Archiwum kategorii: Premier League

Against modern football

Bywa i tak, że najgorszym wrogiem klubu jest jego właściciel. Kupił go sobie, włożył w niego pieniądze, kolejne wydał na zatrudnienie trenera czy piłkarzy, teoretycznie: jego własność, może sobie z nią robić, co chce. No właśnie: czy może?

Po pierwsze, zachowania właściciela podlegają ocenie mediów – widzących jawną nieracjonalność poszczególnych decyzji i mogących mimo wszystko mieć wpływ na kolejne. Po drugie – właściciela oceniają ci, dla których cały ten interes teoretycznie się kręci: kibice. Przykłady najświeższe dotyczą dwóch beniaminków Premier League, Cardiff i Hull, ale przecież i w Tottenhamie teraz, i w Chelsea całkiem niedawno, o nieracjonalności właścicieli można by powiedzieć całkiem sporo.

W Cardiff malezyjski właściciel, biznesmen Vincent Tan, kilka dni temu wezwał do ustąpienia menedżera, Malky’ego Mackaya, grożąc, że jeśli Szkot nie zrobi tego dobrowolnie – zostanie zwolniony. Awantura wybuchła po tym, jak Mackay powiedział dziennikarzom, że chciałby wzmocnić drużynę w zimowym okienku transferowym: reprezentujący Tana dyrektor wykonawczy Simon Lin oświadczył, że menedżer został poinformowany, iż w styczniu żadnych transferów nie będzie, a letni budżet transferowy (35 milionów)  przekroczono o 15 milionów, wydanych w dopłatach i bonusach, co zresztą stało się już powodem październikowego zwolnienia zajmującego się dotąd w klubie transferami Iana Moody’ego. Żeby było zabawniej, Moody, zaufany współpracownik Mackaya, został zastąpiony przez 23-letniego Kazacha Aliszera Apsaljamowa, który przyjechał do Cardiff na praktyki i nie mógł początkowo wykonywać swoich obowiązków ze względu na kłopoty wizowe, za to był kolegą syna właściciela. Daje to pewne pojęcie o poziomie nadzoru właścicielskiego, zwłaszcza że Malky Mackay twierdzi, iż kwota, którą wydał latem, była uzgodniona z panem Tanem, niezorientowanym po prostu, że powiększanie jej o dopłaty i bonusy jest w tym świecie naturalne jak sędziowskie błędy. Obejrzałem zresztą sporną wypowiedź menedżera Cardiff i muszę powiedzieć, iż jego zdanie o styczniowych wzmocnieniach było opatrzone masą zastrzeżeń: że to zależy od właściciela, który był w wakacje niezwykle wręcz hojny, że wchodzą w grę wypożyczenia itd., itp. O tym, że wiedza pana Tana o futbolu jest bliska zeru mówił z kolei on sam, kiedy przejmował zadłużony klub, traktując to po prostu jak kolejną inwestycję – wcześniej na podobnej zasadzie inwestował w przemysł farmaceutyczny nie wchodząc przecież w szczegóły związane z działaniem leków. Ot, jeszcze jeden interes, w momencie zakupu zapowiadający się nieźle w kontekście choćby kontraktów telewizyjnych wynegocjowanych wówczas przez kluby Premier League: niejedna drużyna z zaplecza ekstraklasy przyciągała w tamtym okresie łasych na pewne pieniądze inwestorów.

Czy mam w ogóle przypominać, że Mackay wprowadził Cardiff do Premier League po ponad półwiecznej obecności i że wyciska z tej drużyny zdecydowanie więcej niż jej rzeczywisty potencjał? W Cardiff zdążył polec nawet Manchester City, pozycja w tabeli i zdobycz punktowa, jak na beniaminka i jak na ten moment sezonu, jest przyzwoita, gra także, a taki Gary Medel okazał się jednym z objawień sezonu. Nawet we wczorajszym meczu niepowstrzymany ostatnio Liverpool musiał się przecież natrudzić zdecydowanie bardziej niż przed tygodniem z Tottenhamem, i to mimo iż grał u siebie.

Być może to skala kibicowskich protestów i wsparcia okazanego Mackayowi w trakcie meczu na Anfield Road powstrzymała Vincenta Tana przed wyrzuceniem menedżera, być może do odłożenia decyzji nakłonił go szukający kompromisowego rozwiązania prezes klubu. Rzecz trzeba jednak skomplikować: chociaż pan Tan nie zna się na piłce, chociaż zbłaźnił się dokonując zmian w zarządzie, a nie wspomniałem jeszcze, iż kibicom naraził się również zmieniając barwy klubowe z tradycyjnych niebieskich na czerwone, to przecież nie wiadomo, w której lidze tułałoby się teraz Cardiff i jakie byłyby standardy trenowania i oglądania meczów w tym klubie, gdyby nie jego pieniądze. Przecież Malezyjczyk nie tylko kupił sobie Cardiff, ale również wsparł menedżera wspomnianymi kwotami transferowymi, sfinansował budowę ośrodka treningowego, rozbudował stadion itd. Inna sprawa (wejdźmy na jeszcze wyższy poziom skomplikowania), że wiele z tych inwestycji sfinansowano z udzielonych przez właściciela pożyczek – co będzie, jeśli zażąda ich zwrotu? Pamiętacie, jak upadało Porstmouth, nieprawdaż?

Historię Hull opisywano gruntownie: tam właściciel, w przekonaniu, że odwieczna nazwa klubu (Hull City) brzmi nie dość „globalnie”, postanowił zamienić „City” na „Tigers”, a potem – gdy kibice śpiewali „City, dopóki nie umrzemy”, odpowiedział, że mogą sobie umierać. Sprawę zmiany nazwy bada obecnie Football Association; miejmy nadzieję, że nie powtórzy błędu sprzed lat, kiedy umyło ręce podczas przenosin Wimbledonu do Milton Keynes. Tu na szczęście wybryki właściciela nie przekładają się na postawę drużyny na boisku.

A w Tottenhamie? Konsekwencje wybryku właściela zobaczymy z pewnym opóźnieniem. Z Southampton zespół wraca z trzema punktami, a jego tymczasowy szkoleniowiec Tim Sherwood brzmi zupełnie jak Harry Redknapp: mówi po swoim pierwszym zwycięstwie, że obrońcy mają bronić, napastnicy atakować, a pomocnicy grać w drugiej linii. „To prosta gra – dodaje. – Chodzi w niej o podawanie piłek do najlepszych piłkarzy, będących we właściwych sektorach boiska”… Zblatowani z Sherwoodem dawni koledzy, Jamie Redknapp np., pieją że odtworzył klubowe DNA, że drużyna wreszcie usatysfakcjonowała kibiców, grając z polotem, atakując dwójką napastników, strzelając bramki… Nie dodają przy tym oczywiście, że tak słabo w tym sezonie Southampton jeszcze nie grał i że nie był jeszcze – zwłaszcza w obronie – tak zdekompletowany; że zdumiewająco ofensywnie ustawiona druga linia Tottenhamu (ani jednego zawodnika nastawionego na odbiór piłki!) zostawiała w środku tak strasznie dużo miejsca, że pierwszego gola dla gospodarzy właściwie podała im na tacy, a parę minut później była blisko oddania im drugiego w niemal identyczny sposób. Jedyne, czego zazdroszczę Sherwoodowi, to szczęścia w dniu dzisiejszym i smętnie myślę, że kolejny raz już się nie uda i że w dzisiejszej piłce nic nie obnaża się łatwiej, jak dwójki środkowych pomocników grających w ustawieniu 4-4-2. To znaczy owszem: w kolejnych meczach tej drużyny będą padały gole, ale celu postawionego przed nią na ten sezon, czyli awansu do Ligi Mistrzów, dzięki samym golom się nie osiągnie. Raz już mieliśmy menedżera, stosującego podobną strategię, nazywał się Osvaldo Ardiles i za jego czasów bramkę rywali atakowali równocześnie Klinsmann, Sheringham, Anderton, Barmby i Dumitrescu. Skończyło się jak zwykle: miejsce w lidze o włos za najlepszymi, Klinsmann odszedł do Bayernu, a ówczesny właściciel, zanim zwolnił Ardilesa, zdążył powiedzieć w telewizji, że zamierza myć samochód koszulką Klinsmanna.

Oczywiście mnie też się podobało, że po kontuzji Dembele Tim Sherwood wprowadził na boisko 19-letniego debiutanta, Nabila Bentaleba – i podobała mi się gra tego chłopaka (zobaczcie, z jakim spokojem operował piłką, jak nie dawał się jej pozbawić i jak ją odzyskiwał). Mniej zachwycony byłem tłumaczeniem tej decyzji: Sherwood mówił, że z Bentalebem pracował od paru lat, a Capoue widział dopiero na trzech treningach i nie był pewien, na co go stać. Znaczy nie oglądał meczów Tottenhamu w tym sezonie? W momencie zwycięstwa, które wydaje się potwierdzać słuszność decyzji Daniela Levy’ego, powiem to jeszcze raz: fakt, że nie dał Villas-Boasowi więcej czasu, uważam za kryminalny, a przed sześcioma dniami podjął emocjonalną decyzją nie mając planu B, co jego służby prasowe przykrywają teraz kolportowaniem opowieści o „naszym Guardioli”.

