Archiwum kategorii: Premier League

Rooney ofiarny

Wayne Rooney oficjalnie nie jest na sprzedaż, ale równie oficjalnie Chelsea składa ofertę jego wykupienia z MU (a i Arsene Wenger mówi, że Arsenal byłoby stać na płacenie Anglikowi tygodniówki, zaś kupujące wszystko, co się rusza, PSG obserwuje rozwój wypadków). Wayne Rooney ma dwa lata do końca kontraktu, ale klub nie spieszy się z jego przedłużeniem. Wayne Rooney jest, owszem, niezbędny w Manchesterze, ale w gruncie rzeczy tylko na wypadek kontuzji Robina van Persiego – powiada jego stary-nowy trener, choć całkiem niedawno zabierał głos w zupełnie innym tonie. Wiemy, że coś się dzieje, ale tak naprawdę nie wiemy, dlaczego. Wszyscy: od kibiców, przez blogerów, po dziennikarzy – nawet tych najlepszych, towarzyszących drużynie od lat i mających na jej zapleczu znakomite kontakty, musimy zgadywać. Ależ mamy w tej chwili pole do popisu…

Jak racjonalnie zinterpretować słowa i zdarzenia, wydawałoby się, nieracjonalne? Zależy Manchesterowi na zatrzymaniu Rooneya, czy nie? Jeśli zależy, czemu menedżer i wiceprezes klubu wypowiadają się o nim w sposób, który jeden z najlepszych napastników w historii MU musi odebrać jako lekceważący? Każdy z nas albo – mając w pamięci ostatnie, przerywane niemal w kółko kontuzjami, miesiące Rooneya – pozbyłby się go bez ceremonii, albo – jeśli już pragnąłby go zatrzymać – nie mówiłby w żadnym wypadku, że może być co najwyżej zmiennikiem holenderskiego kolegi…

Przypomnijmy: z początku wszystko zdawało się iść w dobrym kierunku. Rooney i Moyes odwiedzali się ponoć w domach, pierwsza konferencja prasowa menedżera poszła dobrze, Anglik trenował „z błyskiem w oku” i wyruszył z kolegami na tournee po Azji. Czy wszystko zmieniła jedna, drobna w gruncie rzeczy kontuzja? Czy Moyes usłyszał od Rooneya coś, co kazało mu zmienić front? Zobaczył, że jego dawny podopieczny jest tak naprawdę cieniem siebie i że jedyne, co może w tej sytuacji zrobić, to sprzedać go, zanim potencjalni nabywcy się zorientują? Ma poczucie, że posadzony na ławce – a posadzony być musi, bo on, Moyes, ma taką koncepcję gry – zacznie rozwalać atmosferę w zespole? Stosuje zimny wychów? Posłuchał opowieści Aleksa Fergusona, który rzekomo nie darował dawnemu podopiecznemu scysji sprzed trzech lat (związanej z planami odejścia do MC i zakończonej wywalczeniem lukratywnego kontraktu przez Anglika), a i w ostatnim czasie miał do niego ponoć pretensje, związane np. z niesportowym (zdjęcia z papierosem, rzucająca się w oczy nadwaga) trybem życia?

Skoro padło nazwisko Wielkiego Poprzednika: przyszła mi, owszem, do głowy interpretacja ostatnich wydarzeń w MU, która mogłaby świadczyć, że Moyes starannie odrobił szkocką lekcję zarządzania. To sir Alex Ferguson miał przecież odwagę i umiejętność przebudowywania zwycięskiego składu przez usuwanie jednego, dwóch czy trzech elementów, nawet tak – wydawałoby się – nieusuwalnych, jak w swoim czasie David Beckham, Roy Keane czy Ruud van Nistelrooy. To on pokazywał w ten sposób, że sprawuje kontrolę; to on chronił resztę drużyny przed wypaleniem i podtrzymywał w niej głód dalszych sukcesów. W przypadku Moyesa i Rooneya można by dodać jeszcze jedną motywację, rzekłbym, z gatunku pierwotnych: oto nowy przewodnik stada buduje silną pozycję za pomocą spektakularnego zabójstwa jednego z samców, wzbudzając respekt wśród pozostałych.

Na papierze Wayne Rooney wydaje się u szczytu piłkarskich możliwości. Ma 27 lat, jest wciąż młody i wciąż silny jak tur, a boiskowych doświadczeń za sobą co niemiara. Za rok mundial w Brazylii: dodatkowa motywacja, by w tym sezonie stawać na uszach, zwłaszcza że poprzednie wielkie turnieje nie były dla niego najszczęśliwsze. Rooney musi grać, i to nie na żadnej eksperymentalnej pozycji, ale tam, gdzie umie i lubi. W MU spędził 9 lat, jest jedną z ikon klubu, czwartym spośród najlepszych strzelców w jego dziejach, z pewnością nie zasługuje na protekcjonalne traktowanie. Jeśli ktoś taki musi odejść z Old Trafford, na Old Trafford muszą wiedzieć, co robią… Pytanie więc, czy wie też Jose Mourinho.

Koniec historii

Wypada zacząć tam, gdzie skończyliśmy jeden z poprzednich wpisów: cytatem z Carlo Ancelottiego, że przy całej władzy, jaką ma w dzisiejszych czasach menedżer wielkiego klubu, jedyną rzeczą, której nie kontroluje, jest wynik meczu. Frazę nowego trenera Realu przywołał niedawno w wywiadzie dla kwartalnika „Blizzard” legendarny szkocki (sic!) teoretyk futbolu Andy Roxburgh, wieloletni dyrektor techniczny i współtwórca systemu szkolenia trenerów w UEFA, zwracając jednocześnie uwagę na fakt, iż bodaj najważniejszym elementem kompetencji dzisiejszego menedżera jest radzenie sobie z mediami. Roxburg cytował nawet Gerrarda Houllier, że najważniejsze 30 sekund jego tygodnia pracy to pomeczowy miniwywiad dla telewizji, szczególnie po porażce. Wszyscy cię wtedy słuchają – opowiadał – piłkarze, ich żony, zarząd, kibice; w ciągu najbliższych godzin twoje słowa zostaną wielokrotnie powtórzone… Na kursach trenerskich mówi się o tym jako o momencie, w którym rozpoczynają się przygotowania do następnego meczu. Wszystko ma znaczenie, a twoja twarz jest świadectwem zdrowia twojego zespołu…

O tym, że David Moyes zapanował nad przekazem z wczorajszego spotkania z mediami, a jego twarz była świadectwem zdrowia drużyny, świadczy prosty fakt: po zakończeniu konferencji prasowej kurs MU na nowojorskiej giełdzie poszedł w górę. Menedżer mistrzów Anglii był umiarkowanie spokojny i umiarkowanie szczery, skromny tam, gdzie było trzeba, i pewny siebie tam, gdzie musiał. Padły słowa o zaszczycie i odpowiedzialności. Padła wyborna, będąca mięsem dla przyszłych biografów, anegdota o okolicznościach zatrudnienia (zadzwonił sir Alex, zaprosił go do domu, Moyes myślał, że chodzi mu o kupno jednego z piłkarzy Evertonu, ale rodak oznajmił po prostu, że za tydzień idzie na emeryturę, więc musi go zastąpić). Padły stosowne hołdy dla poprzednika, niewymuszone i powracające co najmniej kilka razy. Padły zapewnienia o ciągłości (opowieść o rozmowie z Charltonem w ośrodku treningowym i stałych kontaktach z Fergusonem, dwugodzinne próby przekonania Paula Scholesa, żeby dołączył do sztabu szkoleniowego, w którym są już Phil Neville i, w roli grającego trenera, Ryan Giggs; co ważne: także wysoko cenionego przez piłkarzy Rene Meulensteena Moyes namawiał do pozostania).

