol dla gospodarzy padł ze spalonego, a w kolejnym spotkaniu FA Cup między tymi drużynami, tym razem w półfinale na Wembley, sędzia uznał „bramkę” Juana Maty, choć King z Assou-Ekotto zdołali zablokować piłkę kilkanaście centymetrów przed linią bramkową): nawet jeśli sędzia Michael Olivier nie musiał wczoraj dyktować karnego i wyrzucać Kaboula z boiska po incydencie z Eto’o, historia Tottenhamu pokazuje, że największymi wrogami tego klubu bywają sami piłkarze. Taką przebodli mnie drużyną: ze skłonnością do samobójstw.

Tim Sherwood ma oczywiście rację, mówiąc do kamery to, co w pubach powtarzają między sobą kibice: nie chcemy piłkarzy, którzy załamują się po pierwszym niepowodzeniu, chcemy drużyny, którzy walczą do końca. Którzy, jak był uprzejmy wyrazić się menedżer Tottenhamu, „mają jaja” i z których taka klęska jak wczorajsza nie spływa z prędkością mydła jeszcze w trakcie pomeczowego prysznicu. Rzeczywiście klub nie za to im płaci, żeby miło się do siebie uśmiechali, podobnie jak nie za to płaci trenerowi.

Rzecz w tym, że takich rzeczy trener nie może mówić publicznie – przynajmniej do czasu, gdy nie osiągnął statusu Aleksa Fergusona. Nawet jeśli Sherwood miał rację, w ciągu tych kilku minut przed kamerami Sky Sports, przegrał wszystko. To nie był starannie wyreżyserowany występ, obliczony na potrząśnięcie zawodnikami – takie rzeczy, jeśli już, robi się w szatni. To było raczej szukanie alibi dla własnego niepowodzenia i rozdawanie ciosów na ślepo: nie tylko pod adresem piłkarzy, o których usłyszeliśmy także, że „nie na wszystkich może polegać”, ale i pod adresem klubowych władz, które powinny „obudzić się z marzeń o miejscu w pierwszej czwórce”. Jedyny pożytek z tego jest taki, że wszyscy wiedzą już, iż ten reżyser po sezonie odejdzie z teatru – o ile w ostatnich tygodniach plotki o jego holenderskim następcy można było jeszcze opatrywać delikatnym znakiem zapytania, teraz sprawa stała się oczywista. Tim Sherwood, z iście północnolondyńską fantazją, dołączył do grona samobójców.

Na jakimś poziomie jest mi go żal, bo akurat na mecz z Chelsea miał dobry pomysł. Cokolwiek Jose Mourinho mówiłby, że dla niego ustawienie Kyle’a Walkera na prawym skrzydle było wygodne, a w ciągu 55. minut Tottenham nie był w stanie go nastraszyć – strzał Eto’o, będący owocem kuriozalnego błędu Veronghena, był pierwszym celnym uderzeniem na bramkę Llorisa. To goście byli w pierwszej połowie spotkania częściej przy piłce, to szybkość Lennona (inteligentnie odnajdywał się między linią obrony i pomocy Chelsea) i Walkera były źródłem problemów gospodarzy, podobnie jak ryzykowna, ale generalnie działająca wysoka linia obrony, wraz z cofającym się Adebayorem dodatkowa pozbawiająca gospodarzy przestrzeni do gry. Do czasu oczywiście – a z resztkami obiektywizmu przyznam, że skłonności do samobójstwa ukochana ma drużyna ujawniła już w pierwszej minucie, kiedy po złym zagraniu Dawsona Eto’o znalazł się sam na sam z Llorisem i tylko (błędnie podniesiona) chorągiewka uratowała Tottenham przed kolejną czerwoną kartką dla bramkarza.

