Archiwum kategorii: Premier League

Wpis zastępczy

Dziś, wyjątkowo i świątecznie, na Sport.pl zamiast na blogu. Ale nie tyle o jednej kolejce, co o całym sezonie. Najbardziej niezwykłym – nawet jeśli jeszcze nieskończonym. Zapraszam do lektury tutaj; na bloga wrócę pewnie jutro. Nieustannie dobrych świąt!

Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii

Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, to będzie znaczyło, że bóg futbolu odwrócił swoje oblicze od tego kraju. Bóg futbolu (figura, której poświęciłem rozdział w książce „Futbol jest okrutny”, złośliwy demiurg, w ostatnich minutach i w trakcie całego sezonu wykpiwający nasze marzenia) powinien przecież sprzyjać pragmatycznemu Jose Mourinho. On przecież nie może cieszyć się pięknem gry. Nie może za dobre wynagradzać. Nie powinien dopuścić, by słowo Brendana Rodgersa stało się ciałem.

Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, będzie to niespotykana w dzisiejszej piłce nagroda dla roztropnych działań klubowych właścicieli, powierzających jedną z najsłynniejszych drużyn świata 39-letniemu zaledwie szkoleniowcowi, w którego CV przekonywały tak naprawdę ostatnie dwa sezony spędzone w Swansea i może jeszcze fakt wcześniejszej współpracy z Mourinho (zauważmy, że przed walijskimi sukcesami było np. Reading, gdzie poszło mu gorzej: po pół roku pracy rozstał się z klubem, w którym kiedyś grał, za porozumieniem stron). Kiedy go zatrudniano, 20 miesięcy temu, niejeden z ekspertów kręcił nosem, przypominając, że 8 lat wcześniej wybierając menedżera, ówcześni właściciele klubu z Anfield rozważali kandydatury Rafy Beniteza i Jose Mourinho, obu świeżo po pucharowych triumfach Valencii i Porto. Tym razem jednak John W. Henry nie szukał trenera-celebryty, uwolnił się również od myślenia w kategoriach „ikon Anfield” – zaprosił za to na casting szkoleniowca równie jak Rodgers młodego i na dorobku, czyli Roberto Martineza. Myślał o przyszłości. Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, będzie to również pochwała cierpliwości. Po pierwsze, nadal władz klubu, które pogodziły się z faktem, że pierwszy sezon pod nowym menedżerem drużyna zakończyła w tabeli niżej nawet od Evertonu; że nie odniosła sukcesu w Lidze Europejskiej, w Pucharze Anglii odpadła z trzecioligowym Oldham i nie potrafiła odpowiednio wykorzystać sprowadzonych już przez Rodgersa Sahina, Boriniego czy Aspasa…). Po drugie, nadal władz klubu i trenera – wobec Luisa Suareza, który sprawił im w tym czasie mnóstwo kłopotów. Nie było w tym sezonie w Anglii zawodnika bardziej zasługującego na tytuł piłkarza roku, nie tylko za nieprawdopodobne bramki, ale także za te wszystkie asysty i podania (dzisiejsze do Sterlinga!), które zdają się cieszyć Urugwajczyka równie mocno, jak własne trafienia. To, że Rodgers zdołał go zatrzymać, mimo kolejnego sezonu bez Ligi Mistrzów, a nawet bez Ligi Europy – chapeaux bas; w tym przypadku również Suarez okazał się cierpliwy. Podobnie jak Steven Gerrard, którego dzisiejsze łzy również interpretuję w tych kategoriach: kapitan Liverpoolu czekał na mistrzostwo kraju całą swoją piłkarską karierę, raz za czasów Rafy Beniteza wydawało się, że może… później jednak wolno było sądzić, że najwspanialszy moment w jego życiu miał miejsce w Stambule przed blisko dziesięcioma laty. Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, Steven Gerrard będzie wiedział, że warto było czekać na kolejną wielką chwilę. Ostatni tytuł na Anfield świętowano – przypomnijmy – 24 lata temu…

Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, Brendanowi Rodgersowi można byłoby właściwie sprawić jakiś pomniczek na tym pięknym stadionie. Facet, który nigdy nie pracował samodzielnie w wielkim klubie, który nigdy nie miał do czynienia z gwiazdami pokroju wspomnianych Gerrarda czy Suareza, który nigdy nie obracał takimi budżetami, radzi sobie fenomenalnie. O opanowaniu przezeń Suareza już powiedzieliśmy, o poszukiwaniu na boisku nowej pozycji dla Gerrarda mówił on sam, dając starzejącemu się kapitanowi przykład Pirlo. A komu przypisywać eksplozję talentu Sturridge’a, tak obśmiewanego w momencie odchodzenia z Chelsea? A błyskawiczny rozwój Sterlinga? Spełnienie oczekiwań, tak długo niespełnianych przez Hendersona? Nadspodziewanie dobrą postawę Flanagana? A elastyczność w podejściu do taktyki? Liverpool dziś nie gra wszak tiki-taki, której wariant Brendan Rodgers wypracowywał w Walii i którą początkowo stosował także w obecnym miejscu pracy. Pisałem już, że taktycznie okazał się nieporównanie bardziej elastyczny niż inny z dawnych uczniów Mourinho, Andre Villas-Boas: w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy Liverpool skutecznie wdrożył więcej boiskowych ustawień, niż jakakolwiek inna drużyna z Premier League, grając zarówno trójką środkowych obrońców, jak klasycznym 4-2-3-1 i jego wariantami, oraz formacją z dwójką skrzydłowych i dwójką środkowych napastników. Suarez na szpicy, czy na skrzydle? Sturridge na skrzydle czy na szpicy? Coutinho z boku czy jako zwieńczenie „diamentu”? Sterling z prawej czy lewej, czy nawet jako „dziesiątka”? W łonie ofensywnego kwartetu może się wydarzyć tak naprawdę wszystko.

Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, będzie to nagroda za pracowitość na treningach. Żadna z drużyn Premier League nie wykonuje tak dobrze stałych fragmentów gry. Oto dlaczego Martin Skrtel strzelił w tej lidze prawie dwa razy tyle bramek, co Fernando Torres…

Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, będzie to nade wszystko nagroda za, by użyć sformułowania klasycznego, „futbol na tak”. Za powrót do gry dwoma napastnikami. Za zapierający dech w piersiach szybki atak, za prostopadłe podania, za intensywność i płynność. To właściwie niewiarygodne, w połowie kwietnia oglądać taki mecz jak dzisiejszy, kompletnie bez przestojów, ze spięciami pod jednym i drugim polem karnym… Rzecz jasna jedną z przyczyn świeżości Liverpoolu jest to, że nie uczestniczy w żadnych europejskich rozgrywkach, że w serii dziesięciu zwycięstw z rzędu nie rozpraszają go podróże na kontynent, zwłaszcza w uprzykrzone czwartkowe wieczory. To był dopiero 39 mecz w Liverpoolu w sezonie, podczas gdy wszyscy najważniejsi rywale zagrali co najmniej o 10 spotkań więcej.

Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, to dlatego, że dzisiaj wygrał. Że kolejny raz zaczął jak szalony, miażdżąc znakomitego przecież przeciwnika, i potrafił mu się przeciwstawić, kiedy po wejściu Milnera przeciwnik ten zdołał się pozbierać. Wyglądało na to, że to goście, dowodzeni przez świetnego Silvę, strzelą teraz kolejną bramkę, bo kocioł w polu karnym gospodarzy był niesamowity, a gdyby noga Silvy była o centymetr dłuższa, gdy Hiszpan usiłował zdążyć do podania Aguero… Nie, nie, nie. Coutinho wykorzystał błąd Kompany’ego, prezentując opanowanie porównywalne z tym, które zademonstrował Sterling, wkręcający w murawę obrońców MC przed golem na 1:0, i wybijający piłkę z własnej bramki podczas jednego z ataków gości. Niechętnie wspominam, że Mark Clattenburg nie podyktował co najmniej jednego karnego dla MC, bo z pewnością na przestrzeni sezonu znalazłoby się wystarczająco wiele decyzji niekorzystnych dla piłkarzy Rodgersa. Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, to dzięki temu, że Steven Gerrard po zakończeniu tego spotkania nie ograniczył się do łez – że zebrał drużynę w krąg jeszcze na boisku i wykrzyczał do niej, że teraz muszą to powtórzyć w meczu z Norwich.

Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, to dlatego, że jednemu z lepszych speców od tej drużyny, Paulowi Tomkinsowi, wszystko to się wcale nie przyśniło. To się dzieje naprawdę: Liverpool nie jest siódmy w tabeli, Suarez nie wrócił do Hiszpanii, Flanagan nie stał się rozczarowującym bocznym obrońcą Fulham, Sturridge rewelacją jednego sezonu, Sterling – niespełnioną nadzieją, Henderson – zmarnowanymi pieniędzmi, a Rodgers – człowiekiem, za którego słowami nie idą osiągnięcia. Jesli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, to dlatego, że ma takich fanów. Słuchanie dziś trybun na Anfield Road (także w związku z rocznicą Hillsborough) było doświadczeniem… no, sami zresztą wiecie, jakim.

Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, to dlatego, że Jose Mourinho nie znajdzie sposobu na tę drużynę w meczu za dwa tygodnie. Że Brendan Rodgers poprawi szwankującą wciąż grę obronną. Że znajdzie sposób na zastąpienie odsuniętego za czerwoną kartkę Hendersona. Jeszcze się nie cieszmy, bóg futbolu tylko na to czeka.

Tisze jediesz, dalsze budiesz

Stare rosyjskie przysłowie pasuje jak ulał do tego, co dzieje w dzielnicy Merseyside, przede wszystkim na Goodison Park. O Evertonie w ciągu tego roku pisywałem rzadko, właściwie do większego tekstu zebrałem się tylko raz, przed derbami, które zresztą dla piłkarzy Roberto Martineza zakończyły się fatalnie. Może przystopował mnie tamten wynik, a może po prostu w pewnym momencie sezonu uznałem, że losy rywalizacji o pierwsze cztery miejsca są już rozstrzygnięte?

Myliłem się, do diabła. Związek z Tottenhamem i pragnienie bycia zawsze obiektywnym w opisywaniu największego rywala tej drużyny, prowadził do zaślepienia. Mówili koledzy, że Arsenal się wywróci, a ja nie wierzyłem, i powtarzałem, że jeszcze nie wiadomo. No i faktycznie nie było wiadomo, przynajmniej do czasu masakry, jaką tej drużynie urządziła Chelsea, i późniejszych remisów ze Swansea i MC, a już z pewnością do chwili dzisiejszej klęski z Evertonem. „Puchar Anglii i miejsce w pierwszej trójce byłyby zwieńczeniem świetnego sezonu” – pisałem tak niedawno, a teraz nawet czwarte miejsce jest zagrożone. W kwestii Arsenalu nie możecie mi wierzyć.

Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nawet dzisiejszej klęski nie próbował racjonalizować: tłumaczyć jej już nie absencją Ramseya i Özila, Wilshere’a czy Walcotta, ale Koscielnego i Gibbsa. Wszystkie najgroźniejsze akcje Evertonu szły wszak stroną, na której operowali zmiennicy tych dwóch ostatnich: Vermaelen i Monreal. To tam przede wszystkim zbiegał Lukaku, ustawiony początkowo na prawej stronie trzyosobowego ataku i szukający miejsca za plecami lewego obrońcy gości (środkowym atakującym Evertonu był odgrywający rolę „fałszywej dziewiątki” Naismith). Arsenal tym razem nie dał się wprawdzie zmiażdżyć w ciągu pierwszych minut, ale to dlatego, że strategia Evertonu była inna niż Chelsea czy Manchesteru City. Gospodarze, choć walczyli o odbiór równie ostro, jak piłkarze Pellegriniego czy Mourinho (ostre wślizgi Osmana, Bainesa czy Naismitha…), robili to jednak głównie na własnej połowie. To Arsenal miał przewagę, z której jednak niewiele wynikało, skoro przed polem karnym rywali natrafiał na mur: piłka, w stylu, który znamy od lat, krążyła po obwodzie, ale nie było ani komu przyspieszyć, ani do kogo zagrać w obrębie szesnastki. Kiedy zaś następowało przerwanie akcji, to jedno błyskawiczne podanie do Lukaku, jeden drybling Mirallasa czy Barkleya, robił gościom potworny kłopot. Everton wyszedł w ustawieniu 4-3-3, zamiast 4-2-3-1, trójka atakujących konfundowała obronę Kanonierów – cofający się Naismith wyciągał stoperów, Lukaku i Mirallas szukali miejsca na skrzydłach, Cazorla i Podolski nie wracali wspierać bocznych obrońców: problem, z którym Arsenal boryka się w trakcie wszystkich nieudanych meczów od 7 lutego, kiedy to – przypomnijmy – byli na pierwszym miejscu w tabeli.

No dobrze, racjonalizacje racjonalizacjami, ale jak zrozumieć akcję, po której padł trzeci gol dla Evertonu? Sagna przyciskany przez rywali traci piłkę i zostaje leżąc na połowie boiska, Naismith się rozpędza, a wszyscy piłkarze Arsenalu zdają się przy nim ruszać jak muchy w smole – najbardziej spóźnia się Arteta, który ostatecznie wpycha piłkę do bramki Szczęsnego. Szczerze: mam już dosyć słuchania zafrasowanego Arsene’a Wengera, rozważającego psychologiczne implikacje wcześniejszych klęsk. Może gdyby mniej uwagi poświęcał głowom swoich podopiecznych, a więcej pracy nad taktyką, jego drużyna nie sprawiałaby wrażenia tak nieprzygotowanej? Może gdyby zareagował w ciągu pierwszego kwadransa, więcej uwagi poświęcając Lukaku i Naismithowi? Oczywiście seria spotkań, jakie pozostały do końca sezonu, zdaje się wskazywać, że i tym razem Kanonierzy zdołają się wywinąć, broniąc miejsce w pierwszej czwórce, ale i tym razem sezon, który zaczął się tak dobrze, zostanie uznany za rozczarowujący.

Całkiem inaczej rzecz się ma z Evertonem. Lubię tę historię: facet, który chwilę temu spadł z Wigan do Championship, pojawia się u zatrudniającego go Billa Kenwrighta i składa mu deklarację, że wprowadzi Everton do Ligi Mistrzów. Lubię też to, w jaki sposób nad tym pracuje: cytowany przez BBC Kevin Kilbane daje obraz Roberto Martineza jako perfekcjonisty, nawet terminy rozpoczęcia treningów uzależniającego od terminów meczów i pilnującego również tego, by jego zawodnicy sypiali minimum osiem godzin na dobę. Autor tekstu, Phil McNulty, dodaje, że trener Evertonu jest mistrzem w dokonywaniu zmian (patrz niedawny mecz z Fulham) i podkręcania tempa (zobaczcie statystykę goli strzelanych w ciągu ostatniego kwadransa). Niewątpliwie 40-letni zaledwie Hiszpan nie pozbawił swojej nowej drużyny żadnej z dotychczasowych zalet, a więc solidności w obronie, nieustępliwości w walce o piłkę, kapitalnych stałych fragmentów gry Leightona Bainesa, ale zespół zdecydowanie urozmaicił akcje ofensywne. Dla Sport.pl pisałem, że jak na drużynę Martineza przystało (tak grały jego Swansea i Wigan), Everton dużo utrzymuje się przy piłce, jednak kiedy trzeba, błyskawicznie przechodzi do ataku, opierając grę już nie tylko na dośrodkowaniach ze skrzydeł, którymi rozpędzają się boczni obrońcy, albo na długich piłkach do wysokiego i silnego napastnika, ale także na kreatywności i dryblingu szukającego sobie miejsca między liniami rywali 20-letniego Rossa Barkleya – jednej z rewelacji sezonu, typowanej do wyjazdu z reprezentacją Anglii na mundial w Brazylii.

Dobrze dziś być Liverpoolczykiem – wszak sąsiedzi z Anfield Road też zdołali wygrać i wrócić na pierwsze miejsce w tabeli. Dobrze kibicować drużynom trenowanym przez Brendana Rodgersa i Roberto Martineza. Angielskie media już piszą o zmianie warty i nawet sprowadzenie do Evertonu Barry’ego i McCarthy’ego zestawiają z transferami Vieiry i Petita do Arsenalu. Ja zaś myślę nad relatywnością pojęcia „młody trener”, skoro i Rodgers, i Martinez są o parę lat młodsi od Tima Sherwooda.

