Archiwum kategorii: Premier League

Guardiola nie ma ceny

1. Mógł być najlepiej zarabiającym trenerem świata. Mógł dostać własny jacht i helikopter. Mógł pławić się w blichtrze ligi, która wciąż przyciąga największą widownię, wciąż obraca największymi pieniędzmi i wciąż wydaje się dostarczać najatrakcyjniejszy (czy najlepszy, to zupełnie inna kwestia, do której jeszcze wrócimy) piłkarski produkt. Mógł pójść do Chelsea, gdzie Roman Abramowicz nie nasycił się przecież dotychczasowymi sukcesami. Mógł wybrać Manchester City, gdzie projekt szejków jest zakrojony na skalę szerszą nawet niż projekt rosyjskiego oligarchy, a ich cierpliwość większa niż jego cierpliwość.

Pep Guardiola – w zaledwie czteroletniej karierze trenerskiej dwukrotny triumfator Ligi Mistrzów, trzykrotny mistrz Hiszpanii, wymienianie pomniejszych z 13 trofeów zdobytych przez niego z Barceloną mogę chyba sobie darować – wybrał ofertę Bayernu Monachium. Chciałoby się rzec: pozostał sobą. Tak samo jak wtedy, gdy uzgadniał z Barceloną odnawialne roczne kontrakty albo gdy w poczuciu wypalenia robił sobie roczny odwyk od piłki i nie chciał słyszeć o jego skróceniu, mimo iż na horyzoncie pojawiały się kolejne oszałamiające propozycje pracy. Albo jak wtedy, gdy mówił, że jedynym poza Barceloną klubem na Półwyspie Iberyjskim, który mógłby poprowadzić, jest tworzony wyłącznie przez zawodników z regionu Athletic Bilbao. „Guardiola, czyli klasa” – pisałem, kiedy pożegnał się z Katalonią; dziś wypada te słowa powtórzyć, przypominając także, jak odrzucał propozycje pracy w klubach mających już swoich menedżerów (w Bayernie Jupp Heynckes przechodzi na emeryturę po sezonie, więc zmiana odbędzie się w sposób aksamitny).

2. Lektura angielskiej prasy jest bardzo pouczająca. „Panowie, Anglia jest wyspą”, rozpoczął swój cykl wykładów o brytyjskiej historii XIX-wieczny francuski historyk Jules Michelet, i zdanie to wciąż tłumaczy wyjątkowo wiele. Z perspektywy Londynu czy Manchesteru Niemcy były ostatnio wyjątkowo daleko, reprezentanci Bundesligi nie podbijali Champions League tak masowo i regularnie jak drużyny z Premier League, a kluby z Berlina, Dortmundu czy Monachium były raczej eksporterem piłkarskiego towaru do Hiszpanii czy Anglii, same przyciągając głównie zawodników z „rynków wschodzących”. Co się takiego stało w ciągu kilkudziesięciu miesięcy? Dlaczego to w Niemczech pracują szkoleniowcy, wyznaczający nowe trendy (Jürgen Klopp) i piłkarze, za którymi zabijają się ciągle jeszcze bogatsze kluby z Anglii (Robert Lewandowski)? Dlaczego tamtejsze trybuny pękają w szwach, gdy wczorajsza frekwencja na meczu Chelsea z Southamptonem była najniższa w sezonie? Dlaczego finanse niemieckich klubów nie budzą niepokoju ekspertów od Financial Fair Play? Dlaczego poszczególne drużyny nie stały się zabawkami w rękach multimilionerów? „Owszem, wszystkie drogi prowadzą do Rzymu – mówił w grudniu „Guardianowi” Hans-Joachim Watzke, dyrektor generalny Borussi Dortmund. – Chelsea idzie własną ścieżką, ale pytanie brzmi: co się stanie, kiedy Abramowicz zabierze swoje zabawki? W Niemczech wierzymy w kluby tworzone przez członków; nasi fani muszą być członkami klubu, nie jego klientami”. Niemcy jako lekcja do odrobienia przez Anglików. Bolesne…

3. Wytęż wzrok i znajdź różnice między Chelsea i Bayernem. Tam władze klubu tworzą byli piłkarze (Sammer, Hoennes, Rummenige, Beckenbauer), z którymi inny były piłkarz z łatwością znajdzie wspólny język – tutaj jednemu z najbardziej zasłużonych zawodników w historii klubu, Frankowi Lampardowi, pokazuje się właśnie drzwi, panowie Gourlay czy Tenenbaum sławy na boisku nie zdobyli, a intrygi przeprowadzane na korytarzach Stamford Bridge i w szatni Cobham są tajemnicą poliszynela. Tam umie się pracować z młodzieżą (Toni Kroos, Thomas Muller, Holger Badstuber, David Alaba to najświeższe przykłady, wcześniej byli także Lahm i Schweinsteiger), tutaj wychowanków w pierwszym składzie w zasadzie nie uświadczysz. Tam praca rozłożona jest na lata, słowem-kluczem jest stabilność (może nawet przydałoby się przywołać zapomniane w młodości słówko Ordnung), tutaj wszystko ma być na już, a jeśli nie ma – kolejnym szkoleniowcom pokazuje się drzwi. Tam wiele rzeczy poustawiał znany i ceniony przez Guardiolę Luis van Gaal – tutaj, no właśnie, tutaj rozsypują się ostatnie elementy dziedzictwa nielubianego skądinąd przez Katalończyka Mourinho, a o jakimkolwiek innym dziedzictwie nie ma przecież mowy. Czy jest sens rozpoczynać negocjacje o zatrudnieniu, których kluczowym elementem jest wysokość odprawy w przypadku przedwczesnego zwolnienia?

4. Propozycja Bayernu finansowo nie może się równać z ofertami Chelsea, MC czy może także PSG, natomiast kreuje przed Guardiolą obraz znajomego świata: klubu będącego współwłasnością kibiców, stawiającego na wychowanków i – co Raphael Honigstein uważa za argument przesądzający – pozwalającego szkoleniowcom skupić się wyłącznie na pracy z piłkarzami. Pracy w „prawdziwym klubie”, a nie w „sztucznym produkcie”, jak napisał jeden z zachwyconych wyborem Pepa hiszpańskich dziennikarzy.

Ale z mojej perspektywy decyzja Guardioli jest sygnałem ostrzegawczym dla Premier League. Czasy, w których oczywistością było zatrudnianie na Wyspach najlepszych trenerów i piłkarzy świata, należą najwyraźniej do przeszłości. Poziom piłkarski tegorocznych rozgrywek rozczarowuje. W Europie o zwycięstwa jest trudniej niż kiedykolwiek (w Lidze Mistrzów zagrają wiosną wszyscy trzej przedstawiciele Bundesligi, z reprezentantów Premier League odpadła połowa). Ronaldo, Fabregas, Modrić wyjechali, czarodzieje z Barcelony nie zamierzają się przeprowadzać, Ibrahimović również. Z pierwszej dziesiątki najlepszych piłkarzy świata, wybranej przez dziennikarzy „Guardiana”, tylko van Persie i Yaya Toure reprezentują angielską ekstraklasę. W najlepszej jedenastce FIFA, ułożonej przy okazji Złotej Piłki, nie ma ani jednego zawodnika z Wysp. Jeśli jeszcze tego nie zauważyliście, najwyższy czas się obudzić: życie jest gdzie indziej.

Pojedynki na szczycie

Tym razem powody do narzekania na komputer, układający listę spotkań angielskiej Premier League, miałby nie Alex Ferguson, Arsene Wenger czy Rafa Benitez, ale menedżer Reading Brian McDermott. Oto za sprawą terminarza rozgrywek, który w jeden weekend spotyka zarówno Manchester United z Liverpoolem, jak Arsenal z Manchesterem City, takie mecze, jak Reading-WBA schodzą na plan dalszy – nawet jeśli spokojnie można by od nich zacząć i na nich skończyć.

Cierpiący od miesięcy kibice Reading cierpieli także w tym spotkaniu: ich drużyna próbowała konstruować ataki mocno nieporadnie, między obroną a drugą linią wyła dziura, której nie potrafił załatać debiutujący (i zmieniony w przerwie) Carrico. Nieźle zorganizowane w obronie West Bromwich groźnie kontratakowało – do stworzenia zagrożenia wystarczała w gruncie rzeczy szybkość Morrisona i siła Lukaku (jeśli w tej formie Belg wróci na Stamford Bridge, gdzie jest już przecież także Demba Ba, Torres naprawdę będzie musiał szukać innego klubu…), ale przede wszystkim wydawało się kontrolować przebieg wydarzeń – aż do 82. minuty. „Najbardziej niebezpieczny wynik to 2:0”, przekonują się zwykle kibice i zwykle mają rację – WBA nie zdobyło trzeciej bramki, choć po uderzeniach Lukaku słupek na Madejski Stadium pewnie nadal się trzęsie, i na 8 minut przed końcem zwycięstwo zaczęło wymykać mu się z rąk. Niesamowita historia, w której nie o taktyce rozmawiamy, a o wreszcie tętniących życiem trybunach (wcześniej siedziały cicho albo wręcz buczały na swoich), wierze i nadziei jednych, panice i spętanych nogach drugich. No, może jeszcze o sprytnym przepuszczeniu piłki przez Morrisona do Kebe przy pierwszym golu dla gospodarzy, i o naprawdę chytrze wykonanym przez Iana Harte’a (kogóżby innego?) rzucie wolnym, po którym zgrywający piłkę do Pogrebniaka Pearce wyszedł w chwili dośrodkowania przed pole karne…

