Archiwum kategorii: Premier League

Czas nieodnaleziony

Miałem tego nie robić, miałem nie ulec zbiorowej gorączce z powodów, które wyłuszczyłem na portalu Sport.pl (zobaczcie, jak szybko weryfikują się negatywnie wszystkie wróżby: właściwie jedną z najbardziej interesujących aktywności 31 stycznia mogłoby być wykreślanie z listy transferów zapowiadanych jako „pewne” tych, które nigdy nie dojdą do skutku), ale wpadam na chwilę posmucić się z Wami, bo na tę transakcję akurat po cichu liczyłem.

Nie żeby stało się coś niezgodnego z tym, co napisałem wczoraj wieczorem. „Okoliczności nieprzewidziane”, brzmi jeden ze śródtytułów tekstu, a poniżej mowa o kontuzjach, które wyeliminowały na cały sezon Walcotta, Błaszczykowskiego czy Falcao. Właśnie tego ostatniego ma zastąpić w Monaco Dymitar Berbatow i jego transfer jest w najlepszym interesie wszystkich stron: francuski klub potrzebuje krótkoterminowego zastępstwa za Kolumbijczyka, a 33-letni już Bułgar może pokazać się pod słońcem południa, w otoczeniu nieco mniej wymagającym niż Premier League, znacząco powiększając przy tym swoje emerytalne oszczędności.

Tottenham, oczywiście, porównywalnego kontraktu nie mógł mu zaoferować i – mimo rychłego odejścia Defoe’a do Toronto – nie mógł mu również, poza jednym czy dwoma meczami Ligi Europejskiej, zagwarantować zbyt wielu okazji do występów w pierwszym składzie. Trzeba być sentymentalnym durniem albo notorycznym graczem w Football Managera, żeby tego nie zauważać.

Rzecz w tym, że jestem i jednym, i drugim. Co więcej: jestem też człowiekim, który w marcu 2007 roku, w 90. minucie słynnych derbów z West Hamem, kiedy rywale prowadzili jeszcze 3:2, a Berbatow szykował się do wykonania rzutu wolnego, ku zdziwieniu całej rodziny ukląkł przed monitorem i zaczął wygłaszać inwokację do bułgarskiego księcia, który przecież potrafi wszystko, nawet przerzucić piłkę nad murem.

Berbatow trafił. I wtedy (chwilę później bramkę zdobył również Stalteri, a Tottenham wygrał ostatecznie 3:4), i jeszcze wiele razy – na przykład z karnego w finale Pucharu Ligi z Chelsea. Jego występ w lutym 2007 r. z Boltonem, kiedy piłkarze Martina Jola od 35. minuty w dziesiątkę bronili prowadzenia, a Bułgar całymi minutami utrzymywał się przy piłce, wybijając przeciwników z uderzenia, był może najlepszym, jaki widziałem w życiu, występem zawodnika grającego jako jedyny napastnik. Inna sprawa, że także niektóre mecze w duecie z Robbiem Keane’em (pamiętam, jak wspólnie dostawali nagrodę piłkarza miesiąca…) domagałyby się wzmianki; nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej i później obaj osiągnęli lepszy poziom sportowy.

Niestety, nocy z 31 sierpnia na 1 września 2008 też długo nie mogłem zapomnieć. I długo nie mogłem wyprzeć z pamięci tego, co wydarzyło się w dniach ją poprzedzających: tego, jak Berbatow usiłował wymusić wymarzony (i rekordowy ostatecznie) transfer do Manchesteru United przez odmowę gry w meczach Tottenhamu. Skomplikowanych uczuć, jakich doświadczałem następnie obserwując Bułgara w czerwonej koszulce, nie upraszczał fakt, że nie wszystko szło mu jak z płatka. On sam mówił o presji rekordowego transferu, o nieprzespanych nocach i bólu, z jakim przyjmował miejsce poza składem w finałach Ligi Mistrzów. Chemii, jaką wyczuwaliśmy między Berbatowem a Keane’em, z Rooneyem nie udało się wytworzyć, w końcu na Old Trafford pojawił się van Persie i czteroletni pobyt Bułgara w Manchesterze oceniać musimy w kategoriach niespełnienia.

W Fulham były już tylko momenty: najpiękniejsze przyjęcia piłki świata, podania i bramki, strzelane niemal od niechcenia (pamiętacie słynny T-shirt z napisem „Keep calm and pass me the ball”, który zaprezentował po zdobyciu jednej z nich?) i kierujące moje w myśli w stronę Swanna. Owszem: patrzyłem na Dymitara Berbatowa i słyszałem frazy Marcela Prousta, nie tylko ze względu na wrodzoną, by tak rzec, dandysowatość bułgarskiego napastnika, ale także na jego osobność i dystans do blichtru angielskiej ekstraklasy. Niestety jednak, choć francuski kierunek przeprowadzki wydaje się ułatwiać ciągnięcie tej analogii, ja już nie jestem zainteresowany. Chciałem, żeby Dymitar Berbatow wrócił do Tottenhamu nie dlatego, że – jak napisał niedawno na Twitterze Rafał Stec – mamy do czynienia z klubem biblijnym, który z otwartymi ramionami przyjął już niejednego syna marnotrawnego (oprócz Keane’a do klubu wracali Klinsmann, Sheringham czy Defoe…). Myślałem raczej, że jeśli jeszcze raz zobaczę go na White Hart Lane, założę ponownie koszulkę z jego nazwiskiem na plecach i odzyskam własne wspomnienia ze straconego czasu.

Horror, horror

Przynajmniej się dziś wyśpię. Nie będę przecież rozpisywał się na temat takiego meczu szerzej, skoro zanim jeszcze cokolwiek zostało w nim ostatecznie rozstrzygnięte, ostateczne rozstrzygnięcie wziął na siebie sędzia. Była pięćdziesiąta minuta, Manchester City prowadził na White Hart Lane 1:0, Tim Sherwood dopiero co przegrupował drużynę, w miejsce nieprzekonującego Moussy Dembele wprowadzając Etienne’a Capoue, gospodarze otrząsnęli się z szoku pierwszego kwadransa, podczas którego zostali dosłownie zmiażdżeni przez szybkich i fenomenalnie znajdujących wolne sektory boiska zawodników gości, zaczęli wymieniać piłkę na ich połowie, zagrażali bramce Joe Harta ze stałych fragmentów gry, ba: zdołali nawet wyrównać po tym, jak Dawson wepchnął piłkę do siatki po rzucie wolnym Eriksena, sędzia nie uznał jednak gola, bo na spalonym był próbujący uczestniczyć w akcji Adebayor. Była więc pięćdziesiąta minuta, wszystko jeszcze było możliwe, nim stało się tak, jak gdyby nigdy nic nie było: jeden z najlepszych w pierwszej połowie piłkarzy Tottenhamu Danny Rose znalazł się tuż za Edinem Dżeko i uznał, że skoro tyle razy w pierwszej połowie mu się udało, i tym razem powinien ratować drużynę wślizgiem.

Rzecz w tym, że w pięćdziesiątej minucie Rose trafił w piłkę, a napastnik gości dopiero ułamek sekundy później zawadził o jego nogi, a właściwie położył się na nich kolanami (Państwo zresztą zobaczą sami, żeby nie było, że jestem nieobiektywny). Sędzia poradził się asystenta, odgwizdał karnego, a że uznał, iż obrońca był ostatni i pozbawiał rywala oczywistej okazji bramkowej, pokazał mu czerwoną kartkę. Było 0:2, co oznaczało faktyczny koniec meczu, a właściwie otwierało jedno tylko pytanie: ile jeszcze bramek strzelą zawodnicy Manchesteru City.