O psychopatologii kibicowania Tottenhamowi mógłbym o tym jeszcze długo – dając np. obszerny akapit o Vertonghenie, któremu najwyraźniej plotki o zainteresowaniu Barcelony zawróciły w głowie, bo kompletnie nie przypomina zawodnika jeszcze niedawno uznawanego za jednego z najlepszych obrońców angielskiej ekstraklasy. Albo o Sandro – będącym od czasu debiutu w tej drużynie symbolem serca i solidności, a na Stamford Bridge równie komicznego, jak Vertonghen. Mógłbym, ale przecież wypada jeszcze zauważyć świetny mecz Özila i Arsenalu, oraz równie dobry Fellainiego i Manchesteru United. Albo pozachwycać się tegorocznymi rozgrywkami Pucharu Anglii, gdzie do półfinału awansował trzecioligowy Sheffield United, nie mówiąc o drugoligowym Wigan, które pokonało Manchester City. Może zrobię to w osobnym tekście, na razie idę czytać „Samobójstwo, jako doświadczenie wyobraźni”.

Książka kucharska kibica Premier League

Jakiś czas temu zauważyłem, że posiłki, które przygotowuję czekając na mecze, mają związek z tym, kogo będę oglądał. Postanowiłem przyjrzeć się zjawisku uważniej i oto, do czego doszedłem.

Najkosztowniejsze potrawy szykuję przed spotkaniami Manchesteru City oczywiście. Są to dania cudownie wielosmakowe, a zarazem o wielu rzadkich składnikach. Na niektóre muszę czekać, aż ktoś przywiezie je z zagranicy. Jeśli zaplanuję np. curry, będę się rozglądał za okrą, której w naszych sklepach raczej nie uświadczysz. Ostrość świeżych, zielonych papryczek chili, rzuconych na patelnię na bardzo wczesnym etapie, tuż po nasionach gorczycy (chciałoby się powiedzieć: rozpoczęcie akcji przez Yayę Toure zaraz po odbiorze Fernardinho), zrównoważę następnie słodyczą mleczka kokosowego (rozegrania Davida Silvy), ale przecież na tym nie koniec. Danie otrzyma zdecydowaną bazę mieszanki przypraw (kmin rzymski, garam masala, kurkuma, jak Clichy, Zabaleta i Kompany – z kozieradką lepiej uważać, jak z Demichelisem), ale co dodam do niego później, zależy już od mojej fantazji. Warzyw, jakie mam do dyspozycji, jest co najmniej tyle, ile możliwości manewru Manuela Pellegriniego w ofensywie. Raczej niepomijalne są fasolka szparagowa (Navas) i groszek (Nasri), ale w grę wchodzi także solidny ziemniak (Milner), względnie bakłażan (Dżeko), pomidory oczywiście (Negredo), najwięcej czasu poświęcę jednak jagnięcinie, o której cenie, tak samo jak o wysiłku przy krojeniu, zapomnę gdy tylko wezmę do ust pierwszy kęs: uczucie porównywalne z kontemplowaniem bramek Sergio Aguero. Inna potrawa związana z MC to marokański tażin – tu również w składniki trzeba zainwestować, tu również trzeba się nabiegać nad przyprawami, i tu również jagnięcina spisuje się wybornie.

Przed Chelsea mam zwykle ochotę na mięso. Za Rafy Beniteza bywało chude, ale od czasu kiedy drużynę objął Jose Mourinho, jak Roman Abramowicz nie żałuję pieniędzy i kupuję polędwicę wołową. Lubię, kiedy jest krwista, jak John Terry, niechby nawet lekko poprzerastana (Frank Lampard), i tak po krótkim przysmażeniu poleję ją alkoholem (czasem zapłonie na patelni, jak Eden Hazard), rzucę garść zielonego pieprzu (Oscar) i odrobinę musztardy (Ramires). Kluczowym momentem będzie znalezienie proporcji ze śmietaną – żeby sos nie okazał się blady, jak napastnicy, których ma dziś do dyspozycji Mourinho. Jednak nawet jeśli sos do polędwicy wyjdzie mało wyrazisty, a wrażenia kulinarne, które pozostawiły po sobie curry czy tażin – nieporównanie bogatsze, efekt satysfakcji z solidnego posiłku będzie zagwarantowany w stopniu bodaj czy nie większym; resztki sosu pomoże sprzątnąć z talerza i patelni czerstwy chleb (David Luiz).