Są oczywiście i tacy właściciele, którzy pozwalają sprawom klubu toczyć się według własnych spraw – weźmy takich Glazerów. No ale Glazerowie kupili klub dzięki pożyczkom zaciągniętym przez… klub. Czy to znaczy, że znikąd nadziei? Jakie to szczęście, że po meczu Tottenhamu mogłem obejrzeć Swansea z Evertonen. Roberto Martinez, ten to ma szczęście do właścicieli.

Era Kinneara

„Jakby dobrze podsumować, moje życie składa się niemal wyłącznie z nietrafionych decyzji klubowego zarządu” – zdanie, które wybrałem na motto książki „Futbol jest okrutny”, wraca do mnie dziś, po zwolnieniu Andre Villas-Boasa z funkcji trenera Tottenhamu. Innymi słowy, „świat odzyskał swój porządek: lepiej już było i prędko nie będzie. Taki klub” – to z kolei podsumowanie tekstu o Andre Villas-Boasu, który popełniłem dla Sport.pl. Tam interesowała mnie bardziej sylwetka trenera, tu mogę spróbować dotknąć skomplikowanej relacji kibic-klub i tego, co może się wydarzyć w najbliższych dniach i tygodniach. Nie, nie w tym sensie, żeby się zżymać na fakt, iż decyzja o zwolnieniu trenera w krótkiej perspektywie oznaczać będzie zapewne odpadnięcie z Pucharu Ligi na poziomie ćwierćfinału – w końcu wcale nie jest powiedziane, że Villas-Boas zdołałby we środę wygrać z West Hamem, i że rozpisany zapewne w najdrobniejszych szczegółach plan rotacji piłkarzy w okresie świątecznym legnie pewnie w gruzach, bo Tim Sherwood ze współpracownikami, nawet jeśli znającymi klub od wewnątrz, będzie szukał własnych rozwiązań.

Chodzi o sytuację, w której każdy z nas (wyjąwszy może szczęśliwców kibicujących Arsenalowi albo MU, gdzie zmiany trenerów należały w ostatnich dekadach do rzadkości) znajdował się nazbyt wiele razy. O całą tę pracę, mającą w gruncie rzeczy podtekst religijny; pracę człowieka, który znów mozolnie próbuje przekonać samego siebie, że powinien uwierzyć w coś, co na zdrowy rozum uwierzyć nie sposób. Pamiętam, jak po odejściu Martina Jola robiłem wszystko, by dać się przekonać Juande Ramosowi (bułka z masłem, dla kogoś kto z sympatią śledził heroiczny bój z językiem angielskim Jacquesa Santiniego, albo uznawał kraciaste marynarki Christiana Grossa za urocze…), a potem jak usiłowałem uwierzyć w Harry’ego Redknappa, by w końcu dać się oczarować Andre Villasowi-Boasowi. „Że każdemu nowemu menedżerowi Tottenhamu daję potężny kredyt zaufania, jest rzeczą oczywistą – pisałem w lipcu 2012, kiedy AVB zaczynał pracę na White Hart Lane. – Podobnie jak to, że jak każdy prawdziwy kibic natychmiast robię się jednooki i zauważam wyłącznie to, co pozwala mi wierzyć w nadejście nowej wspaniałej ery, w której ukochana ma drużyna grać będzie piłkę ofensywną, ale nowoczesną; szybką, ale poukładaną taktycznie, zaś jej menedżer nie będzie się kompromitował nadmiernym gadulstwem i chaotycznymi decyzjami transferowymi”.

I co mam napisać teraz? Że klub, mający prezesa o wizerunku najtwardszego negocjatora w Europie i dyrektora sportowego o globalnych kontaktach (co pokazała łatwość, z jaką finalizował tegoroczne transfery), podjął decyzję o zwolnieniu Andre Villas-Boasa na skutek strategicznego planowania, a nie pod wpływem nocnego ataku paniki? Że jego zarząd ma jasną wizję przyszłości, a nie miota się od ściany do ściany? Nie wystarczy, że od wczorajszego popołudnia usiłuję w samego siebie wmówić, że Tim Sherwood, którego pamiętam z boiska jako jednego z najsurowszych technicznie zawodników grających w Tottenhamie marnych początków XXI wieku („Deadwood”, mówiono wtedy o nim na trybunach White Hart Lane), okaże się teraz równie co poprzednik taktycznie wyedukowanym, mającym doświadczenie w pracy z gwiazdami oraz umiejącym znaleźć wspólny język z niemówiącymi po angielsku Lamelą czy Soldado? Na razie przecież jest tak, że jego jedynym doświadczeniem trenerskim jest praca z drużynami młodzieżowymi i przyglądanie się z bliska arcynowoczesnym niewątpliwie (trzymajcie mnie, bo nie wytrzymam) metodom Harry’ego Redknappa, zaś jedyną zaletą w oczach klubowej hierarchii jest zaufanie prezesa Levy’ego… Jak bardzo jednooki mam się stać, by dać Timowi Sherwoodowi kredyt zaufania?

Spokojna głowa, kibic potrafi. Nawet jak ściągną na miejsce Sherwooda, powiedzmy, Joe Kinnaera, też znajdzie sposoby, żeby uwierzyć w sens tego przedsięwzięcia. W końcu Kinnear również zna klub od wewnątrz: grał w nim 10 lat i zdobył nawet Puchar UEFA, a dziś nie z takim prezesem potrafi się dogadywać.

Miejsce w szeregu

Weekend zaczął się dobrze i dobrze się skończył, choć nie dla kibiców z północnego Londynu. W przypadku Arsenalu kryzys jest jednak urojony, inaczej niż w Tottenhamie, gdzie projekt Andre Villas-Boasa wydaje się dobiegać końca.

Manchester City na wyjeździe: co było do przegrania. Z cyklu „historie o angielskich mediach”: wiele z nich rozpisuje się właśnie o minikryzysie czy wręcz regularnym kryzysie Arsenalu, no bo w końcu porażka z City przyszła kilka dni po przegranej w Neapolu, a i sześć dni wcześniej nie udało się wygrać z Evertonem. Co jest bzdurą rzecz jasna: gdyby spotkania z Napoli i MC rozdzielało kilka tygodni, w których Kanonierzy graliby tak, jak grali ostatnio, nikt o kryzysie by nie wspominał. Po mistrzostwo kraju nie idzie się tylko dzięki efektownym zwycięstwom w meczach z bezpośrednimi rywalami – jakże często bój toczy się korespondencyjnie. Ot, choćby na boisku Cardiff, gdzie Arsenal wygrał, a City przegrało. Taka Chelsea np. męczy się z tygodnia na tydzień, ale punktów nazbierała o jeden więcej niż MC.

Co powiedziawszy, nie sposób nie zachwycać się potęgą City w ofensywie, bo przecież mają nie tylko Aguero (19 gol w 20 meczach tego sezonu!), ale i Negredo czy Dżeko, za nimi świetnego wczoraj Nasriego i Silvę, Jesusa Navasa, Yaya Toure (zdobył dziesiątą bramkę w sezonie; odpuśćmy mu stratę przy pierwszym golu Walcotta, bo poza tym harował na boisku jak żaden z Kanonierów), a nawet kolejny w tej drużynie „box-to-box midfielder” Fernardinho, który zdobył właśnie swoje dwa pierwsze gole w Premier League. Zapowiadał Manuel Pellegrini, że drużyna będzie grała ofensywniej niż w czasach Roberto Manciniego i Bóg świadkiem, że dotrzymał słowa. Technika, szybkość i siła, a do tego urozmaicone formy atakowania (pamiętacie jakieś szarże skrzydłowych za czasów poprzedniego trenera?) i zrozumienie w wymianach Aguero-Negredo czy Toure-Silva… Sześć goli strzelonych Tottenhamowi, sześć Arsenalowi (mogło być więcej, a przecież Kanonierzy, jak wcześniej sąsiedzi z dzielnicy, cieszyli się dotąd mianem zespołu o najlepszej defensywie w lidze…), cztery Manchesterowi United… w sumie u siebie w ośmiu spotkaniach zdobyli 35 goli. Jeśli tylko poprawią grę obronną i wyprowadzą z kłopotów Joe Harta, będą potęgą i basta. Tylko co z tymi punktami na wyjazdach?

Amatorom oglądało się to świetnie, nie tylko ze względu na liczbę bramek, ale także ze względu na przestrzeń, na której toczyła się gra. Ten i ów mówił po meczu, że goście byli naiwni, próbując grać swoją piłkę – podobnie zresztą, jak dążący do odrobienia strat, a później zdobycia choć honorowej bramki zawodnicy Tottenhamu na tym samym stadionie przed miesiącem; że roztropniejsze byłoby nieco bardziej gruntowne zastawienie szyków obronnych, np. dzięki wprowadzeniu na boisko Artety, a nie taka hasanka od szesnastki do szesnastki. Wciąż mam przed oczami kilka takich momentów, w których David Silva albo Nasri znajdują się trzydzieści kilka metrów od Szczęsnego, za chwilę dostaną piłkę i będą szukać podaniem wybiegającego za plecy obrońców Negredo, a w promieniu pięciu metrów nie widać żadnego z rywali…

Dalej jest oczywiście katalog błędów indywidualnych. Arsene Wenger mówił po meczu, że po zejściu Flaminiego na ostatnie 20 minut jego piłkarze stracili kompletnie dyscyplinę, i trudno z tym polemizować, ale pierwsza bramka dla City była tyleż efektem geniuszu Aguero, co gapiostwa gości podczas krycia strefowego przy rzucie rożnym: nikt nie wziął odpowiedzialności za wbiegającego na przedłużenie piłki Demichelisa, a Kościelny nie zauważył, że argentyński napastnik go wyprzedza. Gol numer dwa i wahanie Wilshere’a, nie pierwszy i nieostatni raz w tym meczu próbującego nadążyć za Zabaletą. Gol numer trzy i przejęcie przez Fernardinho piłki adresowanej od Ozila do Flaminiego. A potem to już szło: Monreal nie nadążający za Navasem i Mertseacker spóźniony przy Silvie, straty Wilshere’a i Gnabry’ego (dodajmy jeszcze nieskuteczność Negredo, zwłaszcza w pierwszej połowie, po znakomitym wyjściu i podaniu Kompany’ego).