Wpis zastępczy, muzyka nie

Są takie chwile, w których kibic powinien być człowiekiem odpowiedzialnym. Na przykład odpowiedzialnym ojcem rodziny. Albo odpowiedzialnym pracownikiem. Odpowiedzialność bywa – mocno w to wierzę – sowicie wynagradzana: człowiek odpowiedzialny, kibicujący, powiedzmy, Chelsea, jedzie w sobotę na pierwszą wiosenną wycieczkę z dziećmi i omija go cały ten pasztet, jaki funduje mu ukochana drużyna na Selhurst Park. O ileż łatwiej zapoznawać się z przebiegiem wydarzeń już po fakcie, na podstawie skrótu z Match of the Day, w którym nie wyglądało to aż tak strasznie, a potem spokojnie dywagować nad przyszłością takich piłkarzy, jak Oscar, Torres czy Schürlle, którym – zdaniem menedżera – nie brakuje talentu, ale brakuje (uczciwszy uszy) jaj. „Moich czterech obrońców zagrało kapitalnie – mówił Mourinho – jak zawsze zresztą. Co do innych, wolałbym się nie wypowiadać. Terry, Ivanovic, Cahill i Azpilicueta będą trzymać poziom w słońcu i w deszczu, na wielkich i małych boiskach [to Crystal Palace należy akurat do najciaśniejszych w Premier League – MO], przeciwko drużynom grającym agresywnie albo stawiających na posiadanie piłki, od pierwszej do ostatniej kolejki”…

Właściwie to chciałbym wiedzieć, co bardziej boli: kibicowanie drużynie, która walczy o mistrzostwo kraju i traci szanse dzięki kompletnie niespodziewanej wpadce na boisku drużyny broniącej się przed spadkiem, czy takiej, która od lat ma ambicje przebicia się do Ligi Mistrzów i która tylko raz potrafiła je spełnić, poza tym zaś zwykle się wywraca, jakże często, niestety, z powodów charakterologicznych? Jeśli Mourinho mówi o braku jaj u swoich piłkarzy, to co powinien mówić Tim Sherwood? Jak można kibicować klubowi, który zmienia trenerów jak rękawiczki – nawet wówczas, kiedy poprzednikom trudno zarzucić, że zawiedli na całej linii, a następcy oczywiście wcale nie okazywali się lepsi? Jak ściskać kciuki za zawodników, którzy w tym sezonie popełnili aż 17 indywidualnych błędów, po których padały bramki dla rywali? Jak pogodzić się z tym, że piłkarze wychodzą z tunelu na Anfield ze strachem w oczach (obejrzyjcie uważnie zbliżenia twarzy graczy Tottenhamu jeszcze przed pierwszym gwizdkiem), mowa ciała niektórych wskazuje na to, że myślami są już w innych klubach (Vertonghen), a ich menedżer mówi, że taktyką na ten mecz była uważna gra w defensywie TAK DŁUGO, JAK SIĘ DA, i liczenie na to, że z czasem gospodarze zaczną się denerwować? Pomijając już fakt, że nawet Harry Redknapp nie mówił o swoich planach tak trywialnie: uważna gra w defensywie nie trwała nawet 90 sekund…

Chciałbym to wszystko wiedzieć, albowiem jestem szczęściarzem i swoją nagrodę otrzymałem. Jako człowiek odpowiedzialny poszedłem w niedzielę do pracy. „Tygodnik Powszechny”, w którego redakcji spędziłem już więcej niż połowę życia, zmienia właśnie format, ja prowadzę wydanie i zamiast przejmować się stylem, w jakim mój Tottenham kapituluje przed fenomenalnym zaiste Liverpoolem, przeglądam sobie kolumny z tekstami Wojciecha Jagielskiego, Filipa Springera, Adama Bonieckiego czy Andrzeja Stasiuka. Owszem, popatrywałem jednym okiem na to, co dzieje się na Anfield, ale tak naprawdę myśli moje krążyły zupełnie gdzie indziej.

A najfajniejszy piłkarski moment tego weekendu nie wydarzył się ani na Selhurst Park, ani na Anfield, ani nawet na Emirates, gdzie Arsenal wywalczył remis z MC, nie na Old Trafford, gdzie Rooney z Matą rozstrzelali Aston Villę, i nie na St. Mary’s Stadium, gdzie Lallana, Rodriguez czy Lambert próbują pokazać Royowi Hodgsonowi, że nie wszystko na mundialu stracone. Był to moment z The Hawthorns, tuż po zakończeniu spotkania WBA-Cardiff, i to w dodatku również moment pozafutbolowy. To, jak popatrzyli wówczas na siebie Pepe Mel i Ole Gunnar Solskjaer przypominało najlepszą zapewne scenę z filmu „Kansas City” Roberta Altmana, kończącą improwizowany pojedynek dwóch saksofonistów, w którym w Lestera Younga wcielił się Joshua Redman, a w Colemana Hawkinsa Craig Handy. Najpierw grał jeden, budząc absolutny zachwyt publiczności, potem odezwał się drugi, z każdym taktem odrabiając straty: wyglądało na to, że jest remisowo, kiedy ten pierwszy zdjął kamizelkę i jeszcze podkręcił szalone już tempo – a w dodatku zrobił to w chwili, gdy wszyscy spodziewali się zakończenia utworu. Zwycięstwo rzutem na taśmę? Nic z tych rzeczy: riposta tamtego nastąpiła w ostatnim dosłownie momencie, końcówka była już zupełnie frenetyczna, widzowie mieli serca w gardłach, aż wreszcie nadszedł finalny dźwięk, wymiana spojrzeń i podanie sobie rąk – ale inne niż zazwyczaj, niemające nic wspólnego z narzuconym przez kogokolwiek rytuałem. Patrzący na siebie z uznaniem i niedowierzaniem Redman i Handy byli jak Mel i Solskjaer: świadomi, że właśnie wydarzyło się coś wyjątkowego. Zresztą: zobaczcie i posłuchajcie sami.

http://www.youtube.com/watch?v=ltmwT7AktnA

Rutynowa porażka

Najgorsze (z perspektywy kibica MU) jest to, że nie było w tym meczu nic nadzwyczajnego. Ot, na stadion ligowego słabeusza przyjechała drużyna z czołówki i nie wysilając się zbytnio wywiozła trzy punkty. To znaczy owszem: wysiliła się na początku, w ciągu pierwszych kilkudziesięciu sekund stworzyła trzy sytuacje, jedną wykorzystała (przed utratą bramki tylko dwóch zawodników  gospodarzy zdołało dotknąć piłkę), potem przez kilkanaście minut pograła intensywnym pressingiem, rozbijając akcje gospodarzy już na ich połowie i odbierając im tym samym ochotę do gry. Ich rozgrywający, Silva się nazywał, przemieszczał się ze swobodą między liniami, które ustawił słabeusz, nieniepokojony w sposób każący się zastanawiać, czy w budżecie tegoż słabeusza jest w ogóle taka pozycja jak bank informacji. Nawet jedyna w gruncie rzeczy próba odpowiedzi – łokciem łobuza nazwiskiem Fellaini – była rodem gdzieś z ligowych dołów. Owszem, coś tam im się jeszcze trafiło raz czy drugi – np. okazja normalnie jednego z najlepszych ponoć zawodników tej drużyny, niejakiego Maty, w 40. minucie – ale były to raczej efekty chwilowego rozluźnienia zespołu przyjezdnego. Drugiego gola goście zdobyli już w sposób niezwykle, by tak rzec, ekonomiczny – po trywialnym stałym fragmencie gry, a trzeciego dorzucili w końcówce, kiedy kolejne zmiany dokonywane przez szkoleniowca gospodarzy kompletnie otworzyły im drogę do bramki.

Dziesiąta porażka – nigdy jeszcze w historii występów MU w Premier League nie naliczono ich aż tyle. Nigdy jeszcze w dwumeczu z „hałaśliwym sąsiadem” Czerwone Diabły nie wypadały aż tak blado. Chyba nigdy jeszcze indywidualne wysiłki (Welbeckowi czy Rooneyowi, a także Macie nie można przecież zarzucić, że nie próbowali, de Gea tradycyjnie ratował zespół przed porażką jeszcze wyższą) nie rozpływały się w kolektywnej niemocy o aż takiej skali. Gdyby chcieć się pastwić nad poszczególnymi zawodnikami, można by oczywiście zacząć od wspomnianego już, przerażająco wolnego Fellainiego (znów za plecami napastnika – przy Macie ustawionym początkowo z prawej). Można by skupić się na Ferdinandzie i jego zachowaniu przy, również wspomnianym, rzucie rożnym. Można by się zastanawiać nad sensownością wydelegowania do gry w tym meczu Cleverleya, jego ustawianiem się na boisku podczas ataków rywali i jego pożal się Boże prób wykreowania ataków własnej drużyny. Można by zaglądać w statystyki niecelnych podań nawet Carricka i Maty, albo przyjrzeć się dośrodkowaniom Rafaela. Można by mówić już nie o jednostkach, ale o poszczególnych formacjach – np. o tym, jak radzili sobie Fellaini, Carrick i Cleverley w konfrontacji z Jesusem Navasem, Nasrim, Silvą i Toure, i czy w ogóle (pytanie do trenera) poradzić sobie mogli.

Ale pastwienie się nad United wydaje się w tym sezonie zadaniem zbyt już łatwym, podobnie jak chwalenie w City odbiorów Fernardinho, rajdów Toure, gry z piłką i bez piłki Silvy albo szybkości Navasa. Wiele się mówiło i pisało o tym, że Ussain Bolt marzy o tym, żeby zagrać kiedyś w Manchesterze United, może nawet by się przydało, bo szybkość w tym sezonie nie jest mocną stroną mistrza Anglii. Podobnie jak – strach powiedzieć, ale trzeba, kiedy się patrzy na takiego Davida Silvę – inteligencja. Kiedy rywalem nie jest West Ham, tak to się właśnie kończy.