W najdelikatniejszej kwestii Rooneya Szkot również powiedział to, co powinien był: po pierwsze, Anglik nie jest na sprzedaż, po drugie, świetnie trenuje i ma ten „błysk” w oku, po trzecie, Moyes zna go od szesnastolatka, ergo wie, jak z nim postępować, po czwarte, zestawia go z Lawem czy Charltonem, więc pokazuje, że choć pracuje od paru dni, to „myśli klubem” i jego historią. W tym punkcie, zanim zainterweniował zaniepokojony przedłużającą się serią pytań na jeden temat rzecznik prasowy, Moyes zdążył zażartować, że czuje, jakby miał deja vu: „część z was znam przecież doskonale z Evertonu, wtedy też przyjeżdżaliście i pytaliście, czy Wayne odejdzie”… I zdążył osadzić dziennikarza, dopytującego, czy może „kategorycznie” powiedzieć, czy sam Rooney chce zostać. „Jedyne, co mogę kategorycznie powiedzieć, to że Wayne fantastycznie trenuje”…

Nie było fajerwerków, nie było transferowych spekulacji, nie było prowokacji i szpil pod adresem rywali; ba, jak na rangę wydarzenia nie było nawet zbyt wielu dziennikarzy. Była jasna deklaracja o odziedziczonym mocnym zespole, o planach obrony tytułu mistrzowskiego i wygrania wszystkiego, co się da („ten klub ma sukces wytatuowany na herbie…”). Były jasne informacje o kontuzjach Naniego, Smallinga i Younga, którzy zapewne nie pojadą na azjatyckie tournee. Było miłe zdanie o szansie dla innych młodych szkoleniowców z Wysp, bo jeśli on, zaczynający przed laty w Preston, mógł dostać szansę pracy w MU, to i przed nimi wielka przyszłość, i równie miłe podziękowanie dla Billa Kenwrighta, dawnego zwierzchnika w Evertonie. Była, co tu kryć, generalna przychylność mediów.

W sumie: pierwszy, nienajtrudniejszy test rutynowo zaliczony. Jak świetnie wiemy, schody zaczną się w sierpniu, najpierw w Swansea, potem na Old Trafford z Chelsea, a zaraz potem na Anfield Road. Gdyby sir Alex miał po takim początku, powiedzmy, dwa punkty, żaden kibic i dziennikarz nie zacząłby wpadać w panikę: w kolejnych 35 kolejkach byłoby mnóstwo okazji do odrobienia strat. Co będzie jednak, jeżeli Manchester United Moyesa nie ruszy z kopyta? Wracamy do początku: wynik jest jedyną rzeczą, której menedżer nie kontroluje. A w ślad za wynikiem – nerwowości całego świata. Wszystko, co najważniejsze w nowym życiu Davida Moyesa, wydarzy się w ciągu kilkuset sierpniowych minut na boiskach Premier League. Kluczowe wsparcie Alexa Fergusona już ma: „Guardian” twierdzi, że menedżer, który go namaścił, nie zamierza oglądać pierwszych meczów następcy z wysokości trybun. Nie chce, by uwaga kibiców skupiała się na nim, nie chce, by skandowano jego nazwisko, nie chce, by Moyes czuł presję większą, niż powinien. Ferguson wie: to już nie jest, i nigdy nie będzie jego drużyna. Powtórka z Wilfa McGuinessa nie jest przewidywana.

Z całej konferencji Moyesa ten jeden komunikat wydaje mi się najważniejszy: przy całej tradycji klubu, zamierza przyłożyć doń własne piętno. Mam nadzieję, że więcej nie będzie już musiał mówić o historii.

Dyrektorska głowa

No dobra, niektóre kluby mają gorzej niż Tottenham. A jeśli nie kluby, to przynajmniej ich kibice. Weźmy takie Newcastle – powtórzmy to po raz nie wiadomo który – drużynę o wspaniałej tradycji, grającą na ikonicznym stadionie, w mieście, gdzie piłka nożna odgrywa rolę zasadniczą (nawet kiedy spadli z ekstraklasy, mieli na St. James’ Park tłumy…). Drużynę, która ma wszelkie powody, by bić się z najlepszymi i która bić się z najlepszymi niekiedy potrafi całkiem dobrze. Drużynę, która przy całym swoim potencjale jest symbolem niestabilności, zmarnowanych szans i obciachu.

Oczywiście właściciel klubu, Mike Ashley, ma prawo robić z nim, co chce. Od lat zajmuje się dokładaniem do interesu, od lat niespodziewanie zmienia szkoleniowców i od lat wysłuchuje wyrzekania rozczarowanych fanów. Póki współodpowiedzialność stowarzyszeń kibiców za funkcjonowanie klubów nie jest usankcjonowana prawnie, najostrzejsze nawet medialne krytyki nie mogą go zmusić do tego, by zachowywał się inaczej. Mówiąc najkrócej: jego cyrk, jego małpy, jego piwo do wyżłopania. Szkoda, że świat składa się z tylu miłośników cyrku, autentycznie cierpiących z powodu tego, co dzieje się na arenie…

Najnowszy pomysł Mike’a Ashleya to zatrudnienie w roli dyrektora sportowego klubu Joe Kinneara – człowieka, który kilka lat temu był już jego tymczasowym menedżerem i nie zdołał zapobiec spadkowi Newcastle z Premier League. Najgłośniejszym epizodem tamtego pobytu Kinneara nad rzeką Tyne nie był atak serca ani żadne z nielicznych zwycięstw, ale dzika awantura z dziennikarzami, podczas której w ciągu kilku zaledwie minut nieprowokowany Irlandczyk użył kilkudziesięciu wulgaryzmów. Tym razem jego nominacji jeszcze nie ogłoszono oficjalnie, a on już w serii wywiadów zdołał zrazić grających w klubie zawodników, seryjnie przekreślając ich nazwiska (Yohan Kebab zamiast Yohana Cabaye’a!) i sugerując, że w szatni odbędzie się czystka. Potrafił również skompromitować siebie i zatrudniający go klub dalekim od faktów samochwalstwem (podkreślanie, że jest człowiekiem z futbolowych szczytów, którego nazwisko „otwiera drzwi u każdego menedżera świata”; cudowne rozmnożenie zdobytego tylko raz, przed 19 laty, tytułu trenera roku, nieścisłości w anegdotach o własnej przeszłości, w tym o rzekomych sukcesach transferowych). I, co pewnie najważniejsze, umiał wytrącić z równowagi człowieka, dla którego jego nominacja prędzej czy później będzie oznaczała dymisję: Alana Pardew.

Znów: Kinnear jeszcze nie zdążył spotkać się z trenerem Srok, a już mówi, co będzie, jeśli Pardew zostanie zwolniony (absolutnie nie ma zamiaru go zastąpić) i kto będzie miał ostatnie słowo w kwestii transferów (on, oczywiście). Do treningów i taktyki nie zamierza się wprawdzie wtrącać, ale jeśli Alan będzie miał jakieś pytania, to… „Mam większą wiedzę o piłce niż większość ludzi w Newcastle” – podsumowuje. Niezwykle taktowna autoprezentacja, zważywszy na fakt, że z tą „większością ludzi” powinien harmonijnie współpracować.

Kontynentalna struktura zarządzania klubem (trener odpowiada raczej za pracę z pierwszą drużyną, obmyślanie taktyki, prowadzenie meczów i treningów, pozostawiając dyrektorowi sportowemu negocjacje kontraktowe, transfery, nadzór nad zespołami młodzieżowymi itp.) w przypadku drużyn Premier League z tajemniczych powodów raczej się dotąd nie sprawdzała. Używam czasu przeszłego świadomie, bo im więcej w tej lidze młodych szkoleniowców albo szkoleniowców z zagranicy, tym częściej kwestia zmian w strukturze klubowej hierarchii będzie się odbywała bezproblemowo.