Dla porządku: sędzia Atkinson nie miał oczywiście dobrego dnia, a jego asystenci mylili się na niekorzyść Arsenalu podczas pułapek ofsajdowych. Zaryzykuję jednak zdanie, że większego wpływu na wynik to nie miało: karnego za rękę Zabalety się nie doczekaliśmy, ale chwilę później Walcott strzelił na 3:2, a City i tak odskoczyło po raz kolejny. Wygrało, pokazało piękną piłkę, ale filozofii Arsene’a Wengera przecież nie zburzyło i nie strąciło Arsenalu ze szczytu Premier League. Losy mistrzostwa rozstrzygną się gdzie indziej.

***

A Tottenham i jego miejsce w szeregu? Jest taki moment, w którym nikomu nie chce się już szukać usprawiedliwień. Że plaga kontuzji, zwłaszcza w środku obrony, zestawionym na spotkanie z Liverpoolem z najwolniejszego stopera i defensywnego pomocnika, kompletnie się nierozumiejących i przy pułapkach ofsajdowych, i przy wzajemnym zabezpieczaniu? Że bez czerwonej kartki nie byłoby aż takiego pogromu? Że jeszcze przy stanie 0:1 musiał zejść Sandro? Że – tak jak z Newcastle np. mieliśmy do czynienia z meczem życia Tima Krula, tak tym razem był to bez wątpienia najlepszy mecz Liverpoolu pod Brendanem Rodgersem (to chyba nie przypadek, że w składzie zabrakło Stevena Gerrarda)?

Nie, jest taki moment, w którym żadne usprawiedliwienia nie przekonują, a zaczynają krzyczeć fakty. 0:3 z West Hamem – AVB wystrychnięty na dudka przez równie zagrożonego zwolnieniem Sama Allardyce’a. Pamiętne 6:0 z Manchesterem City, niedługo później 0:5 z Liverpoolem. I za każdym razem te same problemy. Druga linia pozbawiona kreatywności, niezdolna do przyspieszenia gry, rozegrania z pierwszej piłki (starający się Holtby dziś, podobnie jak na Etihad, wszedł dopiero w drugiej połowie), zbyt długo holująca piłkę i w konsekwencji łatwo jej pozbawiana przez naciskających bez przerwy pomocników Liverpoolu. Brak pressingu, który wydaje się warunkiem niezbędnym przy grze wysoko ustawioną linią obrony. Wysoka linia właśnie, będąca przekleństwem Villas-Boasa już w Chelsea, gdzie daremnie próbował nauczyć jej organizowania wolnego Johna Terry’ego, tu zaś stała się utrapieniem Michaela Dawsona. Brendan Rodgers już przed meczem dawał do zrozumienia, że pracuje nad obnażeniem tego właśnie aspektu gry Tottenhamu – i trudno było się spodziewać czegokolwiek innego, przy piłkarzu tak szybkim i tak szybko myślącym jak Luis Suarez.

Atakujący z połowy boiska Urugwajczyk strzelił dziś dwa gole i wypracował dwa kolejne, ale za linią obrony gospodarzy – fatalnie zastawiającej pułapki ofsajdowe – notorycznie znajdowali się też Sterling i Coutinho, i w gruncie rzeczy okazji do podwyższenia wyniku było jeszcze parę, w tym dwa strzały w słupek. Czego nie można powiedzieć o Tottenhamie; najbardziej upokarzająca z upokarzających statystyk, z którymi zapoznawaliśmy się po meczu, mówiła o tym, że piłkarze Villas-Boasa nie oddali ani jednego celnego strzału na bramkę Liverpoolu. Już nie mówię o tym, jak dużo bym dał, żeby zobaczyć pomocników Tottenhamu tak znakomicie grających pressingiem, z taką prostotą i wizją równocześnie podających piłkę, jak dziś Joe Allen, Lucas Leiva, a zwłaszcza Jordan Henderson.

Jestem, jak wiecie, wysoce niechętny zarówno pochopnemu zwalnianiu trenerów (fatalny błąd WBA ze zwolnieniem Clarke’a, zwłaszcza jeżeli się go nie wsparło latem na rynku transferowym…), jak medialnym kampaniom wyszydzającym tychże i siłą rzeczy prowadzącym właścicieli klubów do decyzji o dymisji. Nie napiszę więc i tym razem, że AVB musi odejść. Napiszę, choć w poczuciu, że będzie to rozważanie akademickie, że AVB musi się zmienić: być bardziej pragmatyczny, choćby czasem miało to oznaczać trzymanie gardy, ustawienie bardziej defensywne, oddanie rywalom inicjatywy i grę z kontrataku. Wydawałoby się, że po łomocie, jaki sprawił im MC, Tottenham tak właśnie wyszedł na mecz z MU: nieco bardziej cofnięty, z pomocnikami – także bocznymi – nie zostawiającymi obrońców aż tak osamotnionych, świadomy, że to prawdziwy mecz, a nie „Football Manager”.

„Będzie to rozważanie akademickie”, napisałem. No bo myślę, że cierpliwość prezesa – a także przyglądającego się rozwojowi wypadków z Bahamów właściciela – właśnie się wyczerpały. Myślę, że dawno nie oglądali piłkarzy, za których zapłacili niemałe pieniądze i którym płacą niemałe przecież pensje, grających aż tak źle. Wniosek? Zegar zaczął tykać. Nawet gdyby AVB właśnie w tej chwili wymyślał taktykę, która mogłaby odmienić historię piłki nożnej (zostając na noc, jak w czasach Chelsea, w ośrodku treningowym?), nie dostanie już czasu, żeby wprowadzić ją w życie. Następna wpadka będzie wpadką ostatnią.

Czy Manchester United jest klubem nowoczesnym

Zastanawiam się, czy tytułowe pytanie nie zdradza przypadkiem ideowych przedzałożeń: nowoczesność jako źródło wszelkiego zła, najlepiej nam było za Piasta i tak dalej. No trudno, zadam je mimo wszystko, w przekonaniu, że wybór, jakiego klub dokonał, czyniąc Davida Moyesa następcą Aleksa Fergusona, był wyborem przednowoczesnym. „Decydując o przyszłości przedsiębiorstwa, którego wartość giełdowa przekracza trzy miliardy dolarów, kierowano się… systemem wartości” – pisałem w maju, z radością przyjmując do wiadomości wybranie Szkota do roli następcy Szkota. To miał być pomysł nie na natychmiastowy wynik, magię wielkiego nazwiska, tylko na kolejne długie panowanie, nawet za cenę trudnych początków.

Problemy, jakie zastał Moyes na Old Trafford, inwentaryzowałem w październiku, pisząc dla Sport.pl m.in. o tym, jak klub żonglował szkoleniowcami po odejściu wielkiego Matta Busby’ego i jak zastanawiał się nad przyszłością samego Fergusona w trakcie jego – uwaga – czwartego sezonu na Old Trafford. Pisałem o starzejącym się i mającym kłopoty ze zdrowiem duecie środkowych obrońców, nierównej formie skrzydłowych, a nade wszystko o braku kreatywnego środkowego pomocnika, które trapiły idącego po swoje ostatnie mistrzostwo sir Aleksa. Te problemy występowały już przed rokiem, a jeśli nie rzucały się w oczy tak mocno (niektórym się przecież rzucały…), to nie tyle z powodu ciągnącej zespół za uszy nieprzepartej fergusonowskiej woli zwyciężania, co ze względu na słabość głównych rywali. Pamiętacie przecież, jak było: Chelsea trenował trener tymczasowy i nielubiany, Manchester City rozstawał się w bólach ze swoim, równie kontrowersyjnym szkoleniowcem, Arsenal stracił najlepszego piłkarza, i to na rzecz MU właśnie. W wakacje wszyscy rywale poszli do przodu, potężnie się wzmacniając, wiceprezes Woodward przysnął i… wystarczyła kontuzja Carricka z emeryturą Scholesa, by środek pomocy mistrza Anglii sprzeciętniał do poziomu dziewiątej drużyny w tabeli.

Alan Pardew przeciwstawił wczoraj temu środkowi pomocy trójkę zawodników: Cabaye’a, Tiote i Anitę. Efekt dobrze pokazał w Match of the Day Robbie Savage – żeby znaleźć się przy piłce van Persie musiał cofać się niemal między własnych obrońców, a w momentach, kiedy po stracie piłki przez Newcastle mógłby czyhać na podanie w linii ze stoperami gości, biegał gdzieś w sąsiedztwie ich defensywnego pomocnika. W tym meczu Newcastle nie miało do czynienia z aż takim bombardowaniem, jak na White Hart Lane, okazje, jakie stwarzali gospodarze, nie zmuszały Krula do aż takich wysiłków jak wtedy. Prawdę mówiąc poza niełatwym do upilnowania Januzajem, niewielu zawodników gospodarzy sprawiało im kłopot. Zawieszony Rooney nie wystąpił w ogóle, podobnie jak przejedzony ponoć Kagawa; van Persie miał grać godzinę, ale ze względu na niekorzystny wynik został na boisku do końca, jednak bramka, którą zdobył, została anulowana przez znakomitą liniową Sian Massey – Holender był na spalonym.