A teraz wyobraźcie sobie, że na stadion ligowego słabeusza przyjeżdża Bayern. Albo niczego sobie nie wyobrażajcie, po prostu w te pędy szukajcie gdzieś retransmisji dzisiejszego popisu drużyny Guardioli w spotkaniu z Herthą, Ja właśnie to robię.

Kult jednostki

Są i takie weekendy, podczas których zamiast o drużynach, trenerach i sędziach, najpierw chce się mówić o piłkarzach. To znaczy oczywiście tamte tematy nie tracą na znaczeniu, ba: wręcz się narzucają, skoro Arsenal pod Wengerem zagrał właśnie tysięczny mecz, Chelsea Mourinho kompletnie go rozgromiła, a sędzia w trakcie tego spotkania wyrzucił z boiska Gibbsa zamiast Oxlade-Chamberlaina. Zapewne do wszystkich tych kwestii warto wrócić – także do czerwonej kartki, co do której sensowności można mieć także i tę wątpliwość, że piłka po uderzeniu Hazarda mijała bramkę i karny byłby karą w zupełności wystarczającą. Zacznijmy jednak od jednostek.

1. O tym, jak źle idzie w tym sezonie Manchesterowi United, napisano dziesiątki tekstów. We środę, mając nóż na gardle zdołali wygrać z Olympiakosem i awansować do ćwierćfinału Ligi Mistrzów, ale stracili van Persiego – w meczu z West Hamem nie mogli zagrać również kontuzjowany Ferdinand i zawieszony Vidić. Niejeden kibic Czerwonych Diabłów bał się więc spotkania na Upton Park: żeby nie skończyło się tak, jak wiele pozornych odrodzeń w tym sezonie. Odpowiedzią na długie piłki do Andy’ego Carrolla było – jak zapowiadał przed meczem David Moyes – wystawienie na środku obrony Carricka, którego miał wspierać (czy wręcz się z nim zmieniać) Fellaini. Trudno się dziwić nerwom fanów. I to jest właśnie moment na rozmowę o indywidualnym geniuszu. W ósmej minucie znajdujący się wówczas tuż przy linii środkowej Wayne Rooney dostrzegł źle ustawionego bramkarza gospodarzy, przepchnął obrońcę, podciął piłkę, która pofrunęła te kilkadziesiąt metrów w powietrzu, ominęła cofającego się Adriana i wpadła do bramki. David Beckham, który kilkanaście lat wcześniej strzelił podobną bramkę Wimbledonowi, bił brawo z trybun, co ważniejsze jednak: dzięki tej cudownej bramce piłkarze MU poczuli, że nic złego w tym meczu stać im się nie może. Po to są właśnie supergwiazdy: na moment biorą losy meczu w swoje ręce, podnosząc morale pozostałych, którzy od tej pory grają zdecydowanie lepiej. Po drugiej bramce Rooney został trzecim najlepszym strzelcem w historii MU; wszystko wskazuje na to, że ustanowi kolejne rekordy, zwłaszcza że pod nieobecność van Persiego David Moyes znalazł miejsce w drużynie i dla Maty (wreszcie „na dziesiątce”), i dla Kagawy. Obaj zagrali dobrze, obaj jeszcze w tym sezonie niejedną bramkę dla Rooneya mogą wypracować.

2. Do bicia liverpoolskich rekordów wszechczasów Luisowi Suarezowi wprawdzie sporo brakuje, ale jego bieżące wyniki – zwłaszcza po kontuzji Sergio Aguero – nie zostawiają wątpliwości: oglądamy piłkarza roku; zawodnika, który już – strzelając 28 bramek w jednym sezonie Premier League, w dwudziestu pięciu zaledwie spotkaniach – wyrównał klubowy rekord Robbie Fowlera. A dopiszmy do tego dziesięć asyst i zważmy, że bynajmniej nie zawsze jest tym najbardziej wysuniętym, służącym do wykańczania akcji zawodnikiem Liverpoolu. Jego współpraca ze Sturridgem jest czymś niebywałym: przypomnijcie sobie telepatię, której wymagało odegranie piętą w ciemno od Anglika do wbiegającego w pole karne Urugwajczyka… Do końca osiem spotkań, a oni z 47 bramkami już są na trzeciem miejscu wśród najlepszych snajperskich duetów Premier League, za Beardsleyem i Colem z sezonu 1993/94 (55 goli) oraz Suttonem i Sherarem z sezonu kolejnego (49 bramek). W połowie drugiej dekady XXI wieku, kiedy wszyscy grywali już jednym napastnikiem, o ile kompletnie z niego nie rezygnowali, to niebywały zwrot. Liverpool, powtórzmy to po raz kolejny, ma słabe punkty – i licznie tracone bramki to pokazują. Zachowanie pomocników i obrońców, zwłaszcza Allena i Flanagana przy golu Mutcha oraz Aggera i Flanagana przy bramce Campbella, wymagałyby analizy Alana Hansena, z nieśmiertelnymi frazami „shambolic” oraz „all over the place” – Cardiff, mające skądinąd kłopoty ze skutecznością, zdołało zdobyć aż trzy gole, a Liverpool „krył na radar”. Cóż z tego, chciałoby się powiedzieć, skoro i tym razem bez żadnych problemów strzelił dwa razy więcej goli od przeciwnika? Ręka w górę, kto spośród niezaangażowanych fanów angielskiej piłki, mając do wyboru jeden z zestawu meczów przeciętnej kolejki Premier League, nie będzie szukał spotkania Liverpoolu, licząc nie tylko na bramki duetu SAS, ale także klasę dograń Coutinho, Gerrarda czy Hendersona (ach, ta jego piłka do Glenna Johnsona na sekundę przed pierwszym golem Suareza…).

3. Kiedy zaś mówimy o grze zespołowej, nieuchronnie musimy wrócić do meczu, który rozpoczął tę kolejkę, i lania, jakie na Stamford Bridge otrzymał Arsenal. Lania niepierwszego w tym sezonie, bo z MC i z Liverpoolem Kanonierzy polegli w sposób nieco tylko mniej upokarzający. Jak i dlaczego było to możliwe? Czym usprawiedliwić bezwarunkowość tej kapitulacji albo gdzie leży sposób na Arsenal? Zauważmy: zanim rozpoczęła się masakra, Kanonierzy zdołali przeprowadzić składną akcję, Gibbs podał do Rosicky’ego, ten wypuścił w uliczkę Giroud, którego strzał zatrzymał Czech. Kluczowy moment? Gdyby Francuz trafił, Arsenal zamurowałby bramkę, jak przed tygodniem na White Hart Lane? Wolne żarty. Kiedy 38 sekund później Oxlade-Chamberlain stracił piłkę na połowie gospodarzy, ruszyła druga już w tym spotkaniu kontra Chelsea. Odtwarzam ją sobie teraz, pauzując co pół sekundy. Widzę rozpędzonego Schürlle, przed nim schodzącego do boku Eto’o, a między nimi a bramką jedynie, cofających się pospiesznie, Mertesackera i Koscielnego (Arteta jest dobry metr za Schürrlem, a winowajca, Oxlade-Chamberlain, na równi z Oscarem). Później Koscielny niemrawo próbuje przeciąć podanie – strzał jest oczywiście niezwykłej urody, podobnie jak kolejny, Schürrlego, dwie minuty później, ale także i tym razem katastrofa zaczyna się od straty w okolicy połowy boiska: Matić odbiera piłkę Cazorli. Niezwykłe: było dokładnie tak samo, jak podczas spotkania z Liverpoolem. Zderzenie z pressingiem przeciwnika, strata piłki, szybkie wyjście rywali, gol, potem drugi. „Zjawiliśmy się tu, żeby zabijać” – podsumował nastawienie swoich podopiecznych Jose Mourinho. Nie, tak naprawdę nie ma sensu mówić o czerwonej kartce, pomyłce sędziego itd. Tak naprawdę mecz został przegrany wcześniej – być może zanim Arsenal i Chelsea wyszły na boisko, a na pewno w ciągu pierwszych dziesięciu minut (Mourinho mówił potem, że jego analiza spotkania właśnie do dziesięciu minut się ogranicza). Dlaczego został przegrany? Dlaczego Arsene Wenger nie wyciągnął wniosków z liverpoolskiej lekcji, skoro mógł się spodziewać rywala zdolnego do równie szybkich kontr, a jeszcze bardziej bezwzględnego w walce o piłkę? Dlaczego nie wybrał strategii, która przyniosła sukces przed tygodniem, albo jesienią w meczu z Borussią w Dortmundzie? Dlaczego nie kazał swoim piłkarzom cofnąć się i samemu kontratakować? Dlaczego nie miał odpowiedzi na wysoki pressing, dlaczego jego piłkarze nie zaczęli ostrożniej, dlaczego w środku pola z Artetą nie zagrał Flamini? Jedyna odpowiedź, jaka przychodzi mi do głowy, brzmi banalnie: on naprawdę bardzo wierzy w swoich chłopców. Być może miał w tyle głowy początek meczu z Bayernem, kiedy gości udało się kompletnie zdominować – być może myślał, że skoro ma walczyć o mistrzostwo kraju, nie powinien się chować, zwłaszcza że miał się skonfrontować ze szkoleniowcem, który niedawno podważył jego kompetencje na całej linii („fear of failure”). Szkoda, że sam nam tego nie wyjaśni, przeżuwając porażkę w samotności. Niby żadnego z komplementów, którymi obficie obdarowałem Arsene’a Wengera w Sport.pl, mu ona nie odbiera, niby szans na sukces w tym sezonie jeszcze nie przekreśla, ale… kiedy frazę „kult jednostki” odnosimy do trenerów, ma ona w Londynie tylko jeden obiekt: Jose Mourinho.