Przygotowywania sufletów boję się tak samo, jak oglądania Arsenalu. Są przepyszne, są lekkie, potrafią być cudownie puszyste, okres ich pieczenia jest jednak długi, a patrząc jak wyrastają, ani przez moment nie przestaję myśleć, co się stanie w chwili próby – kiedy podejdę do piekarnika. Czy nie opadną, czy w środku nie staną się zbyt suche albo zbyt wilgotne, słowem: czy długo planowana francuska uczta znów nie okaże się klapą. Inna sprawa, że ostatnio się udaje: nawet jeśli musiałem ograniczyć dodawanie do środka niemieckiej szynki (Mesut Özil), walijski por (Aaron Ramsey) pozostaje tegorocznym odkryciem.

Żyć nie mogę bez makaronu. Na dobre i złe: gotuję go przed Tottenhamem od tylu lat, że już dobrze nie pamiętam, co było pierwsze. Największą ochotę na eksperymenty miałem w czasach Andre Villas-Boasa (do podstawowego sosu pomidorowego potrafiłem dodawać wtedy cytrynę, orzechy i miętę, osiągając efekt ustawienia 4-3-3, albo rezygnowałem w ogóle z pomidorów, rzucając na oliwę np. czosnek, czarne oliwki, skórki z cytryny i peperoncino, na koniec zaś, już do gotowej potrawy wprowadzając z ławki rukolę). Przed meczami Tottenhamu Sherwooda moja fantazja kulinarna znacznie spadła; najczęściej wchodzę w trywialny sos boloński, z mięsem mielonym, który niekiedy tylko uszlachetniam czerwonym winem albo gałązką rozmarynu. Za kadencji George’a Grahama w moich makaronach często gościło lekko podśmierdłe (strach powiedzieć głośno, skąd je wziąłem) anchois, przy Juande Ramosie wybierałem zmiksowane i bezbarwne w sumie pesto, w epoce Harry’ego Redknappa sięgałem po przepis na amatricianę, z boczkiem i peperoncino. Jeszcze w czasach Martina Jola przestałem robić lazanię. Po odejściu Modricia na stałe wyeliminowałem pomidorki koktajlowe, po odejściu Bale’a – fenkuła (po paru lepszych meczach Eriksena odważyłem się stosować go na nowo, koniecznie z nasionami, na których Sherwood się ponoć zna, ale znów trafił do rezerw). Zdaję sobie sprawę, że z makaronu nigdy nie zrezygnuję, widzę jednak, że zamiast się rozwijać, niepokojąco zmierzam w stronę aglio olio.

Potrawy związane z Liverpoolem mają coś wspólnego z tymi szykowanymi na okoliczność Manchesteru City: są wielosmakowe i gwarantują nadzwyczajne przeżycia. Problem w tym, że gorzej wyglądają: atakując kubki smakowe z intensywnością akcji Suareza, Sturridge’a, Coutinho i Sterlinga, mają dość niechlujną bazę – bywa, że wyglądają jak linia obrony zespołu z Anfield Road. Mówię oczywiście o moich risottach, z rosołowatymi Skrtelem i Kolo Toure (dlatego zwykle próbuję ograniczyć rosół na korzyść białego wina, czyli Daniela Aggera), i o tym, że już Alan Hansen tłumaczył, jak ważne w przygotywaniu tego dania jest sofritto. Jedną z możliwości jest risotto przygotowywane w ostatnich tygodniach, na pohybel zimie, w którym lekko przechodzone (Steven Gerrard) gruszki zderzam z pikantną (Luis Suarez) gorgonzolą. Kiedy gorgonzoli zabraknie (zostanie zdyskwalifikowana…), mogę liczyć na lokalne (Sturridge, Flanagan, Henderson, Johnson) grzyby i koniecznie doprawić je jeśli nie zielonym tymiankiem (Sterling), to na pewno zieloną pietruszką (Coutinho); najlepiej dorzucić oba składniki.