I tym razem nie było żadnego oblężenia bramki gości w końcówce, o golu w „Fergie Time” nie wspominając. Ale nie było też żadnej jazdy kibiców po Moyesie (szczerze mówiąc media też są nieporównanie bardziej powściągliwe w porównaniu z niedawnymi jazdami po Villas-Boasie), jakby wszyscy wiedzieli, że mówienie o jego winie za dwie porażki w tym tygodniu i pięć od początku sezonu, oznaczałoby odwracanie kota ogonem. Tak, nowoczesne kluby w takich sytuacjach wywalają menedżerów, ale cóż dobrego przyniosła karuzela menedżerów takiej Chelsea, dla której Ligę Mistrzów wygrał (po czym rychło został zwolniony) trener tymczasowy? Moyes potrzebuje czasu, Moyes to „wybrany” – sir Alex wdrukował te prawdy wszystkim dookoła, ale też sir Alex nie zostawił prawdziwie mistrzowskiego składu. Owszem, zaczniemy jego następcę krytykować, ale pewnie dopiero po styczniu, jeśli okaże się, iż nie potrafił rozwiązać odziedziczonych problemów energicznymi działaniami na rynku transferowym i nie odzyskał miejsca pozwalającego grać w Lidze Mistrzów. O mistrzostwie kraju rzecz jasna dawno zapomnieliśmy, ale przecież nawet kibice MU – przynajmniej ci co bardziej realistyczni – w tym sezonie go nie oczekiwali.

Ale też co to za sezon! (Wykrzyknik dałem, oczom nie wierzę…). Każdy może przegrać z każdym. Od lat spisywany na straty Arsenal samodzielnie przewodzi w tabeli, a zauważyć wypada, iż Ozil sam wiosny nie czyni, bo jeszcze Ramsey, bo Giroud, bo solidny – dziś dał radę Lukaku – środek obrony… Na drugim jest Liverpool, gdzie forma Suareza sama w sobie prosi się o pieśń, a mamy jeszcze wielkie role aktorów drugoplanowych, Coutinho i Sturridge’a, no i trójkę obrońców z tyłu. Manchester City gromi rywala za rywalem, strzelając w piętnastu kolejkach 41 goli, zawsze zachwycając formą Aguero, czasem Negredo, Navasa, Yayi Toure czy Fernardinho, a nawet Nasriego, ale parę razy boleśnie gubiąc się z tyłu (Joe Hart, zesłany w końcu na ławkę…) i tracąc punkty z Sunderlandem, Aston Villą czy z Cardiff. Chelsea, zaskakująco w kratkę, zaskakująco często bez Maty i zaskakująco często bez ognia napastników (ten najlepszy, wspomniany Lukaku, strzela dla Evertonu i na odległość wykłóca się z Mourinho). Tottenham, wiadomo: bez Bale’a, bez goli (zwłaszcza na White Hart Lane) i bez sympatii mediów, ale uparcie do przodu. Everton, który z przodu potrafi grać tak ładnie, jak Wigan Martineza, a broni się tak skutecznie, jak… Everton Moeysa. Southampton „bielsisty” Pocchetino. Newcastle, w ostatnich sezonach miotające się od ściany do ściany, w tym jednakże po jasnej stronie mocy. Zauważcie: wymieniłem już dziewięć drużyn, z których każdą z jakiegoś powodu warto/trzeba/ciekawie oglądać.

Z nich wszystkich największą frajdę sprawia mi ostatnio patrzenie na niepokonany już ósmą kolejkę Everton. Tyle się mówiło o Martinezie, że w Wigan przekombinowuje, że nie potrafi zorganizować gry obronnej itd. – w nowym klubie jest zaledwie parę miesięcy, a jak potrafił wpłynąć na jej filozofię gry, ile nowego wprowadzić, a ile dobrego zachować z dziedzictwa poprzednika (tempo i wysoki pressing, komfort przy piłce, niebezpieczne skrzydła i silny napastnik z przodu, a do tego jeszcze Baines i jego stałe fragmenty: zabójcza mieszanka). Zdumiewające, że są ludzie zgłaszający wciąż wątpliwości pod adresem Hiszpana: człowiek, który w ciągu czterech dni wywiózł cztery punkty z Old Trafford i Emirates (a w sumie, grając z MU, MC, Chelsea i Arsenalem zdobył ich siedem), momentami sprawiając wrażenie, że to jego drużyna jest gospodarzem tych spotkań, z pewnością zasługuje na lepsze traktowanie. Per Mertesacker powiedział po meczu, że z tak trudnym rywalem jeszcze w tym sezonie nie grali…

Co powiedziawszy raz jeszcze wrócę do początku i powiem, że także w sukcesach Evertonu pod Martinezem widzę argument za cierpliwością MU wobec Moyesa. Nawet wspaniały dziś między liniami pomocy i obrony Arsenalu Barkley, będący niewątpliwie jednym z odkryć tego arcysezonu, zaczynał już u niego.

Luis Suarez jako wielki poeta

Zwlekam się na chwilę z łoża boleści, by wyszeptać kilka słów zachwytu nad Luisem Suarezem. Przychodzi mi to z trudem nie tylko dlatego, że w obecnym stanie zdrowia wyszeptanie czegokolwiek przychodzi mi z trudem. Problem również w tym, że – jak  zapewne wiecie – w piłce nożnej w pierwszym rzędzie cenię zespołowość i nawet teraz chciałbym pozwodzić Was jeszcze przez chwilę, podnosząc zalety współpracy Urugwajczyka z Coutinho, a wcześniej Sturridgem. Kłopot i w tym, że zachwycać mam się piłkarzem, który pozwala o sobie pamiętać nie tylko dzięki fantastycznym bramkom, ale także dzięki rasistowskiej aferze, pogryzieniu Ivanovicia i okołotransferowym wypowiedziom, z których wynikało, że bynajmniej nie zamierza być wierny dochowującemu mu wierności klubowi. Nawet oglądając pierwszego gola strzelonego Norwich, myślałem sobie „niezły, owszem, prawie taki jak Bentleya z Arsenalem przed pięcioma laty”, a przy drugim, że ładnie się złożył, ale ładniej jeszcze wykorzystał do złapania równowagi ciągnącego go za koszulkę obrońcę. Dopiero przy trzecim golu odpędziłem nieznośne myśli, świadczące o chorobliwym braku sympatii do najlepszego dziś, obok Aguero, napastnika w Premier League, by przy czwartym wrócić do kwestii w historii kultury odwiecznej: czy artysta musi być dobrym człowiekiem?

„Nie była wybitną poetką. Ale to sprawiedliwe. / Dobry człowiek nie nauczy się podstępów sztuki” – to Miłosz, w wierszu poświęconym pamięci Anny Kamieńskiej. Przykłady artystów-kabotynów, tchórzy, rasistów, kolaborantów, zdrajców i potworów w życiu prywatnym mnożą się w dziejach literatury, filmu, malarstwa czy teatru równie mocno, co w dziejach futbolu – a przecież nie przestajemy być głęboko wdzięczni za, by przywołać tytuł jednej z książek Mariana Stali, „chwile pewności”, które dzięki nim otrzymaliśmy.

Luis Suarez jest wybitnym piłkarzem. Zapisuję te słowa, a Wy mi je przypomnijcie, gdy znowu będzie udawał sfaulowanego w polu karnym.

Z mistrzem Anglii można zremisować, z dziennikarzami wygrać się nie da

Pozbierali się, co było oczywiste – tak samo pozbierały się przecież przywoływane przeze mnie przed tygodniem Manchester United obijany przez Manchester City we wrześniu czy Arsenal obijany przez MU przed dwoma laty. Kibicom udowodnili, że chcą i potrafią walczyć, szatnia nie jest podzielona, a współpraca na linii trener-zawodnicy nie stanowi problemu. Dziennikarzom, że nadal stanowią zespół zorganizowany, zwłaszcza w grze obronnej, i ani nieszczęśliwy błąd Walkera, ani rzut karny podyktowany w 56. minucie nie zmienią tej opinii. A także że nie są dogmatycznie przywiązani do jednego ustawienia: dziś zamiast 4-2-3-1 było to raczej 4-3-3, bez próby powierzania komukolwiek roli boiskowej „dziesiątki”, za to z Paulinho ustawionym najwyżej ze środkowej trójki, i z piłką krążącą między zawodnikami zdecydowanie szybciej niż w poprzednich spotkaniach.