Zanim spojrzymy na szczyt, powiedzmy tylko, że walka o utrzymanie się zaostrza: Southampton z Borucem w bramce zwyciężył, w powstrzymaniu kryzysu Aston Villi nie obejdzie się chyba bez zmiany menedżera, Newcastle niebezpiecznie osuwa się tam, gdzie zwykle o tej porze roku jest Wigan – no i pozostaje jeszcze Queens Park Rangers, w którym nieznany dotąd raczej z taktycznego nowinkarstwa Harry Redknapp zaczął ustawiać Adela Taarabta jako „fałszywą dziewiątkę”, wracającą do pomocy i próbującą absorbować uwagę grających w tej strefie zawodników (to dlatego Michael Dawson tyle razy przekraczał z piłką linię środkową – przez ogromne fragmenty spotkania na Loftus Road nie miał kogo pilnować, a i Vertonghen wychodził wysoko, żeby nie stracić Marokańczyka z oczu; więcej o grze Taraabta pisze Michael Cox, a Wy popatrzcie, w których sektorach boiska otrzymywał piłkę podczas meczów z Tottenhamem i Chelsea), a Shauna Derry’ego wydelegował przed linię obrony, gdzie równie sędziwi Hill i Nelsen mają wyraźnie dobry wpływ na Fabio i Onuohę. Ustawienie 4-1-4-1 sprawiło Tottenhamowi duże kłopoty: przed polem karnym było gęsto, ataki ze skrzydeł nie przynosiły powodzenia, a kiedy Bale na stałe zszedł do środka – przestał otrzymywać piłki. Tym razem słabiej grał ściśle pilnowany przez Mbię Dembele, często zwalniający grę bądź podający z rzadką u niego niefrasobliwością. W sumie spotkanie z Tottenhamem ułożyło się dla podopiecznych Redknappa podobnie jak mecz z Chelsea: wytrzymany pierwszy napór, z genialnymi interwencjami Julio Cesara po strzałach Defoe’a i Adebayora, a potem rosnąca pewność siebie w miarę, jak rywalom kończyły się pomysły. AVB ma niewątpliwą zagwozdkę z Adebayorem: napastnik, żeby się odblokować, musi grać i musi czuć wsparcie trenera, tymczasem w takim meczu jak wczorajszy lepiej byłoby postawić na swobodniej czującego się między liniami Dempseyea. Na szczęście były napastnik Arsenalu wyjeżdża na Puchar Narodów Afryki i problem jego niskiej skuteczności przestanie na jakiś czas być naszym problemem…

Szkoda, że Torres nigdzie się nie wybiera i Rafa Benitez nadal będzie się mozolił przy ustalaniu składu Chelsea. Na Britannia Stadium zostawił Hiszpana w rezerwie, ale w kolejnym spotkaniu pewnie znów będzie musiał na niego postawić – ku udręce kibiców. Nie pisałem o Chelsea przy okazji meczu ze Swansea, nie chcąc nadmiernie rozkołysać huśtawki „kryzys-kandydat na mistrza-kryzys” – uważałem i uważam, że Rafa Benitez nie jest dla fanów tej drużyny powodem do zmartwienia, choć wczoraj niewątpliwie potrzeba było wsparcia Waltersa, który strzelił dwa samobóje, żeby wygrać ze Stoke aż tak przekonująco. Zanim piłkarz gospodarzy wpakował piłkę do własnej bramki po raz pierwszy (w przeklętej 46. minucie, czyli „do szatni”…), mecz był wyrównany – ba, także przy stanie 0:1 fani Chelsea przeżyli chwilę grozy, gdy sędzia Marriner pokazał na jedenasty metr po faulu Azplicuety na Etheringtonie, by sekundę później wycofać się z decyzji, bo znakomita jak zawsze Sian Massey podniosła chorągiewkę pokazując spalonego. Rzecz w tym, że dążące do wyrównania Stoke się odsłoniło, Hazard czy Mata mieli dużo miejsca, a co się dzieje, jak Hazard czy Mata mają dużo miejsca, wiedzą te wszystkie drużyny, którym Chelsea pakowała po pięć czy osiem bramek…

Po obejrzeniu meczu MU z Liverpoolem przestałem się dziwić wyznaniu sir Alexa Fergusona, że przestał sprawdzać terminarz spotkań i miejsce w tabeli dzisiejszego rywala. Mecz zapowiadany jako wydarzenie kolejki był dla wicemistrza Anglii meczem, jak każdy inny mecz z drużyną środka tabeli: meczem do wygrania bez nadmiernego wysiłku i meczem, w którym – jak to często w tym sezonie – mimo przewagi na papierze trzeba się było denerwować o ostateczny wynik. Nie za mocne to United, powtarzamy za każdym razem, kiedy przyglądamy się tej drużynie; problem w tym, że prawie za każdym razem wygrywa.

Jej wejście w mecz z Liverpoolem było oczywiście imponujące. Świetnie kontrolujący grę Carrick, za szybki czasem nawet dla kolegów Welbeck, skuteczny van Persie, rozważny Cleverley, romantyczny Kagawa – za każdym razem niby nic (z wyjątkiem bajecznego podania Carricka, po którym Rafael wyłożył piłkę van Persiemu, Holender uderzył piętą, a Skrtel zablokował…), za każdym razem niby dużo piłkarzy Liverpoolu we własnej strefie obronnej i za każdym razem hektary wolnego miejsca dla atakujących gospodarzy… Akcja, zakończona golem van Persiego, podczas której piłka krążyła między Kagawą, Welbeckiem i Cleverleyem, zanim trafiła do Evry, była jednak znakomitą ilustracją nie tyle siły gospodarzy, co słabości ich rywali. Gdzie było wówczas trzech środkowych pomocników Liverpoolu? Dlaczego żaden nie przerwał jej zanim jeszcze piłka powędrowała do Evry? W zasadzie dopiero po wejściu Sturridge’a pressing, którego mogliśmy się spodziewać po Liverpoolu, zaczął jako tako funkcjonować, a piłkarze MU zaczęli tracić piłkę – także na własnej połowie, co stało się przyczyną jednej czy dwóch niebezpiecznych sytuacji z udziałem dobrze współpracujących Suareza i Sturridge’a. W drugiej linii gości zawiódł zwłaszcza Joe Allen – prawdę mówiąc za wszystkie swoje straty bardziej niż Lucas nadający się do zmiany.

Tuż po przerwie miała miejsce pierwsza tego popołudnia kontrowersyjna decyzja sędziego: Howard Webb uznał drugiego gola dla MU, choć Vidić był na spalonym. Przy piekle, jaką wywołały rozstrzygnięcia Mike’a Deana w meczu Arsenalu z MC decyzja niemal niewinna, zresztą głównym problemem tej akcji było dramatyczne odpuszczenie krycia Evry. Co do meczu Arsenalu zaś: kibiców Kanonierów musi boleć, jak sądzę, nie sam fakt, że sędzia pokazał Koscielnemu czerwoną kartkę, ale idiotyczne zachowanie samego obrońcy – i późniejsze gapiostwo jego kolegów przy obu bramkach. Chwyt, jaki Francuz zastosował na Dżeko był wszak z gatunku zapaśniczych, a okazja bramkowa, jaką udaremnił faulując Bośniaka, była oczywista. Brak koncentracji Vermaelena i Gibbsa przy szybko wykonanym rzucie wolnym, po którym piękną bramkę strzelił Milner, zasługiwał na wytarganie za uszy przez Steve’a Boulda. Gibbsowi należała się też bura za stratę piłki na rzecz Zabalety, która przyniosła w konsekwencji drugą bramkę dla gości. Później mecz przypominał sesję treningową, której tematem było granie w przewadze – wszystkim trenerom polecam analizę zachowania w tej fazie spotkania Davida Silvy. Niewiele więcej było do analizowania niestety – z piłkarzy Arsenalu walczył tylko Wilshere…

Co do czerwonej kartki dla Kompany’ego, jak wielu uczestników Twitterowej debaty uważam, że jest zgodna z duchem i literą prawa: było to wejście niebezpieczne jak cholera i było to wejście obiema nogami. Wiem, że Kompany najpierw wybił piłkę, że jest świetnym obrońcą i że unika brutalnej gry, ale sorry: prawo jest prawo, lepiej dla zdrowia piłkarzy, że tak je skonstruowano.

Jakaś puenta by się przydała, najlepiej literacka. No to kupcie ostatni numer „Tygodnika”, gdzie Jerzy Pilch układa z ulubionych pisarzy nie jedną, i nie dwie, tylko trzy drużyny piłkarskie. „Czerwona kartka za kopnięcie przeciwnika bez piłki – Tołstoj. Żółta – za symulowanie karnego – Mann (…). Żółte kartki: za niebezpieczną grę – Kafka, za ubliżanie sędziemu – Czechow”… Co tu narzekać na Webba czy Deana, Koscielnego czy Kompany’ego…

PS Obrazki ze Stats Zone wrzucę, jak dojadę do domu 😉

Drużyna drugiego wyboru

Jest mnóstwo powodów, dla których można dobrze pisać o Swansea; wiele z nich już tu wyliczaliśmy, ale wczorajsze zwycięstwo tej drużyny na Stamford Bridge – zwycięstwo w półfinale Pucharu Ligi, odniesione nad Chelsea grającą w gruncie rzeczy (wyjąwszy Turnbulla w bramce) w najsilniejszym składzie – pozwala rzecz całą podsumować.

Po pierwsze, można dobrze pisać o Swansea, bo Swansea… dobrze gra w piłkę. Po drugie, bo dobrze gra w piłkę według określonej filozofii, a kolejni menedżerowie tej drużyny – Roberto Martinez, Paulo Sousa, Brendan Rodgers, Michael Laudrup – gwarantują wierność tej filozofii w stopniu tyleż imponującym, co rzadko spotykanym. A już na pewno rzadko spotykanym wśród walijskich wrzosowisk, gdzie o posiadaniu piłki, rozegraniach w trójkącie, wysokim pressingu itd. zaczęto przed paroma laty mówić tak, jakbyśmy byli w Hiszpanii. Po trzecie, bo Swansea ma Michu – a w piłkarzu tym, jak w soczewce skupiają się wszystkie fajne cechy tego klubu. Pal licho, że jest jednym z najlepszych strzelców Premier League – i że jest nim mimo faktu, że czasem gra jako jedyny napastnik, a czasem jako najbardziej wysunięty pomocnik. Pal licho, że instynktu, którym wykazał się w 39. minucie meczu z Chelsea, nie powstydziliby się van Persie, Berbatow czy Defoe. Pal licho również, że kosztował dwa miliony funtów – prasa na Wyspach poświęciła wystarczająco wiele uwagi faktowi, że skuteczny wczoraj Hiszpan był dwudziestopięciokrotnie tańszy od nieskutecznego wczoraj Hiszpana, czyli Fernando Torresa, żebym miał się o tym nadmiernie rozpisywać (Barney Ronay wyliczył: Michu zdobył 16 goli w 25 meczach, Torresowi strzelenie 16 bramek dla Chelsea zajęło 78 spotkań). W Michu najbardziej podoba mi się to, jak pracuje dla drużyny, jak wraca się na własną połowę, jak rozpoczyna pressing.

