Archiwa tagu: MC

Play up, Pompey

Nie, nie będzie o Milwall i burdach, które wszczęli jego fani w trakcie przegranego półfinału Pucharu Anglii z Wigan. Po pierwsze, łatwizna, po drugie, zamknięta sprawa (o dożywotnich zakazach stadionowych dla sprawców i uczestników awantur mówiło się jeszcze w trakcie meczu), po trzecie – byłoby to odbieranie zasłużonej nagrody za najlepszą rolę pierwszoplanową dla ekipy Dave’a Whelana i Roberto Martineza. Maleńki klub, z niewielką bazą kibiców (nawet przed półfinałem nie byli w stanie rozprowadzić pełnej puli przyznanych im biletów), zaprezentował – jak to często on – futbol dojrzały i efektowny, zdobywając starannie wypracowane gole. Lubię Wigan, bo chce i potrafi grać piłką, nawet jeśli do utrzymania w lidze łatwiej pasowałyby inne style (patrz pod West Ham czy Stoke). Bo podoba mi się postawa jego bocznych obrońców, Boyce’a i Figuroi, bo cenię zarówno Gomeza i McCarthy’ego, jak szeroko grającego Maloneya, a także Kone – napastnika chętnie i często cofającego się po piłkę, czego znakomite efekty mogliśmy oglądać także wczoraj. Bo cenię klasę właściciela i trenera – ten drugi mówił już, że chciałby, aby to Whelan wyprowadził drużynę na murawę Wembley podczas meczu finałowego, ten pierwszy z kolei zapowiedział, że ufunduje piłkarzom wakacje na Barbadosie, jeśli po raz ósmy z rzędu spełnią zadanie tyleż podstawowe, co za każdym razem skrajnie trudne – utrzymają się w Premier League. Wiele wskazuje na to, że się uda i że wizja, którą przed osiemnastoma laty Whelan próbował zarazić nierozumiejącego wówczas ani słowa w północnym dialekcie Martineza, nie była jedynie fragmentem kupieckiej przemowy. Wigan w Europie… niejeden polski prezes mógłby się uczyć od Dave’a Whelana.

Nie będzie też ani o efekcie nowego menedżera na przykładzie Paolo di Canio, ani o zdumiewającej degrengoladzie, w jakiej pogrąża się w ostatnich tygodniach Newcastle (po tym meczu skądinąd również doszło do starć między kibicami). Nie będzie – choć nie mogę sobie odmówić wklejenia obrazka – o genialnym występie bramkarza Reading, Alexa McCarthy’ego, przeciwko Liverpoolowi. Już prędzej o Arsenalu by trzeba, który z niewielką pomocą sędziów umościł się na miejscu trzecim w Premier League i ma wszelkie dane, by nie oddać go do końca sezonu. Nieważne, jak słabo grali przez pierwszą godzinę (strasznie wolny był powracający po kontuzji Wilshere – zwłaszcza na tle harującego jak wół Ramseya) – w końcu dostali swojego karnego i strzelili go, mimo iż uderzenie Artety poszło po ręce bramkarza, potem zdobyli drugą bramkę po dynamicznym wejściu wprowadzonego dopiero co Oxlade’a-Chamberlaina i trafieniu Giroud, utrzymali wynik dzięki świetnej interwencji Fabiańskiego i dobili Norwich dzięki spalonemu. Zanim Tottenham zagra w przyszły weekend z MC, Arsenal może mieć już siedem punktów przewagi i po raz pierwszy w tym sezonie zaznać trochę spokoju… No chyba że Everton serio włączy się do walki o pierwszą czwórkę.