Piszę w liczbie mnogiej świadomie: przed tygodniem Dave Hytner z „Guardiana”, a także Neil Ashton i Martin Samuel z „Daily Mail” przekręcili słowa Andre Villas-Boasa: przypisali Portugalczykowi zdanie, że „piłkarze powinni się wstydzić”, podczas gdy AVB nie mówił o piłkarzach, tylko o całej klubowej wspólnocie, z nim na czele („powinniśmy się wstydzić”). Ashton i Samuel dosypywali zresztą do pieca: pierwszy pisał, że każdy z nas mógłby mieć miałby takie sukcesy w Porto, jak Villas-Boas, skoro grali tam Falcao i Hulk, drugi, że „urok” trenera Tottenhamu polega na tym, iż wina zawsze leży po stronie kogoś innego. Sprawa wróciła na dzisiejszej konferencji prasowej, podczas której trener Tottenhamu wdał się w otwarty spór z jednym z wymienionych dziennikarzy. „Jeden z tych, którzy obrażają moją uczciwość, moje wartości i mój profesjonalizm, siedzi wśród was”, zaczął, w oczywisty sposób prowokując polemikę. „Podważa się sukcesy, jakie odnosiłem w innych klubach. To nie fair, to brak szacunku i atak na integralność mojej osoby” – kontynuował. Kiedy zaatakowany Neil Ashton odpowiedział, Villas-Boas zarzucił mu, że zawsze atakuje ludzi, nie robiąc tego otwarcie, prosto w oczy, tylko zza biurka; że podważył kompetencje i integralność trenera Tottenhamu, choć nie mieli okazji zamienić ze sobą słowa. I raz jeszcze podkreślił, że kiedy po ubiegłotygodniowym 6:0 z MC mówił „powinniśmy się wstydzić”, miał na myśli także siebie.

Dla Sport.pl pisałem o medialnej paranoi, która wytworzyła się w ostatnich dniach wokół trenera Tottenhamu i czytając niektóre pomeczowe sprawozdania – pisane jeszcze przed wspomnianą konferencją – konstatuję, że paranoja trwa. Jeremy Wilson z „Daily Telegraph” np. zdumiewa się decyzją o posadzeniu na ławce Townsenda, jakby nie dostrzegając, ile daje drużynie obecność Lennona zarówno w defensywie (zważcie, jak często wracał na własną połowę i przeszkadzał rywalom w rozegraniu), jak w ofensywie (w odróżnieniu od Townsenda, częściej schodzącego do środka i kończącego akcje strzałem z dystansu, chętnie dobiega do linii końcowej i zamyka akcję dośrodkowaniem). Dlaczego Lamela i Adebayor nie znaleźli się nawet na ławce, pyta dziennikarz „DT”, jakby nie wiedział, że Adebayor przypłacił grę z MC kontuzją i przez cały tydzień nie trenował, zaś Lamela powinien dostać szansę we środę, w spotkaniu z Fulham. Opisuje też moment buczenia kibiców w momencie, gdy boisko opuszczał Lennon – nie zauważając, że skrzydłowy Tottenhamu wyraźnie przygasł w drugiej połowie, i nie mówiąc o tych wszystkich momentach, kiedy dopingujące drużynę trybuny skandowały także nazwisko trenera.

Tak, media nie lubią Villas-Boasa. Problem w tym, że on sam dostarcza im kolejnych powodów. Dzisiejsza tyrada na konferencji prasowej pokazała, że menedżer Tottenhamu wciąż nie dorobił się grubej skóry, że nie jest – jak zapewniał jeszcze w Norwegii, przy okazji meczu z Tromso – uodporniony na krytykę. Że czyta i że go boli. Takich przecież atakuje się najłatwiej. I do takich nie sposób nabrać pełnego zaufania: że kiedy znajdą się w naprawdę trudnej sytuacji, będą wiedzieli, jak z niej wyjść. Gdybyż cała dzisiejsza jazda na panów z „Daily Mail” była zagraniem w stylu Mourinho – wznoszenia wokół drużyny murów oblężonej twierdzy w celu zintegrowania załogi – wszystko byłoby w porządku. Ale nie była. Ktoś powinien mu powiedzieć, że wojen z dziennikarzami wygrać nie sposób: dzisiejsze starcie z Villas-Boasem Neil Ashton już relacjonuje w ten sposób, żeby wyjść na ofiarę linczu i człowieka, który otrzymuje na Twitterze pogróżki do fanów Tottenhamu.

Trudno mi przejść nad tą sprawą do porządku dziennego, bo przy okazji remisu z MU raz jeszcze wypada powtórzyć: jako trener Andre Villas-Boas wie, co robi. Pechowa porażka z Newcastle, wcześniejsza wpadka z WHU, nerwowa atmosfera towarzysząca meczom na White Hart Lane, gdy drużyna zmagała się z zespołami broniącymi się w dziewięciu na trzydziestu metrach przed bramką, połączone z łomotem na Etihad Stadum, musiały oczywiście podminować zespół, ale do licha: nie zrobiły z Portugalczyka niezdary. Nawet Gareth Bale zabrał dziś głos ze swoich madryckich wyżyn, żeby obwieścić całemu światu, że AVB wielkim menedżerem jest.

Z drugiej strony (znów kamyczek do ogródka angielskich mediów) dobre wrażenie, jakie pozostaje po dzisiejszym spotkaniu jest w znacznej mierze funkcją tego, jak grali rywale – Manchester United po prostu nie przyjechał do Londynu, żeby murować bramkę. Tottenham mógł wymieniać szybciej piłkę i bardziej zdecydowanie ruszać z kontratakami, bo zwyczajnie miał na to więcej miejsca. AVB skądinąd powiększył jeszcze pole gry ustawiając obronę niżej niż zazwyczaj; o grającym wyżej Paulinho już wspomniałem, po lewej zagrał tym razem Chadli, wyższy i silniejszy niż Lamela czy Sigurdsson – i niby nie zachwycił, ale wycieczki Smallinga powstrzymywał. Podobnie jak Lennon po prawej, który tradycyjnie już okazał się utrapieniem Evry, Belg zachowywał się bardziej jak klasyczny skrzydłowy. Trójka Dembele-Sandro-Paulinho nie miała najmniejszych problemów z dwójką Cleverley-Jones; pewnie gdyby mógł grać van Persie i gdyby miał za plecami Rooneya (dziś Anglik to wystąpił na szpicy), nie poszłoby tak łatwo. Soldado tym razem nie wykorzystał dobrej okazji po zagraniu Paulinho (ile takich marnuje Defoe?), ale był „pod grą” częściej niż w poprzednich spotkaniach – a dwa jego podania, otwierające Paulinho i Lennonowi drogę do bramki, pozostawiły najlepsze wspomnienia z gry Tottenhamu, nie licząc oczywiście cudownej bramki Sandro.

Cóż jeszcze? Podsumowanie kolejki w pigułce znów powinno objąć zachwyty nad skutecznością Aarona Ramseya, ale także nad kapitalnymi asystami Ozila. W Liverpoolu brakowało Sturridge’a i buksował środek pola. W Hull oprócz ambitnych piłkarzy zachwycili kibice, śpiewając, że są z City i umierają kiedy chcą (nowy właściciel, który zmienił nazwę drużyny na Tigers, skomentował ich wcześniejszy śpiew „City, póki nie umrzemy”, że mogą umierać, kiedy im się podoba). Jose Mourinho po raz nie wiadomo który odmienił losy spotkania, potrząsając piłkarzami Chelsea podczas przerwy i przechodząc na ustawienie 4-4-2. Fulham spełniło powszechne oczekiwania, wzmocnione niedawnym zatrudnieniem Rene Meulensteena w roli trenera, i postanowiło powierzyć mu także funkcję menedżera, zwalniając z pracy Martina Jola. O tym ostatnim i jego „misji niemożliwej” chciałbym dopisać jeszcze parę zdań – na razie polecam lekturę felietonu Jonathana Liew. Ten przynajmniej wydaje się rozumieć niemożliwe oczekiwania, jakie żywimy wobec Andre Villas-Boasa.

Rzecz o zapominaniu klęsk

Są takie chwile, Ukochane Czytelniczki i Najdrożsi Czytelnicy, w których wdzięczność moja za Wasze istnienie (a przynajmniej za to, że co niedzielę mogę fantazjować na Wasz temat) jest bezgraniczna. W czasach przedblogowych po takim meczu zamartwiałbym się cały tydzień. Dzisiaj siadam, próbuję odpowiednie dać rzeczy słowo, powierzam je wirtualnej przestrzeni i… zapominam.

Rzecz w tym, że takie mecze nadają się głównie do zapominania. Wydarzyły się oczywiście – niektórym drużynom nie pierwszy raz – ale tak naprawdę odchodzą w przeszłość, nie zostawiając śladów. Manchester United rozgromiony przez Manchester City? Arsenal rozgromiony przez Manchester United? Wigan zdemolowane przez Tottenham? Norwich, niedawno rozbite przez tenże Manchester City? Wszystko, wszystko zapomniane, pod jednym wszakże warunkiem.

To o Jose Mourinho powiedziano, że idąc na pomeczowe spotkanie z dziennikarzami ma w głowie już tylko następny mecz. O sir Aleksie z kolei – że świetnie wiedział, iż pomeczowa wypowiedź dla mediów to najważniejsza okazja do ustawienia całego tygodnia – sobie, swoim podwładnym i swoim przełożonym, ich czekających w domach rodzinom, dziennikarzom, fanom i w końcu rywalom. Mając to w tyle głowy, wyjątkowo uważnie obserwowałem Andre Villas-Boasa w wywiadach dla BBC i Sky Sports. Co tu kryć: widok był smutniejszy niż Lloris wyjmujący piłkę z bramki po pierwszym golu Navasa, oraz Dawson, Kaboul, Walker i Vertonghen gubiący się przy kolejnych (tak jest: wszyscy bez wyjątku obrońcy Tottenhamu zdołali zawalić przy którejś z bramek dla City). Cokolwiek zrobi AVB na treningach, jak bardzo merytoryczny się okaże, na kim postawi krzyżyk, a komu postanowi dać szansę – wszystko to może okazać się drugorzędne po tym, jak pozwolił się sfilmować przygaszony i ewidentnie bez dobrych odpowiedzi – choćby takiej, że jego świetnej ekipie zdarzył się po prostu żenujący wypadek przy pracy, który będzie można sobie odbić już za tydzień.

