Nic, wydawałoby się, prostszego: napisać jeszcze jeden tekst o kłopotach Davida Moyesa w Manchesterze United, dowolnie tylko (za pomocą jakiegoś algorytmu?) zmieniając kolejność akapitów. Kontuzje dwóch kluczowych napastników, Rooneya i van Persiego? Było. Kiepska forma skrzydłowych? Było. Nieprzekonujący środek pomocy i transferowy marazm? Było. Adnan Januzaj jako jednyny jasny punkt? No też było, do cholery. Wystarczy lekko zmienić przymiotniki, podstawić w miejsce nazwisk piłkarzy Tottenhamu albo Sunderlandu – nazwiska zawodników Chelsea, dołożyć informację, że było to setne zwycięstwo Jose Mourinho w Premier League, przypomnieć, że okienko transferowe kończy się za dwanaście dni, i nikt się nie zorientuje. Niektórzy, zdaje się, tak właśnie wyobrażają sobie pracę dziennikarzy sportowych.
Spróbujmy zatem inaczej. Zacznijmy od doskonałego początku United, drużyny pełnej animuszu, agresywnej w pressingu, która w ciągu pierwszych pięciu minut pozwala Chelsea zaledwie na trzy podania. Od ruchliwych Januzaja i Welbecka, rozciągających defensywę gospodarzy, od wysoko grających bocznych obrońców MU (jedną z najlepszych okazji dla MU miał dziś Evra) i od szerokiej gry, z której może gdyby zdrowi byli van Persie z Rooneyem, byłoby komu skorzystać (inna sprawa, że statystyka dośrodkowań gości – zobaczcie obrazek – wystawia dobre świadectwo Terry’emu i Cahillowi)… Skończmy ten pierwszy etap w okolicy szesnastej minuty, kiedy słaby dziś Phil Jones dał się nabrać na zwód Eto’o, a odbita od nogi Carricka piłka przefrunęła nad bezradnym de Geą. Do tego momentu można jeszcze mówić o pechu.
Potem jednak następuje etap drugi, typowy dla drużyn Jose Mourinho – etap oddania rywalowi inicjatywy (to wtedy groźną sytuację ma Welbeck, a jego koledzy mają pretensje do sędziego za niepodyktowanego karnego) i czyhania gospodarzy na okazję do kontry, zakończony drugą bramką Eto’o po katastrofalnym zachowaniu obrońców MU przy rzucie rożnym. Etapu trzeciego właściwie nie ma, choć do rozegrania pozostaje jeszcze 45 minut: piłkarze mistrzów Anglii wracają na boisko dobrych parę chwil przed gospodarzami, ale zanim zdążą ponownie wejść w mecz, przegrywają już 3:0, i to po kolejnym błędzie w kryciu przy rogu. Jose Mourinho nie zostawia niczego przypadkowi, kończąc spotkanie z czwórką defensywnych pomocników na boisku; honorowy gol Hernandeza nie zmienia ogólnego obrazu.
Do Davida Moyesa można mieć pretensje o pozostawienie na ławce Kagawy i o wystawienie w środku pomocy wspomnianego Jonesa: o kreatywność Anglika nigdy nie podejrzewaliśmy, ale tym razem słabo radził sobie również w destrukcji. Przede wszystkim zawstydzała jednak postawa obrońców, kierowanych przez Nemanję Vidicia. Serb wyleciał tuż przed końcem spotkania za faul, który być może zasługiwał jedynie na żółtą kartkę (tak samo jak na czerwoną zasługiwał ukarany tylko żółtą Rafael kilkadziesiąt sekund później), ale prawdziwie nagannego zachowania dopuścił się zwłaszcza przy drugim golu dla Chelsea, gdzie w jednej akcji zdążył zaspać aż dwukrotnie. Przecież jest to, u licha, jeden z liderów drużyny – kto ma ją podrywać do walki i świecić przykładem, jeśli nie kapitan; kapitan, którego zabraknie teraz w trzech kolejnych spotkaniach?
Wielkiego meczu na Stamford Bridge nie obejrzeliśmy – ot, jedna z drużyn okazała się lepiej zorganizowana (w defensywie zwłaszcza) od drugiej. Mourinho zaskoczył wystawieniem Eto’o, zwłaszcza że Fernando Torres zdobywał ostatnio bramki, i wiele więcej robić nie musiał: na taki Manchester United wystarczyła drobna żonglerka w ataku plus niewielkie szachrajstwo w przedmeczowych zapowiedziach, z których wynikało, że Ivanović nie nadaje się jeszcze do gry. Za plecami trójki Hazard-Willian-Oscar obejrzeliśmy Ramiresa z Luizem, Lampard, Mikel i sprowadzony z Benfiki Matić usiedli na ławce. Nikt się specjalnie nie wysilał, no może poza Petrem Cechem, którego zwód a la Boruc wystraszył kibiców i wyraźnie poirytował trenera.