Wczoraj kluczem do powstrzymania Chelsea był właśnie pressing – utrudniający rozegranie, zmierzający do odbioru, a następnie wyprowadzenia morderczego ciosu. Błędy Ivanovicia, jakkolwiek kuriozalne, skądś się przecież wzięły. Nawet skrzydłowi Swansea, Routledge i Pablo Hernandez, ciężko pracowali w defensywie – doskonale kierowanej, nie pierwszy już raz w tym sezonie, przez Ashleya Williamsa i Chico Floresa (ten ostatni, niemal niezauważenie, bo wszyscy piszą raczej o Williamsie, trafił do pierwszej dziesiątki najlepszych w angielskiej ekstraklasie zarówno pod względem średniej podań, jak przejęć i wybić piłki). Leon Britton, jak na „małego Xaviego” przystało, kontrolował sytuację w środku pola. W sumie: drużyna z Walii miała pomysł na grę, miała liderów i miała gwiazdę, na którą mogła liczyć w kluczowym momencie – jakiż kontrast z Chelsea, która choć (upieram się…) ma pomysł na grę, to liderów zaledwie miewa, a z gwiazdą jest tak, że sami kibice ze Stamford Bridge domagają się ściągnięcia jej z boiska. Oczywiście gdyby Ramires wykończył przepiękną akcję Cole-Mata-Luiz-Oscar-Hazard z pierwszej fazy meczu…

Swansea, grająca w Premier League dopiero drugi sezon, jest o krok od finału pucharu, który – także za sprawą kolejnego pojedynku półfinałowego, między AV a czwartoligowym Bradford – okazał się w tym sezonie arcyciekawy i arcyromantyczny. I o krok od awansu do europejskich pucharów. A to zbliża nas do może najważniejszego powodu, by dobrze pisać o Swansea – związanego ze sprawami dotyczącymi zarządzania klubem. Dziesięć lat temu ta niewielka drużyna była przecież na skraju upadku – przeczytajcie analizę nieocenionego Davida Conna, pokazującą, jak Swansea, której fani musieli się zrzucać na skromną skądinąd pensję 20-letniego wówczas Leona Brittona, wychodzi z finansowych tarapatów nie tracąc kontaktu z kibicowską bazą, ba: wciąż pozostając w dwudziestu procentach własnością Stowarzyszenia Kibiców.

Już samo to wystarczyłoby do zrobienia ze Swansea „drużyny drugiego wyboru”, czyli takiej, której w Premier League kibicujemy w drugiej kolejności (no chyba, że ktoś woli Stoke…). A przecież jest jeszcze ten piękny futbol… Jonathan de Guzman opowiadał, że gdy zastanawiał się nad transferem do Swansea, nie miał pojęcia, gdzie leży i jak wygląda to miasto, ale o stylu drużyny słyszał wystarczająco wiele, by nie wahać się ani przez chwilę. Po roku od ostatniej wizyty z prawdziwą satysfakcją informuję, że walijska tiki-taka, mimo iż wciąż ćwiczona w spartańskich warunkach (klub nie ma wciąż ośrodka treningowego z prawdziwego zdarzenia – buduje go dopiero, zresztą przy wsparciu miejscowego uniwersytetu), ma się znakomicie.

I will survive

„Wyścig dwóch koni, he, he”, żartowali przyjaciele oglądający na codzień ligę hiszpańską, z których – bądźmy uczciwi – to my dotąd żartowaliśmy przez lata. Że niby sensacyjna porażka Chelsea u siebie z ostatnim w tabeli i kompletnie beznadziejnym przed paroma dniami w starciu z Liverpoolem Queens Park Rangers ma kwestię rywalizacji o mistrzostwo Anglii redukować do dwóch drużyn z Manchesteru. A ja jakoś na razie nie potrafię w to uwierzyć.

To jeden z fundamentalnych kłopotów z pisaniem bloga: w środowy wieczór oglądasz jeden mecz, uogólnienia same cisną ci się do głowy i masz nieprzepartą chęć je zapisać. Dopiero we czwartek rano rzeczy zaczynają wyglądać nieco inaczej. Oczywiście spryciula Henry Winter potrafi dodać przykrej wpadce Chelsea aury niezwykłości, przypominając, że ostatni raz, kiedy QPR wygrywało na tym stadionie, na listach przebojów królowała Gloria Gaynor z „I will survive”, a co starsi z nas przypominają sobie podrygujące w takt tego przeboju niepokojąco atrakcyjne starsze kuzynostwo, ale generalnie w czwartkowy poranek mamy poczucie, że poprzedniego wieczora obejrzeliśmy jeden z tych „Bad day at the office”, który zwłaszcza na zakończenie okresu świątecznego nie jest niczym przesądzającym. Owszem, przyjemnie się rozpisywać o niezwykłych talentach „Harry’ego Houdiniego” – z drugiej strony tabela zmienia się tak szybko, różnice zniwelować tak łatwo, że doprawdy: z punktu widzenia Chelsea, mającej wciąż jeden mecz zaległy, do popadania w desperację nie ma powodu.

Co nie oznacza, że niczego się o tej drużynie nie dowiedzieliśmy. Miał Tottenham okres, w którym nie grał kontuzjowany Moussa Dembele i okres ten zbiegł się z serią kiepskich wyników. W przypadku Chelsea talizmanem jest Juan Mata: na 20 rozegranych dotąd spotkań nie wyszedł w podstawowym składzie pięć razy, z czego drużyna dwukrotnie przegrywała i trzykrotnie remisowała (a rywalami były: QPR u siebie i na wyjeździe, Fulham u siebie, Swansea i WBA na wyjazdach). Wyraźnie brakowało również Hazarda; słabiej grał Moses, a Mirko Marin fragmenty dobrej gry przeplatał stratami i faulami – po jednym z nich, jeszcze w pierwszej fazie spotkania, powinien był, szczerze mówiąc, wylecieć z boiska. Torres znów gorzej przyjmował piłkę, znów raz czy drugi wydawał się rozkojarzony, a jego atomowe uderzenie z 53. minuty trafiło w bramkarza – z punktu widzenia fanów Chelsea spodziewane przyjście Demba Ba powinno uspokoić sytuację w ataku (i pozwolić znów, jak za czasów Drogby, grać piłkę nieco prostszą). Benitez dał odpocząć Macie i Hazardowi, być może powinien również oszczędzić Oscara, ale Hiszpan grał w tym sezonie równie dużo… W sumie: Chelsea próbowała (zobaczcie, ile jej strzałów zostało zablokowanych), stwarzała okazje, ale brakowało błysku geniuszu, jaki zapewniali zwykle wymienieni w poprzednim zdaniu piłkarze, a gol Lamparda – dość pechowo moim zdaniem – nie został uznany. Każdemu się może zdarzyć. Manchesterowi City w tym sezonie zdarzało się również.

Queens Park Rangers? Po katastrofalnym występie z Liverpoolem na Loftus Road Harry Redknapp mówił mediom, że… jest pewien utrzymania, zorganizował również spotkanie drużyny, podczas którego oczyścił atmosferę: nie dołował wystarczająco już zdołowanych, tylko szczerze przyznał, że nie potrafił odpowiednio przekazać zespołowi instrukcji na tamten mecz i że klęska obciąża jego, nie piłkarzy. Tym razem komunikaty sztabu szkoleniowego były bardziej precyzyjne, a pressing, jakiego wymagano od drużyny, zadziałałał bez zarzutu. W bramce zamiast Greena stanął Julio Cesar – i radził sobie nieźle, podobnie jak dwóch „dziadków” ze środka obrony, Hill i Nelsen. Dobrze wypadli Derry i Granero. Zamiast Cisse z przodu biegał Adel Taarabt – i rzeczywiście biegał, wyciągając za sobą obrońców i przeszkadzając w pierwszym podaniu Davidowi Luizowi. Od niego pressing się zaczynał, a w drugiej fazie spotkania, kiedy QPR broniło się na własnej połowie – od niego zaczynała się obrona, prawdę mówiąc niejeden raz widzieliśmy go na trzydziestym metrze od bramki Cesara (zobaczcie, jak często najbardziej wysunięty piłkarz QPR otrzymywał podania jeszcze na własnej połowie). Co ważniejsze: kiedy bramkarz w stylu Józefa Wandzika uruchamiał Taarabta dalekim wyrzutem, Marokańczyk potrafił piłkę utrzymać, wprowadzając w miejsca akurat niepilnowane albo umiejętnie odgrywając kolegom. O wstręcie Harry’ego Redknappa to przesadnego zagłębiania się taktyczne niuanse powiedziano mnóstwo (patrz słynna pusta tablica w szatni Tottenhamu), ale w tym przypadku należy mu oddać sprawiedliwość za wystawienie jako nominalnego napastnika Taraabta właśnie, a nie np. Djibrila Cisse. A nonszalanckie odegranie Taraabta do Wrighta-Philipsa przy golu tego ostatniego wpisujemy na listę asyst roku.

Czy Harry Redknapp uchroni kolejny klub przed spadkiem? Rozumiem, dlaczego właśnie po klęsce z Liverpoolem mówił, że jest pewien utrzymania i dlaczego wczoraj był już znacznie ostrożniejszy. Szatnia QPR była szczęśliwa jak nigdy w tym sezonie, więc on mógł sobie pozwolić na realizm i przypominanie, że aby wyjść z całego tego bajzlu trzeba z podobnym szczęściem i zaangażowaniem zagrać jeszcze wiele razy. Hm… nie jestem zachwycony faktem, że w kolejnym meczu ligowym jego zespół podejmie Tottenham.

Sign them up!

Niewykluczone, że prawdziwą przyczyną wszystkich problemów Theo Walcotta jest narodowość, a największą przeszkodą względnie harmonijnego rozwoju jego kariery – przedwczesne powołanie do reprezentacji na mundial w Niemczech, w 2006 roku. Siedemnastoletni wówczas piłkarz pojechał na mistrzostwa świata zamiast Benta czy Defoe’a, mimo iż w Premier League nie zagrał wcześniej ani minuty – i ani minuty nie zagrał również na mundialu.