Weźmy Tottenham, w którym Andre Villas-Boas od miesięcy deklarował, że chętnie widziałby na White Hart Lane dyrektora będącego dlań partnerem, i który zatrudnił właśnie w tej roli Franco Baldiniego z Romy – wcześniej będącego prawą ręką Fabio Capello w reprezentacji Anglii, pracującego również jako dyrektor w Realu Madryt. „Najważniejsze jest skrócenie dystansu między menedżerem a zarządem przez kogoś, kto potrafi skupić się na technicznej stronie naszej aktywności – mówił trener Tottenhamu, upominając się o taką nominację. – Kogoś, kto ma doświadczenie szatni, reprezentuje klub i jest zdolny współpracować z piłkarzami i ich agentami”.

W Tottenhamie sytuacja jest jasna: pojawienie się wyczekiwanego z utęsknieniem człowieka o dużych kompetencjach i znajomościach w świecie piłki oznacza wzmocnienie ekipy, a nie jej podminowanie. Wiem oczywiście, że fani Romy są rozczarowani drugim pobytem Baldiniego w klubie, nawet jeśli angielskie media uznają za jego sukces sprowadzenie Lameli czy Marquinhosa, wcześniej zaś de Rossiego czy – do Realu – Higuaina i Marcelo. Tu jednak nie chodzi o sukces na krótką metę. Zmartwieniem dyrektora technicznego (czy, jak kto woli, sportowego) nie są bieżące wyniki, ale myślenie strategiczne: wymyślanie następców dla odchodzących Modriciów, Berbatowów czy Bale’ów nie w momencie, gdy tacy zawodnicy wymuszą już swoje wymarzone transfery, ale na rok czy dwa przed. Myślenie o okienkach transferowych nie na zasadzie hazardowych zakupów na wyprzedaży w ostatnich godzinach przed zamknięciem, ale zanim jeszcze drużyna rozpocznie przygotowania do sezonu. Myślenie z pewnego oddalenia; świadome np. faktu, że jak się ma w zespole ośmiu zawodników mówiących po francusku, powstanie w szatni francuskojęzycznej kliki jest nieuniknione; że czasem oprócz ceny i klasy piłkarza trzeba brać pod uwagę również takie właśnie czynniki… W gruncie rzeczy dokładnie kogoś takiego, myślącego do przodu, zdystansowanego i metodycznego, potrzebowałby również Mike Ashley, gdyby potrafił kalkulować równie trzeźwo jak Daniel Levy, a nie zajmował się zatrudnianiem kumpli. Wiele można powiedzieć o Joe Kinnearze, ale nie to, żeby myślał do przodu (ileż w jego wywiadach odniesień do własnej przeszłości!), był zdystansowany i metodyczny.

Jak on pięknie kłamie

Oglądam pierwszą po powrocie do Chelsea konferencję prasową Jose Mourinho i wracają do mnie zdania, które do jednego z biografów tego trenera, Patricka Barclaya, wypowiedział znajomy psychoanalityk. „Musi pan zrozumieć – mówił weteranowi angielskiego dziennikarstwa – że niemal każda wypowiedź publiczna Mourinho jest częścią jego pracy i jej celem nadrzędnym nie jest komunikowanie się, ale zwiększenie szans swojej drużyny na zwycięstwo. Podczas konferencji prasowych nie rozmawia z dziennikarzami, tylko ze swoimi zawodnikami, innymi menedżerami, federacją piłkarską itd. Moja rada to przeniesienie w świat sportu pytania, które nieustannie powinien sobie zadawać każdy dziennikarz polityczny: »Dlaczego ten fałszywy sukinsyn mnie okłamuje?«”.

Żebyśmy się dobrze zrozumieli: przywołuję te jako zdania opisowe, nie oceniające. Nie mam zamiaru oburzać się faktem, że spotykając się z dziennikarzami szkoleniowiec Chelsea stroi miny i próbuje narzucić swoją narrację. Robią to wszyscy w miarę świadomi wymagań swojego fachu trenerzy. Jedyne, co mnie dziwi, to fakt, że spośród ponad 250 dziennikarzy zgromadzonych w Sali Rona Harrisa aż tylu daje się nabrać na te ćmoje-boje. „Nie nazywajcie mnie Wyjątkowym, nazywajcie mnie Szczęśliwym”. „Wy, panowie, nie jesteście jeszcze najgorsi” (w domyśle: są gorsi, ci z Hiszpanii). „Konfliktu z Abramowiczem nigdy nie było” (konflikt z Abramowiczem był, przekonywał przekonywał przecież zaraz po odejściu…). „W ogóle nie żałuję” (tego, że nie dostał pracy w Manchesterze). I najciekawsze może, bo dotyczące układania na nowo relacji z menedżerami rywali – komplementy, które w gruncie rzeczy są ukrytymi szpilami.

Weźmy to, co powiedział na temat Davida Moyesa: ile razy Mourinho podkreślił, że następca Alexa Fergusona nigdy nie zdobył żadnego trofeum, nigdy nie rozegrał meczu w fazie grupowej Ligi Mistrzów, a w związku z tym będzie potrzebował czasu na adaptację? Niby wszystko ok, niby Szkot pochwalony, ale w gruncie rzeczy protekcjonalnie poklepany po plecach (Mourinho w fazie grupowej LM grał, co sam niemal mimochodem przypomniał, „jakieś 108 razy”; nowy skromny Jose pamięta też i skwapliwie przypomina liczbę trofeów, które dotąd zdobył). Dokładnie tak, jak poklepani zostali po plecach „chłopcy”, czyli jego dawni współpracownicy z Chelsea, Brendan Rodgers, Steve Clarke i Andre Villas-Boas; jeden z tych „chłopców” jest skądinąd jego rówieśnikiem. Nawet sprawa Rooneya, spędzająca sen z powiek ludzi związanych z klubem będącym odtąd najważniejszym rywalem Chelsea w walce o tytuł, rozegrana w stylu starego, dobrego Makiawela: niby Mourinho zastrzegł, że nie wypowiada się na temat piłkarzy innych drużyn, po czym wypowiedział się na tyle obszernie, by niewątpliwie namieszać w głowie Anglika i jego doradców, a mediom dostarczyć pożywki na kolejne tygodnie.

Jest siwy. Do czytania nosi okulary. Mówi dużo o rodzinie. Uwielbia angielski klimat, rywalizację każdego z każdym i to, że w święta gra się tu cztery mecze tygodniowo – ach, jakże mu tego wszystkiego brakowało w nudnej Hiszpanii, gdzie wszystko tak naprawdę rozgrywa się między dwoma rywalami. 22 razy używa słowa „szczęśliwy”, 18 razy słów „stabilny” lub „stabilność”. Czy rzeczywiście jest bardziej stabilny niż wtedy, kiedy nazywał się Wyjątkowym? Czas pokaże, jak mówią komentatorzy telewizyjni, kiedy nie wiedzą, co powiedzieć – ale zarówno w Hiszpanii, jak i we Włoszech, nie widzieliśmy raczej Mourinho dojrzalszego i bardziej stabilnego; w ostatnich, spokojniejszych miesiącach, był co najwyżej zrezygnowany i przygotowywał scenariusz rozstania z Realem, które nie wiązałoby się z koniecznością rozliczeń między jego kolejnymi pracodawcami.

Jeśli zważyć wszystkie awantury z ostatnich lat – karuzelę trenerów, plotki o grupie trzymającej władzę w szatni, długo niepodpisywany kontrakt z Lampardem, skandale prawne i obyczajowe z Terrym czy Cole’em – trudno znaleźć klub o bardziej zszarganym wizerunku niż Chelsea, więc jego zarządcy są żywotnie zainteresowani medialnymi nagłówkami o „dojrzalszym” Mourinho. On sam awantur wszczynać jeszcze nie musi: jeszcze nie rozmawiał z Matą czy Torresem, nie poprowadził treningu, nie posadził nikogo na ławce, nie przegrał meczu po błędzie sędziego. W jakim sensie jest wspaniały. Opowiada nam swoje anegdotki, uśmiecha się i czaruje, podsuwa tematy (Rooney, Moyes, „chłopcy”), a my zapominamy spuentować jego konferencję prostą konkluzją, że trener tej klasy z drużyną tej klasy, wzmocnioną zapewne piłkarzami powracającymi z wypożyczeń i kupionymi ekstra, powinien po prostu wygrać mistrzostwo Anglii już teraz. Pierwsze starcie wygrał. W tym wciąż jest wyjątkowy.