Ostatecznie strzelili pięć, a mogli pewnie więcej niż dziesięć, bo jeszcze w pierwszej połowie sam Aguero oprócz bramki, zdobytej po pięknym podaniu Silvy, trafił w słupek, zmusił Llorisa do nieprawdopodobnej interwencji, a jeden z jego strzałów z linii bramkowej wybił wspomniany już Rose. Partner z ataku kontuzjowanego w końcówce pierwszej połowy Argentyńczyka (to, że zszedł z boiska, było jeszcze jednym powodem umiarkowanego optymizmu kibiców Tottenhamu przed rozpoczęciem drugiej), Edin Dżeko, strzelał w tym meczu bodaj dziesięciokrotnie. Oczywiście, oczywiście (wydobywam z siebie resztki obiektywizmu): nawet kiedy grali jedenastu na jedenastu, Manchester City  był o klasę lepszy, a gra Davida Silvy na całej szerokości boiska, między liniami Tottenhamu, była czymś niebywałym (Państwo zobaczą zresztą jego podania w tej strefie). I oczywiście: Tim Sherwood mylił się w swoim przedmeczowym wyznaniu niewiary w defensywnych pomocników (decyzja o wprowadzeniu Capoue była pośrednim przyznaniem się do winy), ale zapewne nie mylił się mówiąc, że Manchester City ma jednak słabe punkty, tyle że tego zweryfikować już nie mogliśmy, poza może – przyznajmy: siejącymi zamieszanie – stałymi fragmentami gry. Kwestię, czy się mylił także po meczu, mówiąc dziennikarzom, iż MC jest obecnie najlepszą drużyną na świecie, pozostawiam otwartą.

Część z goli, które padły po czerwonej kartce Rose’a, City zawdzięcza rykoszetom, ale nie miejmy złudzeń: jak nie te, wpadłyby inne. David Silva i Sergio Aguero nie biegali po boisku, oni się nad nim unosili. W jakimś sensie może nawet wdzięczny jestem sędziemu za tę czerwoną kartkę, bo pozwala jakoś przejść do porządku dziennego nad bezradnością i chaosem, jaki obserwowaliśmy wśród gospodarzy w ciągu pierwszej fazy spotkania, a w pomeczowej narracji znaleźć także miejsce na pochwałę siły charakteru i pasji, którą dziesięciu wściekłych ludzi pokazało dążąc do strzelenia choćby honorowego gola.

Napisałem dziś dla Sport.pl o Arsenalu, pytając, czy będzie w stanie wytrzymać tempo do końca sezonu, zwłaszcza z takim kalendarzem gier, jaki ma w ciągu najbliższych dwóch miesięcy. Gdybym jednak miał okazję porównać jego wczorajszy występ na St. Mary’s Stadium z tym, co pokazał dziś Manchester City, pytałbym raczej, czy to piłkarze Manuela Pellegriniego zechcą jeszcze łaskawie zwolnić tempo. Poza wszystkim: mówimy o drużynie, która w dwudziestu trzech spotkaniach ligowych strzeliła sześćdziesiąt osiem bramek, nie wykorzystując mnóstwa okazji do zdobycia kolejnych. „Horror, horror”, wyszeptał oszalały Kurtz i poszedł spać.

When you walk through a storm

Poświęciłem dziś już ponad tysiąc dwieście ciepłych słów Evertonowi, wygląda na to, że kolej na Liverpool. Żadnego z komplementów pod adresem piłkarzy Roberto Martineza nie chciałbym zresztą wycofywać: wbrew wynikowi, dzisiejsze derby nie były wcale widowiskiem jednostronnym, Everton dobrze zaczął (strzał Barkleya już w pierwszej minucie), potem stracił gola po rzucie rożnym, wrócił do gry, miał kilka dobrych okazji (Jagielka, a zwłaszcza nieodpuszczający do ostatnich minut Mirallas), zmuszał Mignoleta do interwencji, ale dał sobie strzelić dwa gole w ciągu minuty i w 35. minucie zrobiło się po meczu: nawet jeśli po przerwie goście spróbowali jeszcze raz, czwarty gol gospodarzy ostatecznie pozbawił ich złudzeń. Kontuzja Lukaku, który pechowo zderzył się z Barrym podczas zamieszania przy golu Gerrarda, nie ułatwiła im sytuacji.

Zwróćmy uwagę: każda z bramek dla Liverpoolu różniła się od pozostałych. Pierwszą zdobył Gerrard, gubiąc krycie Barry’ego przy rzucie rożnym. Drugą strzelił Sturridge po szybkiej kontrze i świetnym podaniu Coutinho. Trzecią – znów Sturridge po prostopadłym podaniu od Kolo Toure i przelobowaniu Howarda. Czwartą – Suarez, który jeszcze na własnej połowie przejął niecelne podanie Jagielki do Alcaraza i po prostu ruszył przed siebie, zostawiając obu przeciwników za plecami. Przy każdej obrona Evertonu zachowała się fatalnie; chciałoby się powiedzieć: przypominało to bardziej Wigan Martineza niż Everton, z jakim mieliśmy dotąd do czynienia. Do dziś przecież goście poza Goodison Park przegrali zaledwie raz, z Manchesterem City, tracąc na wyjazdach tylko jedenaście bramek… Największy błąd indywidualny był oczywiście dziełem zawodnika podstawowego składu, Jagielki (nie był w pełni sił po kontuzji?), ale w poprzednich meczach przychodziło mu raczej grać i komunikować się z Distinem i Colemanem, a nie Alcarazem i Stonesem, który popełnił błąd numer dwa, spóźniając się do Sturridge’a po zagraniu Coutinho. Takiej pary stoperów Everton jeszcze w tym sezonie nie wystawił – choć wypada i Liverpoolowi oddać, że grał bez Aggera, Jose Enrique czy Glena Johnsona.

Patrzmy dalej: na dwadzieścia strzałów Liverpoolu, Everton odpowiedział osiemnastoma, jego piłkarze podawali więcej i celniej, częściej dryblowali, zdecydowanie częściej dośrodkowywali oraz oczywiście częściej byli przy piłce (39 proc. do 61 proc.) – kłopot w tym, że owo posiadanie piłki bywa przeceniane, gdy rywal dysponuje tak zabójczym kontratakiem. Dziś Liverpool rozprawił się z Evertonem równie bezlitośnie, jak z Tottenhamem na White Hart Lane, obnażając linię obrony najprostszymi sposobami. By zacytować lapidarną frazę mojego znakomitego kolegi, „stały fragment, kontra, laga”. Wystarczyło.

Oczywiście nie są to wszystkie składniki imponującego zwycięstwa. Dodajmy pracowitość nieustannie biegających zawodników ofensywnych Liverpoolu: Sterlinga, Suareza i Sturridge’a (jak się ma takich piłkarzy, można sobie pozwolić na grę dwójką napastników, bo wracanie do środka i niwelowanie przewagi rywala w tej strefie nie jest dla nich żadnym problemem). Dodajmy świetnego w roli kreatora Coutinho. Dodajmy inteligentnego Hendersona, odpowiedzialnego w obronie, szukającego wolnych przestrzeni do wyjścia. Dodajmy pracującego w defensywie Gerrarda, o którym jednak nie będę się rozpisywał; mając w tyle głowy, że mój wspomniany już znakomity kolega szykuje na ten temat większą analizę dla Sport.pl (sam kapitan Liverpoolu opowiadał przed meczem o rozmowie z Brendanem Rodgersem, która wyznaczyła mu perspektywy na najbliższe lata: gry bliżej własnej bramki i stamtąd dyktowania tempa gry, coś jak Andrea Pirlo – jakie są na to perspektywy, opowie już Michał Zachodny). Dodajmy niewykorzystane kolejne okazje, zwłaszcza rzut karny, spudłowany przez szukającego derbowego hat tricka Sturridge’a.