Niewykluczone również, że gdyby Walcott był Walijczykiem, Szkotem lub Irlandczykiem, jego kariera rozwinęłaby się płynniej, każdy błąd nie byłby aż tak bezlitośnie analizowany, a każda udana akcja – oklaskiwana ponad miarę. Media z Fleet Street odpowiadają za niejeden kryzys wiary w siebie, a tzw. futbolowi eksperci przypięli niejedną łatkę młodszemu i zdolniejszemu od nich samych.

Cieniem na karierze gwiazdki Arsenalu kładły się oczywiście słynne słowa świetnego przed laty angielskiego skrzydłowego Chrisa Waddle’a, który powiedział o Walcotcie, że nie ma piłkarskiego mózgu, ale pierwsze lata pobytu na Emirates zdawały się tę opinię uzasadniać. Tak, Theo Walcott – chłopiec z porządnego domu, syn położnej i technika RAF-u, który rzucił służbę, kiedy dowódca odmówił mu dnia urlopu na obejrzenie debiutu syna w Southamptonie – nie rozwijał się w tempie, którego spodziewaliśmy się po kimś, o kim słyszeliśmy, że jest otwarty, chętny do nauki, a przede wszystkim niepospolicie utalentowany. Szybkością zadziwiał od początku, ale od początku też grał w kratkę, doskonałe akcje kończył fatalnym dośrodkowaniem, strzelał na wiwat zamiast podać komuś lepiej ustawionemu albo przeciwnie: podawał komuś ustawionemu gorzej zamiast sam strzelać. Sam w sierpniu 2010 przywoływałem analizę Alana Hansena z meczu, w którym Walcott również strzelił trzy bramki – wynikało z niej, że za każdym razem, gdy piłkarz ten nie działał instynktownie, tylko miał czas na podjęcie decyzji, decydował… źle. W zasadzie dopiero ostatnich kilkanaście miesięcy, a zwłaszcza okres od sierpnia do grudnia pozwala być w pełni do niego przekonanym – i być może to jeden z powodów, dla których klub nie przedłużył z nim kontraktu na przykład rok temu.

Kwestią podnoszoną przy tym ostatnim temacie jest miejsce, które Anglik ma zajmować w drużynie: on sam chce grać na środku ataku, trenerzy mają ponoć wątpliwości. Eleganckie to alibi dla obaw Walcotta (a zwłaszcza, wolno sądzić, jego agenta…), czy Arsenal jest w stanie zagwarantować spełnienie jego finansowych i sportowych ambicji, ale myślę jednak, że wyłącznie alibi. Arsene Wenger rzeczywiście zaczął konsekwentniej wystawiać Theo na szpicy dopiero od niedawna, ale – jak zauważył we wczorajszym Match of the Day Martin Keown – podobnie postępował z Thierrym Henrym, który również zaczynał swą przygodę z Kanonierami jako skrzydłowy. Do gry z przodu trzeba dojrzeć, zdaje się uważać menedżer Arsenalu (in Arsene we trust…),  tu nie wystarczy szybki bieg, zdolność wyminięcia bocznego obrońcy (zresztą ci lepsi nauczyli się już prostych w sumie zabiegów Walcotta…), a następnie lepsze lub gorsze dośrodkowanie. Żeby grać na równi z obrońcami, nieustannie szukając sobie – także na skrzydłach – wolnego miejsca, w które mogą podać koledzy, pilnować spalonego, cofać się po piłkę, umiejętnie ją przytrzymywać itp., itd., trzeba więcej dojrzałości. Do uwag Iaina Macintosha dorzucę obserwację, że parę dni temu w meczu z Wigan Walcott jako napastnik radził sobie przeciętnie – był odcinany od podań, przegrywał starcia bark w bark z bardziej masywnymi obrońcami, nie rozumiał się z Podolskim – karnego wywalczył dopiero po ataku ze skrzydła. Dogrywając ze skrzydła sprezentował wczoraj dwie bramki Giroud…

Co nie zmienia faktu, że Walcott dojrzał, a mecz z Newcastle był jeszcze jednym dowodem na to, że potrafi już zarówno znakomicie wykańczać akcję, jak ją inicjować (kibic Tottenhamu pamięta zresztą jego podobny popis w feralnym meczu, od którego zaczął się na początku tego roku kryzys drużyny z White Hart Lane…). Grający na luzie Arsenal, z widzącymi równie wiele jak Walcott Cazorlą i Wilsherem, z odblokowanymi Giroud i Podolskim, i z kolejnym po Walcotcie młodszym zdolniejszym Oxladem-Chamberlainem może naprawdę wiele. Żeby tylko w defensywie to się jakoś dopinało, bo przy golach Newcastle linia obrony Kanonierów wyglądała wczoraj jak kurtka Wengera (dla tych, co nie widzieli: przez całą pierwszą połowę francuski menedżer walczył tyleż z niemogącymi odnaleźć właściwego rytmu piłkarzami, co z zepsutym zamkiem swojego fantazyjnego okrycia). Niestety, „mały klub z północy” nie wytrzymał tego meczu kondycyjnie (kiedy Newcastle toczyło dramatyczny bój na Old Trafford, Arsenal odpoczywał – mecz w drugi dzień świąt został przełożony pod pretekstem strajku metra), ale zanim jego piłkarze stracili oddech, obnażyli wszystkie słabe punkty defensywy Arsenalu: braki zarówno w organizacji, jak i w koncentracji. Co robił przy dwóch golach Newcastle Kieran Gibbs? To jedno z pytań zapowiadających, że jeszcze nieraz w tym sezonie Kanonierzy pokażą twarz Mister Hyde’a.

Przy okazji kwestii kontraktowych zwracam uwagę na niedawny tekst Paula Haywarda, opisujący Wengerową „drogę do Damaszku”, czyli nawrócenie szkoleniowca Arsenalu na pracę z młodymi Brytyjczykami, po tym, jak opuszczali go uczniowie z Hiszpanii, Holandii czy Francji. Pewnie rzeczywiście mamy tu do czynienia z pragmatyzmem, pewnie rzeczywiście szansa na lojalność wobec klubu takich zawodników, jak Gibbs, Ramsey, Jenkinson, Oxlade-Chamberlain, a zwłaszcza mający rodzinę i znajomych „na dzielni” Wilshere, jest większa niż w przypadku obieżyświatów. Zwłaszcza, że – jak mówi sam Wilshere – mamy ponoć do czynienia ze zgraną paczką. Sprawa pomyślnego rozwiązania kontraktu Theo Walcotta będzie tu niezłym testem.

Skądinąd drugi bohater weekendu, lider i legenda Chelsea Frank Lampard, testuje właśnie lojalność swojego klubu. Tu nie mamy do czynienia z pazernym młodzieńcem, któremu wydaje się jeszcze, że na innych pastwiskach trawa jest bardziej zielona, więc w świetle jego dzisiejszego występu na Goodison Park pozostaje tylko powtórzyć słowa sprzed tygodnia: Lampard powinien zostać w Chelsea do końca kariery, a klub musi zadbać o to, by także po jej zakończeniu reprezentował go jako ambasador (podobną rolę odgrywa dziś w Tottenhamie Ledley King), a nie pozwolić mu odejść do jakiegoś Paryża czy jakiegoś LA. Mecz z Evertonem był najtrudniejszym, jak dotąd, testem dla Rafy Beniteza jako menedżera gości – gdyby nie Lampard, o wywiezieniu z Liverpoolu kompletu punktów nie mogłoby być mowy. I nie mówię tylko o bramkach, jakie strzelił – także o woli walki i pewności, że może się udać, którą zarażał młodszych kolegów (no, może poza Hazardem, który nie potrafił utrzymać formy z początku sezonu – albo którego sztuczek obrońcy Premier League również już się nauczyli…). Nie wszystko w tym meczu szło po myśli Chelsea, nie wszystko przewidział jej przewidujący menedżer i zwłaszcza to, jak po boisku poruszali się Pienaar, Anichebe i Baines było wśród nich przyczyną nieustającej konfuzji. Nie tylko David Luiz nie radził sobie z ustawionym tym razem bliżej środka – przynajmniej w pierwszej połowie – pomocnikiem z RPA, którego nieudany epizod w Tottenhamie nie przestaje mnie zadziwiać, kiedy patrzę na takie mecze, jak dzisiejszy…

Pal licho jednak Pienaara, o Lampardzie ma tu być mowa. O człowieku, który mówił dziś o podążających za drużyną kibicach, że to oni są klubem. „Żeby zarząd to wiedział”, kończy swoją relację z meczu Henry Winter, pijąc zapewne do faktu, że fani Chelsea i tym razem śpiewali o Lampardzie „Sign him up!”. Mam ochotę to zdanie nieco przerobić. Żeby zarząd to wiedział, że po jedenastu i pół roku, po blisko dwustu golach i niemal sześciuset meczach Frank Lampard jest klubem.

Selekcja negatywna

Odpowiedź brzmi „tak”. Tak, to był mistrzowski występ, bo cechą mistrzów jest odwaga, determinacja, wola zwyciężania, która do ostatniej minuty nie pozwala zwątpić w osiągnięcie pożądanego rezultatu. Pal licho wszystkie wpuszczone po drodze bramki, pal licho dziurawą obronę, pochopne zagranie, które dało rywalowi pierwszego gola, i nieruchawy środek pomocy: to jest Manchester United, a Manchester United nie poddaje się nigdy. Weźcie młodego chłopaka z Meksyku, który w pomeczowych wywiadach powtarza z pełnym przekonaniem coś, co stanowi o klubowym DNA. Jedenasty raz w tym sezonie piłkarze Alexa Fergusona muszą gonić wynik, ósmy raz gonią go skutecznie. Mistrzowie.