A Chelsea-MC? Drugi półfinał Pucharu Anglii okazał się nieoczekiwanie fajny (mając w pamięci poprzednie starcia Beniteza i Manciniego, spodziewałem się dużo ostrożniejszej postawy obu drużyn), z ogromną przewagą i zasłużonym prowadzeniem niezdetronizowanych wciąż mistrzów Anglii z początku i heroicznym wysiłkiem dążącej do wyrównania Chelsea w końcówce. Z wypaczającymi satysfakcję z oglądania błędami sędziowskimi – i to działającymi przeciwko piłkarzom z Londynu (Aguero powinien wylecieć za podeptanie Luiza, mógł być karny za wejście Kompany’ego w Torresa). Z niesamowitym Yayą Toure, ciągnącym ataki MC. Z Nasrim, często w tym sezonie nierównym, ale dziś godnie zastępującym nieobecnego Silvę, z ruchliwymi Aguero i Tevezem, z coraz lepszym Nastasiciem w defensywie. A także z uparcie grającymi „lagą” rywalami – choć wypada zauważyć, że ten akurat sposób gry przyniósł im gola kontaktowego, a obrona City uginała się później jeszcze kilkakrotnie właśnie przy długich piłkach. Dlaczego Chelsea grała dobry mecz przez pół godziny? Czy oprócz Torresa nie należało wprowadzić jeszcze nie tracącego głowy Lamparda? Inna sprawa, że było to ostatnie pół godziny – zważywszy liczbę meczów, jakie mają w nogach piłkarze Rafy Beniteza w tym sezonie… imponujące.

W zasadzie chciałbym jednak i powinienem o czymś innym. W książce „Futbol jest okrutny”, która za niecały miesiąc ukaże się nakładem wydawnictwa Czarne, poświęciłem cały rozdział smutnej historii upadku Portsmouth – źle zarządzanego, zadłużanego ponad miarę przez nieodpowiedzialnych właścicieli, którzy nagle zakręcili kurek z pieniędzmi, później zmuszonego do ogłoszenia upadłości i zwolnień pracowników, dyscyplinarnie tracącego punkty, przeżywającego spadek z Premier League do Championship i Championship do League One, a obecnie szykującego się już na przyszły sezon w League Two. Informacja o wyroku sądu, umożliwiającym stowarzyszeniu kibiców przejęcie odpowiedzialności za klub i podjęcie ostatniej próby jego uratowania, przyszła za pięć dwunasta – już na etapie korekty papierowej książki. Ale nie tylko dlatego cieszę się z niej jak dziecko. „Dziś po raz pierwszy idę na mecz jako właściciel swojej drużyny” – wyznawał na łamach wczorajszego „Independenta” Ian Burrell, jeden z tysięcy tych, którzy, żeby umożliwić zawarcie ugody z administratorem upadłego klubu, musieli wysupłać z własnej kieszeni sumę tysiąca funtów, i choć mecz zakończył się przegraną z Brentford (dwa gole faworyta w ostatnich minutach; wcześniej Portsmouth prowadziło), poczucie ulgi i euforii fanów wcale się w związku z tym nie zmniejszyło. Sąd zgodził się na przejęcie przez stowarzyszenie kibiców kontroli nad stadionem Fratton Park, do którego prawa miał dotąd jeden z dawnych właścicieli, a obecnie głównych wierzycieli. Wierzyciel ustąpił, zgadzając się na przyjęcie kwoty cztery razy niższej niż ta, której się wcześniej domagał. Football League, nawet jeśli zgodnie z wewnętrznymi regułami nałoży na klub kolejną karę odjęcia punktów, nie wykluczy go całkowicie z rozgrywek: owszem, w czwartej lidze, ale Portsmouth przetrwa, co jeszcze kilka tygodni temu nie było oczywiste. Przetrwa w dodatku, zarządzane przez krew z krwi i kość z kości – własnych fanów. Większość problemów Portsmouth rzecz jasna nie znika, ale zważywszy że do niedawna można się było obawiać, że zniknie sam klub…

PS Minęło pięć lat blogowania. Tak wyglądał wpis pierwszy, a dzisiejszy jest – wyobraźcie sobie – pięćset osiemdziesiąty dziewiąty. Dziękuję za inspiracje, krytyki, pochwały, korekty (dziś jedna uratowała mnie od gigantycznej wtopy!), słowem: za towarzyszenie we wspólnej przygodzie… Wasze zdrowie!

Agueroooooo!