Fundamentalna zmiana moich przyzwyczajeń kulinarnych wiąże się ze zmianą menedżera Manchesteru United. Kiedy na Old Trafford pracował sir Alex Ferguson, traktowałem sprawę uroczyście: szykowałem pełny obiad z zupą, drugim daniem i najmocniejszym akcentem na deser (czytaj: w doliczonym czasie gry); kimkolwiek byłby rywal, nie zasługiwał na więcej niż przystawkę. Co gotować przed Manchesterem United Davida Moyesa, wciąż pozostaje dla mnie niewiadomą, ale desery odpuściłem, a i o przystawkach nie może być mowy. Lubię zupy i mało ich tu wymieniłem, może więc, bo ja wiem, ribollitę? Nazwa tej pożywnej potrawy oznacza przecież „ugotowana na nowo”, jest fasolowa jak Wayne Rooney, może zawierać kapustę i lekko starawy chleb (Nemanja Vidić i Rio Ferdinand), można ją jeść na zimno, jak na zimno gole zdobywa Robin van Persie, nade wszystko zaś: powinno się ją posypać świeżo startym serem pecorino (zmieniający cały smak Januzaj!). Może wszystko to jeszcze bez błysku, może nie na Ligę Mistrzów, ale pozwala się najeść na poziomie górnej połówki tabeli – po wakacjach dołożę drugie danie.

Przed Evertonem robię sałatki: efektowne wizualnie, smaczne, ale odkąd pamiętam, nigdy się nimi porządnie nie najadłem. Southampton pod Mauricio Pochettino jest jak sushi: świeży, czysty, wyrafinowany, wymagający cierpliwości i precyzji w spożywaniu (czytaj: utrzymywaniu się przy piłce), no i na bramce mający zawodnika ostrego jak wasabi. Newcastle raz wychodzi, raz nie wychodzi – coś jak potrawa z ryby, która nie zawsze okazuje się dostatecznie świeża. West Ham, i w ogóle drużyny Sama Allardyce’a, wiążę z bigosem, zaś Stoke z pierogami; obu dań staram się nie jeść zbyt często. Przy Hull szykuję kociołek z fondue i mnóstwo białego pieczywa, z nadzieją, że kiedyś zaokrąglę się jak Steve Bruce, albo chociaż Tom Huddlestone. Wino do posiłków? O winie opowiem innym razem; zresztą po alkohole sięgam zwykle po meczu, bo Premier League wymaga oglądania na trzeźwo.

No tak, wiem

1. No tak, wiem, że mówienie o wygrywaniu meczów w ostatnich minutach jako zjawisku cechującym mistrzów to jeden z piłkarskich komunałów, ale jeśli na koniec sezonu rzeczywiście zdarzy się tak, iż Chelsea sięgnie po mistrzostwo Anglii, to analizując przyczyny, będziemy wspominać raczej takie mecze jak wczorajszy z Evertonem, niż wszystkie te piękne pogromy Manchesteru City. Przy nieustających komplementach dla Evertonu, stanowiącego twardy orzech do zgryzienia dla każdego kolejnego rywala (czy z Tottenhamem np. nie było podobnie?), częściej utrzymującego się przy piłce i może nawet ładniej się prezentującego –  stara gwardia Chelsea wie, jak wygrywać. Myślę, że to nie przypadek, iż zwycięski gol był efektem podania Lamparda i wykończenia Terry’ego. Oni wiedzą.