Bo przecież ma świetną ekipę, nieprawdaż? Przecież Hugo Lloris, którego koszmarne wybicia przyniosły Manchesterowi City pierwsze gole, pozostaje jednym z najlepszych bramkarzy Premier League, niewidoczny od tygodni Soldado jest świetnym napastnikiem, najlepszy z najgorszych Lamela (anemiczne te dryblingi i zbyt długo holowana piłka, ale przynajmniej próbował…) całkiem niedawno podbijał boiska Serie A, Paulinho był gwiazdą Pucharu Konfederacji, Vertonghenem interesowała się Barcelona, po transferze Holtby’ego przyjmowałem gratulacje z ust speców od Bundesligi, Townsend zaś załatwił Anglikom wyjazd na mundial. Doliczcie Walkera, Dawsona, Sandro, Dembele (Ferguson o niego zabiegał w czasach Fulham – dziś Belg jest cieniem tamtego zawodnika), Sigurdssona (jakże walczył o niego Liverpool…), Adebayora… sami zresztą wiecie: oni naprawdę nie są AŻ TAK źli, ta obrona jeszcze parę godzin temu była najszczelniejsza w lidze, taktycznych kompetencji ich trenera na ogół nie podważano, a strata do czołówki nadal pozostaje niewielka.

Skąd więc ta katastrofa? Najchętniej napisałbym, że z pierwszych czternastu sekund – i tu zresztą byłbym blisko tłumaczeń Villas-Boasa. Żadne przedmeczowe założenia taktyczne nie obejmują tego, co zrobił bramkarz Tottenhamu w pierwszej akcji spotkania; jadąc na mecz z drużyną tak znakomicie grającą u siebie, trzeba się było nastawić na ostrożny początek. Wybór składu: przydatny w grze defensywnej Lennon, niestrudzony zwykle w pressingu Holtby, zdawał się właśnie coś takiego zapowiadać. Goście zresztą zareagowali i przez następne pół godziny po pierwszym golu mieli przewagę – aż do 34. minuty, kiedy Fernandinho przejął kolejny kiepski wykop Llorisa. Wtedy było po meczu po raz drugi, a w 41. minucie – kiedy luka między Kaboulem i Dawsonem okazała się w sam raz dla Aguero – po raz trzeci. Ciąg dalszy nastąpił tuż po przerwie, kiedy kibice Tottenhamu mieli jeszcze cień cienia nadziei na podjęcie walki: piękne zagranie fantastycznego Negredo, stwarzające Yayi Toure okazję do biegu przez połowę boiska (ależ koleżeński był pomocnik MC z tym podaniem do kolejnego arcygracza, Aguero…), pieczętowało pogrom, który mógł się tylko zwiększyć. Przeciwko rywalowi, którego szybkie ataki mają tak dewastującą siłę, a którego pressing, rozpoczynany już przez napastników, jest tak skuteczny – pierwszy stracony gol bywa przesądzający.

Gospodarzom udawało się wszystko; każde szybkie wyjście z własnej połowy kończyło się golem, poprzeczką (Nasri!) bądź interwencją Llorisa. Aguero i Navas byli zbyt szybcy, Negredo, Yaya Toure i Fernardinho zbyt silni – dla kontrastu obrońcy Tottenhamu nie nadążali, a asekuracji drugiej linii (poza dającym z siebie wszystko, wymiotującym nawet z wysiłku Sandro) w zasadzie nie było. O to chyba można mieć największe pretensje do Villas-Boasa: że ten mecz przy stanie 1:0 i 2:0 był nadal tak otwarty, że przynajmniej do przerwy Portugalczyk nie polecił Holtby’emu i Paulinho wspierać mającego już żółtą kartkę defensywnego pomocnika – zwłaszcza, że w jego strefie pracowali nie tylko pomocnicy MC, ale także wracający tam i świetnie rozprowadzający wbiegających z głębi pola kolegów Negredo. Po przerwie, po przejściu na ustawienie 4-4-2, City miało rzecz jasna jeszcze więcej okazji do kontrataku – pozwalało więc Tottenhamowi rozgrywać piłkę przed własnym polem karnym i czyhało na jeszcze jedną okazję do zadania ciosu. To się nie mogło udać.

Zaczynam kolejny akapit, z myślą o przejściu do derbów Liverpoolu (od tygodni przyrzekam sobie osobny wpis o sezonie na Anfield, i od tygodni nie nadążam…) albo meczu Cardiff-MU, ale już widzę, że i tym razem nie dam rady, bo nadal otrząsam się na myśl o Dawsonie, ogrywanym przez Negredo przy piątym golu, albo o Vertonghenie, ośmieszanym przy szóstej bramce. Czy naprawdę nie będę o tym pamiętał za tydzień? Czy ta młoda drużyna ma liderów, zdolnych do wzięcia na siebie odpowiedzialności za odwrócenie sytuacji? Andre Villas-Boas mówi, że jest zawstydzony, ale ja wolałbym chyba, żeby był wściekły i żeby ta wściekłość znalazła ujście w zbliżającym się meczu z mistrzami Anglii. Mimo to powstrzymam się od przedwczesnych wniosków – pełno ich zresztą znajdziecie w gazetach. A propos zapominania: jak to było, z tą najlepszą obroną w lidze i drużyną, która (patrz: spotkanie z Newcastle) wypracowuje najwięcej sytuacji bramkowych?

Nasze imię frustracja

Nie należę, jak wiecie, do ludzi, którzy znęcają się nad sędziami po każdym ich błędzie. Błądzić jest rzeczą ludzką – zasada dotyczy Andre Marrinera w równym stopniu co niezawodnego zwykle – i winnego utraty drugiej bramki dla WBA – Petra Cecha, albo Liama Ridgewella, który po świetnej interwencji Myhilla dał się wyprzedzić Samuelowi Eto’o przy pierwszym golu dla Chelsea. Powiedzmy więc tylko tyle: karny dla drużyny ze Stamford Bridge, w ostatnich sekundach meczu dający jej remis, był niesłuszny. Ramires po prostu wpadł na Reida i, zważywszy na różnicę masy, rzecz jasna odbił się od niego jak piłka. Obrońca WBA nie zrobił najmniejszego ruchu w stronę pomocnika Chelsea, nie zmienił (bo nie mógł) kierunku biegu, próbował zwyczajnie robić swoje, nie tylko bez intencji faulowania, ale w ogóle bez faulu. Czy Ramires szukał tej jedenastki, nie podejmuję się ocenić, wiem jednak, że sędzia nie powinien był jej odgwizdać.

Szkoda trochę, że ten incydent przykrywa kwestie istotniejsze: kłopotów, jakie od kilku spotkań ma Chelsea z pokonywaniem głęboko broniących się rywali („podwójna ściana”, o której mówił Mourinho – rzekłbym, że przypomina to nieco problemy Tottenhamu, ale mnie się wszystko kojarzy z Tottenhamem…) i znakomitej postawy WBA w kolejnym już spotkaniu z silniejszym rywalem. Steve Clarke nie należy do trenerów, którzy robią sobie jakieś wielkie publicity, daleko mu do elokwencji, dajmy na to, Harry’ego Redknappa, ale robota, jaką wykonuje, zasługuje na osobny tekst. Porównajcie np. łatwość, z jaką między liniami obrony i pomocy Chelsea operował Sessegnon, z kłopotami, jakie w tej samej strefie mieli piłkarze gospodarzy. Zauważcie starannie wypracowane stałe fragmenty, zabójczy kontratak (dlaczego w tym wyjściu trzech na jednego Brunt zdecydował się na strzał, zamiast podawać lepiej ustawionym kolegom?) i pracę, jaką w ataku wykonuje Long – w tym sensie godny następca Lukaku, a przede wszystkim tytaniczne wysiłki defensywy. Oczywiście ta drużyna wciąż jeszcze musi się uczyć – strata Popova, która pozwoliła Chelsea rozpocząć ostatnią szarżę, podobnie jak wspomniany błąd Ridgewella, sa tu najlepszymi przykładami – ale grać przeciwko niej… wolałbym nie.

Chelsea? Mourinho wciąż szuka najlepszego rozwiązania problemów w drugiej linii – niewykluczone, że rację ma Michał Zachodny, który podczas naszej niedawnej rozmowy dla Sport.pl wróżył, iż to się musi skończyć przejściem Oscara do środka pomocy, gdzie coraz częściej rozczarowuje Lampard, i przywróceniem Juanowi Macie pozycji za plecami napastnika. Z WBA za bardzo pchali się środkiem, a za rzadko skrzydłami. Gromadka odwróconych plecami do bramki rywala zawodników, czekających na podanie między obrońcami, na linii pola karnego, i niepróbujących w nie wbiegać do prostopadłego zagrania albo dośrodkowania ze skrzydła… w kwestii relacji, użyjmy ryzykownych angielskich kalek, między penetracją a posiadaniem piłki, naprawdę wyglądało to (mnie się wszystko kojarzy) zupełnie jak Tottenham.