Jest Mourinho, szału nie ma

Nie Tak Znów Wyjątkowy wraca do Chelsea. Ma zarobić 40 milionów funtów w 4 lata. Ma ściągnąć za sobą Rui Farię i pozostałych współpracowników, ma kupić (zależnie od gazety) Modricia, Yilmaza, Cavaniego, Schurle, Mangalę, Isco, Fellainiego i tylko z Lewandowskim mu się nie uda (mimo iż z tymi esemesami do polskiego napastnika, jak twierdzą Dobrze Poinformowani, to była najprawdziwsza prawda). Ma pracować ze starymi znajomymi: Lampardem, Cole’em, Terrym, Czechem, Mikelem, pewnie także z Essienem. Ma – tak przynajmniej twierdzi – zapuścić korzenie.

Nade wszystko ma szczęście. Z Hiszpanii wraca na tarczy, odarty z nimbu wyjątkowości, pobity nie tylko przez Guardiolę i Vilanovę, ale także – w Europie – przez Jürgena Kloppa i Juppa Heynckesa. Wraca po serii konfliktów i awantur, których wyliczenie zajęłoby cały ten tekst (jeden taki już zresztą pisałem; dziś ktoś powiedział nawet, że Mourinho i awantura to jak Gazprom i europejski puchar – automatyczne skojarzenie); awantur, dodajmy, już nie tylko z sędziami (we Włoszech pod adresem jednego z nich wyciągnął ręce skute rzekomo kajdankami) czy szkoleniowcami rywali (Vilanovie, jak wiemy, wkładał palec do oka), i już nie tylko z dziennikarzami (we Włoszech określił ich mianem intelektualnych prostytutek), ale także z własnymi podopiecznymi. Wraca w jedyne miejsce, gdzie będzie mógł o tym wszystkim zapomnieć, gdzie będzie (już jest) witany z otwartymi ramionami nie tylko przez kibiców i piłkarzy, ale także przez wciąż uwielbiające go media.

W jakimś sensie Jose Mourinho idzie po linii najmniejszego oporu. Nie próbuje jeszcze raz udowadniać Hiszpanom, że wzgardzili geniuszem, nie podejmuje mozolnego trudu naprawienia relacji z zawodnikami z Madrytu, odwojowania mistrzostwa kraju i jeszcze jednego rajdu w Lidze Mistrzów, tak żeby wygrać ją również z Realem. Nie chcę powiedzieć, że przychodzi na gotowe, bo linia obrony Chelsea wymaga poprawek, a i nowego defensywnego pomocnika można by zakontraktować (obsadzi w tej roli Fellainiego?), jednak o tym, jaki potencjał ma jego odmłodzona skądinąd drużyna, potrafił przekonywać już Rafa Benitez, mimo iż przecież nie miał do dyspozycji ogrywających się w innych klubach Thibauta Courtois, Josha McEeachrana czy Romeu Lukaku. Na brakujące elementy układanki z pewnością dostanie pieniądze, nikt się też nie pogniewa, jeżeli jakieś zechce wymienić (Torresa na przykład, choć nie wiem, czy dojdzie do transferu kolejnego napastnika, czy w roli następcy Drogby obsadzony zostanie właśnie Lukaku; nie wszyscy z tercetu Oscar, Mata, Hazard będą u niego wychodzić w pierwszej jedenastce). Kredyt zaufania będzie miał nieograniczony, a margines błędu – niemały, porównując jego sytuację z nowymi szkoleniowcami bezpośrednich rywali: Manchesteru United i Manchesteru City. Oczywiście, będzie musiał ułożyć sobie relacje z Michaelem Emenalo, pełniącym w klubie rolę oczu i uszu Romana Abramowicza, ale będzie miał na kim się oprzeć: i on, i jego najbliżsi współpracownicy klub znają od podszewki, zaś kluczowi zawodnicy uważają się za jego najwierniejszych wyznawców. I Moyes, i zapewne Pellegrini nie będą mieli takiego komfortu jak Mourinho, nawet jeśli ten ostatni z czasem będzie musiał uczynić swoją starą gwardię gwardią rezerwową. Owszem, zaryzykuję zdanie, że Chelsea pod starym-nowym menedżerem wyrasta na głównego faworyta ligi.

Ligi, ale już nie Ligi Mistrzów. Znamienne, że nowy menedżer Chelsea w pierwszym wywiadzie dla klubowej telewizji właśnie Champions League nazywa barometrem światowego futbolu i pewnie jej podbój stanie się znów jego najważniejszym celem. Tu jednak i Chelsea, i cała Premier League ma niejedno do nadrobienia, a niemała część dobiegających dziś z Anglii euforycznych głosów wskazuje na ten właśnie aspekt sprawy: osłabioną emeryturą Fergusona i nienajlepszymi wynikami w Champions League markę tamtejszej ekstraklasy powrót Mourinho z pewnością wzmacnia. To Kępiński powiadał, jak mi się zdaje, że im większe w człowieku wewnętrzne roz­bi­cie, poczu­cie włas­nej słabości, niepew­ności i lęk, tym większa tęskno­ta za czymś, co go z pow­ro­tem sca­li, da pew­ność i wiarę w siebie. Padło na Mourinho.

Gdzieś na końcu tych wczesnych wywodów na temat powtórnych zaślubin Josego z Chelsea kryje się więc pewnie taka mianowicie obserwacja: NieTakZnówWyjątkowy menedżer powraca do NieTakZnówWyjątkowej ligi. Życie, jak już ustaliliśmy, toczy się gdzie indziej.

Tottenham, czyli ja

Może jednak napiszę o czymś innym. O literaturze na przykład. Byłem przecież wczoraj na Targach Książki w Warszawie, kupiłem to i owo, a wieczór w hotelu na Muranowie spędziłem na lekturze wybitnej „Stacji Muranów” Beaty Chomątowskiej. Wciąż mam w tyle głowy zdanie pewnego znakomitego skądinąd autora, który po ustaleniu, ile mianowicie meczów oglądam tygodniowo, zapytał: „To ile w tym czasie książek mógłbyś napisać?”. Ile pożyteczniejszych rzeczy moglibyśmy zrobić dla siebie i dla innych, gdyby nie te wszystkie godziny z futbolem?

No dobra. Miałem ten wpis wymyślony od miesięcy, w szczegółach dopracowany i wypieszczony, ze wszystkimi autoironicznymi komentarzami powstawianymi w odpowiednie miejsca. Oddając książkę do produkcji przed kilkunastoma tygodniami (ci, co już czytali, wiedzą), oparłem się na założeniu, że to się właśnie tak skończy. Kilka tygodni temu dzieliłem się przekonaniem, że zabraknie punktu. O znaczeniu kontuzji Sandro dla tegorocznej postawy Tottenhamu pisałem aż za często. Dlaczego po prostu nie zrealizuję przygotowanego scenariusza, sięgając po frazy dawno przygotowane?

Siedemdziesiąt dwa punkty. To może być jeden z powodów. Nigdy w historii Premier League Tottenham nie zakończył sezonu z takim dorobkiem na koncie – i nawet tyle nie wystarczyło. Tym razem obyło się bez lazanii (w istocie: norowirusa), bez maślanych rąk Martona Fulopa (fana Tottenhamu skądinąd) i triumfu Chelsea w finale Ligi Mistrzów. Było, chciałoby się rzec, zwyczajnie. Ot, jeszcze jeden ligowy mecz, niemal identyczny jak przed tygodniem i nawet rozpoczęty w tym samym składzie, wymagający od drużyny cierpliwości, wysiłku i inteligencji, bo rywal bronił się desperacko, a rozstrzygnięty w końcówce dzięki ostatniemu już w tym sezonie (w całej północnolondyńskiej karierze?) podaniu na prawe skrzydło do Bale’a, jego ścięciu do środka i kapitalnemu uderzeniu zza linii pola karnego. Temat do odstąpienia: co zrobi teraz piłkarz roku w Premier League, jaka przyszłość go czeka i w jakim klubie.

