Z pozytywów: Daniel Levy widział to na własne oczy z wysokości stadionowej loży. A że pisałem już kiedyś, iż prezes Tottenhamu uczy się na błędach, wierzę, że naprawi i ten związany z zatrudnieniem José Mourinho.
Sprawa jest przecież prosta jak konstrukcja cepa. 11 kwietnia 2021 r. sezon Tottenhamu można by spokojnie uznać za skończony, gdyby nie cień cienia nadziei na wygraną z Manchesterem City w finale Pucharu Ligi, będącą doprawdy – nawet w przypadku sukcesu – niczym więcej niż alibi, by nie rzec: listkiem figowym, bo finansowych strat związanych z niezakwalifikowaniem się do przyszłorocznej Ligi Mistrzów oraz zdecydowanie przedwczesnym odpadnięciem z tegorocznej Ligi Europy zrównoważyć nie zdoła. W co jak w co, ale w portfel Levy potrafił patrzeć zawsze i umiał kalkulować. Zatrzymywanie tego trenera nie kalkuluje mu się w żaden sposób i jedyna nadzieja, że podpisując z Portugalczykiem kontrakt, zapisał także klauzulę o mniejszej odprawie w przypadku, gdyby zwalniany nie zdołał wywalczyć z drużyną miejsca w pierwszej czwórce.
Zważcie, że piszę wyłącznie o finansach. O tym, jak z miesiąca na miesiąc piłkarze Tottenhamu, będący w kiepskiej formie (Dier, Sanchez, Regulion, Doherty) albo trzymani poza składem (Winks, Dele, Bergwijn), tracą na wartości. O tym, że ci, którzy nie zawodzą – ze stanowiącym największy symboliczny i ekonomiczny kapitał klubu Harry’m Kane’em na czele – doprawdy nie mają żadnych argumentów, by myśleć o pozostawaniu w północnym Londynie na przyszły rok. Kariera piłkarza jest na tyle krótka, że trudno się dziwić komuś, kto uzna, iż szkoda jego czasu na wysłuchiwanie trenera tak już niedzisiejszego, a przy tym, jeśli tylko coś idzie nie tak – obwiniającego wszystkich dookoła, z podwładnymi na pierwszym miejscu.
Nie piszę więc o aspekcie sportowym, nie piszę o taktyce, nie piszę o tym, czy grę Tottenhamu da się oglądać, nie piszę o atmosferze w drużynie. Nie piszę o tym, że kiedy Mourinho woła kogoś z ławki i wprowadza na boisko, to każdy ze zmienników – poza Lamelą, jak zwykle – sprawia wrażenie niezainteresowanego tym, czy jego zespół wygra, czy nie. Nie piszę o tym, że od tygodni szkoleniowiec Tottenhamu nie może się zdecydować, z jakich piłkarzy zestawi linię obrony, przy czym najlepszego i najbardziej doświadczonego stopera, czyli Toby’ego Alderweirelda, od jakiegoś czasu trzyma poza składem (ubiegłotygodniowe tłumaczenia Mourinho, że Belg wrócił spóźniony z meczów reprezentacji i nie zrobił na czas testu covidowego, były oczywiście bałamutne, bo na filmach z treningów przed meczem z Newcastle widać, że brał w nich czynny udział). Nie piszę o tym, że – tak ponoć starannie pracujący z piłkarzami nad przygotowaniem do meczu niemal głównie pod kątem analizy rywala – dopuszcza do tego, by trzy bramki dla Manchesteru United w tym meczu (liczę w tych trzech nieuznanego gola Cavaniego, bo był bardzo podobny do kolejnych) padły po identycznym błędzie, związanym z ustawieniem pułapki ofsajdowej. Nie piszę o łatwości, z jaką w drugiej połowie meczu goście rozgrywali piłkę na połowie Tottenhamu i o tym, że znów jedynym pomysłem gospodarzy na obronę jednobramkowego prowadzenia było wyprowadzenie kontry. Nie piszę o tym, że w ataku pozycyjnym ta drużyna jest bezradna. Że niemal każdy z jej piłkarzy – ale w dzisiejszym meczu za przykład dajmy Diera i Lo Celso – świetne zagrania, udane bloki, ofiarne wślizgi i dobre podania, przeplata z zagraniami wyjątkowo nieudanymi. Że kiedy przychodzi bronić prowadzenia, Mourinho zapomina o tym, iż najlepszą obroną jest atak, oraz o przepisie, który Mauricio Pochettino tym piłkarzom wpajał z powodzeniem: że „zabijanie meczu” polega na strzeleniu rywalom kolejnych bramek, a nie na cofnięciu się i liczeniu na to, że jakoś się uda dojechać do końca. Ileż to razy oglądaliśmy w ostatnich tygodniach i miesiącach? West Ham, Crystal Palace, Wolverhampton, Fulham, Arsenal, Newcastle, żeby już nie wspominać meczów w Europie…
Nazwisko Pochettino wspominam oczywiście nieprzypadkowo: kiedy w ubiegłą niedzielę, zapytany przez dziennikarzy, dlaczego w Tottenhamie przestało mu wychodzić coś, z czego tak zawsze słynął, a mianowicie dowożenie korzystnych wyników, José Mourinho zechciał odpowiedzieć: „Ten sam trener, inni piłkarze”, nie mogłem nie pomyśleć, że ci sami piłkarze pod innym trenerem dowozili korzystne wyniki znakomicie. Że chciało im się chcieć i że przez wiele lat się rozwijali: i indywidualnie, i jako drużyna zaprawiona w pressingu, w grze pozycyjnej, w utrzymywaniu się przy piłce, owszem: także w kontrowaniu. Porażające jest to, że pod Mourinho próby pressingu są tak chaotyczne i niekonsekwentne, a o grze pozycyjnej dawno zapomniano. I że o ile po pierwszej połowie to piłkarze Solskjaera mieli powody do nerwowości (po pierwsze z powodu decyzji VAR, po drugie z powodu utraty gola, a po trzecie – liczby żółtych kartek), na drugą połowę wychodzili spokojni i pewni swego. Ciekawe, czy Norweg powiedział im w przerwie: „Lads, it’s Tottenham”.
Żeby było jasne: nie tęsknię już za powrotem do czasów Pochettino, kryzys formy w ostatnich miesiącach pobytu Argentyńczyka w Londynie był ewidentny. Nie mogę tylko przeboleć, że prezes postanowił go zastąpić tak niepasującym do klubowego etosu José Mourinho. Widzieliśmy to w filmie „All for nothing”: jedynym, na którego działał czar Portugalczyka, był właśnie Daniel Levy. I jeśli oglądając dzisiejszy mecz z wysokości stadionowej loży nie wyciągnął wniosków, to zaprawdę powiadam wam: marny nasz kibicowski los.
PS. Jak już wczoraj pisałem: idzie nowa książka. Premiera „Światła bramki” 2 czerwca, ale już dziś można je zamawiać z doprawdy gigantycznym rabatem w przedsprzedaży na Empik.com lub w księgarni Znaku.