2. No tak, wiem, że wielu z Was odlicza dni do momentu, w którym Arsenal spektakularnie się wywróci. Cierpliwie zauważę, że mamy koniec lutego, a nic podobnego się nie wydarzyło. „To tylko Sunderland”, powiecie, ale ja Wam przypomnę, jak dobrze radził sobie ten Sunderland w ostatnich tygodniach, zostając m.in. finalistą Pucharu Ligi. Lekko odświeżona przez Arsene’a Wengera drużyna w porównaniu do tej, która prawie godzinę musiała grać w dziesiątkę przeciwko Bayernowi, zagrała z rozmachem i na ludzie, odpoczynek od futbolu ewidentnie dobrze zrobił Olivierowi Giroud – może i Mesut Özil, dzięki odsunięciu od składu na to spotkanie, lepiej zniesie trudy kolejnych?

3. No tak, wiem, że Wayne Rooney zarabia skandaliczną kupę forsy (pisałem o tym dopiero co dla Sport.pl), ale czym innym są rozważania na temat klubowej polityki, a czym innym proste stwierdzenie faktu, iż kiedy gra, zwłaszcza w tym sezonie, jest zazwyczaj najlepszym piłkarzem Manchesteru United. Wczorajsza bramka na uczczenie nowego kontraktu i generalnie: bieganie po całym boisku Crystal Palace, znów pozwoliły Davidowi Moyesowi odetchnąć pełną piersią, zwłaszcza że po raz chyba pierwszy w tym sezonie mógł wystawić tak silną drużynę: obok Rooneya i van Persiego grali Mata i Januzaj, a za nimi Fellaini i Carrick. Przyznacie, że nie wyglądało to najgorzej.

4. No tak, wiem, że Liverpool ma fenomenalną ofensywę. To teraz wyobraźcie sobie, ile bramek ta ofensywa mogłaby strzelić… defensywie Liverpoolu. Żart zaczerpnięty z Twittera (jego autorem jest Graham MacAree) moim zdaniem podsumowuje kwestię rozmowy o ewentualnych mistrzowskich aspiracjach zespołu z Anfield Road. Choć oglądanie ich meczów bywa doświadczeniem orgiastycznym; choć kiedy mniej skuteczny jest Suarez, jego obowiązki z wielką swobodą przejmuje Sturridge (zaraz, ale przecież przejmuje je dlatego, że to on teraz gra na szpicy ofensywnego tercetu z Anfield Road – Suarez nie strzela, ale asystuje…); choć Jordan Henderson wreszcie uzasadnia nasze dawne zachwyty – to, co wyrabiają obrońcy, a czasem również bramkarz Liverpoolu, nakazuje być ostrożnym. Trzy gole wpuszczone ze Stoke, dwa z Aston Villą, trzy ze Swansea (podaję tylko wyniki tegoroczne)… Ciekawe, co na to Alan Hansen.

5. No tak, wiem, że Felix Magath uchodzi za tyrana, słyszałem wszystkie anegdotki o treningach z piłkami lekarskimi itd. Może dlatego na nowo zacząłem wierzyć w utrzymanie Fulham, a może zacząłem w nie wierzyć na nowo już w ostatnich tygodniach pracy Rene Meulensteena, zwłaszcza po wypożyczeniu do klubu Lewisa Holtby’ego. W żenujących okolicznościach Fulham żegnało się z poprzednikiem Magatha (a właściwie poprzednikami, bo polecieli także współpracownicy Meulensteena, w tym Ray Wilkins, oraz dyrektor Alan Curbishley), ale na boisku nie było znać śladów rzezi na klubowych szczytach. Walczyli, innymi słowy, i będą walczyć nadal.

6. No tak, wiem, że kibicuję Tottenhamowi dwudziesty siódmy sezon i takich meczów, jak dzisiejszy z Norwich, obejrzałem już pewnie koło setki, o ile nie więcej. Powinienem się przyzwyczaić, przywdziać skorupę ironisty, przypomnieć, że nigdy w tego Sherwooda nie wierzyłem. Za każdym razem boli jednak, cholera: dziś np. sadzanie na ławce najbardziej kreatywnego pomocnika (Eriksena), nadmierne eksploatowanie młodzieńca, który był autorskim pomysłem trenera (Bentaleba, który z meczu na mecz jest coraz słabszy – dziś po jego stracie poszła kontra Norwich), wprowadzenie Chadliego zamiast Townsenda, kiedy kontuzji doznał Capoue, i w ogóle fakt, że drużyna niemal nie grała z pierwszej piłki, gremialnie zwalniając akcje, robiąc kółeczka, podając na boki i do tyłu. Walka o czwarte miejsce w Premier League? Państwo raczą żartować, widziałem niedawno mecz grającego w Championship Queens Park Rangers: poziom był zdecydowanie wyższy.