Z wydarzeń sobotnich zapamiętałem najlepiej ten moment tuż przed golem Jesusa Navasa dla Manchesteru City, w którym pomocnik Cardiff Aaron Gunnarsson odbija się jak piłeczka od Yayi Toure, rozpoczynającego właśnie kolejny szybki atak gospodarzy. Niby byli równie blisko piłki, niby szli bark w bark, ale zwycięzca tego starcia mógł być tylko jeden, a po demonstracji fizycznej siły nadeszła jeszcze demonstracja umiejętności technicznych: lekko podkręcona, akurat tak, żeby ominąć rywali, piłka adresowana zewnętrzną częścią prawej stopy do wychodzącego na pozycję Edina Dżeko. Manchester City w pigułce: wciąż niepewny z tyłu (Demichelis gubił się nie tylko przy obu bramkach dla gości), im bliżej pola karnego przeciwników, tym mocniejszy. I z wielkim polem manewru trenera Pellegriniego: wczoraj za Nasriego zagrał Navas, za Fernardinho Javi Garcia, a za Aguero (który wszedł z ławki i strzelił czwartą bramkę) – Edin Dżeko. Zawsze, kiedy ich oglądam, waham się, czy podziwiać bardziej Davida Silvę, czy Yaya Toure. Ten drugi zapisał w meczu z Cardiff, oprócz podania do Dżeko, także własną bramkę po tym, jak wyprzedził w wyścigu do piłki Noone’a, przebiegł kilkudziesiąt metrów i zagrał klepkę z Aguero, a potem zaliczył również asystę kolejnym kapitalnym długim podaniem do Aguero. Pierwszy tradycyjnie rozprowadzał kolegów (Kolarowa zwłaszcza), gubiąc krycie w nieprzyjemnej strefie między linią obrony i pomocy Cardiff.
Gdyby chcieć szukać różnic między Manchesterem City, a grającym również w sobotę Liverpoolem, należałoby odnajdywać je właśnie w sile Yayi Toure i geniuszu drobnych rozegrań Davida Silvy. Coutinho, operujący w podobnej strefie co Hiszpan, w meczu z Aston Villą zawiódł na całej linii, a grający przed własną obroną Steven Gerrard tracił kilkakrotnie piłkę na rzecz naciskającego go Weimanna. Defensywa Liverpoolu gubi się podobnie jak obrona City, duet Suarez-Sturridge w ataku nie ustępuje Aguero i Negredo; kłopot nieoczekiwanie robi się w drugiej linii i wiąże z jej optymalnym zestawieniem. Trochę zaskakująco obciążeniem dla drużyny stał się po powrocie do zdrowia jej niekwestionowany dotąd lider: trójka Lucas-Allen-Henderson jest bardziej mobilna, Lucas dodatkowo lepiej od Gerrrarda asekuruje obrońców. Wczoraj, oczywiście, gospodarzy zaskoczyło ofensywne ustawienie Aston Villi, ze wspomnianym Weimannem u szczytu formującej diament czwórki pomocników, i nieprawdopodobnie pracującymi Agbonglahorem i Benteke przed nim. Być może fakt, że Liverpool uratował ostatecznie punkt, można przypisywać bramce do szatni, być może taktycznej zmianie w przerwie (Lucas, a następnie Allen za Coutinho), a być może kontuzji Agbonglahora. Ale skoro już porównujemy MC i Liverpool: czy nie czas na chwilowy przynajmniej odpoczynek Mignoleta od gry w pierwszym składzie?
Tottenham zrównał się z Liverpoolem punktami, po meczu, który znów zaczął niemrawo, znów mógł i może nawet powinien przegrywać (Bony trafił w poprzeczkę, sędzia nie podyktował karnego za faul Dawsona na napastniku Swansea), potem zaś wyszedł na prowadzenie po jednej udanej akcji, miał farta przy kolejnej (samobój Chico Floresa tuż po przerwie) i nie oddał już inicjatywy. Marzyłbym o przeczytaniu szczerej rozmowy z Andre Villas-Boasem o tym, czy i dlaczego zrezygnował z usług Emmanuela Adebayora.