4. Wróćmy do piłkarzy. Gdzieś na samym początku sezonu popełniłem tekst zestawiający ze sobą Mesuta Özila i Christiana Eriksena, z każdym miesiącem jednak porównanie wydawało się coraz bardziej absurdalne. Niemiec wprawdzie po genialnym początku stopniowo przygasał, ale Duńczyk, w pogrążonym w chaosie Tottenhamie, wypadał jeszcze gorzej. Kontuzja, zmiana trenera, nieustanne żonglowanie przez Tima Sherwooda ustawieniami i składem, trzymanie Eriskena na ławce albo ustawianie go nie jako „dziesiątkę”, ale np. na lewej pomocy (choć oczywiście z prawem szukania sobie miejsca w środku pola), długo sprowadzonemu z Ajaksu piłkarzowi nie służyły. Do tego sposób, w jaki przegrano mecz z Chelsea, błędy w kolejnych spotkaniach, każące myśleć o tym, że ten sezon dla Tottenhamu jest skończony… Stać go na więcej i zasługuje na więcej – potwarzałem sobie – więcej uwagi ze strony trenera, więcej zaufania kolegów, więcej czasu przy piłce. Aż tu nagle zaczęło działać. Z tygodnia na tydzień i z meczu na mecz Eriksen stopniowo powiększa liczbę goli, już nie tylko dzięki cudownym rzutom wolnym, asyst i kluczowych podań. W całym otaczającym go chaosie, on jeden wydaje się zachowywać spokój. Nie robię sobie wielu nadziei przed następnym sezonem Tottenhamu, ale tę jedną chciałbym zachować: że zostanie i że kolejny trener będzie organizował grę drużyny wokół niego.

Cień Wielkiego Szkota

Gdybym był jednym z tych młodych, łatwo się rumieniących publicystów zajmujących się na co dzień komentowaniem polskiej polityki, napisałbym pewnie, że lektura dzisiejszej porannej prasy była „porażająca”. Manchester United odniósł najważniejsze zwycięstwo pod wodzą Davida Moyesa, a z nagłówków, leadów i śródtytułów kolejnych tekstów bije nazwisko Aleksa Fergusona. To było podobno w jego stylu, przy użyciu jego taktyki i jego piłkarzy – czytam peany pod adresem poprzednika i robi mi się zwyczajnie żal następcy. Ma chłop sukces, rzeczywiście jak dotąd największy, bo odniesiony z nożem na gardle (mecz z Bayerem Leverkusen w fazie grupowej nie odbywał się pod aż taką presją), awansował do ćwierćfinału Ligi Mistrzów, i co? I wszystko to zasługa tego czerwononosego pryka wpatrującego się weń w milczeniu z dyrektorskiej loży? Naprawdę?

Czytam jeszcze raz teksty z ostatnich paru dni. Czego w nich nie znajduję… Rzekomą awanturę Moyes-Giggs. Pogłoski o zdejmowaniu przez kibiców transparentu „Wybrany”. Szeroko omawianą wypowiedź trenera juniorów Evertonu Kevina Sheedy’ego, że obecny trener MU na Goodison Park nie interesował się młodymi piłkarzami. Plotki o zainteresowaniu prezesów klubu Luisem van Gaalem. Nawet poniedziałkowe relacje z konferencji prasowej Davida Moyesa hojnie ilustrowano – odpowiednio komentując – zdjęciem, na którym za plecami menedżera MU jest fotografia drużyny triumfującej pod wodzą jego poprzednika.

Zwyczajnie nie kupuję tej narracji. Jasne: pierwszy sezon Davida Moyesa należy uznać za spisany na straty, między jego MU a Liverpoolem Brendana Rodgersa ziała w niedzielę przepaść, a spośród wszystkich ćwierćfinalistów Ligi Mistrzów to drużyna mistrza Anglii wydaje się rywalem najbardziej pożądanym. Powodów, dla których tak to wygląda, jest jednak mnóstwo – nie sposób sprowadzić ich do formuły, że ten wiatr okazał się zbyt silny na Moyesowską wełnę. Część z nich wiąże się, niestety, ze spadkiem po Fergusonie, część z tym, że w trakcie, gdy Moyes i dyrektor Woodward mościli się dopiero w nowych fotelach, wszyscy rywale na potęgę się zbroili – o tych i innych powodach obecnych kłopotów MU pisałem już wielokrotnie, więc nie będę się powtarzał. Wczoraj zresztą, przygotowując po meczu tekst dla Sport.pl, sięgnąłem po inne porównanie: pierwszych miesięcy Davida Moyesa na Old Trafford z pierwszymi miesiącami Brendana Rodgersa na Anfield. On również nie od razu dopracował się dzisiejszej zwycięskiej formuły, a zanim ją znalazł, próbował wielu ustawień i piłkarzy. Chłoszcze się Moyesa za transfer Fellainiego (tu również warto się wstrzymać z oceną, skoro przez wiele miesięcy Belg leczył kontuzję), ale przecież Rodgers nabywał m.in. – oddanego już do Sunderlandu – Fabio Boriniego albo Luisa Alberto czy Iago Aspasa.

Mój problem polega pewnie na tym, że nie lubię skrajnych sądów i pozornie łatwych rozwiązań. Moja rzeczywistość rzadko okazuje się „porażająca”, odcienie szarości wolę od czerni i bieli. We wczorajszym meczu MU widziałem tyleż energię ofensywy, co defensywne rozchełstanie – i wcale nie uważam, że oglądaliśmy jakiś przełomowy mecz w najnowszych dziejach drużyny z Old Trafford. Uważam natomiast, że także w jego świetle winni jesteśmy Davidowi Moyesowi dwie rzeczy: powstrzymanie się z bilansem co najmniej do jesieni, kiedy po kolejnym okienku transferowym będzie można powiedzieć „sprawdzam” deklaracjom o tym, że wie, co zamierza (i tak jestem minimalistą, skoro w przypadku Fergusona czekano prawie cztery lata…), oraz nienadużywanie nazwiska poprzednika, kiedy taktykę na wygrany mecz opracował ktoś inny.

Osiem dni i osiem tygodni

Idąc od ogółu do szczegółu: wypłaszczenie czuba tabeli na osiem do jedenastu kolejek przed końcem rozgrywek (prowadząca Chelsea rozegrała trzy mecze więcej do Manchesteru City, nad którym ma sześciopunktową przewagę) jest dla kibiców Premier League arcyprzyjemną wiadomością, gwarantującą emocje do ostatnich minut sezonu. Arcyprzyjemną wiadomością jest kapitalna forma Davida Silvy, którego piękny gol, asysta i kilka innych cieszących oko podań pozwoliły Manchesterowi City wygrać w dziesiątkę z Hull. Arcyprzyjemną wiadomością jest kolejna porcja fochów Jose Mourinho, tak pożądanych przez osoby przekonane, że do ekscytowania się widowiskiem piłkarskim samo widowisko piłkarskie nie wystarczy.