7. No tak, wiem, że po łebkach to wszystko zapisuję. Pewnie nie wypada tłumaczyć się na piłkarskim blogu okolicznościami niepiłkarskimi, ale jeżeli we środę zajrzycie do nowego numeru „Tygodnika Powszechnego”, może jednak uznacie mnie za usprawiedliwionego.

Czas nieodnaleziony

Miałem tego nie robić, miałem nie ulec zbiorowej gorączce z powodów, które wyłuszczyłem na portalu Sport.pl (zobaczcie, jak szybko weryfikują się negatywnie wszystkie wróżby: właściwie jedną z najbardziej interesujących aktywności 31 stycznia mogłoby być wykreślanie z listy transferów zapowiadanych jako „pewne” tych, które nigdy nie dojdą do skutku), ale wpadam na chwilę posmucić się z Wami, bo na tę transakcję akurat po cichu liczyłem.

Nie żeby stało się coś niezgodnego z tym, co napisałem wczoraj wieczorem. „Okoliczności nieprzewidziane”, brzmi jeden ze śródtytułów tekstu, a poniżej mowa o kontuzjach, które wyeliminowały na cały sezon Walcotta, Błaszczykowskiego czy Falcao. Właśnie tego ostatniego ma zastąpić w Monaco Dymitar Berbatow i jego transfer jest w najlepszym interesie wszystkich stron: francuski klub potrzebuje krótkoterminowego zastępstwa za Kolumbijczyka, a 33-letni już Bułgar może pokazać się pod słońcem południa, w otoczeniu nieco mniej wymagającym niż Premier League, znacząco powiększając przy tym swoje emerytalne oszczędności.

Tottenham, oczywiście, porównywalnego kontraktu nie mógł mu zaoferować i – mimo rychłego odejścia Defoe’a do Toronto – nie mógł mu również, poza jednym czy dwoma meczami Ligi Europejskiej, zagwarantować zbyt wielu okazji do występów w pierwszym składzie. Trzeba być sentymentalnym durniem albo notorycznym graczem w Football Managera, żeby tego nie zauważać.

Rzecz w tym, że jestem i jednym, i drugim. Co więcej: jestem też człowiekim, który w marcu 2007 roku, w 90. minucie słynnych derbów z West Hamem, kiedy rywale prowadzili jeszcze 3:2, a Berbatow szykował się do wykonania rzutu wolnego, ku zdziwieniu całej rodziny ukląkł przed monitorem i zaczął wygłaszać inwokację do bułgarskiego księcia, który przecież potrafi wszystko, nawet przerzucić piłkę nad murem.

Berbatow trafił. I wtedy (chwilę później bramkę zdobył również Stalteri, a Tottenham wygrał ostatecznie 3:4), i jeszcze wiele razy – na przykład z karnego w finale Pucharu Ligi z Chelsea. Jego występ w lutym 2007 r. z Boltonem, kiedy piłkarze Martina Jola od 35. minuty w dziesiątkę bronili prowadzenia, a Bułgar całymi minutami utrzymywał się przy piłce, wybijając przeciwników z uderzenia, był może najlepszym, jaki widziałem w życiu, występem zawodnika grającego jako jedyny napastnik. Inna sprawa, że także niektóre mecze w duecie z Robbiem Keane’em (pamiętam, jak wspólnie dostawali nagrodę piłkarza miesiąca…) domagałyby się wzmianki; nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej i później obaj osiągnęli lepszy poziom sportowy.