Przed meczem wiele mówiło się i pisało o jego psychologicznych aspektach. O tym, że dobry wynik w derbach pozwoli jednej z drużyn nabrać rozpędu przed kluczowym fragmentem sezonu. Ciągle nie potrafię ocenić, na ile prawdziwe są takie teorie, a na ile w przypadku Evertonu zadziała urażona duma. Zresztą oni tak naprawdę grają bez presji: mogą w walce o pierwszą czwórkę zamieszać, ale nie muszą. Z Liverpoolem to całkiem inna para kaloszy, ale przegrać rywalizację o Ligę Mistrzów z zespołem atakującym z takim rozmachem i strzelającym tyle bramek, dla nikogo nie powinno być powodem do wstydu. Jak to szło? „When you walk through a storm / Hold your head up high…”

Kogo się boi Jose Mourinho

Jeśli oglądaliście ostatnią przedmeczową konferencję prasową Jose Mourinho (dość wiernie streszcza ją Henry Winter) wiecie już: czas uprzejmości się skończył, wrócił czas rywalizacji. Menedżer Chelsea uznał, że Arsenal trzeba traktować poważnie i po dłuższym okresie rozejmu przystąpił do ponownego wbijania szpil w Arsene’a Wengera. Nie sądzę zresztą, by wyprowadził w ten sposób rywala z równowagi: szkoleniowiec Kanonierów zdaje sobie sprawę, że podobne zachowania Mourinho można uznać poniekąd za komplement pod własnym adresem. Milczy, nie dokucza, co gorsza: jest uprzejmy – ergo patrzy na ciebie z góry.

Inna sprawa, że kalendarz gier lidera angielskiej ekstraklasy na najbliższe dwa miesiące jest zaiste przerażający (ciekawe, jak interepretowałby go Jose Mourinho, gdyby tak wyglądał kalendarz jego drużyny): dwanaście spotkań w osiem tygodni, a przecież trudno wykluczyć, że będzie ich więcej w przypadku powtórki meczu Pucharu Anglii lub awansu do kolejnej rundy; spekulacje na temat dalszych gier w Lidze Mistrzów chwilowo odłóżmy. Wśród rywali, oprócz Bayernu, są lutym i marcu Liverpool (dwa razy), MU, Tottenham, MC i Chelsea – wszyscy najgroźniejsi rywale. W dodatku kontuzjowani są przecież Walcott (już w tym sezonie nie zagra), Arteta, Vermaelen, Ramsey i Diaby – pole manewru przed kluczową serią spotkań z pewnością mogłoby być większe i na środku obrony, i w ofensywie. O Julianie Draxlerze media spekulują na potęgę, ale przede wszystkim na podstawie lisiego uśmiechu Wengera po pucharowym zwycięstwie z Coventry, ale najnowsze wieści z Schalke nie wskazują, by transfer młodego Niemca miał dojść do skutku. Oczywiście w piątkowym meczu wrócili Oxlade-Chamberlain i Podolski, ale generalnie poza Szczęsnym, Sagną, Giroud i Cazorlą Wenger nie dał odpocząć nikomu z podstawowych zawodników (dwaj ostatni weszli zresztą na końcówkę – podobnie jak debiutant Gedion Zelalem, pierwszy spośród grających w pierwszym składzie zawodników Arsenalu urodzony już po tym, jak Arsene Wenger rozpoczął pracę w tym klubie). Oczywiście widzę, jak francuski menedżer rotuje piątkę zawodników grających za napastnikiem (w lidze tylko dwukrotnie zagrali w niezmienionym ustawieniu: Flamini, Wilshere, Gnabry, Ozil i Ramsey przeciwko Stoke i Swansea we wrześniu, oraz Wilshere, Cazorla, Arteta, Ramsey i Ozil przeciwko Southamptonowi i Cardiff w listopadzie), ale w innych sektorach boiska nie ma aż takiego luksusu.

Notujemy: 26 stycznia późnym wieczorem Arsenal jest liderem tabeli Premier League. Czy będzie nim w maju? To pytanie, po pierwsze, o zdrowie Oliviera Giroud i fenomenalnie radzącej sobie w tym roku pary Mertesacker-Kościelny, po drugie zaś, o aktywność na rynku transferowym w ciągu najbliższych pięciu dni. We wszystkich innych kwestiach, które rozważaliśmy tu w ostatnich latach – kruchości psychicznej, niepewnej defensywy, regularnych strat na rynku transferowym itd. – Arsenal wydaje się być po przełomie, nawet jeśli ogrywał go MC na Etihad i MU na Old Trafford, a Chelsea zdołała wywieźć remis z Emirates. Reakcja Jose Mourinho na wypowiedź Wengera o transferze Maty pokazała więcej, niż Portugalczyk by chciał.

Szybka setka Jose Mourinho

Nic, wydawałoby się, prostszego: napisać jeszcze jeden tekst o kłopotach Davida Moyesa w Manchesterze United, dowolnie tylko (za pomocą jakiegoś algorytmu?) zmieniając kolejność akapitów. Kontuzje dwóch kluczowych napastników, Rooneya i van Persiego? Było. Kiepska forma skrzydłowych? Było. Nieprzekonujący środek pomocy i transferowy marazm? Było. Adnan Januzaj jako jednyny jasny punkt? No też było, do cholery. Wystarczy lekko zmienić przymiotniki, podstawić w miejsce nazwisk piłkarzy Tottenhamu albo Sunderlandu – nazwiska zawodników Chelsea, dołożyć informację, że było to setne zwycięstwo Jose Mourinho w Premier League, przypomnieć, że okienko transferowe kończy się za dwanaście dni, i nikt się nie zorientuje. Niektórzy, zdaje się, tak właśnie wyobrażają sobie pracę dziennikarzy sportowych.

Spróbujmy zatem inaczej. Zacznijmy od doskonałego początku United, drużyny pełnej animuszu, agresywnej w pressingu, która w ciągu pierwszych pięciu minut pozwala Chelsea zaledwie na trzy podania. Od ruchliwych Januzaja i Welbecka, rozciągających defensywę gospodarzy, od wysoko grających bocznych obrońców MU (jedną z najlepszych okazji dla MU miał dziś Evra) i od szerokiej gry, z której może gdyby zdrowi byli van Persie z Rooneyem, byłoby komu skorzystać (inna sprawa, że statystyka dośrodkowań gości – zobaczcie obrazek – wystawia dobre świadectwo Terry’emu i Cahillowi)… Skończmy ten pierwszy etap w okolicy szesnastej minuty, kiedy słaby dziś Phil Jones dał się nabrać na zwód Eto’o, a odbita od nogi Carricka piłka przefrunęła nad bezradnym de Geą. Do tego momentu można jeszcze mówić o pechu.

Potem jednak następuje etap drugi, typowy dla drużyn Jose Mourinho – etap oddania rywalowi inicjatywy (to wtedy groźną sytuację ma Welbeck, a jego koledzy mają pretensje do sędziego za niepodyktowanego karnego) i czyhania gospodarzy na okazję do kontry, zakończony drugą bramką Eto’o po katastrofalnym zachowaniu obrońców MU przy rzucie rożnym. Etapu trzeciego właściwie nie ma, choć do rozegrania pozostaje jeszcze 45 minut: piłkarze mistrzów Anglii wracają na boisko dobrych parę chwil przed gospodarzami, ale zanim zdążą ponownie wejść w mecz, przegrywają już 3:0, i to po kolejnym błędzie w kryciu przy rogu. Jose Mourinho nie zostawia niczego przypadkowi, kończąc spotkanie z czwórką defensywnych pomocników na boisku; honorowy gol Hernandeza nie zmienia ogólnego obrazu.