Tak, oczywiście, Manchester United praktycznie jest już mistrzem Anglii. Tak, oczywiście, równie słabego mistrza Anglia dawno nie miała. Ilustracji tez tezy znalazłoby się dużo więcej niż tylko dzisiejsza, i nawet nie trzeba sięgać aż do Ligi Mistrzów – także w Premier League meczów, w których sir Alex Ferguson dawał się przechytrzyć rywalom, znalazłoby się trochę, o czym jako kibic drużyny, która zdobyła w dwumeczu z MU aż cztery punkty, mogę zaświadczyć z łatwością.

Najprościej symbolem tej słabości uczynić Wayne’a Rooneya i zapytać dlaczego piłkarz ten od tak dawna nie strzelił gola rangi dzisiejszego trafienia Sergio Aguero. Nie klasy tego trafienia (i poprzedzającego je biegu, z przyklejoną do nogi piłką i trzema zamachami, na które nabierali się mijani po drodze gracze gospodarzy) – tej mógłby Argentyńczykowi pozazdrościć jego najgalaktyczniejszy kolega z reprezentacji – ale znaczenia właśnie. Mamy oto mecz, w którym drużyna potrzebuje błysku geniuszu jednej ze swoich ikon… Gdybyż tylko ta ikona nie była tak cholernie ociężała…

Akurat Rooney wróci do formy po wakacjach, nie mam co do tego wątpliwości – tak samo jak nie mam wątpliwości co do tego, że jutrzejsze media nie zostawią na nim suchej nitki. I chyba także co do tego, że Roberto Mancini pozostanie trenerem Manchesteru City również w kolejnym sezonie – bo jak już wspomnieliśmy angielską prasę, to wypada powiedzieć, że w tych dniach wyssała z palca m.in. tezę, iż jeśli menedżer MC przegra te derby, będzie musiał odejść. Jasne, że skala wydatków, które wiązały się z wygraniem przez ten klub mistrzostwa Anglii, jest na tyle bulwersująca, iż trudno myśleć o jego właścicielach z sympatią. A przecież akurat w kwestii polityki personalnej nie sposób odmówić szejkom zdrowego rozsądku: kiedy już komuś powierzyli drużynę, są cierpliwi i konsekwentni, nawet Marka Hughesa trzymali dłużej, niż było trzeba.

Dziś Roberto Mancini dał radę po raz kolejny. Już w pierwszej połowie – niezwykle otwartej, co jednak nie dziwiło, zważywszy na tendencje MU do gry z kontrataku, podobieństwo ustawienia obu drużyn i inteligencję, z jaką tacy Silva czy Welbeck potrafili uwalniać się spod opieki kryjących ich zawodników (czasami wyglądało to jak starcie drużyn grających w ustawieniu 4-2-4) – piłkarze MC grali szybciej i podawali celniej, parę razy pozostając tak naprawdę o centymetry w skuteczności ostatniego podania. W drugiej połowie podkręcili jeszcze tempo, zmusili Ryana Giggsa do błędu i wyszli na prowadzenie do uderzeniu niezłego skądinąd Milnera. United wprawdzie szczęśliwie wyrównało, po rzucie wolnym van Persiego, samobójczym trafieniu naciskanego przez Jonesa Kompany’ego i przy nadmiernej chyba bierności Harta. Później jednak… Zachwycaliśmy się ostatnio fenomenalną postawą Carricka w tym sezonie, ale przyznacie chyba, że ani on, ani Giggs nie byli w stanie narzucić rytmu gry, a przestrzeń, jaka otwierała się za ich plecami dla Silvy, Nasriego, a w końcu Aguero, prosiła się o nieszczęście. Dlaczego Giggsa nie zastąpił Cleverley, póki jeszcze nie było za późno?

Od analizy taktycznej mamy Michaela Coxa. To, co wydarzyło się na 12 minut przed końcem meczu, wybiło się wszakże ponad strategiczne niuanse: było błyskiem geniuszu. Oto Yaya Toure znalazł w końcu przed polem karnym Sergio Aguero – będącego ponoć nie w pełni sił i dlatego zaczynającego na ławce zawodnika, którego podobny gol, choć strzelony innemu rywalowi, strącił MU w otchłań w ostatniej minucie ostatniej kolejki ostatniego sezonu. Później zaś… nic się nie stało. Żadnego Fergie Time, żadnego szalonego pościgu Czerwonych Diabłów. Mancini miał rację, kiedy mówił przed meczem, że problem z MU to problem ze strachem, jaki się odczuwa grając przeciwko tej drużynie, i że jeśli ów strach uda się opanować, to…

Nie taki Diabeł straszny, jak go malują.