Odpowiedź brzmi „nie”. To nie był mistrzowski występ, bo cechą mistrzów jest koncentracja, dobra organizacja gry obronnej i umiejętność kontrolowania przebiegu wydarzeń. Pal licho skuteczność napastników, pal licho charyzmę trenera: mistrzowie nie mogą się mylić z aż taką częstotliwością. Weźcie już nawet nie de Geę czy Evansa, ale Carricka czy bardzo słabego wczoraj Ferdinanda, którzy podając piłkę pod nogi rywala stwarzają dużo więcej zagrożenia niż rywalom udaje się wykorzystać. Newcastle zdobyło na Old Trafford trzy gole, miało poprzeczkę i słupek, i na tym jego okazje się nie kończyły – mimo iż generalnie nastawione było na oddanie inicjatywy gospodarzom i grę z kontry. Jedenasty raz w tym sezonie piłkarze Alexa Fergusona muszą gonić wynik… To mają być mistrzowie?

Owszem, istnieje również szkoła, którą nazwałbym szkołą George’a Grahama: wytrwały marsz po koronę, złożony – powiedzmy – z trzydziestu zwycięstw 1:0 i paru remisów bezbramkowych (powiedziałbym, że Chelsea wczoraj zaprezentowała się mniej więcej w tym stylu – powiedziałbym, gdyby nie fakt, że kilkadziesiąt godzin wcześniej zaaplikowała Aston Villi osiem bramek…). Ale przecież nie musi to być jedyna możliwość – i zwłaszcza Manchester United w ciągu dwóch dekad swojej dominacji w angielskim futbolu przyzwyczaił nas do tego, że wygrywać mistrzostwo można naprawdę w wielkim stylu, łącząc szybką, szeroko prowadzoną i efektowną grę ofensywną ze skuteczną defensywą. Carricka asysta przy golu Hernandeza przypomniała, jak znakomicie podawał ten zawodnik jeszcze w czasach gry w Tottenhamie – ale Roy Keane raczej nie zagapiał się jak jego następca przy akcji zakończonej golem Percha. O tym, że Manchesterowi brakuje Vidicia, pisać chyba nie muszę, podobnie jak o braku szybkości zawodników ze środka pomocy – zwłaszcza, jeśli ich występ zestawić z biegającym jak szalony w tej samej strefie Vernonem Anitą. Druga linia MU zaczęła wyglądać lepiej dopiero po wejściu Cleverleya w 70. minucie: asekurowany przez młodszego kolegę Carrick miał więcej swobody niż wcześniej, gdy sam musiał asekurować starszego Scholesa. Dlaczego wszyscy piszą o kupowaniu przez United Lewandowskiego, podczas gdy problem tej drużyny widać raczej w obu formacjach za plecami napastników – nie pojmuję…

Jak widzicie, mam ostatnio kłopot i z tą drużyną, i z tą ligą, w której problemy pozostałych drużyn wydają się jeszcze poważniejsze. Mimo najszczerszych chęci nie potrafię przyjąć wersji angielskich gazet, które w patriotycznym wzmożeniu nie zauważają, jak bardzo ten rodzaj popisów, jak wczorajsze na Old Trafford, bywa karany w Europie. Świetny doping, związane z lejącym deszczem efekty specjalne, mnóstwo goli i parad bramkarzy, emocje do końca niby pozwalają mieć poczucie, że oto dzieją się rzeczy wielkie. A przecież to nie przypadek, że w Lidze Mistrzów kluby z Premier League przetrzebiono…

Osobny akapit należy się samobójczemu golowi Evansa i temu, co w związku z jego uznaniem wykonał Alex Ferguson na początku drugiej połowy. Sędziujący spotkanie Mike Dean zachował się w tym przypadku bardzo dobrze: Cisse, owszem, był na spalonym i gdyby dotknął piłki, bramka nie zostałaby uznana; rzecz w tym, że kopnął ją Evans, a Cisse nie zdążył wziąć udziału w akcji (nie pociągał też, wbrew temu, co mówił później wściekły menedżer MU, Evansa za koszulkę – w najlepszym razie pociągali się obaj). Gol nie zostałby uznany, gdyby napastnik uniemożliwił obrońcy zagranie albo utrudnił interwencję bramkarzowi, co również nie miało miejsca. Tłumaczący rzecz bardziej szczegółowo Graham Poll robi w tym miejscu zabawną uwagę, że sir Alex najwyraźniej nie zna obowiązujących od siedmiu lat przepisów – nie, że się z nimi nie zgadza (wielu sędziów nie zgadza się z nimi również), tylko że ich nie zna. A może zna, tylko próbuje po swojemu rozegrać zarówno sędziów, jak i władze ligi? Jeżeli tak, to decyzja Mike’a Deana, żeby nie wpisywać pyskówki menedżera MU do pomeczowego protokołu, wydaje się równie roztropna jak ta o uznaniu drugiego gola dla Newcastle.

Dziwne przypadki Stewarta Downinga i Davida Luiza

A ci wszyscy piłkarze, którzy już-już mieli wspiąć się na szczyt, tylko nagle w ich karierze coś poszło nie tak? Zostawmy na boku kontuzje, które zatrzymały Kierona Dyera, zostawmy nadmiar gwiazdorstwa i niechęć do ciężkiej pracy, które skomplikowały biografię Davida Bentleya. Weźmy dziwny przypadek Stewarta Downinga, który jeszcze jako gracz Middlesbrough zdołał przebić się do reprezentacji Anglii i którego do Liverpoolu sprowadzano z Aston Villi za oszałamiającą kwotę 20 milionów funtów (wcześniej AV zapłaciła za niego 12 milionów). Przyglądam mu się pilnie od blisko dekady, czyli od czasu, kiedy omal nie przeszedł do Tottenhamu, od dziesięciu lat wiem, że to jeden z najlepszych (może najlepszy?) lewonożny Anglik, że znakomicie dośrodkowuje z obu skrzydeł, że świetnie uderza ze stałych fragmentów gry, że kilka jego bramek z dystansu załapuje się do najpiękniejszych w tym okresie. Dlaczego w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy kibice z Anfield nie kryją rozczarowania jego grą, a zniecierpliwiony menedżer Brendan Rodgers wprost powiedział, że w styczniu ma zamiar poszukać mu innego pracodawcy? Wczorajszy gol Downinga był pierwszym strzelonym dla Liverpoolu w rozgrywkach ligowych – zważywszy, że udało się dopiero za 45. podejściem w zasadzie można to zniecierpliwienie zrozumieć…

Najpierw sądziłem, że Downing jest po prostu pechowcem: przyszedł do klubu, w którym miał dogrywać piłki Andy’emu Carrollowi, ale Carroll łapał kontuzje albo grał kiepsko, a w końcu odszedł. Zmienił się też menedżer, a wraz z nim koncepcja gry, w której rajdy przy linii i dośrodkowania nie mają już takiego znaczenia, jak w czasach Kenny’ego Dalglisha: Rodgers woli stawiać z przodu na bardziej uniwersalnych Sterlinga, Suso czy Suareza (a jeszcze za kilka dni przyjdzie Sturridge…). Downing oczywiście próbował, trafiał w słupki i poprzeczki (zaczęło się już w debiucie…), dogrywał nie najgorzej, ale jakoś tak wypadało, że jego podań nie wykorzystywali koledzy – w poprzednim sezonie nie tylko nie miał na koncie żadnej bramki, ale nawet asysty. Pudłował też karne i skończyło się na tym, że trener postanowił go przekwalifikować na lewego obrońcę, przed którym ustawiał… innego lewego obrońcę Jose Enrique. O tym, jaki to efekt dało w meczu z Tottenhamem, gdy Downing odpuścił krycie wchodzącego w pole karne Lennona, pamiętamy.

Ale jest jeszcze jedno wyjaśnienie: jak mówił niedawno sam jego menedżer, nie wystarczy po prostu mieć talent – trzeba jeszcze ciężko pracować i walczyć o miejsce w składzie. Nie przejmować się tym, za ile cię kupiono, zrzucić z siebie ciężar niewykorzystanych sytuacji, nie uśmiechać się przepraszająco – po prostu walczyć. „Jesteśmy trenerami, nie magikami – mówił Rodgers. – A piłkarze nie różnią się przesadnie od hydraulików, stolarzy czy murarzy. Sami muszą znaleźć sobie pracę i o nią zadbać, a zadaniem lekarzy, trenerów czy menedżerów jest jedynie znaleźć narzędzia, które pomogą im pracować lepiej. Zrobimy wszystko, żeby im pomóc lepiej pracować, ale jeśli sami nie będą mieli w sobie motywacji, wiele nie zdziałamy. Jeśli nie ma w nich głodu sukcesu, mają problem”.

Niewykluczone, że problem Stewarta Downinga polegał na tym, że był zbyt miły – i zastosowana przez Brendana Rodgersa metoda „zimnego wychowu” poskutkowała. Wczoraj nie tylko strzelił gola, ale miał bajeczną asystę przy bramce Gerrarda, dobrze znajdował sobie miejsce nie tylko przy linii i wiedział, co robić z piłką, grając zresztą głównie krótkimi podaniami… Czy podobne metody poskutkują w przypadku chłopaków z QPR, którym Harry Redknapp zarzucił po przegranym meczu z Newcastle, że biorą wielką kasę (większą niż ktokolwiek w Tottenhamie, wypalił tradycyjnie niedyskretny Harry) i mają wszystko gdzieś? Redknapp marzy zapewne, żeby jego nowi podwładni grali z zaangażowaniem, które cechuje graczy Stoke. Gdyby Gary Lineker chciał kiedyś jeszcze użyć swojej niezapomnianej frazy o Wimbledonie, że tę drużynę dobrze ogląda się wyłącznie na telegazecie, musiałby ją zastosować do piłkarzy z Britannia Stadium. Owszem, zdaję sobie sprawę, że w Warszawie na Czerskiej znalazłoby się paru fanów tego stylu i że marzą oni o konfrontacji Stoke z Barceloną, ale ja każdy mecz z nimi odchorowuję. Owszem, odczuwam coś w rodzaju niechętnego podziwu myśląc o tym, ile razy w tym sezonie nie pozwolili wbić sobie gola i jak wielu zawodników przedniej formacji angażuje się w grę obronną. Równocześnie jednak czuję na własnej skórze wszystkie te łokcie, którymi traktują rywala przy okazji, patrzę na koszulę, czy nie rozdarta przy kolejnym pociągnięciu, a nade wszystko boli mnie szyja od ciągłego podnoszenia głowy, żeby zobaczyć frunącą nad nią piłkę. Nie mam pretensji do piłkarzy Tottenhamu: robili w tych okolicznościach, co mogli. Nie oni jedni mogli ze Stoke niewiele. Dobrze, że obyło się bez ofiar.