Do Davida Moyesa można mieć pretensje o pozostawienie na ławce Kagawy i o wystawienie w środku pomocy wspomnianego Jonesa: o kreatywność Anglika nigdy nie podejrzewaliśmy, ale tym razem słabo radził sobie również w destrukcji. Przede wszystkim zawstydzała jednak postawa obrońców, kierowanych przez Nemanję Vidicia. Serb wyleciał tuż przed końcem spotkania za faul, który być może zasługiwał jedynie na żółtą kartkę (tak samo jak na czerwoną zasługiwał ukarany tylko żółtą Rafael kilkadziesiąt sekund później), ale prawdziwie nagannego zachowania dopuścił się zwłaszcza przy drugim golu dla Chelsea, gdzie w jednej akcji zdążył zaspać aż dwukrotnie. Przecież jest to, u licha, jeden z liderów drużyny – kto ma ją podrywać do walki i świecić przykładem, jeśli nie kapitan; kapitan, którego zabraknie teraz w trzech kolejnych spotkaniach?

Wielkiego meczu na Stamford Bridge nie obejrzeliśmy – ot, jedna z drużyn okazała się lepiej zorganizowana (w defensywie zwłaszcza) od drugiej. Mourinho zaskoczył wystawieniem Eto’o, zwłaszcza że Fernando Torres zdobywał ostatnio bramki, i wiele więcej robić nie musiał: na taki Manchester United wystarczyła drobna żonglerka w ataku plus niewielkie szachrajstwo w przedmeczowych zapowiedziach, z których wynikało, że Ivanović nie nadaje się jeszcze do gry. Za plecami trójki Hazard-Willian-Oscar obejrzeliśmy Ramiresa z Luizem, Lampard, Mikel i sprowadzony z Benfiki Matić usiedli na ławce. Nikt się specjalnie nie wysilał, no może poza Petrem Cechem, którego zwód a la Boruc wystraszył kibiców i wyraźnie poirytował trenera.

Z wydarzeń sobotnich zapamiętałem najlepiej ten moment tuż przed golem Jesusa Navasa dla Manchesteru City, w którym pomocnik Cardiff Aaron Gunnarsson odbija się jak piłeczka od Yayi Toure, rozpoczynającego właśnie kolejny szybki atak gospodarzy. Niby byli równie blisko piłki, niby szli bark w bark, ale zwycięzca tego starcia mógł być tylko jeden, a po demonstracji fizycznej siły nadeszła jeszcze demonstracja umiejętności technicznych: lekko podkręcona, akurat tak, żeby ominąć rywali, piłka adresowana zewnętrzną częścią prawej stopy do wychodzącego na pozycję Edina Dżeko. Manchester City w pigułce: wciąż niepewny z tyłu (Demichelis gubił się nie tylko przy obu bramkach dla gości), im bliżej pola karnego przeciwników, tym mocniejszy. I z wielkim polem manewru trenera Pellegriniego: wczoraj za Nasriego zagrał Navas, za Fernardinho Javi Garcia, a za Aguero (który wszedł z ławki i strzelił czwartą bramkę) – Edin Dżeko. Zawsze, kiedy ich oglądam, waham się, czy podziwiać bardziej Davida Silvę, czy Yaya Toure. Ten drugi zapisał w meczu z Cardiff, oprócz podania do Dżeko, także własną bramkę po tym, jak wyprzedził w wyścigu do piłki Noone’a, przebiegł kilkudziesiąt metrów i zagrał klepkę z Aguero, a potem zaliczył również asystę kolejnym kapitalnym długim podaniem do Aguero. Pierwszy tradycyjnie rozprowadzał kolegów (Kolarowa zwłaszcza), gubiąc krycie w nieprzyjemnej strefie między linią obrony i pomocy Cardiff.

Gdyby chcieć szukać różnic między Manchesterem City, a grającym również w sobotę Liverpoolem, należałoby odnajdywać je właśnie w sile Yayi Toure i geniuszu drobnych rozegrań Davida Silvy. Coutinho, operujący w podobnej strefie co Hiszpan, w meczu z Aston Villą zawiódł na całej linii, a grający przed własną obroną Steven Gerrard tracił kilkakrotnie piłkę na rzecz naciskającego go Weimanna. Defensywa Liverpoolu gubi się podobnie jak obrona City, duet Suarez-Sturridge w ataku nie ustępuje Aguero i Negredo; kłopot nieoczekiwanie robi się w drugiej linii i wiąże z jej optymalnym zestawieniem. Trochę zaskakująco obciążeniem dla drużyny stał się po powrocie do zdrowia jej niekwestionowany dotąd lider: trójka Lucas-Allen-Henderson jest bardziej mobilna, Lucas dodatkowo lepiej od Gerrrarda asekuruje obrońców. Wczoraj, oczywiście, gospodarzy zaskoczyło ofensywne ustawienie Aston Villi, ze wspomnianym Weimannem u szczytu formującej diament czwórki pomocników, i nieprawdopodobnie pracującymi Agbonglahorem i Benteke przed nim. Być może fakt, że Liverpool uratował ostatecznie punkt, można przypisywać bramce do szatni, być może taktycznej zmianie w przerwie (Lucas, a następnie Allen za Coutinho), a być może kontuzji Agbonglahora. Ale skoro już porównujemy MC i Liverpool: czy nie czas na chwilowy przynajmniej odpoczynek Mignoleta od gry w pierwszym składzie?

Tottenham zrównał się z Liverpoolem punktami, po meczu, który znów zaczął niemrawo, znów mógł i może nawet powinien przegrywać (Bony trafił w poprzeczkę, sędzia nie podyktował karnego za faul Dawsona na napastniku Swansea), potem zaś wyszedł na prowadzenie po jednej udanej akcji, miał farta przy kolejnej (samobój Chico Floresa tuż po przerwie) i nie oddał już inicjatywy. Marzyłbym o przeczytaniu szczerej rozmowy z Andre Villas-Boasem o tym, czy i dlaczego zrezygnował z usług Emmanuela Adebayora.

Weekend straconych tematów

Znów wpadam na chwilę, znów złożony jakąś grypoanginą, z nadzieją, że do jutra poprawi się na tyle, by móc napisać parę zdań więcej po meczu Arsenalu z Aston Villą. Tymczasem sygnalizuję jedynie parę tematów, które zaprzątały mi głowę, gdy nie całkiem przytomny oglądałem kolejne mecze Premier League, a i Atletico-Barcelona zdołałem przy okazji wcisnąć.

 

Pierwszy dotyczy Chelsea. A właściwie tego, że w prawdomówność słów Jose Mourinho przestałem wierzyć wkrótce po jego pierwszym zatrudnieniu przez ten klub, czyli niemal dziesięć lat temu, podstawę teoretyczną dla swojej nieufności znajdując wkrótce u jego biografa, Patricka Barclaya. „Musi pan zrozumieć – mówił mu znajomy psychoanalityk – że niemal każda wypowiedź publiczna Mourinho jest częścią jego pracy i jej celem nadrzędnym nie jest komunikowanie się, ale zwiększenie szans swojej drużyny na zwycięstwo. Podczas konferencji prasowych nie rozmawia z dziennikarzami, tylko ze swoimi zawodnikami, innymi menedżerami, federacją piłkarską itd. Moja rada to przeniesienie w świat sportu pytania, które nieustannie powinien sobie zadawać każdy dziennikarz polityczny: »Dlaczego ten fałszywy sukinsyn mnie okłamuje?«”.