Chociaż tyle, że gol w ogóle padł. Chociaż tyle, że nie musimy się teraz żołądkować o niepodyktowane rzuty karne – za zagranie ręką i za faul na Bale’u (który to już raz Walijczyk dostał żółtą kartkę za nurkowanie, choć wcale nie nurkował?), wyliczać słupków i wybić z linii bramkowej, słowem: uskarżać się na pecha, odwieczne przekleństwo i pieski los kibiców Tottenhamu. A może właściwie szkoda, że strzelili? Może gdyby skończyło się 0:0, w gruncie rzeczy łatwiej byłoby się pogodzić z faktem, że nawet zwycięstwo okazało się w tym przypadku niewystarczające?

Zaraz, zaraz, o czym ja właściwie miałem pisać? O dziewięćdziesiątej piątej minucie całkiem niedawnego meczu z Wigan, w której trwało potężne zamieszanie w polu karnym piłkarzy Roberto Martineza i Tottenham kilkakrotnie był o włos od zwycięskiego gola. O koszmarze derbów z Fulham, nieoczekiwanie przegranych na White Hart Lane, przegranych w dodatku z drużyną Martina Jola i po golu Dymitara Berbatowa. O dwóch katastrofalnych błędach piłkarzy z Londynu, które zwycięstwo na Anfield zamieniły w klęskę. O bezbramkowym remisie ze Stoke. Przede wszystkim i w pierwszym rzędzie (tak przynajmniej twierdzi AVB): o nieopisanych zaiste kilkudziesięciu sekundach na Goodison Park, w których drużyna, prowadząca od 76. minuty po golu Dempseya, dała sobie strzelić dwie bramki w doliczonym czasie gry. A może raczej o pierwszych trzech meczach sezonu, meczach ze słabeuszami, zakończonych porażką z Newcastle (mimo bramki Defoe’a, strzelonej na 1:1) oraz remisami z West Bromwich (gol Morrisona w ostatniej minucie, odbierający wygraną) i Norwich (uderzenie Snodgrassa na cztery minuty przed końcem, również pozbawiające Koguty kompletu punktów). Jak widzicie powodów, dla których Tottenham nie zagra w przyszłym sezonie w Lidze Mistrzów, jest aż nadto.

Z drugiej strony, cholera, wygraliśmy na Old Trafford. Ograliśmy MC i Arsenal, zremisowaliśmy z Chelsea. Także my (my, czyli Bale) strzelaliśmy gole w końcówkach. Można powiedzieć, że przeżywaliśmy dziś na White Hart Lane sezon w pigułce: świetny Lloris, dobry Vertonghen, błyskotliwy Lennon, wreszcie zdrowy i pracujący dla drużyny Adebayor, i wieńczący ciężką pracę kolegów Bale, a do tego przytomnie kierujący drużyną przy linii Andre Villas-Boas. Tak, to był naprawdę udany sezon. Tak, menedżer zrobił świetną robotę, układając klocki na nowo po odejściu Modricia i van der Vaarta. Tak, ta grupa młodych i chętnych do pracy chłopaków ma przed sobą przyszłość. Chyba że po wysoce prawdopodobnym (miałem o tym nie pisać) odejściu Bale’a, Villas-Boas będzie musiał układać wszystko od nowa. O tym, czym jest dopinanie budżetu bez dużego stadionu i stałych dochodów z Ligi Mistrzów wiele mówi porównanie finansów Arsenalu i Tottenhamu: różnica w pieniądzach wpływających na klubowe konta wynosi niemal równe sto milionów funtów. Sto milionów funtów i punkt różnicy w tabeli…

Arsene’owi Wengerowi jednak ukłony: jedenaście zwycięstw w ostatnich czternastu meczach mówi wiele o tyle razy wyśmiewanym charakterze tej drużyny. Świetny transfer Cazorli, równa forma Artety, odrodzenie Ramseya, gole Walcotta, Giroud, a nawet Podolskiego, błyski Kościelnego i Gibbsa (kto pamięta o Clichym?) – wszystko to złożyło się na sukces Kanonierów na równi z niezłą postawą Fabiańskiego w bramce, a później powrotem Szczęsnego między słupki. Ja we wzajemne szydery nigdy nie dawałem się wciągać (inna sprawa, że ich skala pokazuje, że tamta strona nieco się obawiała, czyż nie?), a projektowi Wengera od lat zwyczajnie kibicowałem; mimo iż kosztem Tottenhamu, na jakimś poziomie cieszę się, że dał radę zdobyć to swoje wymarzone „piąte trofeum”. Nie mogę jednak nie zauważyć, że postawa Newcastle nie tylko w tym meczu to rozczarowanie sezonu – po ubiegłorocznym błysku, z taką kadrą, żegnająca solidnego i wiernego rezerwowego bramkarza Steve’a Harpera (temat do odstąpienia: lata jego walki z depresją), mogła pokazać pokazać przynajmniej tyle charakteru, co Sunderland na White Hart Lane.

Może jednak napiszę o czymś innym. O pożegnaniach Owena, Scholesa i tysiącpięćsetnym, najostatniejszym meczu Fergusona (5:5, poszaleli?). O udanym w sumie epizodzie Beniteza w Chelsea (nawet Torres strzelił na pożegnanie). O zwycięstwie Norwich Chrisa Hughtona na City of Manchester Stadium. O tym, jak trzy najważniejsze zespoły Premier League będą zaczynać przyszły sezon z nowymi menedżerami – nawet jeśli jeden z nich okaże się nie całkiem nowy. Innym razem. Czymś trzeba będzie w końcu wypełnić pustkę najbliższych dni i tygodni. Na razie żegnam się z Wami w tę trzydziestą ósmą z kolei niedzielę, wypowiadając z najczystszym sumieniem kibica Tottenhamu: futbol jest okrutny. Tottenham, czyli ja. Tyle roboty na nic i niezłomne przekonanie, że niezrażony jeszcze jedną klęską będę potrafił zacząć od nowa.

Wschody i zachody księżyca

Blue Moon
You saw me standing alone
Without a dream in my heart
Without a love of my own

Blue Moon
You know just what I was there for
You heard me saying a prayer for
Someone I really could care for

Księżyc zaszedł i nikt nie płacze po Roberto Mancinim… może poza kibicami, którzy wspierali go do końca. Nie płaczą pragmatyczni właściciele, rozczarowani, że na ubiegłorocznym sukcesie nie potrafił zbudować czegoś trwałego. Nie płaczą piłkarze, których gonił do ciężkiej pracy. Nie płaczą dziennikarze, wobec których bywał równie opryskliwy, jak wobec piłkarzy. Ci starsi i bardziej szowinistyczni nie wybaczyli mu zresztą, że nie jest Anglikiem; młodsi i bardziej otwarci mają wielką nadzieję na powiew świeżości, związany ze spodziewanym przyjściem Manuela Pellegriniego; piszą o taktycznej uniwersalności Chilijczyka i tłumaczą jego wpadkę w Realu problemami na szczytach klubowej hierarchii czy sprzedaniem zawodników, na których liczył (Sneijdera na przykład). W Manchesterze, zapewniają, podobnych problemów już nie będzie: Pellegrini jest wszak wybrańcem dyrektora Begiristaina.