Bez ofiar obyło się też w meczu Swansea-MU. Sir Alex przesadza, żądając dyskwalifikacji Ashleya Williamsa za trafienie w Robina van Persiego: wybijając piłkę – nie pierwszy i nie ostatni raz w tym meczu – obrońca z Walii robił po prostu to, co do niego należało, bez intencji sfaulowania Holendra. Cóż jeszcze? Michu po raz trzynasty. Fletcher po raz dziewiąty (i dobra gra Sunderlandu w obronie). Kiepskie sędziowanie meczu West Hamu z Evertonem. Dzielne Reading, ostatecznie pokonane. W końcu, ale nie na końcu: popis Chelsea.

Popis Chelsea, z jedną z najpiękniejszych główek, jakie widziałem w życiu (niechże będzie Fernando Torresowi, ale też Azplicuecie za świetne dośrodkowanie), z fantastycznym golem Lamparda, i bodaj jeszcze lepszym Hazarda, o wolnym Luiza nie wspominając, i z wynikiem z rzędu tych, które wymykają się racjonalnemu opisowi. Nie, Aston Villa nie jest AŻ TAK zła – pamiętajmy w końcu o jej ubiegłotygodniowym zwycięstwie na Anfield Road. Kiedy kilka lat temu Wigan przegrało na White Hart Lane 9:1, pozbierało się dość szybko i jak zwykle zdołało utrzymać się w lidze – inna sprawa, że piłkarze tej drużyny zdecydowali się zwrócić pieniądze fanom, którzy wybrali się do Londynu, żeby być świadkami pogromu. Po prostu takie wypadki przy pracy czasem się zdarzają: w ostatnim kwadransie jednym wszystko zaczyna wychodzić, drudzy ze spuszczonymi głowami marzą już o tym, by jak najszybciej zejść z boiska, a w międzyczasie padają kolejne gole. Od 75. minuty Chelsea strzeliła cztery…

Pisząc to nie zamierzam odbierać klasy zwycięzcom. O klęsce z Corintinhians zapomnieli już podczas pojedynku z Leeds, w Pucharze Ligi, ale teraz przypomnieli sobie o Premier League. Z każdym kolejnym golem bardziej przypominali drużynę: zgraną i głodną wspólnego sukcesu. Niesieni dopingiem, odmawiali zwolnienia tempa – nawet jeśli menedżer wprowadzał zmiany, mające oszczędzić najlepszych zawodników na intensywny czas okołoświąteczny. Widać, jak wielkie możliwości drzemią w tych piłkarzach, jeśli okoliczności (bo raczej nie trener) potrafią zdjąć z nich presję. Ofensywny kwartet po prostu zachwycał, choć moją uwagę zwrócił przede wszystkim kolejny występ Davida Luiza za jego plecami. Przypadek Brazylijczyka również był dziwny i tutaj także mogło się wydawać, że świetnie rozwijająca się do pewnego momentu kariera osiągnęła swój pułap. Wygląda jednak na to, że Benitez znalazł rozwiązanie problemów, jakie miał Brazylijczyk ustawiany w linii obrony. Pamiętam, jak dobrych parę miesięcy temu Alan Hansen wskazywał, że z dala od własnej bramki zawodnik Chelsea radzi sobie lepiej niż pod własną, że nieustannie gna go do przodu, gdzie pewnie czuje się z piłką, a jego momenty gapiostwa nie są aż tak kosztowne. Dziwność tego przypadku polegała na tym, że Luiz za bardzo lubi być w centrum uwagi jak na obrońcę. A że jest waleczny, ma mnóstwo energii, potrafi biegać dużo i szybko – w środku pomocy Chelsea tylko Ramires zdradzał dotąd te cechy – i potrafi też dobrze podać… Pierwsza wyraźna zmiana w zespole narzucona przez nowego menedżera na duży plus.

W świetle tego, co stało się dzisiaj, nie chciałbym natomiast, by Benitez zapominał o Franku Lampardzie. Albo raczej nie chciałbym, by zapominali o nim klubowi włodarze. Pytanie oczywiście, jakie ambicje ma sam piłkarz: czy godzi się ze stopniową zmianą proporcji między czasem spędzanym na boisku i na ławce; czy może raczej chciałby, żeby nadal od niego rozpoczynano ustalanie składu – choćby i u wujka Harry’ego w QPR. Jeśli jednak sam widzi, że powoli czas robić miejsce młodym, pozostając dla nich ikoną, punktem odniesienia, bezcennym wzmocnieniem w trudnym momencie – powinien zostać w Chelsea do końca kariery, a klub powinien zadbać o to, by także po jej zakończeniu reprezentował go jako ambasador; podobną rolę odgrywa dziś w Tottenhamie Ledley King. Czy Abramowicz i jego ludzie usłyszeli wołania kibiców, domagających się po jego rekordowym golu, by przedłużono kontrakt z Frankiem Lampardem?

Dobrych świąt Wam życzę. Obawiam się, że moje spędzę zestresowany wizją Aston Villi, przywracającej wiarę, nadzieję i miłość swoich kibiców zwycięstwem nad Tottenhamem…

Harówka dla Harry’ego

Na liście dziennikarskich klisz, które w ostatnich tygodniach irytują mnie w stopniu ponadprzeciętnym, poczesne miejsce zajmują dwie: wyliczanie lat, w których Arsenal Arsene’a Wengera nie zdobył żadnego tytułu, oraz nazywanie Harry’ego Redknappa „Harrym Houdinim”. Nowy menedżer QPR nie jest żadnym magikiem ani cudotwórcą, ba: zapewne nie jest nawet lepszym szkoleniowcem niż zwolniony kilka tygodni temu Mark Hughes. Świetnie można wyobrazić sobie sytuację, w której to Redknapp źle zaczyna sezon, zbieranina sprowadzonych przezeń w pośpiechu piłkarzy panikuje szybciej niż potrafi się zintegrować i żeby powstrzymać pogłębiającą się degrengoladę właściciel decyduje się potrząsnąć klubem przez zmianę trenera i w miejsce 65-letniego Anglika sięga po młodszego o blisko ćwierć wieku Walijczyka. „Efekt nowego menedżera” jest zjawiskiem szeroko dyskutowanym, statystycy kwestionują jego długotrwałe skutki, ale w momencie przedłużającej się kiepskiej passy zwolnienie trenera wydaje się najskuteczniejszym sposobem powiedzenia podłamanym piłkarzom: „Słuchajcie, naprawdę może być inaczej”. I czasem rzeczywiście jest inaczej. Czasem, zaznaczam – nie zawsze.

Co może dać piłkarzom QPR Harry Redknapp? Po pierwsze, najprostsze i najtrudniejsze zarazem, może stworzyć z nich drużynę. Trudna sprawa, przy tylu indywidualnościach, które – patrz np. Djibril Cisse – z niejednego chleba piec jadły i niejednego trenera przeżyły, ale jego pierwsze decyzje, polegające na dowartościowaniu ciężko pracujących twardzieli w stylu Nelsena, Mbii czy Hilla, dają tu niezbędny fundament. On też niejednego piłkarza już prowadził, nie pęknie ani przed Wrightem-Philipsem, ani przed Bosingwą. Generalnie jak mało kto znający smak walki o utrzymanie w Premier League nowy menedżer QPR wie, że to nie jest czas gwiazdorstwa, efektownej piłki i taktycznych subtelności. Żadna tam płynna gra, ładne podania itd. – teraz jest czas twardej walka o utrzymanie. Jak celnie podsumował Nick Szczepanik, po przyjściu do drużyny nowy menedżer zażądał krwi, potu i łez – i wczoraj z pewnością nieźle się napocili.

Inna sprawa, że najlepszy, choć chorobliwie nierówny piłkarz tego zespołu Adel Taraabt haruje raczej z rzadka. Jego współpraca z Redknappem ma swoją historię w Tottenhamie, w którym nazywany niegdyś „nowym Zidanem” Marokańczyk nie mieścił się w składzie i z którego menedżer pozbywał się go – za marny milion funtów – bez żalu, określając jako „fruitcake”, co przełożyć można zarówno jako „świrus”, jak i jako, uczciwszy uszy, „ciota”. Powodów do nieporozumień było mnóstwo, ale tym razem menedżer zdecydował się zaufać piłkarzowi – wystawił go nie, jak zazwyczaj, po lewej stronie, ale za napastnikami, gdzie Taarabt zgodnie ze swoim numerem na koszulce miał szukać sobie miejsca między liniami pomocy i obrony Fulham – i robił to rzeczywiście ze znakomitym skutkiem. Zobaczcie, gdzie zawodnik QPR dostawał piłkę i jak wiele z tych podań było krótkich: widać, że Marokańczyk umie pokazywać się do gry kolegom, w ułamku sekundy uwalniając się spod opieki rywali. Szkoda, że najprawdopodobniej za kilkanaście dni wyjedzie na Puchar Narodów Afryki.

Pochłonięty kinderbalem i przygotowaniami świątecznego numeru „Tygodnika” nie zdołałem w sobotę obejrzeć niczego więcej – ominęły mnie więc nie tylko rutynowe wygrane obu drużyn z Manchesteru, ale przede wszystkim sensacyjna porażka Liverpoolu z Aston Villą. Poprzednie tygodnie były przecież dla fanów z Anfield obiecujące, goście radzili sobie cieniutko… Ech ta Premier League, zawsze jest inaczej. Inaczej było również dziś w meczu Tottenhamu ze Swansea: znakomicie operująca przecież piłką drużyna gości całkowicie oddała pole i to pomimo faktu, że w środku miała teoretycznie jednego zawodnika więcej. Andre Villas-Boas wystawił dwójkę napastników – co kazało mi się bać, że żaden z nich nie obejrzy futbolówki, którą spokojnie będą wymieniać między sobą Britton, Ki Sung-Yung i Guzman. Nic z tych rzeczy: Dempsey regularnie opuszczał miejsce przy linii grając właściwie jako trzeci środkowy pomocnik, a na lewe skrzydło schodził Adebayor. Pressing gospodarzy wyglądał znakomicie, posiadanie piłki i celność podań zaś – bodaj najlepiej w tym roku.