Oto dlaczego nie zaprzątają mnie już analizy, co Mourinho miał na myśli, zapowiadając wkrótce po powrocie do Chelsea zmianę stylu gry tej drużyny. Oto dlaczego, gdy rozważał kwestie dotyczące przyszłości w klubie Juana Maty, skłonny byłem raczej wierzyć tym dziennikarzom, którzy od chwili powrotu Wyjątkowego na Stamford Bridge wróżyli klubowemu piłkarzowi roku koniec kariery w Chelsea, niż zaprzeczeniom Portugalczyka. Oto dlaczego nie zdziwiłem się, kolejny raz widząc Davida Luiza w środku pomocy, choć miał to być jeden z tych błędów przeszłości, których wyplenienie Jose Mourinho obiecywał.

Zadaniem drużyny jest wygrywanie. Zadaniem trenera: ciułanie kolejnych punktów, żeby na koniec roku wystarczyło do mistrzostwa. Nie mówimy w końcu o Tottenhamie, gdzie prezes i kibice przyznają najwyraźniej jakieś dodatkowe punkty za styl. Mówimy o klubie Jose Mourinho, który, jak to zwykle on, znajduje swoje formuły do wygrywania, nawet jeśli za cenę trwającej osiemdziesiąt minut nudy. Jeden błysk geniuszu Hazarda w morzu przeciętności, symbolizowanej przez długie piłki do Torresa (zobaczcie obrazek), jak niegdyś do Drogby – że to niby nie tak miało wyglądać? Ojtam, ojtam, znajdźcie sobie lepiej inne sprawy do przedyskutowania. Albo chytrze podsunie je wam Jose Mourinho, tak jak po meczu z Liverpoolem, kiedy ni stąd, ni zowąd przypiął się do Suareza.

 

Temat drugi to właściwie cała plejada tematów, które domagałyby się rozwinięcia, gdyby dopisywało zdrowie. Jednym z nich mogłoby być oczywiście sędziowanie. Nieuznany gol Tiote dla Newcastle w meczu z Manchesterem City albo karny dla Liverpoolu w spotkaniu ze Stoke. Tyle że pastwienie się nad sędziami jest jałowe.

Inne wątki wytrącili nam ich potencjalni bohaterowie: David Moyes i Sam Allardyce, wygrywając swoje mecze (tematy poboczne przy Moyesie to, rzecz jasna, Adnan Januzaj: czy nie zostanie zajeżdżony w tak młodym wieku, czy nie nazbyt wielką odpowiedzialność składa się na jego barki, oraz powracający do drużyny Darren Fletcher). Można by oczywiście napisać o odbiciu Sunderlandu, który od paru już tygodni nie wygląda na drużynę z końca tabeli, i o coraz mocniej pogrążającym się Fulham (za wcześnie na samodzielność w przypadku Rene Meulensteena?). Albo nawet o wracającym do bramki Southampton Borucu, niewątpliwie ratującym swojej drużynie zwycięstwo nad WBA. O tym, jak korzystnie wyglądał na tle błędów innych bramkarzy, z Simonem Mignoletem na czele.

Co pozwoliłoby otworzyć temat meczu Stoke-Liverpool, z hokejowym wynikiem, fatalnymi błędami z tyłu i genialną grą z przodu, duetu (znów te duety…) Suarez-Sturridge zwłaszcza, a także z heretyckim pytaniem, czy goście nie wyglądaliby lepiej z Gerrardem na ławce. Ktoś na Twitterze określił ten mecz mianem najgorszego i najbardziej rozrywkowego zarazem spotkania sezonu – zaiste można by poświęcić tej jeździe bez trzymanki osobny kawałek. Może się złoży kiedyś na tekst „Jak zachwyca, kiedy nie zachwyca”, zawierający wstydliwe wyzwanie, że lubiłem organizację gry defensywnej, nawet jeśli ceną za jej podziwianie były czasem mecze zakończone bezbramkowo.

 

Temat trzeci: Tottenham przekroczył magiczną barierę czterdziestu punktów, nie muszę się więc obawiać o spadek z Premier League w tym sezonie. A w pierwszej połowie meczu z Crystal Palace obawiałem się bardzo, bo tak fatalnie grającej drużyny nie widziałem od dawna. Owszem, Tottenham prowadzony jeszcze przez Andre Villas-Boasa sprały w tym sezonie West Ham, Liverpool i MC, ale w każdym z tych meczów widać było jakiś trenerski zamysł, jakąś koncepcję, której nie udało się zrealizować, np. na skutek fatalnego zbiegu okoliczności, jak kuriozalny błąd bramkarza w 14. sekundzie. Tim Sherwood wciąż ma więcej szczęścia niż rozumu: gdyby nie najgorzej strzelony karny, jaki widzieliśmy w tym sezonie, i gdyby nie seria kiepskich ostatnich podań w wykonaniu gości, słowem: gdyby rywal był silniejszy, piłkarze Tottenhamu schodziliby na przerwę przegrywając trzema bramkami. Przy całym tym mówieniu o pierwszym porządnym tygodniu wspólnych treningów, drużyna robiła wrażenie kompletnie się nierozumiejącej: to, jak się ustawiał Chiriches, przerażało równie mocno, jak celność podań Walkera, monotonia zwodów Dembele (zawsze na tę samą, lewą nogę) czy organizacja obrony przy rzutach rożnych (sam Lloris, wychodząc do dośrodkowań, w końcówce trzykrotnie mijał się z piłką). Gol, który przesądził o losach pojedynku z kiepskim przeciwnikiem padł po długiej piłce do Adebayora i jego zgraniu – jakbym oglądał West Ham, bez urazy. Jeden młody Bentaleb, wprowadzony do drużyny przez Sherwooda, bliski swojej pierwszej bramki po uderzeniu w spojenie słupka z poprzeczką i mimo kilku strat dobrze radzący sobie w środku pola (106 podań, to brzmi jak u Xaviego…), nie czyni wiosny.

„Nie podobało mi się, jak grała w ostatnich dwóch latach Chelsea”, mówił Jose Mourinho. No więc mnie się nie podoba, jak gra Tottenham. Której drużynie wolelibyście kibicować?

Cztery cztery dwa

Powiedz mi, co czytasz, a powiem ci, w jakim systemie chciałbyś ustawiać swoją drużynę. Ze zrozumiałych względów śledzę uważnie debatę o nowym ustawieniu Tottenhamu pod Timem Sherwoodem, patrzę, jacy publicyści i które media wyraźnie mu sekundują, a które trzymają dystans, i wydaje mi się, że odnajduję pewną prawidłowość: im kto bardziej związany z tytułem konserwatywnym albo tabloidowym (co nie tylko u nas idzie w parze: przywiązanie do tradycyjnych wartości plus golizna i plotki), tym bardziej upaja się powrotem do 4-4-2 i szydzi z wszystkiego, co trąci podejrzanym (w podtekście może także: cudzoziemskim) wyrafinowaniem. Jeżeliś z „Guardiana” – trzymałeś raczej z Villas-Boasem, dostrzegając sens w jego metodach i ubolewając jedynie, że w kluczowym meczu z Liverpoolem nie był wystarczająco elastyczny, żeby odejść od wysokiej linii obrony (co potrafił przecież zrobić, grając chwilę wcześniej z Manchesterem United). Jeśli piszesz do „Daily Mail” czy „The Sun”, zachwycasz się prostotą rozwiązań proponowanych przez Sherwooda i wierzysz, że jak zadziałały na początku, tak będą funkcjonować w przyszłości.