PS Zapraszam na profil facebookowy mojego bloga i mojej książki. Tam też, mam nadzieję, będzie się dało podyskutować, wrzucić ciekawego linka, podzielić się informacją. Nie tylko dla piłkoholików, mam nadzieję.

A poza tym uważam

Dwa dni, dwa świetne mecze, a pomiędzy nimi jeszcze wyjazdowe zwycięstwo Tottenhamu. W zasadzie, gdyby redakcyjne obowiązki pozwalały, mógłbym pisać o tym cały wieczór. Niestety nie pozwalają, a w dodatku fakt, że są w tym kraju lepsi fachowcy od Chelsea, doradza ostrożność w rozpisywaniu się na jej temat.

Przyznaję: próbowałem obejrzeć mecz Newcastle-Chelsea na chłodno, tak jakbym patrzył na obie drużyny po raz pierwszy – bez świadomości wszystkich korowodów, wywoływanych podczas ostatnich kilku sezonów przez Romana Abramowicza. W przypadku Newcastle zresztą nie było aż tak trudno: odszedł Demba Ba, za to w zespole pojawiły się nowe twarze, a na trybunach – nowy duch, tchnięty przez kibiców w paryskich trykotach. „Małej Francji” nad rzeką Tyne zrobiło się tak dużo, że obrońca Steven Taylor opowiada o otrzymanych w prezencie od ojca płytach CD z kursem języka francuskiego – do słuchania w samochodzie… Dziesięciu piłkarzy z kadry pierwszego zespołu to Francuzi, dla kolejnych czterech francuski to pierwszy język, w wyjściowej jedenastce oprócz Cabaye’a pojawili się sprowadzeni dopiero co Debuchy, Gouffran i oczywiście Moussa Sissoko – zawodnik, który kosztował zaledwie 1,8 mln funtów (ta cena, wraz w porównywalnymi kwotami zapłaconymi za Michu i Lewisa Holtby’ego, to oszałamiający przykład, że dobry skauting czyni cuda…). Sprowadzony z Tuluzy pomocnik jest szybki, silny, ma zarówno ciąg na bramkę, jak oko na kolegów biegających przy liniach bocznych; dynamika jego rajdów przypomina trochę Essiena z najlepszych czasów, a trochę Yaya Toure. Ale skupianie się na nim byłoby niesprawiedliwe: operujący za jego plecami Gouffran i Cabaye świetnie ograniczali przestrzeń dla pomocników Chelsea i umieli dobrze zainicjować kontrę.

Po kolei jednak. Pierwsza połowa zdominowana przez gospodarzy, z niezłym pressingiem i marnym wykończeniem akcji (albo dobrymi interwencjami Petra Cecha).
Wreszcie, na pięć minut przed przerwą, piłka wędrująca na lewą stronę, dośrodkowanie Santona, zagubieni Terry i Cahill w środku, główkujący Gutierrez – prowadzenie Newcastle. Mimo całej przewagi prowadzenie szczęśliwe, bo po przypadkowym kopniaku w twarz Demby Ba przez Colocciniego gościom należał się rzut karny.