Zwykle w podobnej sytuacji mam pokusę bronić zwolnionego, podnosząc np. fakt, że zdobył jednak z klubem Puchar i mistrzostwo Anglii, obecny sezon zaś – przed którym nie doczekał się przekonujących wzmocnień (van Persie wybrał MU, Hazard Chelsea, a w MC wylądowali Maicon, Rodwell czy Javi Garcia; jeden Nastasić wiosny nie czyni) – skończył na drugim miejscu w lidze i w finale pucharu, a z Ligi Mistrzów odpadł po morderczej i wyrównanej rywalizacji w „grupie śmierci”. Wyrzucenie z Chelsea Carlo Ancelottiego nie przyniosło jakoś klubowi powrotu na szczyt ligowej tabeli…

Że kazał piłkarzom ciężko pracować, organizował dodatkowe sesje, skupiał się podczas zajęć na detalach gry defensywnej? Doprawdy karygodne… Gdyby którykolwiek z podwładnych sir Alexa Fergusona wpadł na pomysł poskarżenia się na podobne praktyki, zostałby przez trenera zamordowany i z pewnością nie byłoby to „holistyczne traktowanie”, o które upominają się właściciele MC uzasadniając zwolnienie Włocha. Trudno zresztą uważać za przejaw „holistycznego traktowania” z ich strony dopuszczenie do eksplozji pogłosek o możliwej zmianie szkoleniowca na dobę przed finałem Pucharu Anglii.

Błędy Roberto Manciniego były oczywiście ewidentne. „Morderstwa” dokonywane przez Fergusona odbywały się raczej za zamkniętą szczelnie bramą ośrodka treningowego –menedżer MC tymczasem publicznie krytykował swoich piłkarzy, i to o takim znaczeniu, jak Hart, Balotelli, Nasri czy kapitan Kompany. I bywał niekonsekwentny: na więcej pozwalał Balotellemu, co zdaniem takiego np. Alana Hansena nie mogło pozostać bez wpływu na atmosferę w zespole („Jeśli on może, to dlaczego nie ja?” – pytali ci spokojniejsi, patrząc na kolejne wybryki „Supermario”), również „skończony” ponoć Tevez otrzymał drugą szansę po pięciu miesiącach od pamiętnej awantury w Monachium i mimo późniejszego wyjazdu do Argentyny bez zezwolenia klubu. O tym, że jako taktyk Mancini skupiał się nadmiernie na grze defensywnej, że zwlekał ze zmianami w kluczowych momentach spotkań, że nie radził sobie z rotacją piłkarzy, tu i ówdzie przez ostatnie godziny pisano.

Problemem nie było to, czy piłkarze go lubili (za Fergusonem, wbrew oficjalnym wypowiedziom, których masę nam w tych dniach dostarczono, podwładni również nie przepadali), ale to, czy go szanowali i chcieli słuchać. A z tym bywało różnie. Momentów wielkich, jak pamiętny finisz w meczu z QPR przed rokiem czy triumf 6:1 nad Manchesterem United, było zbyt mało. Spotkania, w których grali jak mistrzowie (patrz kwietniowe derby) przeplatały się z takimi, w których całkiem nie po mistrzowsku dawali się ogrywać (patrz późniejszy o dwa tygodnie mecz z Tottenhamem). Silnik Toure, klasa Silvy, geniusz Aguero zasługiwały na więcej. Dżeko skuteczny bywał jedynie sporadycznie, Nasri dobrze grał tak co piąty mecz, a Hart co piąty mecz notował wpadkę. W sumie: zaskakująco często brakowało pasji – której w klubie za miedzą nie brakowało nigdy.

Tak, za przejaw „holistycznego traktowania” uznawałbym dawanie menedżerowi czasu. Alex Ferguson po trzech i pół roku pracy w MU grał TEN mecz pucharowy z Nottingham Forest, decydujący ponoć o jego być albo nie być, a po pierwsze trofeum sięgnął dopiero parę miesięcy później. Przez trzy i pół roku pracy w MC Mancini zdobył mistrzostwo i Puchar Anglii, trzykrotnie awansując z klubem do Ligi Mistrzów. Rzecz w tym, że ówczesny prezes Czerwonych Diabłów wiedział, iż Ferguson w tym czasie odciska swoje piętno na wszystkim, od pierwszej drużyny, z transferami dokonywanymi za jego poduszczeniem, po budowę zaplecza w klubowej akademii, która za chwilę miała wypuścić najlepsze pokolenie piłkarzy w historii klubu. Skupiony na pierwszej drużynie Mancini na boiska juniorskie zaglądał rzadko; odwiedzał je raczej dyrektor Begiristain.

Podsumowując tę historię myślę sobie, że być może Włoch przyglądał się Szkotowi; że konfrontując się z piłkarzami, będąc dla nich surowym i twardym, chciał postępować jak Alex Ferguson… Jeszcze jeden dowód na to, jak wyjątkowego gościa mieliśmy.

Wigan wróci

Tylko absolutna narrracyjna nieprzewidywalność futbolu mogła być powodem, dla którego oglądaliśmy ten mecz. Na papierze, na boisku, na trybunach i na kontach Arsenal i Wigan dzieli przepaść – dokładnie taka, jaka uwidoczniła się w ciągu pierwszych minut spotkania, kiedy gospodarze uruchomili karuzelę podań, spychając gości do bardzo głębokiej defensywy. A przecież Arsenal schodził na przerwę zaledwie remisując. A przecież tuż po rozpoczęciu drugiej połowy to Wigan miało przewagę, Szczęsny świetnie zatrzymał strzał Kone, potem wyjmował piłkę z siatki po „golu” ze spalonego, zaprzyjaźnieni kibice Kanonierów zaś obgryzali paznokcie na widok stojącego już przy linii bocznej i nie w pełni zdrowego Wilshere’a…

Niby niemożliwe, a przecież oglądaliśmy, przeżywając skrajne emocje: fani Arsenalu, rywalizującego z nim o czwarte miejsce Tottenhamu, Wigan oraz tzw. niezależni, choć ze skłonnością do snucia romantycznych fantzazji. Jakież by to było przecież piękne, gdyby ten maleńki klub z małego miasta, gdzie króluje rugby; klub niemal bez kibicowskiego zaplecza, za to z menedżerem wierzącym w sens gry piłką i prezesem potrafiącym sklecić drużynę pomimo znikomego budżetu, zdołał po raz ósmy urwać się spod szubienicy?

Żadnych marzeń. Arsenal ma Cazorlę, piłkarza, który w tym meczu asystował przy wszystkich czterech bramkach (przy drugiej – bajecznie); piłkarza, którego nieobecność w jedenastce roku wydaje mi się krzyczącą niesprawiedliwością, a który dziś nie tylko wypracowywał, ale świetnie angażował się w walkę o piłkę (7 przechwytów). Wigan z kolei nie ma organizacji gry obronnej (z Arsenalem zawalał Scharner, dramatycznie za wolny przy Walcotcie, zagapiający się przy pułapkach ofsajdowych i rogach), Wigan miało i ma kłopoty ze zdrowiem kluczowych zawodników tej formacji (Stam, Figueroa, Ramis, Caldwell…), Wigan wreszcie padło ofiarą własnego sukcesu…

Zdumiewająca zaiste i kompletnie nieuzasadniona jest decyzja władz angielskiej piłki, przenoszących finał FA Cup na przedostatnią sobotę sezonu. Powiedzmy, że można ją jeszcze tłumaczyć w latach parzystych, kiedy każdy tydzień się liczy w związku z mundialem czy Euro, ale teraz, w 2013 roku? Piłkarze Martineza grali przed trzema dniami z Manchesterem City i naprawdę zostawili płuca na Wembley; najlepszy wówczas McManaman dziś został zniesiony na noszach. Arsenal odpoczywał przez 10 dni. Tę różnicę naprawdę było widać.

Zostawmy jednak dzisiejszy mecz i powiedzmy bardzo po prostu: to była fajna historia. Wielkich ucieczek. Udanych transferów, zwłaszcza z niewyeksploatowanych przez wielkie kluby Hondurasu, Ekwadoru czy Kolumbii. Wzajemnej lojalności prezesa i menedżera. Pucharu Anglii wyrwanego z rąk największych i najbogatszych.