Niezwykle to było przyjemne, zapomniane już nieco doświadczenie: oglądanie Tottenhamu cierpliwego, uporczywie szukającego nowych rozwiązań w z minuty na minutę zwiększającym się tłoku (nawet Michu grał głównie na własnej połowie) i znajdującego je w końcu po stałym fragmencie gry (mówił Villas-Boas, że rozmawiali o tym, iż to właśnie jest pięta achillesowa Swansea, więc dużo ćwiczyli rzuty wolne i rogi), a potem do końca już panującego nad sytuacją. To ostatnie wydaje się sprawą kluczową:  gdyby mecze Premier League trwały 80 minut, Tottenham byłby liderem tabeli, a tymczasem w sześciu czy siedmiu spotkaniach wypuszczał punkty w końcówkach. Nad tym też w minionym tygodniu pracowano na treningach: sztab szkoleniowy zmienił wręcz ich strukturę tak, by największa dynamika i intensywność zajęć przypadała na ostatnie minuty. Czy pomogło akurat to, czy udane zmiany (zobaczcie, jak grał młody Townsend, kilkakrotnie wyrywający się do przodu i dający się sfaulować – po jednym z tych fauli padł gol dla Tottenhamu; ale warto zauważyć, że na ostatnich kilkadziesiąt sekund pojawił się również długo oczekiwany Scott Parker), czy zbyt późne przejście Swansea do ofensywy, nie podejmuję się sądzić. Grunt, że są punkty, że do drużyny wracają kontuzjowani i że piłkarze mogą z pewnością mieć poczucie, że ich szkoleniowiec wie, co robi.

PS 1. Z cyklu byli menedżerowie Tottenhamu (Redknapp wszak wygrał z Jolem…), czuję że czeka mnie niedługo pisanie kawałka o Chrisie Hughtonie. Dziesiąty mecz bez porażki w Premier League to dla Norwich najlepszy wynik od ćwierćwiecza, odniesiony – jak to zwykle u irlandzkiego szkoleniowca – bez przytupów i z właściwą mu skromnością. Takich zwierząt nie ma.

PS 2. Mniej tu ostatnio bywałem, za co przepraszam i postanawiam się poprawić. Książkę kończyłem – książkę, której to nasze blogowanie mnóstwo zawdzięcza, i która została wreszcie wygładzona, podzielona na rozdziały i wysłana do wydawcy, który zapowiada ją na maj. Mam nadzieję, że będę mógł teraz swobodniej odetchnąć i częściej blogować. Ku chwale futbolu. Okrutnego.

Sto lat

A dziś dla odmiany krótka piłka: w mojej redakcji i w moim mieście świętowanie stulecia urodzin Jerzego Turowicza, człowieka, który był moim pierwszym Szefem – i który, dodajmy, kompletnie nie interesował się futbolem. Świętowanie wypadające w weekend i angażujące także mnie osobiście, bo jedno ze spotkań związanych z rocznicą miałem zaszczyt poprowadzić. Czy mam dodawać, że wypadło akurat podczas meczu Evertton-Tottenham? Że jeszcze kiedy wychodziłem z redakcji było 0:0, że kiedy na światłach sprawdzałem wynik okazało się, że Dempsey strzelił na 0:1 (była 77. minuta), że kiedy zaparkowałem wciąż było 0:1 (w 88. minucie), kiedy wsiadałem do windy okazało się, że Pienaar wyrównał, a kiedy wysiadłem na szóstym piętrze przeczytałem, że mecz chwilę temu – wydawało się – wygrany zakończy się porażką? Nie mam na ten temat do powiedzenia nic więcej, może poza tym, co zawsze: taką przebodli mnie drużyną, cholera jasna. Naprawdę, gdybym w tamtym kluczowym momencie przed blisko ćwierćwieczem miał świadomość, z jakimi doświadczeniami będzie się wiązało kibicowanie właśnie jej, wybiłbym sobie z głowy całą tę piłkę nożną.

Teraz jest już oczywiście za późno. A skoro wspinam się już na Himalaje samoświadomości, zastrzegę się jeszcze, że nie wykluczam iż dominujący nad następnymi akapitami ton narzekania wiąże się właśnie z fatalnym samopoczuciem człowieka, który – trudno policzyć, który już raz w tym sezonie – podnosić się musi po porażce odnoszonej w ostatnich minutach. Uczucie to, rzecz jasna, nie jest obce kibicom innych zespołów – dziś np. spotkało fanów Manchesteru City, i to w sposób wyjątkowo perwersyjny: po tym, jak zespół podniósł się z kolan i odrobił dwubramkową stratę. Można by tu swobodnie rzecz rozwinąć w kolejnych parę zdań wątek niezwykłości futbolowych scenariuszy, ekscytując się np. znaczeniem goli w „Fergie Time” (czy po majowym finale rozgrywek Premier League nie można by równie dobrze mówić „Mancini Time”?). Można by też – poniekąd słusznie – ekscytować się kolejną jazdą bez trzymanki, w której ktoś bezpiecznie prowadzi i kontroluje przebieg wydarzeń, by nagle tę kontrolę stracić, itp., itd.

Myślę jednak, że byłoby to zafałszowanie obrazu rzeczywistości. Przy całym uznaniu dla klasy takiego Wayne’a Rooneya, harującego na całym boisku jak nie przymierzając Carlos Tevez w drugiej połowie (no właśnie: dlaczego dopiero w drugiej połowie?), przy oddaniu zasług grającym szeroko Youngowi i Valencii, warto zauważyć, że duet środkowych pomocników MU był niemal nieobecny, a w każdym razie kolejny raz w tym sezonie nie potrafił zapewnić ochrony defensywie. Podobnie narzekać można na dwóch napastników MC grających od pierwszej minuty, i na obronę gospodarzy, dającą zawodnikom MU – Rooneyowi zwłaszcza – zbyt dużo swobody. Beznadziejny był Balotelli, słaby Nasri, Mancini podjął złą decyzję o wprowadzeniu za kontuzjowanego Kompany’ego Kolo Toure, a nie Lescotta, transfery wakacyjne (Sinclair, Rodwell, Maicon, Nastasić) na razie nie okazały się wzmocnieniem – było kupićć van Persiego… Jak to napisał Michael Cox, ten mecz mógłby być lepszy, gdyby rozgrywały go dobre drużyny. Jeden Rooney, jeden Zabaleta, to trochę za mało, by móc mówić o futbolu i pominąć milczeniem pomeczową bijatykę, wtargnięcie kibola na boisko, monetę, która zraniła Rio Ferdinanda, atak Teveza na Jonesa, a wcześniej także błąd sędziego przy spalonym Younga. Coś niedobrego dzieje się z tą ligą, skoto tematami weekendu stają się takie incydenty albo – to już się tyczy soboty – nurkowanie Santiego Cazorli, kolejnego z listy geniuszy, który okazał się oszustem.

Temat nurkowania wałkuję tu co jakiś czas, ostatnio w kontekście Garetha Bale’a, ale i o Luisie Suarezie można by niejedno napisać. Walijczyka, który niedawno obejrzał kolejną żółtą kartkę za symulowanie, Andre Villas-Boas tłumaczy ciężkimi kontuzjami, które kilka razy spotykały go po faulach rywali (Charliego Adama na przykład): upadający Bale ma nie tyle wymuszać interwencję sędziego, co chronić nogi przed spóźnionymi wślizgami. Cóż… nawet jeśli tak jest – czasami tak jest z pewnością – problemem pozostaje teatralność upadku i problemem pozostają te sytuacje, w których piłkarz niestety oszukuje. Tego też mam, cholera, powyżej uszu, a zaczynam od Bale’a, żeby nie narazić się na zarzut z „moralności Kalego”: nasz nurek zrobił to, co do niego należało, podczas gdy wasz nurek…

Ciężko o tym pisać także dlatego, że „wasz nurek” jest – obok Michu, zbieżność regionalna miejsca pochodzenia nieprzypadkowa – jednym z najjaśniejszych punktów generalnie przeciętnego sezonu. Także wczoraj wraz z Jackiem Wilsherem pokazywał się ze stron najlepszych – szkopuł w tym, że głównie wtedy, kiedy Arsenal już prowadził. Wcześniej było nerwowo, jak to zwykle ostatnio z Kanonierami. Niepewna siebie, poobijana fizycznie i psychicznie drużyna z napastnikami dalekimi od regularności, im dłużej w mecz, tym mocniej by panikowała. W momencie, kiedy sędzia Jones uznał, że Cazorla był faulowany, niewiele wskazywało na przełamanie – w tym sensie Steve Clarke ma świętą rację, że był to kluczowy moment spotkania. Rzecz jasna on również mógłby dodać, że kiedy jego zespół grał z Sunderlandem, prowadził 1:2, a gospodarze walczyli o remis, to w polu karnym zanurkował jeden z jego piłkarzy, Liam Ridgewell. Przypominający ten epizod Andy Dunn najsłuszniej w świecie upomina się o podejmowanie przez władze poszczególnych lig i związków piłkarskich, a także FIFA i UEFA, ostrzejszych działań post factum. W przypadku takiego Cazorli np., albo Bale’a, albo Suareza, można by nakładać kary na podstawie pomeczowej analizy wideo. Uderzając mocno, bo mocne są ich przewiny i wysoka szkodliwość społeczna.

Napisałem wyżej, że Jerzy Turowicz kompletnie nie interesował się futbolem. Ale świetnie wiedział, co to znaczy być fair. Czasami – także w związku z informacją o kibicu Swansea, aresztowanym ze względu na rasistowski bluzg pod adresem Sebastiena Bassonga z Norwich – wolałbym nie zajmować się piłką nożną aż tak intensywnie.