Chelsea, co zrozumiałe, zaatakowała od początku drugiej połowy, zdobywając dwie piękne bramki: pierwszą po firmowym uderzeniu Lamparda z dystansu, drugą po przytomnym odegraniu Torresa do Maty (poza tą asystą napastnik gości w zasadzie nie istniał). Przy wszystkich komplementach dla strzelców, były to jednak momenty indywidualnego geniuszu, nie pracy zespołowej – choć i tej znalazłoby się parę przykładów, w kombinacjach Mata-Cole czy Lampard-Mata. Prawdziwie zdumiewające było jednak to, że po objęciu prowadzenia piłkarze Beniteza nie byli w stanie kontrolować gry i zostawili rywalom tyle wolnej przestrzeni dla szybkiego ataku. I tym razem można było odczuć brak Mikela i Luiza – cokolwiek by mówić o Lampardzie i Ramiresie, rola defensywnego pomocnika nie jest naturalna dla żadnego z nich: obaj zapędzają się pod bramkę, zostawiając za sobą mnóstwo przestrzeni. Wielu dziennikarzy fundamentalnie skrytykowało Terry’ego za nieudany wślizg podczas akcji zakończonej drugim golem dla Newcastle – problem w tym, że próbę przecięcia kontrataku powinien w tym sektorze boiska podjąć raczej defensywny pomocnik.

Kolejny problem Chelsa – zrozumiały, zważywszy na liczbę meczów i podróży w ostatnich miesiącach, to zmęczenie. Piłkarzom Beniteza znów zabrakło sił w końcówce; skądinąd: czy Hiszpan wkrótce po przejęciu drużyny nie narzekał na jej przygotowanie kondycyjne do sezonu? Ale problem kluczowy, myślę, leży nie we wszystkich dotąd wymienionych, mniej lub bardziej obiektywnych, nie w nierównej formie Torresa, przymusowej absencji Hazarda po czerwonej kartce i nie w wyjazdach na Puchar Narodów Afryki.

Najtrudniejsze w zadaniu Beniteza nie jest poukładanie rozsypujących się ciągle klocków. Po tym, jak wyglądają ostatnie tygodnie, cała szatnia już wie: nie ma ludzkiej siły, żeby Hiszpan pracował dłużej niż do maja. A skoro szatnia wie, to szatnia robi swoje. Puszcza mimo uszu, nie całkiem się przykłada, ogląda się raczej na swoich liderów. Słowem: powtarza się sytuacja, którą braliśmy na Stamford Bridge i w Cobham wystarczająco wiele razy. „Dłużej klasztora niż przeora”, mruczał do siebie i kolegów John Terry, kiedy Andre Villas-Boas chciał, żeby grali wysoką linią obrony, i mruczy także tym razem, kiedy Rafa Benitez domaga się, żeby zaczęli więcej biegać.

Demoralizacja, to jest słowo, którego szukam. Tymczasowość trenerów, stabilizacja świetnie opłacanych piłkarzy (poza Frankiem Lampardem, z którym władze klubu postanowiły nie przedłużyć kontraktu – ceterum censeo, powinny ten kontrakt
przedłużyć), niekompetencja zarządu… Żeby nie wiem jak dobrym trenerem był Rafa Benitez, pewnych rzeczy nie przeskoczy.

W kontekście jego osiągnięć na Stamford Bridge w innym świetle można widzieć ubiegłoroczne postępy Andre Villas-Boasa, nieprawdaż? W Premier League Portugalczyk nie przegrał od 9 grudnia, z dwóch tegotygodniowych wyjazdów przywiózł 4 punkty, a po tym, co jego piłkarze pokazali dzisiaj, uwierzyłem, że kiepska pierwsza połowa z Norwich była rzeczywiście konsekwencją silnego wiatru, pod który musieli grać.

Wiele jest powodów, dla których mógłbym komplementować AVB – o tym, jak pod jego okiem rozwinęli się najpierw Defoe, a później Lennon, już zresztą pisałem, podobnie jak o genialnym przed kontuzją Sandro i o sprawiedliwym osądzie każdego zawodnika (o tym, że się nie uprzedza, świadczy powrót Dawsona do pierwszego składu). W przerwie meczu z Norwich Villas-Boas podjął jeszcze jedną decyzję; decyzję, której trzymał się także dziś – o przesunięciu Garetha Bale’a ze skrzydła do środka pola, i wydelegowaniu bliżej linii bocznej Dempseya. Bale znów jest w życiowej formie, bramki w obu meczach były fenomenalne, ale na tym rzecz się nie kończy: o ile w kilku spotkaniach po kontuzji Sandro i powrocie do gry Parkera problemem było szybkie przechodzenie z obrony do ataku, „buksowanie kół” w środku pola, wygląda na to, że dzięki temu manewrowi sprawę udało się rozwiązać. Po pierwsze, dzięki szybkości Bale’a, po drugie dzięki talentowi Dempseya do gry między liniami, po trzecie dzięki pojawieniu się w drużynie Lewisa Holtby’ego. Już w meczu z Norwich Niemiec błyskawicznie pozbywał się piłki – będąc przy tym niezwykle precyzyjny; tym razem było podobnie.