Nieco gorszą wiadomością jest postawa sędziów, mająca wpływ na przebieg trzech z czterech najważniejszych meczów weekendu. Lee Mason pogubił się ewidentnie, może nawet nie tyle przy kartce dla Kompany’ego (choć Belg z Jelaviciem nie pozostawali sobie dłużni w tym, kto kogo wywróci), co później przy próbie zapanowania nad starciem Hart-Boyd i z niepodyktowaniem karnego za faul Fernardinho. Chris Foy być może mógł wyrzucić Bennetta za wejście w wychodzącego na czystą pozycję Ramiresa, zapewne nie musiał dawać Willianowi drugiej żółtej kartki, ale warto pamiętać, że już pierwszy faul Brazylijczyka, na el Ahmadim, był niebezpiecznie blisko usunięcia z boiska; później Foy słusznie wyrzucił Ramiresa, ale w przypadku Mourinho niepotrzebnie chyba podgrzał atmosferę najbliższych dni: jeśli wyrzucił menedżera Chelsea za to, że ten wszedł na murawę, mógł równie dobrze usunąć Paula Lamberta i połowę sztabów szkoleniowych. Zawsze, kiedy widzę podobnie żołądkującego się trenera Chelsea, myślę, że chodzi mu o coś zupełnie innego – np. o odwrócenie uwagi od pytań o łatwość, z jaką Delph wymanewrował Maticia, albo o formę Torresa – zwłaszcza kiedy porównać ją z Bentekem. Mark Clattenburg, sędziujący spotkanie MU-Liverpool, był po prostu niekonsekwentny. OK: za pierwszy faul Rafaela na Gerrardzie tylko żółta kartka, żeby nie zabijać meczu znajdującego się na wczesnym etapie, ale potem powstrzymanie się od wyrzucenia Brazylijczyka za umyślne zagranie ręką w polu karnym, było już nadmiarem uprzejmości – Clattenburg mógł zresztą pokazać Rafaelowi drugą żółtą kartkę jeszcze kilka minut później, za faul na Suarezie. Jasne, że arbiter nie chciał przejść do historii jako człowiek, który dyktuje na Old Trafford CZTERY rzuty karne przeciwko gospodarzom, ale przecież notoryczne spóźnienia zawodników gospodarzy do szybko grających gości nie były jego winą: Carrick przewrócił w polu karnym Sturridge’a dokładnie tak samo jak wcześniej Vidić.

Jako kibic Tottenhamu nie mam oczywiście powodów do zadowolenia po ostatnich ośmiu dniach, ale i tak nie chciałbym być w skórze fanów Manchesteru United. Tottenham przynajmniej podjął walkę z Arsenalem, otrząsnął się po straconym (pięknym!) golu i zdominował gości do tego stopnia, że kończyli mecz z trójką środkowych i dwoma lewymi obrońcami, a wśród dokonywanych przez Wengera zmian było jeszcze wejście defensywnego pomocnika Flaminiego. Klęska MU była równie bezapelacyjna, jak przepaść w tabeli oddzielająca drużyny Davida Moyesa i Brendana Rodgersa. Trener mistrzów Anglii (ależ dziwnie się czuję, sięgając po tę frazę w celu opisania wielkiej przeciętności) teoretycznie rzucił do boju wszystko, co miał najlepszego – Rooneya, van Persiego, Januzaja i Matę, za nimi zaś Fellainiego i Carricka – ale nic z tego nie wynikało. Niespodziewanie blady Januzaj tracił piłkę w nieudanych próbach dryblingu, na Matę, przez długie minuty błąkającego się gdzieś przy prawej linii, żal było patrzeć, podobnie jak na marnującego dobre okazje van Persiego. Rooney mówił później o koszmarze, jakim było uczestnictwo w tym spotkaniu – ale koszmarny był nie tyle wynik, co panująca w drużynie dezorganizacja. Zanotowałem sobie taki moment z pierwszej połowy, kiedy Fellaini zszedł na lewe skrzydło, gdzie niemal zderzył się z Januzajem, po czym odegrał piłkę na prawo, gdzie w jej przyjęciu przeszkodził Macie nie żaden obrońca Liverpoolu, tylko van Persie. Dlaczego wszyscy czterej znaleźli się na miejscach, które powinny zostać zajęte przez dwóch, dlaczego dwóch nie wchodziło wówczas w pole karne – „takich pytań sto”, jak śpiewał Wiesław Michnikowski w „Kabarecie Starszych Panów”.

Nie, nie będę teraz pogłębiał dyskomfortu fanów MU, ciągnąc dalej metaforykę kabaretową – zwłaszcza że zasługują na podziw za konsekwentne wspieranie swojego menedżera; menedżera, który nie potrafi przekonująco wytłumaczyć, dlaczego przegrywa. Sezon Manchesteru United – w odróżnieniu akurat od sezonu Tottenhamu – jeszcze się nie skończył, jeszcze jest mecz z Olympiakosem i nadzieja, że przynajmniej ćwierćfinał Ligi Mistrzów uda się Czerwonym Diabłom osiągnąć. Mając w tyle głowy statyczność ofensywnej czwórki MU (tylko Rooney co jakiś czas starał się szarpnąć), pozachwycam się raczej szybkością i płynnością gry Suareza, Sterlinga, a w pierwszej kolejności długo niedocenianego Sturridge’a (pamiętacie jeszcze, kibice Chelsea?). Oraz kunsztem mikrozarządzania zespołem przez Brendana Rodgersa, który tym razem swój ofensywny tercet uformował w ten sposób, że Suarez i Sturridge po staremu operowali z przodu, a Sterling zajął miejsce u szczytu „diamentu”, w który zorganizowana była druga linia Liverpoolu. Podania za plecy obrońców MU, do rozpędzających się napastników gości, przechodziły z łatwością – o tym, że Liverpool mógł mieć cztery karne już wspominałem.

Z Tottenhamem rozliczałem się dziś rano, w ogromnym wypracowaniu dla Sport.pl, i mam poczucie, że żadne z napisanych tam zdań w ciągu minionych godzin się nie zdezaktualizowało. Co się zdezaktualizowało natomiast – i zostało boleśnie wypomniane przez prasę – to słowa Andre Villas-Boasa, który niemal równo rok temu wygrał tu z Arsenalem i wspomniał coś potem o „negatywnej spirali”, na której rzekomo mieli znaleźć się Kanonierzy. Bez Özila, Walcotta, Wilshere’a, z Flaminim na ławce i z Cazorlą w słabszej formie, goście wygrali na White Hart Lane nie tyle z łatwością – bo w tym sezonie nigdy dotąd nie byli przy piłce zaledwie 41 proc. czasu i momentami musieli bronić rezultatu desperacko, zwłaszcza wówczas, gdy po dośrodkowaniach Naughtona gubił się Szczęsny – ale wygrali. Skończyło się 0:1, jak kończyło się ponad tysiąc meczów Arsenalu wcześniej, za czasów George’a Grahama, jednak bramek dla gości mogło paść więcej. Indywidualne błędy poszczególnych piłkarzy Tottenhamu wciąż są, niestety, tematem do dyskusji – w drugiej połowie kolejny raz pogubił się Vertonghen, w pierwszej Oxlade-Chamberlain z łatwością ograł Bentaleba, wyszedł sam na sam z Llorisem i spudłował – to wtedy, po błędzie młodego pomocnika gospodarzy Tim Sherwood cisnął z furią swoim bezrękawnikiem w stronę ławki rezerwowych. Panowanie nad sobą menedżera Tottenhamu również pozostaje tematem: w samej końcówce meczu dwukrotnie rzucił piłką w mającego wznowić grę Bacary’ego Sagnę, a zamieszanie, które tym gestem wywołał, pozwoliło zarobić Arsenalowi kilkadziesiąt sekund. Tematem pozostaje wreszcie styl gry: w przedmeczowym wywiadzie dla „Guardiana” Christian Eriksen mówił o tym, jak bardzo chce podczas meczu mieć piłkę i grać piłką, więc ucieszyłem się, kiedy ogłoszono skład Tottenhamu, sądząc, że Duńczyk zajmie miejsce za plecami Adebayora i będzie w centrum akcji ofensywnych gospodarzy. Nic z tego: za Adebayorem biegał Chadli, Eriksen znów pozostawał bliżej lewej flanki, a głównym pomysłem na dostarczenie piłki do napastnika były długaśne podania, przerywające co jakiś czas niegroźne z perspektywy gości rozgrywanie piłki na własnej połowie. Braku serca do walki odmówić Tottenhamowi nie możemy, kreatywności niestety – jak najbardziej.

„Miało być tak pięknie i tak się wszystko popsuło” – jeszcze raz zacytuję Witkacowskiego Jęzorego Pasiukowskiego. Po tych ośmiu dniach, z pewnością nienajlepszych w życiu kibica Tottenhamu, będzie o czym rozmyślać przez następnych osiem tygodni. Dzięki Bogu to tylko osiem tygodni – żeby sparafrazować jeden z klasycznych cytatów Nicka Hornby’ego, „w tym sezonie Tottenham zaprzepaścił wszystkie szanse na grę w Lidze Mistrzów w połowie marca, nieco później niż zwykle”. Szanse na mistrzostwo Anglii mają wciąż cztery drużyny – że znajdą się wśród nich Arsenal i Liverpool, w pierwszych dniach sezonu nikt się nie spodziewał.