Co do mnie, próbuję nie uwikłać się w ideologiczne przedzałożenia. W wizji Villas-Boasa dostrzegałem sens, byłem również przekonany, że po dogłębnych zmianach personelu, przeprowadzonych w trakcie tych wakacji, Portugalczyk zasłużył na dużo więcej cierpliwości ze strony kibiców i właścicieli. Równocześnie nie mogę nie dostrzegać, ile do drużyny wniósł Emmanuel Adebayor i że w pierwszych meczach pod nowym trenerem piłkarze Tottenhamu wyglądali, jakby ich wreszcie rozsiodłano i pozwolono biegać luzem. Tim Sherwood zresztą w kwestiach taktycznych nie dawał się zbić z tropu, pytania o system uchylając albo zamieniając na żarty. „U mnie – powiadał, zbierając zachwyty u wspomnianych żurnalistów „Daily Mail” czy „The Sun” – obrońcy mają bronić, napastnicy atakować, a pomocnicy grać w drugiej linii”, zaś w futbolu „chodzi o to, żeby najlepsi piłkarze dostawali piłki we właściwych sektorach boiska”. Nawet po sobotniej porażce z Arsenalem Sherwood przekonywał, że nie mieliśmy do czynienia z żadnym 4-4-2, bo Adebayor zbiegał do boków, a Eriksen, gdy tylko ciężar gry przenosił się na prawą stronę, natychmiast schodził do środka i próbował zniwelować jednoosobową przewagę Arsenalu w tej strefie. „Mieliśmy jedenastu piłkarzy i próbowaliśmy ich rozmieścić w taki sposób, żeby zabezpieczyć wszystkie sektory boiska – tłumaczył Sherwood dziennikarzom. – Nie mam pojęcia, dlaczego mówicie o 4-4-2”.

Brzmiało to wszystko bardzo dobrze, prawie tak dobrze jak mój ulubiony aforyzm z pomeczowej konferencji trenera Tottenhamu, o tym, że „meczu nie wygrywa się i nie przegrywa na ekranie telewizora albo na tablicy”. Rzecz w tym, że na ekranie telewizora i na taktycznych tablicach widać było jednak zupełnie coś innego, niż to, do czego próbował nas przekonywać. Śledzenie konfrontacji Dembele i młodego Bentaleba z Artetą, Wilsherem i Rosickym było czymś przytłaczającym: zawodników gości zabiegano kompletnie w środku pola, ich napastnicy w zasadzie byli odcięci od podań, a luka między linią obrony a resztą formacji pozwalała się odnaleźć i rozpędzić nie tylko Walcottowi, ale także imponującemu skądinąd Gnabry’emu czy Cazorli. Dawno wrażenie przepaści między Arsenalem i Tottenhamem nie było dla kibica gości aż tak dojmujące.

Owszem: ubiegły rok okazał się dość nieoczekiwanie w kilku klubach rokiem powrotu do gry dwójką napastników (patrz pod D jak duety, w bilansie 2013 r. na Sport.pl), zważmy jednak, jak prezentuje się środek pomocy w drużynach, które pozwalają sobie na ten luksus. Yaya Toure i Fernardinho, na przykład, wraz ze schodzącym do środka Nasrim, cofającym się Aguero, nie pozwoliliby Arsenalowi stworzyć pod swoją bramką aż takiego kotła. Ba: pamiętamy, jak się skończył grudniowy mecz między Arsenalem i Manchesterem City na Etihad – ile szybkości, siły, dynamiki w środku przeciwstawili Kanonierom gospodarze. Z pełnym uznaniem dla Tima Sherwooda, ufającego młodym zawodnikom, z którymi pracował przez kilka lat w klubie: wystawiać przeciwko takiemu rywalowi Nabila Bentaleba zamiast Etienne’a Capoue było kryminałem i robieniem młodzieńcowi krzywdy. A tłumaczenia trenera, że Capoue nie zna, zapachniały tym, czym wiele jego dotychczasowych wypowiedzi: Harrym Redknappem.

Innymi słowy: nie neguję, że wyjście dwójką napastników na sobotnie spotkanie z Crystal Palace może mieć sens, pytanie jednak, co robić dwa tygodnie później, podczas meczu z Manchesterem City. Nowy trener Tottenhamu jednak, podobnie jak jego poprzednik, powinien wypracować swój plan B. Inaczej spierać się będziemy jedynie o to, czyje samobójstwo bardziej nam się podobało, Villas-Boasa czy Sherwooda, i która gazeta opisałaby to bardziej malowniczo.

PS A propos debaty o Moyesie: argumenty dla obu stron sporu próbuję przedstawić na Sport.pl. Podyskutujcie z autorem 😉

Diabeł kompletnie niestraszny

Nikt się nie boi Manchesteru United. Taka prawda. Może sobie na Old Trafford przyjechać drużyna prowadzona przez kompletnie zielonego menedżera, może dać się kompletnie zdominować w ciągu pierwszych dwudziestu minut, może kilkadziesiąt sekund po zdobyciu drugiej bramki dać sobie strzelić kontaktowego gola i dalej wierzy, że jest w stanie coś tu osiągnąć.

Tak naprawdę to jest ta jedna, jedyna zmiana, związana z odejściem sir Aleksa i paroma kiepskimi wynikami MU z początku sezonu. W ostatnich tygodniach drużyna nabrała wreszcie regularności w wygrywaniu, David Moyes mówił nawet o jej wyjściu z cienia Fergusona, ale rywale mają już w tyle głowy, że mają do czynienia z ziemianami takimi jak oni. Ileż to razy braliśmy, ileż to razy brałem ja sam podobny scenariusz: klub, któremu kibicuję, obejmuje prowadzenie z Manchesterem United, robi to nawet na Old Trafford i ma nawet przewagę dwubramkową, a potem doświadcza czegoś, co staje się udziałem, bo ja wiem, pieska preriowego, który nieopatrznie zirytował bizona, a potem daremnie próbuje uratować się spod jego rozpędzonych kopyt.

Nie ma Aleksa Fergusona i nie ma stracha. Wszystko pozostałe się przecież nie różni (no, może jeszcze van Persiego dziś brakowało): piłkarze ci sami, styl gry taki sam, oparty na skrzydłach i dośrodkowaniach, dobre komendy z ławki i dobre zmiany – wyjąwszy wymuszone przesunięcie Valencii na prawą obronę. Tottenham wygrał dzięki udanym kontratakom, dzięki kapitalnej grze Adebayora i rozpaczliwej obronie (zobaczcie pysznie zielony obrazek z Chirichesem i Dawsonem), ale przecież gospodarze zrobili wszystko, żeby z nim wygrać. Od początku słaby punkt gości został zdefiniowany: niepewny w obronie Danny Rose, przed którym gra nieprzyzwyczajony raczej do wspierania bocznego obrońcy Eriksen: Valencia i Smalling przedzierali się przez słabe zasieki i dośrodkowywali bez najmniejszego trudu. Na drugim skrzydle, choć Lennon tradycyjnie okazywał się przydatny w defensywie (również niezwykle zielono, i to w jakim sektorze boiska!) i absorbował uwagę Evry, Adnan Januzaj był po prostu zbyt dobry, jak na możliwości Kyle’a Walkera. W pierwszej fazie meczu naciskani już przed własną bramką piłkarze Tottenhamu nie byli w stanie wymienić między sobą dwóch-trzech podań; w gruncie rzeczy to cud, że napędzany przez niebędącego przecież w pełni sił Wayne’a Rooneya Manchester United nie wyszedł wtedy na prowadzenie, i że tyle dośrodkowań gospodarzy (proszę spojrzeć na kolejną ilustrację) nie znalazło celu.