Oczywiście były także momenty niepewności – WBA grało podobnie jak Norwich, długą piłką na wysokich napastników, którzy z łatwością przeskakiwali Dawsona i Vertonghena, i próbą złamania wysokiej linii obrony. Szczęśliwie w pierwszej połowie Long zmarnował dwie dobre okazje, a i Lloris pokazał, że kluczowym elementem gry bramkarza w takim ustawieniu jest błyskawiczne wyjście przed pole karne. Kiedy zaś po przerwie czerwoną kartkę za plucie w kierunku Walkera otrzymał Popow (brawo dla prawego obrońcy Tottenhamu, który nie dał się sprowokować, i brawo dla Steve’a Clarke’a, że nie próbował chamstwa bronić), stało się jasne, że najgorszym, co może spotkać Tottenham, jest bezbramkowy remis. 70 proc. posiadania piłki, 91 proc. celnych podań, płynność, zaangażowanie w grę wszystkich zawodników – dawno już nie miałem takiej przyjemności patrząc na grę piłką ukochanej mej drużyny. Pal licho nawet bramkę – zobaczcie, ile podań trzeba było wymienić, żeby piłka wpadła do siatki.

O szansach Tottenhamu na Ligę Mistrzów wciąż nie myślę się wypowiadać, choć niektórzy zdają się uważać, że w takiej formie Gareth Bale wywalczy ją klubowi jednoosobowo. Żarty na bok: niewiadomych jest dużo, kluczową jest dyspozycja, a raczej zdrowie napastników: dziś wypadł Defoe, obawiam się, że raczej na dłużej niż krócej; Adebayor wraca wprawdzie z Pucharu Narodów Afryki, ale do tej pory jakoś nie mógł wejść w sezon. W odróżnieniu od Chelsea jednak: tu piłkarze nie kwestionują roboty menedżera, wręcz przeciwnie: wierzą, że może ich czegoś nauczyć.

Tak jak zaczął uczyć Sturride’a. Skoro komplementujemy Villas-Boasa: Marcin Napiórkowski zauważył na Twitterze, że to Portugalczyk zaczął dawać szanse młodemu Anglikowi, który dziś w barwach Liverpoolu był jednym z najlepszych na boisku i świetnie współpracował z Luisem Suarezem – zobaczcie, ile podań między sobą wymienili.

Nad Liverpoolem unosi się wprawdzie klątwa niewygranego meczu z którymkolwiek z zespołów z górnej połówki tabeli, ale w tym przypadku wygraną odebrał mu własny bramkarz. Henry Winter, którego wiele sądów szczegółowych traktuję z dystansem (proangielska i proliverpoolska stronniczość bije po oczach), napisał dobre zdanie, że spotkanie na Etihad miało wszystko z wyjątkiem zwycięzcy: fantastyczne bramki (Aguero, Gerrard, Sturridge), znakomitą grę poszczególnych piłkarzy (Gerrard, Silva, Sturridge, Milner), ale też symulacje (Sturridge, niestety), błędy bramkarzy (Reina przy golu Aguero, ale też Hart w pierwszej połowie), taktyczne przegrupowania (przegrywający MC na 3-5-2), a w końcu – potwierdzenie starej prawdy, że grać należy do gwizdka (MC czekało na interwencję sędziego przy kontuzji Dżeko, kiedy Sturridge zdobywał bramkę wyrównującą). Warto odnotować gola Bośniaka i w ogóle docenić Edina Dżeko za cały ten niełatwy czas siedzenia na ławce, w cieniu głośniejszych rywali do miejsca w ataku. Pisałem o powodach, dla których nikt nie będzie w Manchesterze płakał za Balotellim – właściwie powinienem zacząć od powodu z dziesiątką na koszulce.