Niestety, nocy z 31 sierpnia na 1 września 2008 też długo nie mogłem zapomnieć. I długo nie mogłem wyprzeć z pamięci tego, co wydarzyło się w dniach ją poprzedzających: tego, jak Berbatow usiłował wymusić wymarzony (i rekordowy ostatecznie) transfer do Manchesteru United przez odmowę gry w meczach Tottenhamu. Skomplikowanych uczuć, jakich doświadczałem następnie obserwując Bułgara w czerwonej koszulce, nie upraszczał fakt, że nie wszystko szło mu jak z płatka. On sam mówił o presji rekordowego transferu, o nieprzespanych nocach i bólu, z jakim przyjmował miejsce poza składem w finałach Ligi Mistrzów. Chemii, jaką wyczuwaliśmy między Berbatowem a Keane’em, z Rooneyem nie udało się wytworzyć, w końcu na Old Trafford pojawił się van Persie i czteroletni pobyt Bułgara w Manchesterze oceniać musimy w kategoriach niespełnienia.

W Fulham były już tylko momenty: najpiękniejsze przyjęcia piłki świata, podania i bramki, strzelane niemal od niechcenia (pamiętacie słynny T-shirt z napisem „Keep calm and pass me the ball”, który zaprezentował po zdobyciu jednej z nich?) i kierujące moje w myśli w stronę Swanna. Owszem: patrzyłem na Dymitara Berbatowa i słyszałem frazy Marcela Prousta, nie tylko ze względu na wrodzoną, by tak rzec, dandysowatość bułgarskiego napastnika, ale także na jego osobność i dystans do blichtru angielskiej ekstraklasy. Niestety jednak, choć francuski kierunek przeprowadzki wydaje się ułatwiać ciągnięcie tej analogii, ja już nie jestem zainteresowany. Chciałem, żeby Dymitar Berbatow wrócił do Tottenhamu nie dlatego, że – jak napisał niedawno na Twitterze Rafał Stec – mamy do czynienia z klubem biblijnym, który z otwartymi ramionami przyjął już niejednego syna marnotrawnego (oprócz Keane’a do klubu wracali Klinsmann, Sheringham czy Defoe…). Myślałem raczej, że jeśli jeszcze raz zobaczę go na White Hart Lane, założę ponownie koszulkę z jego nazwiskiem na plecach i odzyskam własne wspomnienia ze straconego czasu.

Horror, horror

Przynajmniej się dziś wyśpię. Nie będę przecież rozpisywał się na temat takiego meczu szerzej, skoro zanim jeszcze cokolwiek zostało w nim ostatecznie rozstrzygnięte, ostateczne rozstrzygnięcie wziął na siebie sędzia. Była pięćdziesiąta minuta, Manchester City prowadził na White Hart Lane 1:0, Tim Sherwood dopiero co przegrupował drużynę, w miejsce nieprzekonującego Moussy Dembele wprowadzając Etienne’a Capoue, gospodarze otrząsnęli się z szoku pierwszego kwadransa, podczas którego zostali dosłownie zmiażdżeni przez szybkich i fenomenalnie znajdujących wolne sektory boiska zawodników gości, zaczęli wymieniać piłkę na ich połowie, zagrażali bramce Joe Harta ze stałych fragmentów gry, ba: zdołali nawet wyrównać po tym, jak Dawson wepchnął piłkę do siatki po rzucie wolnym Eriksena, sędzia nie uznał jednak gola, bo na spalonym był próbujący uczestniczyć w akcji Adebayor. Była więc pięćdziesiąta minuta, wszystko jeszcze było możliwe, nim stało się tak, jak gdyby nigdy nic nie było: jeden z najlepszych w pierwszej połowie piłkarzy Tottenhamu Danny Rose znalazł się tuż za Edinem Dżeko i uznał, że skoro tyle razy w pierwszej połowie mu się udało, i tym razem powinien ratować drużynę wślizgiem.