O szczęściu, potrzebnym w zawodzie trenera, można by napisać osobną książkę. Tim Sherwood miał go dziś co niemiara. Żaden z błędów Llorisa nie zaowocował bramką, Howard Webb nie podyktował też karnego za incydent z udziałem Francuza i Ashleya Younga: reputacja „nurka” zaszkodziła skrzydłowemu MU, bo Lloris nie miał kontaktu z piłką, a rozpędzony Young niewątpliwie o niego zawadził. Szczęściu przypisuję też fakt, że przy drugim golu Tottenhamu piłka dotarła do Eriksena po odbiciu od obrońcy i że de Gea nie zdołał jej zatrzymać, oraz że w ciągu ostatnich kilkuset sekund spotkania żadna z fantastycznych okazji MU (sam Vidić próbował trzykrotnie) nie zmieniła się w bramkę.

Oczywiście szczęściu trzeba umieć pomagać. Osobiście mogę uważać Tima Sherwooda za londyńskiego Dyzmę (w dni powszednie), albo za młodsze wydanie Harry’ego Redknappa (w niedziele i święta), ale danie szansy Adebayorowi muszę oklaskiwać. Niejasne były dla mnie losy tego piłkarza za kadencji Andre Villasa-Boasa: do momentu zwolnienia Portugalczyka z posady niewystawianie napastnika z Togo przypisywałem czynnikom obiektywnym. Najpierw wielotygodniową nieobecnością, spowodowaną śmiercią brata piłkarza i żałobą, którą klub rzecz jasna przyjmował ze zrozumieniem. Potem ogromnymi zaległościami treningowymi, a w końcu: kontuzjami, które powracający Adebayor zaczął łapać. Zagrał przecież kawałek meczu z MC, miał potem dostać szansę w Lidze Europejskiej, ale przyplątał mu się kolejny uraz. Może jestem naiwny, ale naprawdę wydawało mi się, że wcześniej po prostu nie mógł dostać szansy.

Inna sprawa, że kiedy się wreszcie pojawił na boisku, okazało się, że jest tym Adebeyorem, którego pamiętamy z najlepszych lat w Arsenalu: doskonale utrzymującym się przy piłce, niezależnie od presji rywala, świetnie współpracującym z kolegami (93 proc. celnych podań, przy kiepskiej, bodaj najsłabszej w tym sezonie średniej drużyny – 74 proc.), pracującym dla drużyny na skrzydłach, dokąd wyciągał obrońcę, a nawet z tyłu (pamiętacie, jak w końcówce pierwszej połowy gonił Rooneya aż w okolice prawego narożnika boiska?), a nade wszystko – skutecznym (dzisiejsza główka jak z podręcznika); wszystko to widać na załączonym obrazku. W alfabecie podsumowującym 2013 rok, pisanym dla Sport.pl, na „d” stworzyłem hasło „duety” – wygląda na to, że do wymienionej tam listy, obejmującej Diego Costę i Davida Villę, Sturridge’a i Suareza, Ibrahimovicia i Cavaniego, Negredo i Aguero, Llorente i Teveza, wypada dopisać kolejny, bo oczywiście znalezienie partnera w ataku uwolniło też Soldado. Hiszpan bez piłki zachowuje się fantastycznie, jego podanie do Lennona z pierwszej połowy zasługiwało na kolejną w tym sezonie asystę – szkoda, że przed bramką w Premier League nie potrafi się jeszcze odblokować i strzela wyłącznie z rzutów karnych.

Napisałem o Sherwoodzie, że w dni nieparzyste uważam go za Dyzmę. Moim zdaniem bardzo szybko z tym nowym Tottenhamem, grającym dwójką napastników i szeroko otwierającym się w środku pola, rywale nauczą sobie radzić – zwłaszcza rywale, którzy nie przeciwstawiają drużynie z White Hart Lane podobnego ustawienia i mają w drugiej linii jednoosobową przewagę. Oczywiście widzę, że Eriksen (jak Luka Modrić we wczesnej fazie Redknappa) coraz częściej schodzi z lewej strony do środka, a przy pierwszym golu zawędrował nawet na prawe skrzydło, ale widzą to również rywale. Samo uwolnienie naturalnych instynktów piłkarzy, zachęcanie ich do „wyrażania siebie” na boisku (w tym Sherwood od Redknappa nie różni się niczym), na dłuższą metę do sukcesu nie wystarczy – potrzebny jest jeszcze system, którego pod komunałami o „lwich sercach” po prostu nie dostrzegam.

Nie mówię oczywiście, że nie miałem dziś frajdy. Ale nie chcę mówić o tym zbyt głośno, bo wiem aż za dobrze, jak fatalną opinię ma w pewnych kręgach „Tygodnik Powszechny”. Nasi egzorcyści z pewnością nie byliby zachwyceni, widząc jak nikt się nie boi diabła. Nawet jeśli jest on czerwony.

 

To była Chelsea

Upierałem się przed sezonem, że Chelsea pod Jose Mourinho powinna zostać mistrzem Anglii już w tym sezonie i mimo czarów, odprawianych coraz częściej przez Manchester City, i mimo imponującej wciąż regularności Arsenalu (z Newcastle zdołali wygrać bez Ozila i Ramseya…), zamierzam upierać się nadal. Niby jej obrońcom ciągle zdarza się popełniać błędy, niby jej napastnicy rzadko strzelają bramki, niby podczas wyjazdowych meczów z najgroźniejszymi rywalami grają na asekuranckie 0:0, niby wiele jej spotkań kończy się zwycięstwami wymęczonymi, z jednobramkową przewagą, ale zważywszy na szerokość składu (genialny w poprzednich sezonach Mata wciąż na ławce…), idealną proporcję rutyny i młodości, głodu wygrywania i wiedzy, jak to się robi, a także ze względu na skalę niekwestionowanych kompetencji trenera, niewygranie ligi w maju 2014 uznam za porażkę. Zwiększająca się z każdym tygodniem ostrość języka Jose Mourinho zdaje się mówić, że i on poczuł krew rywali…

Składając sobie i Wam życzenia świąteczne wspomniałem o trenerze Chelsea w kontekście klasy podejmowanych przezeń polemik, a ten i ów z uczestników blogowej dyskusji poczuł się tym dotknięty. Chcę więc przypomnieć, że po meczu z Arsenalem Mourinho mówił o „płaczących” obcokrajowcach, a dziś także strzelał z podobnych armat (zawsze trafiających do przekonania angielskich mediów), mówiąc o swoim poczuciu odpowiedzialności za brytyjskie cnoty i niechęci, jaką żywi do symulantów. Do tej ostatniej kategorii zaliczył rzecz jasna Luisa Suareza, który po wejściu Eto’o padał na murawę „jakby go ktoś zastrzelił” albo jakby uprawiał „akrobatyczne skoki do wody”.

Powiedzmy więc od razu, że faul na Urugwajczyku był ewidentny, a niepodyktowania jedenastki nie sposób usprawiedliwiać tym, że akcja wychodziła już z pola karnego i nie było bezpośredniego zagrożenia bramki (serio: spotkałem takie wpisy na Twitterze, i to pochodzące od wybitnych skądinąd dziennikarzy). Powiedzmy też, że Eto’o mógł wylecieć już w pierwszej połowie za ostre wejście w Hendersona, a w drugiej połowie czerwone kartki mogli obejrzeć zarówno faulujący Lucasa Oscar, jak samemu wymierzający sprawiedliwość Oscarowi Lucas. Jakimikolwiek kaskadami słów próbowałby to przykryć Jose Mourinho, decyzje Howarda Webba pomogły jego drużynie.