Wszystkie nasze samobójstwa

To było jak powrót do przeszłości. Kupiłem bilet do Starego na Klatę i nagle znalazłem się w Bagateli, w dodatku na sztuce, którą widziałem w liceum i której poprzysiągłem sobie już nigdy nie oglądać. Spektakl przygotowany przez wyraźnie zagubionego reżysera, ze scenarzystą nadużywającym prostych efektów komicznych i ze zdolnymi podobno aktorami, od pewnego momentu sprawiającymi jednak wrażenie nieobecnych myślami, znudzonych i wyraźnie wyglądających finału. W następnym sezonie, kto wie, może przeniosą się do jakichś lepszych teatrów, albo przynajmniej znajdą angaż w serialu i zarobią więcej pieniędzy niż tutaj?

Powrót do przeszłości, bo jako kibic Tottenhamu widziałem to dziesiątki razy. Nawet w trakcie tegorocznych rozgrywek: pierwsza minuta meczu z Manchesterem City i wykop Llorisa pod nogi Aguero, strzał Argentyńczyka dobity przez Navasa. Podczas rozgrywek poprzednich: fatalne podanie nienaciskanego przez rywali Kyle’a Walkera, i gol Downinga, a potem błąd Jermaina Defoe’a w przyjęciu piłki, który Benoit Assou-Ekotto usiłował naprawić faulując Suareza – w efekcie mecz z Liverpoolem, w którym zwycięstwo było na wyciągnięcie ręki, zakończył się porażką, a w jej z kolei efekcie oddaliła się perspektywa zakończenia sezonu w pierwszej czwórce. Przykłady mogę mnożyć, bo podobne historie powtarzają się, odkąd sięgam pamięcią. Błędy bramkarzy (przed Llorisem był Heurelho Gomes, jeszcze dawniej np. Paul Robinson albo Ian Walker, wpuszczający daleki strzał w meczu z Manchesterem United po tym, jak piłka podskoczyła przed nim na kępce trawy). Gapiostwo obrońców, zbyt krótkie wybicia, zbyt ostre wejścia, spóźnione wślizgi – młody Younes Kaboul miałby tu niejedno na sumieniu, ale i tak daleko mu do Ramona Vegi albo Mauricio Taricco. Podania pomocników w poprzek boiska, umożliwiające rywalom wyjście z kontrą (nawet Carrickowi się zdarzało). Ten moment z innych derbów Londynu, z 2009 roku, kiedy po okresie świetnej gry Tottenhamu Arsenal strzela bramkę, podłamani piłkarze Harry’ego Redknappa zaczynają grę od środka, w tym momencie piłkę przejmuje Fabregas, pędzi na bramkę i wszystko się kończy jak zwykle.

Nie chcę przy tej okazji otwierać tematu pudeł w doskonałych sytuacjach (Milenko Acimović!), ani sędziowskich błędów, wielokrotnie podcinających skrzydła Tottenhamu w meczach z wielkimi rywalami (Webb dający karnego za rzekomy faul Gomesa na Carricku, przy dwubramkowym prowadzeniu gości na Old Trafford albo nieuznany przez Clattenburga gol Mendesa na tym samym stadionie; uznany, a jakże gol Lamparda dla Chelsea w Pucharze Anglii na Stamford Bridge, choć piłka nie przekroczyła linii bramkowej po błędzie Gomesa – skądinąd w tamtym meczu drugi gol dla gospodarzy padł ze spalonego, a w kolejnym spotkaniu FA Cup między tymi drużynami, tym razem w półfinale na Wembley, sędzia uznał „bramkę” Juana Maty, choć King z Assou-Ekotto zdołali zablokować piłkę kilkanaście centymetrów przed linią bramkową): nawet jeśli sędzia Michael Olivier nie musiał wczoraj dyktować karnego i wyrzucać Kaboula z boiska po incydencie z Eto’o, historia Tottenhamu pokazuje, że największymi wrogami tego klubu bywają sami piłkarze. Taką przebodli mnie drużyną: ze skłonnością do samobójstw.

Tim Sherwood ma oczywiście rację, mówiąc do kamery to, co w pubach powtarzają między sobą kibice: nie chcemy piłkarzy, którzy załamują się po pierwszym niepowodzeniu, chcemy drużyny, którzy walczą do końca. Którzy, jak był uprzejmy wyrazić się menedżer Tottenhamu, „mają jaja” i z których taka klęska jak wczorajsza nie spływa z prędkością mydła jeszcze w trakcie pomeczowego prysznicu. Rzeczywiście klub nie za to im płaci, żeby miło się do siebie uśmiechali, podobnie jak nie za to płaci trenerowi.

Rzecz w tym, że takich rzeczy trener nie może mówić publicznie – przynajmniej do czasu, gdy nie osiągnął statusu Aleksa Fergusona. Nawet jeśli Sherwood miał rację, w ciągu tych kilku minut przed kamerami Sky Sports, przegrał wszystko. To nie był starannie wyreżyserowany występ, obliczony na potrząśnięcie zawodnikami – takie rzeczy, jeśli już, robi się w szatni. To było raczej szukanie alibi dla własnego niepowodzenia i rozdawanie ciosów na ślepo: nie tylko pod adresem piłkarzy, o których usłyszeliśmy także, że „nie na wszystkich może polegać”, ale i pod adresem klubowych władz, które powinny „obudzić się z marzeń o miejscu w pierwszej czwórce”. Jedyny pożytek z tego jest taki, że wszyscy wiedzą już, iż ten reżyser po sezonie odejdzie z teatru – o ile w ostatnich tygodniach plotki o jego holenderskim następcy można było jeszcze opatrywać delikatnym znakiem zapytania, teraz sprawa stała się oczywista. Tim Sherwood, z iście północnolondyńską fantazją, dołączył do grona samobójców.

Na jakimś poziomie jest mi go żal, bo akurat na mecz z Chelsea miał dobry pomysł. Cokolwiek Jose Mourinho mówiłby, że dla niego ustawienie Kyle’a Walkera na prawym skrzydle było wygodne, a w ciągu 55. minut Tottenham nie był w stanie go nastraszyć – strzał Eto’o, będący owocem kuriozalnego błędu Veronghena, był pierwszym celnym uderzeniem na bramkę Llorisa. To goście byli w pierwszej połowie spotkania częściej przy piłce, to szybkość Lennona (inteligentnie odnajdywał się między linią obrony i pomocy Chelsea) i Walkera były źródłem problemów gospodarzy, podobnie jak ryzykowna, ale generalnie działająca wysoka linia obrony, wraz z cofającym się Adebayorem dodatkowa pozbawiająca gospodarzy przestrzeni do gry. Do czasu oczywiście – a z resztkami obiektywizmu przyznam, że skłonności do samobójstwa ukochana ma drużyna ujawniła już w pierwszej minucie, kiedy po złym zagraniu Dawsona Eto’o znalazł się sam na sam z Llorisem i tylko (błędnie podniesiona) chorągiewka uratowała Tottenham przed kolejną czerwoną kartką dla bramkarza.

O psychopatologii kibicowania Tottenhamowi mógłbym o tym jeszcze długo – dając np. obszerny akapit o Vertonghenie, któremu najwyraźniej plotki o zainteresowaniu Barcelony zawróciły w głowie, bo kompletnie nie przypomina zawodnika jeszcze niedawno uznawanego za jednego z najlepszych obrońców angielskiej ekstraklasy. Albo o Sandro – będącym od czasu debiutu w tej drużynie symbolem serca i solidności, a na Stamford Bridge równie komicznego, jak Vertonghen. Mógłbym, ale przecież wypada jeszcze zauważyć świetny mecz Özila i Arsenalu, oraz równie dobry Fellainiego i Manchesteru United. Albo pozachwycać się tegorocznymi rozgrywkami Pucharu Anglii, gdzie do półfinału awansował trzecioligowy Sheffield United, nie mówiąc o drugoligowym Wigan, które pokonało Manchester City. Może zrobię to w osobnym tekście, na razie idę czytać „Samobójstwo, jako doświadczenie wyobraźni”.

Książka kucharska kibica Premier League

Jakiś czas temu zauważyłem, że posiłki, które przygotowuję czekając na mecze, mają związek z tym, kogo będę oglądał. Postanowiłem przyjrzeć się zjawisku uważniej i oto, do czego doszedłem.