Rzecz w tym, że w pięćdziesiątej minucie Rose trafił w piłkę, a napastnik gości dopiero ułamek sekundy później zawadził o jego nogi, a właściwie położył się na nich kolanami (Państwo zresztą zobaczą sami, żeby nie było, że jestem nieobiektywny). Sędzia poradził się asystenta, odgwizdał karnego, a że uznał, iż obrońca był ostatni i pozbawiał rywala oczywistej okazji bramkowej, pokazał mu czerwoną kartkę. Było 0:2, co oznaczało faktyczny koniec meczu, a właściwie otwierało jedno tylko pytanie: ile jeszcze bramek strzelą zawodnicy Manchesteru City.

Ostatecznie strzelili pięć, a mogli pewnie więcej niż dziesięć, bo jeszcze w pierwszej połowie sam Aguero oprócz bramki, zdobytej po pięknym podaniu Silvy, trafił w słupek, zmusił Llorisa do nieprawdopodobnej interwencji, a jeden z jego strzałów z linii bramkowej wybił wspomniany już Rose. Partner z ataku kontuzjowanego w końcówce pierwszej połowy Argentyńczyka (to, że zszedł z boiska, było jeszcze jednym powodem umiarkowanego optymizmu kibiców Tottenhamu przed rozpoczęciem drugiej), Edin Dżeko, strzelał w tym meczu bodaj dziesięciokrotnie. Oczywiście, oczywiście (wydobywam z siebie resztki obiektywizmu): nawet kiedy grali jedenastu na jedenastu, Manchester City  był o klasę lepszy, a gra Davida Silvy na całej szerokości boiska, między liniami Tottenhamu, była czymś niebywałym (Państwo zobaczą zresztą jego podania w tej strefie). I oczywiście: Tim Sherwood mylił się w swoim przedmeczowym wyznaniu niewiary w defensywnych pomocników (decyzja o wprowadzeniu Capoue była pośrednim przyznaniem się do winy), ale zapewne nie mylił się mówiąc, że Manchester City ma jednak słabe punkty, tyle że tego zweryfikować już nie mogliśmy, poza może – przyznajmy: siejącymi zamieszanie – stałymi fragmentami gry. Kwestię, czy się mylił także po meczu, mówiąc dziennikarzom, iż MC jest obecnie najlepszą drużyną na świecie, pozostawiam otwartą.

Część z goli, które padły po czerwonej kartce Rose’a, City zawdzięcza rykoszetom, ale nie miejmy złudzeń: jak nie te, wpadłyby inne. David Silva i Sergio Aguero nie biegali po boisku, oni się nad nim unosili. W jakimś sensie może nawet wdzięczny jestem sędziemu za tę czerwoną kartkę, bo pozwala jakoś przejść do porządku dziennego nad bezradnością i chaosem, jaki obserwowaliśmy wśród gospodarzy w ciągu pierwszej fazy spotkania, a w pomeczowej narracji znaleźć także miejsce na pochwałę siły charakteru i pasji, którą dziesięciu wściekłych ludzi pokazało dążąc do strzelenia choćby honorowego gola.

Napisałem dziś dla Sport.pl o Arsenalu, pytając, czy będzie w stanie wytrzymać tempo do końca sezonu, zwłaszcza z takim kalendarzem gier, jaki ma w ciągu najbliższych dwóch miesięcy. Gdybym jednak miał okazję porównać jego wczorajszy występ na St. Mary’s Stadium z tym, co pokazał dziś Manchester City, pytałbym raczej, czy to piłkarze Manuela Pellegriniego zechcą jeszcze łaskawie zwolnić tempo. Poza wszystkim: mówimy o drużynie, która w dwudziestu trzech spotkaniach ligowych strzeliła sześćdziesiąt osiem bramek, nie wykorzystując mnóstwa okazji do zdobycia kolejnych. „Horror, horror”, wyszeptał oszalały Kurtz i poszedł spać.