Mecze dnia

Przychodzą takie dni, w których po prostu nie można się wykręcić pisaniem o jednym meczu i, jak w sobotni wieczór w studiu BBC, trzeba zrobić szybki przelocik przez całość. Próbować zrozumieć np., jak to się dzieje, że drużyna idąca po mistrzostwo Anglii daje sobie w ciągu pół godziny strzelić trzy gole, i to drużynie, która jest jednym z poważniejszych kandydatów do spadku. A potem przyjrzeć się Arsenalowi w trakcie ostatniego (?) sezonu Arsene’a Wengera, Chelsea podczas ostatniego (?) sezonu właścicielskiego Romana Abramowicza, Tottenhamowi podczas pierwszego z tłustych (?) lat Andre Villas-Boasa, a jak czasu wystarczy wspomnieć jeszcze o Manchesterze City, Evertonie, Fulham i Queens Park Rangers, gdzie kolejną w swoim życiu misję niemożliwą podjął Harry Redknapp…

Mecz Reading-MU wydaje się z tego wszystkiego najprostszy: piłkarze Alexa Fergusona kolejny raz w tym sezonie (czternasty na dwadzieścia dwa spotkania, dziesiąty raz skutecznie!) gonili wynik, bramkarz i obrona (zmieniony po pół godzinie Rafael, mający już żółtą kartkę i nieprzydatny w walce o górne piłki) zagrali katastrofalnie, zwłaszcza w obliczu bitych w pole bramkowe rzutów rożnych Reading, Wayne Rooney natomiast – znakomicie, zarówno w pierwszej fazie meczu, kiedy ustawiony był po prawej stronie, jak i później za plecami van Persiego. Wielkim tematem jest rotacja bramkarzy MU: jak wpływa na ich pewność siebie i czy dobrze służy drużynie. Mogę zrozumieć, że wyższy i silniejszy od Davida de Gei Lindegaard broni z West Hamem, Norwich, QPR czy Reading – w każdym z tych przypadków dośrodkowania do rosłych i rozpychających się bezpardonowo napastników stanowią o stylu gry zespołu, ale wczoraj patrząc na golkipera United przypominałem sobie najgorsze dni Heurelho Gomesa w Tottenhamie, obleganego kilka lat temu w polu bramkowym na Craven Cottage. Gdyby w bramce MU stał de Gea, i gdyby gospodarze napierali na niego tak, jak na Lindegaarda, może sędzia zlitowałby się i zagwizdał faul na bramkarzu? Żartuję oczywiście, ale zdziwiłbym się, gdyby w następnym meczu Duńczyk zachował miejsce między słupkami.

O Arsenalu przed paroma tygodniami obiecywałem sobie nie pisać; „Arsenalu-wańce wstańce, Arsenalu kruchym jak opłatek, na którego delikatnych piłkarzy o wrażliwej psychice patrzeć równie trudno, jak na pełną niewysłowionego cierpienia twarz ich menedżera”. Ba, problem w tym, że sprawy idą coraz dalej i dalej; że coraz głośniej mówi się o odejściu Arsene’a Wengera i że on sam – przyciskany przez dziennikarzy – mówi, że będzie myślał o swojej przyszłości dopiero po sezonie. Będzie myślał? Po sezonie, który zaczął się najgorzej ze wszystkich dotychczasowych? Co się wyrabia na Emirates, że media otwartym tekstem dyskutują odejście menedżera? Przecież drużyna kadrowo nie jest słabsza niż np. taki Tottenham, to nie jest kwestia chciwości zarządu, który nie chce w nią zainwestować: zainwestował przecież w Giroud, Podolskiego, a przede wszystkim Cazorlę; do pierwszego składu wrócili Szczęsny i Wilshere… Nie jest to też kwestia zmęczenia – znów porównując z Tottenhamem trzeba powiedzieć, że rywale zza miedzy grają tyle samo, w dodatku nie w Lidze Mistrzów, tylko w późniejszych o dzień lub dwa rozgrywkach Ligi Europejskiej… O cóż więc chodzi? Moim zdaniem o trzy, dość banalne kwestie szczegółowe i jedną generalną. Po pierwsze, część zawodników niedawno jeszcze angielską ekstraklasę zachwycających, Vermaelen zwłaszcza, mocno obniżyła loty. Po drugie, Podolski czy Gervinho grają nierówno – oglądasz w akcji tego ostatniego i nigdy nie wiesz, czy cię zachwyci, czy rozśmieszy (ostatnio rozśmiesza). Po trzecie, młodym, którzy zrobili ogromne postępy – Jenkinsonowi np. – wciąż zdarzają się błędy. Głównie chodzi jednak o mgłę niepewności, która unosi się nad Emirates i której Wenger nie potrafi rozwiać: francuski menedżer wydaje się równie niepewny siebie, jak niepewni są jego zawodnicy. Patrząc na swobodnie wymieniającą podania, dobrze zorganizowaną Swansea można się było zastanawiać, czy na skutek dziwnego zbiegu okoliczności drużyny nie zamieniły się koszulkami. Owacja fanów Arsenalu zgotowana po meczu zwycięzcom była zrozumiała właśnie z tego powodu: ten styl gry zawsze się tu podobał, do takiego przyzwyczaili nas Kanonierzy, ba, nawet takie zakupy, jak sprowadzony za marne dwa miliony jeden z najlepszych w tej chwili zawodników ligi Michu były niegdyś domeną Wengera.

Menedżer Arsenalu nie ma lekko, ale i tak lżej niż menedżer Chelsea. Chociaż… miałbym ochotę napisać, że pierwsze 45 minut występu drużyny Rafy Beniteza na Upton Park mogło zadowolić najbardziej wybrednych, najbardziej stęsknionych za Roberto di Matteo, Carlo Ancelottim czy wręcz Jose Mourinho fanów tego zespołu. Sprawozdawca „Daily Telegraph” zauważył również, że pod nowym szkoleniowcem zespół więcej biega i ciężej pracuje – co łączy się skądinąd z wyrzutem Beniteza pod adresem poprzednika, że zastał zespół kiepsko przygotowany fizycznie. Problem w tym, że wystarczyło na jedną połowę – świetne zmiany Sama Allardyce’a, pojawienie się na boisku Diame i intensywniejszy pressing odwróciły losy spotkania: nawet heroizm Petra Czecha nie był w stanie powstrzymać naporu gospodarzy. O golu Carltona Cole’a, opierającego się podczas wyskoku na Ivanoviciu, można by dyskutować – sędzia gwizdnął w podobnych okolicznościach w pierwszej połowie; o błędzie Ashleya Cole’a przed trzecią bramką dla gospodarzy już nie. „It was all about belief and desire” – mówił po meczu Allardyce. Ano właśnie. Kibice Chelsea są rozczarowani i wściekli, krytykują menedżera i tylko patrzeć, jak zaczną krytykować właściciela klubu, który przecież jest bezpośrednio odpowiedzialny za cały ten bajzel. Jak się zachowa Roman Abramowicz, kiedy znajdzie się w zasięgu furii trybun własnego stadionu? Do tej pory był nietykalny – można by rzec, że kibice zachowywali się bardziej odpowiedzialnie niż on sam…

W kwestii Tottenhamu sprawy wyglądają relatywnie prosto: wyzdrowiał Moussa Dembele, a z Belgiem w składzie drużyna nie przegrywa. To również oczywiście zdanie nie całkiem serio (choć udowodnione statystycznie); chodzi o to, że w środku pola jest piłkarz potrafiący nie tylko piłkę odebrać, ale także utrzymać ją pod presją, a nade wszystko: przyspieszyć, przeprowadzając rajd zakończony celnym podaniem. Po odejściu Modricia i van der Vaarta przechodzenie z obrony do ataku wydawało się piętą achillesową tej drużyny, zwłaszcza że i Clint Dempsey (sprowadzony ostatniego dnia okienka transferowego, z racji transferowo-kontraktowych sporów z Fulham fizycznie nieprzygotowany do sezonu) długo wkomponowywał się w zespół i tak naprawdę dopiero w ciągu ostatnich kilkunastu dni – gdy dwukrotnie asystował przy bramkach Defoe’a – zaczął sprawiać wrażenie, że rozumie swoją rolę między wysuniętym napastnikiem a pozostałymi graczami drugiej linii. Co tu gadać: z Dembelem drużyna gra lepiej, a przede wszystkim zaczyna być widać pracę, jaką wykonał z piłkarzami Andre Villas-Boas. Najbardziej uderzające jest to oczywiście w przypadku Jermaina Defoe; nikt, ze mną w pierwszej kolejności, nie spodziewał się, że niewysoki Anglik będzie potrafił grać jako jedyny napastnik, tymczasem Defoe w każdym kolejnym wywiadzie podkreśla zasługi, jakie zaledwie pięć lat starszy od niego menedżer ma dla ewolucji jego gry i gry całej drużyny. Jeszcze raz przypomina się w tym kontekście przedsezonowa wypowiedź Kyle’a Walkera, który mówił, że inaczej niż w Chelsea, Villas-Boas w Tottenhamie będzie miał do czynienia z młodą ekipą pełną otwartych głów; widać, że te chłopaki chcą się uczyć i że nauka przynosi efekty. Defoe to jeden z wygranych, kolejny to Aaron Lennon, niesłusznie pozostający w cieniu Garetha Bale’a. W ostatnich meczach prawoskrzydłowy nie tylko zdobywał bramki i miał dobre ostatnie podania, ale także niestrudzenie uczestniczył w pressingu, wspierał bocznego obrońcę (z Fulham był to niezbyt doświadczony, ale bardzo odpowiedzialnie grający Naughton), a przede wszystkim – podobnie jak robi to Bale, jak sobie tego życzy Villas-Boas i jak nie lubią rywale – schodził do środka, opuszczając miejsce przy linii bocznej. Tottenham wysoko ustawia linię obrony, ale ma w bramce szybkiego Llorisa (nie wiem, czy Francuz czasami nie wybiega z niej zbyt pochopnie, ale wciąż sprzyja mu szczęście), z Fulham poprawił celność podań, w pierwszej połowie potrafił długo utrzymywać się przy piłce, w drugiej szczęśliwie wyszedł na prowadzenie, a później skutecznie kontrował… Ważne zwycięstwo z niełatwym przecież rywalem, i nawet jeśli za tydzień z Evertonem nie będzie już tak dobrze, to trzy wygrane z rzędu pozwoliły nam wszystkim odetchnąć pełną piersią.

I tylko Berbatowa szkoda. Jego podania do kolegów – podania niemalże od niechcenia, piętą, niemal z zamkniętymi oczami – zasługują na hymn Ligi Mistrzów.