Tottenham, który oczywiście zepsuł mi popołudnie, utrudnił wydajną pracę nad nowym numerem „Tygodnika” i skomplikował śledzenie spotkania na Old Trafford, więc powiem o nim tylko, że mecz życia Tima Krula (Holender sam tak o nim mówił!) nie powinien przysłonić błędów popełnionych przez Andre Villas-Boasa przy wybieraniu składu i strategii na ten mecz. Nieobecność Llorisa zostawiam bez komentarza, o nieodpowiedzialnym zachowaniu sztabu trenerskiego Tottenhamu pisałem w ostatni poniedziałek dla Sport.pl, zanim jeszcze na Wyspach rozpętała się dyskusja na ten temat, a AVB skompromitował się tyradą na środowej konferencji przed meczem Ligi Europejskiej (skoro Francuz był taki zdrowy przed tygodniem, dlaczego lekarze nie pozwolili mu wystąpić dzisiaj?). Lloris zapewne zdołałby wyjść odpowiednio szybko naprzeciw szarżującego Remy’ego, ale większy problem widziałem w nieobecności Sandro lub grającego przez godzinę we czwartek Capoue w środku pomocy: ich siły i determinacji w walce o piłkę dramatycznie zabrakło w pierwszej połowie. Kilkanaście sekund pressingu, poprzedzające gola dla gości, a właściwie poprzedzające go kilka minut, kiedy Newcastle wysyłało już pierwsze sygnały ostrzegawcze, pokazało dobitnie, że Dembele i Paulinho mają może warunki fizyczne, żeby podjąć konfrontację z Gouffranem czy Cabaye, ale predyspozycje psychiczne już niekoniecznie. Pytanie też, czy po świetnym występie i golu z Szeryfem Tyraspol szansy w Premier League nie powinien otrzymać Lamela – jeśli nie od pierwszej minuty, to już na pewno w momencie, gdy AVB zdecydował się na zdjęcie z boiska Sigurdssona. Wprowadzenie Jermaina Defoe właściwie zakończyło okres dobrej gry Tottenhamu; oglądało się to właśnie tak (mnie się wszystko kojarzy), jak mecz Chelsea z WBA – albo też jak mecz Chelsea z tymże Newcastle.

Statystyki kłamią: owszem, Tottenham oddał 31 strzałów, a Krul interweniował 14 razy, owszem Eriksen wykreował kolegom 9 sytuacji, Vertonghen trafił w poprzeczkę itd., ale jakby to ścisnąć, w pamięci zostaje tak naprawdę jedna, niebywała interwencja po rzucie wolnym Sigurdssona, kiedy Krul zdołał odbić piłkę po rykoszecie, potem dotknął jej jeszcze dwukrotnie, blokując dobitkę Kaboula, by ostatecznie zostawić wybicie jej z pustej bramki jednemu z kolegów. Resztę opisuje kogucia nieskuteczność, np. Eriksena, który będąc po jednej z nielicznych ładnych akcji sam na sam z bramkarzem, tracił czas na przyjmowanie piłki, albo Paulinho, który jeszcze w pierwszej połowie uderzał w sam środek bramki. „Moje imię frustracja”, pisałem zaraz po spotkaniu na Twitterze, tym większa, że nie zachowali się również kibice Tottenhamu: przez większość spotkania na White Hart Lane, mimo uczciwych w drugiej połowie wysiłków gospodarzy, panowała przerażająca cisza.

O spotkaniu MU-Arsenal napiszę tyle, że lektura niejednego przedmeczowego tekstu sprawiła mi więcej frajdy niż samo oglądanie meczu. Kanonierzy nastawili się zapewne na powtórkę z Dortmundu: przetrwanie naporu i przeprowadzenie zabójczego kontrataku, tyle że naporu nie przetrwali i sami musieli kombinować w ataku pozycyjnym, który ostatnio nie wychodził im tak dobrze jak szybkie wyjścia spod własnej bramki. Organizację gry defensywnej skomplikowała niestrawność Mertesackera – choć to nie zastępujący go Vermaelen zawalił przy strefowym kryciu podczas wiadomego rzutu rożnego, i chyba także nie Giroud, w którego strefie nagle wyrósł van Persie, ale który musiał wcześniej uważać na innych piłkarzy MU; już prędzej Ramsey mógł zauważyć wbiegającego napastnika. W Arsenalu zawiódł Ozil, częściej próbujący grać bezpieczne piłki niż podejmować ryzyko, Ramsey zaś do czasu wejścia Wilshere’a był lekko zagubiony na skrzydle i wyszło na to, że poza jednym genialnym podaniem Walijczyka do Gnabry’ego, a także groźnymi dośrodkowaniami Sagni, Arsenal nie pokazał wiele. Co zapewne było także zasługą harującego jak wół Rooneya (tylko wspomniany Ramsey przebiegł w tym meczu więcej niż on), a także Jonesa, którego obecność w wyjściowej jedenastce niejednego zdziwiła (spodziewano się raczej Fellainiego, tymczasem wariant ze skuteczniejszym w destrukcji Anglikiem bardzo się Moeysowi udał).

Nasze imię frustracja – bo znów nie starczyło miejsca na akapit o Liverpoolu, ze szczególnym uwzględnieniem Luisa Suareza. I na wzmiankę o minucie ciszy z okazji „Remembrance Day”, zdaje się, że w kontekście niedawnych wydarzeń na polskich boiskach – delikatny temat.

Smutny tekst o kibicowaniu

„Nazywam się Mike Ashley. Mam kupę forsy, dorobiłem się sprzedając sportowe ciuchy, a na liście najbogatszych Brytoli jestem w połowie setki. Wcześniej byłem w połowie pięćdziesiątki, ale coś mnie podkusiło i kupiłem Newcastle. Odkąd w nim siedzę, mam tylko kłopoty”. Pewnie nie pamiętacie, więc na wszelki wypadek przypomnę: wyimaginowany monolog właściciela klubu z St. James’ Park napisałem ponad pięć lat temu i mam wrażenie, że pozostał aktualny. „Mówią mi o demonstracjach pod bramami stadionu i o tym, że kibice nie przyjdą na następny mecz. I wiecie co? Pieprzę to. Wiem, że wyglądam jak burak i źle mówię po angielsku, ale (…) bojkot przetrwam, bo każdy bojkot kiedyś się kończy. Może się nie znam na piłce, ale jednego się nauczyłem: jeśli drużynie idzie, kibice wybaczają jej wszystko”.

Ano właśnie. Nie dalej niż w tym tygodniu fani Srok prowadzili kolejne antyashleyowskie demonstracje, nie mogąc wybaczyć właścicielowi sposobu rządzenia klubem – zatrudnienia Joe Kinneara na stanowisku dyrektora sportowego (najnowszy eksces Kinneara to wyprawa na mecz Birmingham, w trakcie którego dopytywał ponoć miejscowych działaczy, ile będzie kosztował Shane Ferguson – nieświadom faktu, że piłkarz ten… jest już graczem Newcastle, jedynie wypożyczonym do klubu z Championship), biernej postawy na rynku transferowym, podpisania umowy sponsorskiej z kontrowersyjną firmą pożyczkową Wonga, a w końcu fatalnej gry w kilku pierwszych meczach sezonu (MC, WHU, Sunderland, Hull i Everton). Jedyną odpowiedzią klubowych władz był… zakaz stadionowy dla relacjonujących protest lokalnych redakcji i szykany wobec stowarzyszenia kibiców, które stanęło po stronie mediów.

Rzecz w tym, że wczoraj Newcastle grało z Chelsea – i odniosło zasłużone zwycięstwo. Zwycięzców się nie sądzi, nawet jeśli swój triumf zadedykowali (ustami Alana Pardew) właścicielowi klubu. Zwycięzców się chwali za to, jak mądrze to spotkanie rozegrali, usypiając Chelsea w pierwszej połowie i przyciskając ją w drugiej – obejmując prowadzenie, a potem szczęśliwie go broniąc, z imponującym zaiste wkładem pracy – wkładem, którego zabrakło gościom (wkurzony Mourinho mówił potem, że wybrał jedenastu złych piłkarzy). Pierwszy gol dla Newcastle padł wprawdzie po stałym fragmencie i ktoś mógłby rzec, że równie blisko, co Gouffran, był Terry w pierwszej połowie – ale Newcastle podkręciło tempo już kilkanaście minut wcześniej. Goście, którzy do tej fazy spotkania właściwie niewiele musieli – Newcastle pozwalało im grać piłką i zostawiało wiele swobody, choć raczej z daleka od bramki Krula – zmobilizować się już nie potrafili, zwłaszcza że Mourinho zdjął z boiska Matę i Torresa. Zupełnie tak, jakby myśleli, że ten mecz sam się wygra…

No i taka to natura tej ligi, co to nie potrafimy przestać jej oglądać: każdy może wygrać z każdym, bardzo dobry przed tygodniem zespół dostaje manto, a drużyna, z której wszyscy się śmieją, ogrywa faworyta do mistrzostwa. Ze względu na kibiców Newcastle, którzy przez ostatnie lata musieli wycierpieć wyjątkowo wiele (ze spadkiem z Premier League włącznie), szczególnie mnie ten wynik ucieszył. Zwłaszcza że jedna z gazet, której odmawia się wstępu na St. James’ Park, przypomniała na świetnej czołówce, o co w tym wszystkim chodzi.

Legenda tego miejsca – sir Bobby Robson – powiedziała kiedyś, że klub to nie budynki, dyrektorzy czy ludzie, którym płaci się za reprezentowanie go. Nie kontrakty telewizyjne, klauzule wykupu, działy marketingu i loże VIP-owskie. Klub to hałas, pasja, poczucie przynależności i duma całego miasta. To mały chłopiec, wdrapujący się po raz pierwszy na trybuny, ściskając dłoń taty i gapiąc się na ten otoczony czcią kawałek murawy poniżej; chłopiec, który zakochuje się właśnie na całe życie.