Czy historia zakończona raz na zawsze, jak to widzi wielu ekspertów? Mimo wszystko nie sądzę. Wigan nie jest przykładem klubu żyjącego ponad stan: wielkich pieniędzy nie było tu nigdy, to, czego zabraknie dzięki transmisjom meczów z Premier League, może zresztą w jakiejś części zrekompensować dochód z Ligi Europejskiej, ostatni rok był finansowo wyjątkowo udany, przez kilka kolejnych Premier League będzie wypłacała spadkowiczowi tzw. „spadochronowe”. Z odejściami kluczowych piłkarzy nauczono sobie tu radzić. Filozofia i styl gry drużyny nie są nierozerwalnie związane z nazwiskiem Roberto Martineza, a i jego odejście nie jest nadal przesądzone. DW Stadium, jak było, tak i pozostanie fajnym miejscem na futbolowej ziemi. Whelan wie. Wigan wróci.

Pokolenie SAF

Był zapewne największym trenerem w historii piłki nożnej. Czy to wystarczający powód, żeby pisać o nim w „Tygodniku Powszechnym”? Czy aby uzasadnić pozorny eksces publikacji wielkiego tekstu o Wielkim Szkocie trzeba się zasłaniać informacją, że doniesienia o jego przejściu na emeryturę wywołały w brytyjskim internecie większy ruch niż rezygnacja Benedykta XVI? Cytować wypowiedzi najważniejszych postaci życia publicznego na Wyspach, od premiera Wielkiej Brytanii poczynając (wyliczając wszelkie zasługi Aleksa Fergusona przyznał, że czuje także rodzaj ulgi, bo jego ukochanej Aston Villi będzie odtąd dużo łatwiej; skądinąd David Cameron oddycha z ulgą również dlatego, że menedżer MU zawsze wspierał laburzystów, a Tony’emu Blairowi wręcz udzielał porad w kwestii zarządzania i mówił, żeby trzymał się z dala od Iraku)? Podawać informacje o tym, jak jego odejście wpłynęło na kurs akcji klubu (notowany na nowojorskiej giełdzie Manchester United jest przedsiębiorstwem, którego wartość rynkowa przekracza trzy miliardy dolarów)? A może właśnie niczego nie tłumaczyć, w przekonaniu, że piłka nożna jest taką samą częścią naszej cywilizacji, jak – powiedzmy – edukacja, architektura, teatr czy literatura? Napisać, że sir Alex Ferguson był największym trenerem w historii piłki nożnej, traktując rzecz tak, jakbyśmy pisali o znakomitym nauczycielu, wizjonerskim architekcie, wybitnym reżyserze i fantastycznym narratorze?

No, w tym ostatnim przypadku należałoby powiedzieć raczej: aforyście, bo jego najsłynniejsza fraza, wypowiedziana po zwycięstwie nad Bayernem Monachium w finale Ligi Mistrzów z 1999 r., składała się z trzech zaledwie słów. Drużyna MU, która przez cały mecz biła głową w mur, przegrywając od pierwszych minut 1:0, zdobyła dwa gole dopiero w doliczonym czasie gry. W niecałe 90 sekund udało się zrobić coś, czego nie sposób było zrobić w 90 minut i czego zrobienie drużynie tak znakomicie zorganizowanej jak niemiecka wydawało się niemożliwe. „Futbol, jasna cholera” – wybełkotał do kamery oszołomiony trener Manchesteru United. Co było dalej, wiecie aż za dobrze, choć wielu z Was nie pamięta, że Czerwone Diabły prowadził jakiś inny szkoleniowiec.

Ten dzień należał do Aleksa Fergusona. Kończę wreszcie ten tekst dla „Tygodnika”, więc proszę o wybaczenie, że nie poświęcam wpisu innemu odchodzącemu z MU, Paulowi Scholesowi. Że nie spekuluję na temat przyszłości Wayne’a Rooneya, którego Ferguson nie wystawił w swoim ostatnim meczu na Old Trafford, ujawniając przy okazji, iż jego krnąbrny podopieczny poprosił o wystawienie na listę transferową („I tak go nie sprzedamy” – skomentował Ferguson), ani o losach niedawnego głównego rywala świeżo upieczonego emeryta, pracującego wciąż jeszcze z „hałaśliwymi sąsiadami” Roberto Manciniego. Że nie raduję się wymęczonym, szczęśliwym (czerwona kartka dla Charliego Adama), ale zasłużonym zwycięstwem Tottenhamu nad Stoke. Że – to doprawdy temat na osobny tekst, mam nadzieję napisać go po sezonie… – nie zachwycam się faktem, iż Frank Lampard pobił niewiarygodny rekord Bobby’ego Tamblinga i został najlepszym strzelcem w historii Chelsea. Że nie mówię o kolejnym niebywałym finiszu na zapleczu Premier League: zwycięstwie Watfordu nad Leicester w półfinale play-off; zwycięstwie, które przyszło w ostatniej akcji meczu, mimo iż kilkanaście sekund wcześniej Leicester wykonywał jedenastkę. I że – wspominałem już o tym na Facebooku – nie wznoszę toastu w związku z tym, iż klub o jednym z najmniejszych budżetów w Premier League, klub z małego miasta, od lat cudem utrzymujący się w ekstraklasie, pokonał w finale Pucharu Anglii drużynę najbogatszą, naszpikowaną gwiazdami, wciąż będącą mistrzem kraju…

O Wigan chciałbym napisać we wtorek, po meczu z Arsenalem, a na razie pozwalam sobie po prostu cieszyć się (modlić? płakać?) z tym panem.

I wracam do sir Aleksa. Nie będę ukrywał: po przeczytaniu dziesiątków tekstów i książek na jego temat wiem, że nie chciałbym mieć takiego przełożonego – i myśl tę rozwinę w „TP”. A przecież nie potrafię czuć respektu wobec siły, z jaką piłkarzom i kibicom przypominał o ich zobowiązaniach. Tym pierwszym mówił: „Wiecie, jacy dobrzy jesteście, wiecie, jaki strój nosicie, wiecie, co to oznacza dla wszystkich tutaj. Nie zawiedźcie naszych oczekiwań”. Tym drugim przypomniał o konieczności wspierania nowego menedżera – myślę, że sam świetnie zdaje sobie sprawę, że w jego przypadku wspieranie oznacza usunięcie się w cień. A pamiętał jeszcze, by wspomnieć o Scholesie i o walczącym o powrót do zdrowia Fletcherze…

Kiedy zaczynałem czytać w „Tempie” doniesienia o lidze angielskiej nie miałem jeszcze pojęcia o istnieniu Aleksa Fergusona – trenerem „Czerwonych Diabłów” był, od niedawna zresztą, Ron Atkinson. Również Davida Moyesa obserwuję od lat: wierzę, że jego nominacja znakomicie wpisuje się w etos tego klubu. Ale powiedziawszy to wszystko muszę zakończyć wyznaniem: należę do pokolenia SAF. Ja również wzrastałem za pontyfikatu Aleksa Fergusona.

PS. A propos książki: zapraszam na spotkania autorskie! W najbliższą sobotę (18 maja) w Warszawie, w klubie Kosmos Kosmos na Koszykowej, o godz. 17.00 będę rozmawiał z Michałem Polem, a wcześniej – od 15.15 do 16.15 – zamierzam czekać na Was przy stoisku Wydawnictwa Czarne (95/D9) na Stadionie Narodowym, gdzie odbędą się tegoroczne Targi Książki. W kolejny czwartek (23 maja) w Krakowie, w Księgarni pod Globusem na Długiej o godz. 18.00, odpytywał mnie będzie mój Naczelny Redaktor Piotr Mucharski. Do zobaczenia, mam nadzieję.

Pochwała zdrowego rozsądku

Wszystko mi się podoba w tej decyzji. Nawet jeśli miałaby nie gwarantować natychmiastowych sukcesów. Ale zaraz, chwileczkę: właściwie dlaczego miałaby ich nie gwarantować?