A przecież po zwycięstwie nad Liverpoolem mógłby po prostu chwalić swoich piłkarzy. Tak dobrze grającej Chelsea jak dziś w pierwszej połowie jeszcze w tym sezonie nie oglądaliśmy: właściwie to niewiarygodne, że w takim momencie roku, w samym środku świątecznej zgęstki spotkań, stać ją było na taką intensywność walki o piłkę. Druga linia Liverpoolu, niedawno masakrująca Tottenham i walcząca jak równa z równą z Manchesterem City, praktycznie nie istniała w zderzeniu z pressingiem, w którym pracowali nie tylko Lampard i Luiz, ale także świetny dziś Willian i tradycyjnie świetny Oscar (zobaczcie, ile piłek odebrali). Nawet Eto’o tym wejściem w Hendersona pokazał, że próba odbioru i uprzykrzenia życia rywalowi była zadaniem wszystkich członków drużyny; zadaniem, z którego świetnie się wywiązali. Suarez prawie nie otrzymywał podań, a jeśli już, to z dala od bramki i bez szans na rozpędzenie się, podobnie odcinani i osaczani byli Sterling i Coutinho. Obrazek, ilustrujący przejęcia piłki w wykonaniu zawodników Chelsea, zdaje się przedstawiać mur, ustawiony jeszcze na połowie rywala. Charakterystyczne, że po szybkim objęciu prowadzenia Liverpool nie był w stanie spokojnie rozgrywać piłki, czyhając na okazję do kontry. Bramka wyrównująca była może dziełem przypadku – Hazard doskoczył do piłki odbitej od Sakho, ale też: nikt z pomocników gości za Belgiem nie nadążył. Gol numer dwa to już piękna zespołowa akcja z udziałem Luiza, Azplicuety i Oscara, nawet jeśli można dyskutować, czy Mignoletowi nie zabrakło siły w rękach, by wypchnąć na róg uderzenie Eto’o.

Po przerwie Liverpool wrócił do gry, ale do wyrównania nie doszło: Chelsea broniła się umiejętnie (te wszystkie rzuty wolne, zdobywane w końcówce daleko na połowie Liverpoolu…) i miała większe możliwości manewru przy wykruszających się z powodu kontuzji zawodnikach (nie żebym chciał w tym momencie otwierać kolejną jałową dyskusję na temat konieczności przerwy zimowej w Premier League, ale policzcie, ilu piłkarzy z drużyn, którym kibicujecie, kontuzjowało się właśnie w ciągu ostatnich kilkunastu dni…). Lampard zmieniony przez Mikela, Ivanović przez Cole’a, Eto’o przez Torresa – wszystko to brzmi dużo lepiej, niż wymiana Allena na młodego Brada Smitha z Australii…

Wiele słów wypowiedziano w ostatnich miesiącach o bajecznym Arsenalu i bajecznym MC, sporo napisano także o przełomowym sezonie Liverpoolu i głęboko rozczarowującym Tottenhamu i MU (zabawne, że drużyny z Old Trafford i White Hart Lane dzielą w tabeli zaledwie dwa punkty do piłkarzy z Anfield Road…). Gra Chelsea do zachwytów nie skłaniała, o przełomie mówić nie pozwalała, choć oczywiście o głębokim rozczarowaniu nie mogło być mowy. Po prostu: Jose Mourinho robił swoje i jestem dziwnie spokojny, że będzie robił swoje do maja.

Na szczycie

Są jednakowoż takie mecze, które mają wszystko, nawet jeśli zabrakło w nich haniebnego incydentu, alias głupoty, alias dziecinady, alias żenady (por. Nick Hornby, „Siedem bramek i awantura”). Ten dzisiejszy, między MC i Liverpoolem, miał niestety również wyjątkowo fatalne decyzje sędziowskie (por. Nick Hornby op. cit.): pierwszą związaną ze spalonym przy nieuznanym golu Sterlinga, drugą zaś przy incydencie w polu karnym City, gdy Lescott ciągnął za koszulkę Suareza; inna rzecz, że i Skrtel o mało nie rozerwał stroju Kompany’ego podczas jednego ze starć w polu karnym Liverpoolu.

Szkoda, bo poza tym był to prawdziwy mecz na szczycie, w którym zdarzające się, owszem, pomyłki, brały się nie tyle z technicznej niedoskonałości, co z tempa, w którym poszczególni zawodnicy starali się realizować swoje pomysły, lub z pressingu, z jakim musieli sobie radzić. Mecz z kapitalnymi akcjami (kontratak City przed drugim golem, z podaniami do i od Nasriego, o centymetry mijającymi buty rywali), z jednym czy drugim zgraniem Suareza do kolegów, niemal od niechcenia, a przecież zawsze znajdującym cel, podobnie zresztą jak w przypadku zgrań Davida Silvy. Z nieprawdopodobną pracą wykonywaną przez Urugwajczyka w poszukiwaniu wolnej przestrzeni – zbieganiem do boków i wyciąganiem za sobą obrońców City – i z wyjściami z drugiej linii Yayi Toure.

A także – co zasługuje na osobny akapit – ze świetną postawą Joe Harta w bramce Manchesteru City. Kiedy Manuel Pellegrini sadzał go na ławce, pisałem, że niejeden świetny bramkarz miał w karierze takiego doła i że prawdziwą wielkość osiągał dopiero dzięki wyjściu z niego. Po dzisiejszym występie Harta można z pewnością powiedzieć, że pierwszy krok został zrobiony: jego interwencja z pierwszej połowy, po wymianie Suarez-Henderson-Coutinho, odebrała Liverpoolowi szansę na jedną z piękniejszych zespołowych bramek w tym sezonie.

Goście kolejny raz grali bez Gerrarda i kolejny raz nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że ta nieobecność im służy. Trójka pomocników biegała jak szalona, sytuacje stwarzały się jedna za drugą – problemem było jedynie wykończenie. To w pewnym sensie charakterystyczne: z Tottenhamem Flanaganowi wyszedł strzał życia, z City Johnson spudłował; Henderson tam trafił, tu nie – choć i tak największe pudło stało się udziałem Sterlinga, już przy stanie 2:1. Ale nawet przy tej nieskuteczności Liverpool zrobił wrażenie drużyny, która miejsca w pierwszej czwórce łatwo nie odda; drużyny, o której obliczu nie stanowi bynajmniej jedynie Luis Suarez. Wiem, że wszyscy piszą teraz, ile jest wart i jaką ma średnią bramek w tym sezonie, ale ileż jego gra zawdzięczała dziś Coutinho i Sterlingowi, a ile holującym piłkę z głębi Allenowi i Hendersonowi? Pamiętamy zresztą, że kiedy jeszcze był zdyskwalifikowany, Liverpool szedł jak burza dzięki grze duetu Coutinho-Sturridge.

Można oczywiście żałować, że nie dane nam było obejrzeć w jednym meczu dwóch najlepszych obecnie piłkarzy Premier League, Suareza i Aguero. Ale w MC również, pomimo świecącej arcyjasno gwiazdy Argentyńczyka, o zespole wypada mówić w pierwszej kolejności. O podstawie, jaką dają kolegom, Fernardinho i Toure. O geniuszu Silvy i coraz lepszym pod okiem Pellegriniego Nasrim. O Navasie, momentami tłamszącym Cissokho po lewej stronie Liverpoolu. O Negredo i Zabalecie. O rezerwowych, których może rzucać do gry chilijski szkoleniowiec City, i z których każdy lepszy jest od takiego Mosesa, wprowadzonego przez Brendana Rodgersa w miejsce Coutinho. Gdzieś tam, na koniec sezonu, ten punkt – siła ławek rezerwowych – może okazać się ważniejszy niż to, że na Etihad Stadium przyjechała drużyna, która wcale nie była gorsza od gospodarzy, a punkty odebrało jej sędziowanie.