Najkosztowniejsze potrawy szykuję przed spotkaniami Manchesteru City oczywiście. Są to dania cudownie wielosmakowe, a zarazem o wielu rzadkich składnikach. Na niektóre muszę czekać, aż ktoś przywiezie je z zagranicy. Jeśli zaplanuję np. curry, będę się rozglądał za okrą, której w naszych sklepach raczej nie uświadczysz. Ostrość świeżych, zielonych papryczek chili, rzuconych na patelnię na bardzo wczesnym etapie, tuż po nasionach gorczycy (chciałoby się powiedzieć: rozpoczęcie akcji przez Yayę Toure zaraz po odbiorze Fernardinho), zrównoważę następnie słodyczą mleczka kokosowego (rozegrania Davida Silvy), ale przecież na tym nie koniec. Danie otrzyma zdecydowaną bazę mieszanki przypraw (kmin rzymski, garam masala, kurkuma, jak Clichy, Zabaleta i Kompany – z kozieradką lepiej uważać, jak z Demichelisem), ale co dodam do niego później, zależy już od mojej fantazji. Warzyw, jakie mam do dyspozycji, jest co najmniej tyle, ile możliwości manewru Manuela Pellegriniego w ofensywie. Raczej niepomijalne są fasolka szparagowa (Navas) i groszek (Nasri), ale w grę wchodzi także solidny ziemniak (Milner), względnie bakłażan (Dżeko), pomidory oczywiście (Negredo), najwięcej czasu poświęcę jednak jagnięcinie, o której cenie, tak samo jak o wysiłku przy krojeniu, zapomnę gdy tylko wezmę do ust pierwszy kęs: uczucie porównywalne z kontemplowaniem bramek Sergio Aguero. Inna potrawa związana z MC to marokański tażin – tu również w składniki trzeba zainwestować, tu również trzeba się nabiegać nad przyprawami, i tu również jagnięcina spisuje się wybornie.

Przed Chelsea mam zwykle ochotę na mięso. Za Rafy Beniteza bywało chude, ale od czasu kiedy drużynę objął Jose Mourinho, jak Roman Abramowicz nie żałuję pieniędzy i kupuję polędwicę wołową. Lubię, kiedy jest krwista, jak John Terry, niechby nawet lekko poprzerastana (Frank Lampard), i tak po krótkim przysmażeniu poleję ją alkoholem (czasem zapłonie na patelni, jak Eden Hazard), rzucę garść zielonego pieprzu (Oscar) i odrobinę musztardy (Ramires). Kluczowym momentem będzie znalezienie proporcji ze śmietaną – żeby sos nie okazał się blady, jak napastnicy, których ma dziś do dyspozycji Mourinho. Jednak nawet jeśli sos do polędwicy wyjdzie mało wyrazisty, a wrażenia kulinarne, które pozostawiły po sobie curry czy tażin – nieporównanie bogatsze, efekt satysfakcji z solidnego posiłku będzie zagwarantowany w stopniu bodaj czy nie większym; resztki sosu pomoże sprzątnąć z talerza i patelni czerstwy chleb (David Luiz).

Przygotowywania sufletów boję się tak samo, jak oglądania Arsenalu. Są przepyszne, są lekkie, potrafią być cudownie puszyste, okres ich pieczenia jest jednak długi, a patrząc jak wyrastają, ani przez moment nie przestaję myśleć, co się stanie w chwili próby – kiedy podejdę do piekarnika. Czy nie opadną, czy w środku nie staną się zbyt suche albo zbyt wilgotne, słowem: czy długo planowana francuska uczta znów nie okaże się klapą. Inna sprawa, że ostatnio się udaje: nawet jeśli musiałem ograniczyć dodawanie do środka niemieckiej szynki (Mesut Özil), walijski por (Aaron Ramsey) pozostaje tegorocznym odkryciem.

Żyć nie mogę bez makaronu. Na dobre i złe: gotuję go przed Tottenhamem od tylu lat, że już dobrze nie pamiętam, co było pierwsze. Największą ochotę na eksperymenty miałem w czasach Andre Villas-Boasa (do podstawowego sosu pomidorowego potrafiłem dodawać wtedy cytrynę, orzechy i miętę, osiągając efekt ustawienia 4-3-3, albo rezygnowałem w ogóle z pomidorów, rzucając na oliwę np. czosnek, czarne oliwki, skórki z cytryny i peperoncino, na koniec zaś, już do gotowej potrawy wprowadzając z ławki rukolę). Przed meczami Tottenhamu Sherwooda moja fantazja kulinarna znacznie spadła; najczęściej wchodzę w trywialny sos boloński, z mięsem mielonym, który niekiedy tylko uszlachetniam czerwonym winem albo gałązką rozmarynu. Za kadencji George’a Grahama w moich makaronach często gościło lekko podśmierdłe (strach powiedzieć głośno, skąd je wziąłem) anchois, przy Juande Ramosie wybierałem zmiksowane i bezbarwne w sumie pesto, w epoce Harry’ego Redknappa sięgałem po przepis na amatricianę, z boczkiem i peperoncino. Jeszcze w czasach Martina Jola przestałem robić lazanię. Po odejściu Modricia na stałe wyeliminowałem pomidorki koktajlowe, po odejściu Bale’a – fenkuła (po paru lepszych meczach Eriksena odważyłem się stosować go na nowo, koniecznie z nasionami, na których Sherwood się ponoć zna, ale znów trafił do rezerw). Zdaję sobie sprawę, że z makaronu nigdy nie zrezygnuję, widzę jednak, że zamiast się rozwijać, niepokojąco zmierzam w stronę aglio olio.

Potrawy związane z Liverpoolem mają coś wspólnego z tymi szykowanymi na okoliczność Manchesteru City: są wielosmakowe i gwarantują nadzwyczajne przeżycia. Problem w tym, że gorzej wyglądają: atakując kubki smakowe z intensywnością akcji Suareza, Sturridge’a, Coutinho i Sterlinga, mają dość niechlujną bazę – bywa, że wyglądają jak linia obrony zespołu z Anfield Road. Mówię oczywiście o moich risottach, z rosołowatymi Skrtelem i Kolo Toure (dlatego zwykle próbuję ograniczyć rosół na korzyść białego wina, czyli Daniela Aggera), i o tym, że już Alan Hansen tłumaczył, jak ważne w przygotywaniu tego dania jest sofritto. Jedną z możliwości jest risotto przygotowywane w ostatnich tygodniach, na pohybel zimie, w którym lekko przechodzone (Steven Gerrard) gruszki zderzam z pikantną (Luis Suarez) gorgonzolą. Kiedy gorgonzoli zabraknie (zostanie zdyskwalifikowana…), mogę liczyć na lokalne (Sturridge, Flanagan, Henderson, Johnson) grzyby i koniecznie doprawić je jeśli nie zielonym tymiankiem (Sterling), to na pewno zieloną pietruszką (Coutinho); najlepiej dorzucić oba składniki.

Fundamentalna zmiana moich przyzwyczajeń kulinarnych wiąże się ze zmianą menedżera Manchesteru United. Kiedy na Old Trafford pracował sir Alex Ferguson, traktowałem sprawę uroczyście: szykowałem pełny obiad z zupą, drugim daniem i najmocniejszym akcentem na deser (czytaj: w doliczonym czasie gry); kimkolwiek byłby rywal, nie zasługiwał na więcej niż przystawkę. Co gotować przed Manchesterem United Davida Moyesa, wciąż pozostaje dla mnie niewiadomą, ale desery odpuściłem, a i o przystawkach nie może być mowy. Lubię zupy i mało ich tu wymieniłem, może więc, bo ja wiem, ribollitę? Nazwa tej pożywnej potrawy oznacza przecież „ugotowana na nowo”, jest fasolowa jak Wayne Rooney, może zawierać kapustę i lekko starawy chleb (Nemanja Vidić i Rio Ferdinand), można ją jeść na zimno, jak na zimno gole zdobywa Robin van Persie, nade wszystko zaś: powinno się ją posypać świeżo startym serem pecorino (zmieniający cały smak Januzaj!). Może wszystko to jeszcze bez błysku, może nie na Ligę Mistrzów, ale pozwala się najeść na poziomie górnej połówki tabeli – po wakacjach dołożę drugie danie.

Przed Evertonem robię sałatki: efektowne wizualnie, smaczne, ale odkąd pamiętam, nigdy się nimi porządnie nie najadłem. Southampton pod Mauricio Pochettino jest jak sushi: świeży, czysty, wyrafinowany, wymagający cierpliwości i precyzji w spożywaniu (czytaj: utrzymywaniu się przy piłce), no i na bramce mający zawodnika ostrego jak wasabi. Newcastle raz wychodzi, raz nie wychodzi – coś jak potrawa z ryby, która nie zawsze okazuje się dostatecznie świeża. West Ham, i w ogóle drużyny Sama Allardyce’a, wiążę z bigosem, zaś Stoke z pierogami; obu dań staram się nie jeść zbyt często. Przy Hull szykuję kociołek z fondue i mnóstwo białego pieczywa, z nadzieją, że kiedyś zaokrąglę się jak Steve Bruce, albo chociaż Tom Huddlestone. Wino do posiłków? O winie opowiem innym razem; zresztą po alkohole sięgam zwykle po meczu, bo Premier League wymaga oglądania na trzeźwo.