Po pierwsze, wiadomo już, że za zatrudnieniem Davida Moyesa przez Manchester United stali Alex Ferguson i Bobby Charlton; że Moyes był ich kandydatem. Jak nie przymierzając z ks. Adamem Bonieckim i Piotrem Mucharskim, a wcześniej z Jerzym Turowiczem i ks. Bonieckim – jesteśmy świadkami zmiany aksamitnej, namaszczenia, przekazania pałeczki, które odbywa się w rodzinnej atmosferze.

Po drugie, nie padło na celebrytę. Manchester United, jeden z najpotężniejszych klubów świata, nie zdecydował się na bycie jeszcze jednym elementem w imponującym skądinąd CV Jose Mourinho. Portugalczyk szkoleniowcem jest wybitnym, a marka MU znakomicie kojarzy się z marką Realu, Interu czy – dzięki sukcesom, które rozpoczął Mourinho – także Chelsea. A jednak marka tego trenera – przynajmniej od czasu palca włożonego w oko Tito Vilanovy – przestała się kojarzyć z MU. Już wtedy mówiono, że Wyjątkowy stracił właśnie szanse na pracę w tej części Manchesteru, jak się okazało – słusznie. Rekomendując swojego następcę sir Alex mówił w pierwszym rzędzie o jego prawości i uczciwości, później zaś o silnym etosie pracy, i dodawał, że już w 1998 roku chciał uczynić go asystentem menedżera. Sir Bobby dodawał jeszcze kategorię lojalności i podkreślał wieloletni staż Moyesa w Evertonie (jedenaście lat, związanych niemal wyłącznie z brakiem funduszy na transfery i koniecznością wyprzedawania najlepszych piłkarzy). Każdy klub, nie tylko Manchester United, potrzebuje stabilności. Każdy klub potrzebuje szkoleniowca, który nie uważa się za większego niż klub.

Po trzecie, Moyes potrafi pracować jak Ferguson. Jednym ze słów-kluczy do sposobu rządzenia klubem przez sir Alexa była kontrola. Szkot nie pracował wyłącznie z pierwszą drużyną, nie poprzestawał na pilnowaniu kwestii transferowych. Niemal od pierwszych dni kariery trenerskiej w Szkocji przyglądał się uważnie drużynom młodzieżowym swoich kolejnych zespołów, planując ich ewolucję na kilka lat do przodu. W niektórych klubach owoce tej pracy spijali dopiero następcy. W Manchesterze, gdzie pierwsze sezony były mocno nieudane i gdzie (przypomnijmy słynny mecz pucharowy z Nottingham Forest ze stycznia 1990) blisko było zwolnienia go z pracy, właśnie dojrzewające na zapleczu złote pokolenie Giggsów, Neville’ów, Scholesów, Buttów czy Beckhamów było silnym argumentem na rzecz niewyrzucania go z pracy. O tym, jak umiejętnie Moyes wprowadzał do gry Rooneya, potem Colemana i Rodwella, ostatnio Barkleya, można by napisać niejedno; napomykał o tym zresztą dziś Bobby Charlton. Podobnie jak o niezwykle inteligentnym sposobie funkcjonowania na rynku transferowym: nosie do tych wszystkich Cahillów, Artetów, Fellainich, Jagielek czy Bainesów.

Po czwarte, Moyes – podobnie jak sir Alex – nie kombinuje nadmiernie, jeśli idzie o taktykę. Everton w pewnym sensie gra najprostszy futbol świata, oparty na świetnym przygotowaniu fizycznym, umiejętności gry skrzydłami i rotowaniu zawodników grających z przodu (kapitalną analizę jego przyzwyczajeń i metod treningowych znajdziecie tu). Walka do końca, wola zwyciężania, nieodpuszczanie, charakter – kibice Manchesteru United świetnie pamiętają te cechy z ubiegłorocznego spotkania z Evertonem, zakończonego remisem 4:4 mimo dwubramkowej przewagi MU; spotkania, które może przypieczętowało fakt, że tytuł trafił wówczas do „hałaśliwych sąsiadów”.

Po piąte, Moyes zjadł zęby w tym fachu. Jest, jak Ferguson, przywiązanym do detali pracoholikiem, często jeżdżącym na mecze rywali zamiast jak inni oglądać je w telewizji. Do klubu przyjeżdża pierwszy, wyjeżdża ostatni. Ma 50 lat – nie jest młodzieniaszkiem, a jako kandydata do pracy w MU wymieniano go od lat (także na tym blogu). Owszem, nie był dotąd pod tak gigantyczną presją mediów, nie grał w Lidze Mistrzów i owszem: nie kierował dotąd największymi z największych, ale część z nich jednak przeszła przez jego ręce (młody Rooney, starzy Philip Neville czy Saha). Przede wszystkim zaś: najwięksi z największych nauczyli się bać meczów na Goodison Park. Everton Moyesa należał do najbardziej niewygodnych rywali w Premier League, wszystko jedno czy dla MC, Chelsea, Arsenalu, Liverpoolu, czy dla MU wreszcie. Respektu w szatni z pewnością kolejnemu Szkotowi na Old Trafford nie zabraknie, podobnie jak merytorycznego wsparcia sztabu szkoleniowego podczas meczów Champions League. Sprawa Rooneya? Konfrontacja ze swoim starym szefem może być dla Anglika wymarzonym nowym początkiem w MU; jeśli zaś nie – odejście z klubu będzie zdecydowanie sprawniejsze i bardziej naturalne niż byłoby przy Fergusonie.

Po szóste, Moyes pozostanie sobą. Tak samo jak sobą pozostał sir Alex Ferguson, mimo iż gdy przychodził na Old Trafford, na korytarzach unosił się charakterystyczny aromat fajki Matta Busby’ego, a i Bobby Charlton miał w klubie niemało do powiedzenia. Przybysz z Aberdeen ucinał sobie z nimi uprzejme pogawędki, Busby’emu poświęcał poranne pół godziny, ale… robił swoje, a oni pozwalali mu robić swoje. Ta lekcja została już odrobiona, w tym sensie myślę, że moi znakomici koledzy Rafał Stec i Michał Pol niesłusznie podejrzewają, że Ferguson może nadal kierować klubem z tylnego siedzenia, zabierać głos w sprawach transferów, a nawet taktyki. Nie z takiej gliny lepiono ludzi tamtego pokolenia, znakomicie wiedzących, kiedy „trzeba się wycofać z arenki”, ale wiedzących też, że chodzi o coś więcej niż własne ego. To, że sir Alex nikomu nie pozwalał na wtrącanie się w jego pracę i z pewnością sam czegoś podobnego nie będzie robił, jest kwestią zasad. Tak się po prostu nie da pracować w żadnym klubie, ba: w żadnej firmie. Podwładni zwietrzą natychmiast to, że prawdziwe decyzje zapadają gdzie indziej i zniszczą malowanego szefa. Fergusonowi zbyt zależy na klubie (nikt nie jest ważniejszy niż klub, powtórzmy raz jeszcze), żeby się wtrącać w robotę Moyesa.

Nie twierdzę, że będzie to łatwe. Nie twierdzę, że sam Ferguson myśli o emeryturze ze spokojem, ale to już zupełnie inny temat (duży tekst o sir Alexie przygotowuję zresztą do najbliższego numeru „Tygodnika Powszechnego”). Twierdzę jednak, że wszystkie kategorie, przy pomocy których można było opisywać tamtego szkockiego trenera w 1986 roku, znajdują zastosowanie do tego Szkota z 2013 r. To tak proste, że aż nie do uwierzenia: w tej jednej kwestii do piłki nożnej wrócił zdrowy rozsądek, by posłużyć się frazą Gary’ego Neville’a. Decydując o przyszłości przedsiębiorstwa, którego wartość giełdowa przekracza trzy miliardy dolarów, kierowano się… systemem wartości.