Smutny tekst o kibicowaniu piszę – mając w pamięci zarówno całkiem świeże obawy Gary’ego Neville’a, że ceny biletów uniemożliwią klubom Premier League dopływ świeżej kibicowskiej krwi, jak niedawne narzekania Andre Villas-Boasa na niewyraźny doping z trybun White Hart Lane i wydrukowany w „Guardianie” reportaż o sąsiadach tego stadionu, właścicielach niewielkich warsztatów i knajpek, którzy stracą swoje miejsca pracy w związku z jego rozbudową. „Kibiców mają gdzieś nawet prezesi po Oksfordzie” – to też porażająco aktualny cytat z tekstu sprzed pięciu lat, niestety.

PS. A poza tym uważam, że:
analiza Michała Zachodnego wyczerpuje w zasadzie kwestię meczu Arsenalu z Liverpoolem. Co do mnie, utwierdziłem się w przekonaniu, że przypisywanie wszystkiego, co dobre u gospodarzy, Mesutowi Ozilowi, jest nieuprawnione. Ramsey i Cazorla strzelali bramki, ale naprawdę wspaniale grali Arteta i Kościelny.
– Villas-Boas popełnił karygodny błąd, ryzykując zdrowiem Llorisa podczas meczu z Evertonem. Bramkarz Tottenhamu, po zderzeniu z Lukaku (kolano Belga trafiło w głowę Francuza) stracił na chwilę przytomność i jak bardzo nie domagał się potem powrotu do gry, powinien zostać zmieniony.
– skoro o bramkarzach: nie ma sensu naśmiewać się z Boruca. Gol Begovicia był funkcją pecha, wiatru, ale też taktyki trenera Pocchetino, grającego wysokim pressingiem i zmuszającego bramkarza do nietrzymania się linii.
– skoro o bramkarzach: decyzja o daniu odpocząć Hartowi (pisałem o tym przed tygodniem) ma wielki sens; niejeden z będących w podobnej sytuacji, z Jerzym Dudkiem włącznie, wracał silniejszy.
– David Moyes myśli z wyprzedzeniem. Nie wiem, czy ze wszystkiego, co zobaczyłem, przeczytałem i usłyszałem w ten weekend, najbardziej nie spodobało mi się jego zdanie o tym, że Adnana Januzaja widzi jako przyszłą „dziesiątkę” Manchesteru United, i tylko dla oswojenia zaczyna od wystawiania go na skrzydle.
– porażka 7:0 może się zdarzyć każdemu (patrz w przeszłości klęski Arsenalu z MU, MU z MC czy Tottenhamu z Wigan): ani o Norwich, ani o MC ten wynik nie mówi nic ostatecznego.

Czy Anglia ma bramkarza

Owszem, obejrzałem w końcu Chelsea-MC i napiszę o tym meczu parę zdań, ale najpierw chciałbym załatwić sprawy bliższe sercu. Andre Villas-Boas ma przecież rację, krytykując wczorajszą atmosferę na stadionie Tottenhamu i zwracając uwagę, że bijąca z trybun aura negatywności ma wpływ na drużynę. Nie dość na tym: myślę, że AVB wie, co robi, mówiąc to właśnie w tym momencie. Zgodnie z najlepszymi naukami swojego mentora, Jose Mourinho, zdejmuje presję z zawodników i kieruje ją na siebie. Narzuca mediom temat do dyskusji, a kibicom daje – miejmy nadzieję – do myślenia. Drużyna ma przecież najlepszy start w historii występów w Premier League, jest czwarta w tabeli, wyjąwszy feralny mecz z WHU w zasadzie nie traci bramek (12 czystych kont w 15 spotkaniach!), bez większych problemów wygrywa mecze wyjazdowe, a że ma kłopot z kolejnymi przyjeżdżającymi na White Hart Lane i murującymi bramkę rywalami, nie jest w końcu aż tak dziwne. West Ham grał tu w ustawieniu 4-6-0, Hull zaproponowało 5-4-1, innymi słowy: każdy kolejny zespół buduje tu zasieki, pozwala Tottenhamowi rozgrywać piłkę na trzydziestym metrze i… czyha na kontrę. W każdym z meczów tego typu kluczem do sukcesu jest cierpliwość – choćby podań przed polem karnym trzeba było wymienić dziesiątki, choćby nie wiem jak wydawały się jałowe, trzeba czekać na moment dekoncentracji, błąd w ustawieniu, okazję do nieoczekiwanie szybszego rozegrania itd.

Villas-Boas przebudowuje drużynę nie tylko pod kątem obsady personalnej – przede wszystkim zmienia styl jej gry. To już nie jest zespół bazujący na szybkim ataku, napędzanym przez Garetha Bale’a – zamiast jednego, działającego błyskawicznie sposobu, musi wymyślić kilka nowych. Przy czym oczywiście jego kłopoty widać jak na dłoni: „odwróceni skrzydłowi”, grający po prawej stronie lewonożny Townsend i prawonożny Lennon po lewej, schodzą do środka, pogłębiając jeszcze tłok, a boczni obrońcy nie zawsze (Walker z Hull akurat tak) zdążą ich obiec i poszerzyć pole gry. Skądinąd: White Hart Lane ma najmniejszą, obok Upton Park, powierzchnię boiska – co rozmachowi akcji raczej nie sprzyja. Inna rzecz, że środkowi pomocnicy holują piłkę zbyt długo, a zawodnicy ustawiani jako „dziesiątka” – Holtby lub Eriksen – cofają się po nią zbyt głęboko, zostawiając Soldado kompletnie odizolowanego. Próby przyspieszenia gry, rozegrania akcji z pierwszej piłki, w trójkącie, czasem owocują pięknymi golami – jak Sigurdssona z Chelsea, zwykle jednak prowadzą do strat. Kibice się frustrują, cichną, przy stanie 0:0 w 45. minucie zaczynają buczeć – koło się zamyka, bo od tego drużyna nie nabiera pewności siebie.

Zresztą: w podobnym, co AVB tonie wypowiadali się Brad Friedel i Michael Dawson, a powody frustracji kibiców są pewnie bardziej uniwersalne i niezależne od stylu gry (choć rzecz jasna są i tacy fani Tottenhamu, którzy od brzydkiej wygranej 1:0, woleliby epicką porażkę 5:4; nie zaliczam się do nich). Drogie bilety powodują, że nie wszystkich stać na wejście, średnia wieku posiadaczy karnetów rośnie, debata wokół „słowa na »ż«” pewnie też zwiększyła dystans między stronami. Według mnie jednak jest to jeszcze jeden powód, dla którego wypada wesprzeć portugalskiego trenera w jego filipice. Nazywa się zamiana kibiców w klientów.

A Chelsea-MC? Niesamowite zaiste barykady wybudował tym razem Manuel Pellegrini, desygnując do gry w środku nie tylko Yaya Toure i Fernardinho, ale także Javiego Garcię – ale przyznajmy, że po pierwsze przy tak przebudowanej obronie (obok Nastasicia, debiutujący w Premier League Demichelis) dodatkowa asekuracja musiała się przydać, po drugie zaś – gdyby nie kuriozalny błąd w ostatniej minucie meczu, taktyka chilijskiego menedżera przyniosłaby sukces, zwłaszcza dzięki świetnej drugiej połowie gości. Przesadzona z pewnością radość z wygranej zdradzała przecież ogromną ulgę Jose Mourinho: że niedawny rywal z ligi hiszpańskiej nie wystrychnął go na dudka.

Mecz miał oczywiście dwóch bohaterów i, paradoksalnie, sukces jednego może pokazać drugiemu, że nie wszystko stracone. Fernando Torres zaczął mecz od niecelnego podania już w pierwszej sekundzie, kilkanaście minut później spudłował, chciałoby się powiedzieć, w swoim stylu, ale nie: w swoim stylu do końca naciskał na obrońców, biegał do każdej piłki, przeprowadził akcję, po której Schürrlemu wystarczyło jedynie dostawić nogę, zachwycił uderzeniem z trudnej pozycji w spojenie słupka z poprzeczką, a w końcu strzelił bramkę, która była efektem tyleż prezentu, co jego konsekwencji i głodu sukcesu.

Nie wszystko stracone oczywiście przed Joe Hartem, choć dziennikarze skwapliwie wyliczyli, że to był już szósty zawalony przezeń gol w tym sezonie (pamiętamy na tej liście inny niepotrzebny wybieg naprzeciwko Weinmanna podczas wrześniowego meczu z AV…), a jeśliby sięgać jeszcze parę miesięcy wstecz, błędów zrobiłoby się kilkanaście. Czy Anglia ma jeszcze bramkarza? Kamil Glik powiedziałby zapewne, że z tego, co pamięta, nie miała go już przed rokiem – a dziś wszystko wskazuje na to, że Hart straci miejsce w składzie MC nie tylko na środowy mecz Pucharu Ligi z Newcastle. Tym bardziej jednak: mając w pamięci tych kilkadziesiąt niezbyt udanych miesięcy Torresa w Chelsea, i dochodząc do wniosku, iż Hiszpan staje się wreszcie numerem jeden wśród napastników tej drużyny, zaryzykujmy zdanie, że Hart również wróci. Nawet jeśli najpierw będzie musiał na jakiś czas odejść, oczyścić głowę (bo o głowę, nie o umiejętności tu przecież idzie). Wojciech Szczęsny świadkiem, że taka przerwa często wychodzi bramkarzowi na dobre.