A skoro już cytuję Wintera, to uczciwie oddam mu puentę. Zdanie, że mecz MC-Liverpool nie miał zwycięzcy, nie było do końca prawdziwe. Zwycięzca nazywa się Alex Ferguson.

Poza tym uważam (jak powiedzieliby Kato Starszy i Czado Sarszy), że kontrakt z Frankiem Lampardem powinien być przedłużony.

Dlaczego zawsze on

Odejście Mario Balotellego z Manchesteru City i przyznanie się Roberto Manciniego do wychowawczej porażki jest smutne z wielu powodów. Na przykład z tego, że nikt poza dziennikarzami tabloidów nie będzie tęsknił za włoskim napastnikiem. W historii jego występów w Anglii informacje o rozbitych samochodach, pożarze wywołanym przez pokaz sztucznych ogni we własnej łazience, rzutkach ciskanych w jednego z juniorów, niezliczonych awanturach z trenerem i z kolegami (o kartki, o błazeńskie popisy zamiast strzału na bramkę w meczu z Los Angeles Galaxy w 2011 r., o scysję z Richardsem na treningu, w końcu o niebezpieczne wejście w Scotta Sinclaira po kolejnych zajęciach – zdjęcia późniejszej szarpaniny z Mancinim przedostały się do prasy przed paroma tygodniami), zdarzały się przecież nieporównanie częściej niż wiadomości o fenomenalnych występach. W jakimś sensie symbolicznym momentem jego trzyletniej kariery w Manchesterze City było niezauważone przez sędziego nadepnięcie na głowę Scotta Parkera w ubiegłorocznym meczu z Tottenhamem. Gdyby Włoch wyleciał wtedy z boiska, nie wywalczyłby i nie wykorzystałby karnego w ostatniej minucie i mecz nie skończyłby się wygraną gospodarzy – może nie byłoby mistrzostwa MC, może Tottenham zająłby miejsce w pierwszej trójce na koniec sezonu. Balotelli w centrum wydarzeń, ale niekoniecznie ze sportowych powodów… Nawet mecz, w którym strzelił pierwsze gole na Wyspach (z WBA, w październiku 2010 r.), był równocześnie meczem, w którym po raz pierwszy wyleciał z boiska – za kopnięcie Jusufa Mulumbu.

Z perspektywy dojrzałego kibica MC, ale też dojrzałego piłkarza czy dojrzałego menedżera tego klubu, słowem: z perspektywy kogoś, kto ceni zarówno umiejętności sportowe, jak przewidywalność, pracowitość, lojalność, umiejętność współpracy z kolegami, grę fair itp. – było to nieustające życie na krawędzi. „Na boisku to chuligan, poza boiskiem pyskaty buntownik, na treningach niereformowalny leń. Rywali złośliwie fauluje, prowokuje, wyzywa” – pisał o nim Rafał Stec. Nawet świetny występ w derbach zakończonych sensacyjnym 1:6 na Old Trafford czy gole podczas półfinału Euro 2012 nie potrafią zmienić tej opinii. Jak zauważył po wczorajszym remisie MC z QPR Barney Ronay, jeżeli czyjejś obecności brakowało drużynie mistrza Anglii, to raczej Yayi Toure.

Jest jednak w tej historii jakiś rys tragiczny. Pomieszanie agresji ze słabością charakteru, które stworzyło obserwowaną przez nas w ostatnich latach mieszankę wybuchową zwaną Mario Balotelli, skądś się przecież wzięło.

22-letni piłkarz jest dzieckiem imigrantów z Ghany, porzuconym przez nich w wieku niemowlęcym (w szpitalu, który przez rok próbował wyleczyć jego chore jelita), a następnie adoptowanym przez włoską rodzinę. Jest chłopcem, któremu zdolności piłkarskie pozwoliły wypłynąć na szerokie wody i który dzięki nim błyskawicznie się wzbogacił, ale któremu nigdy nie pozwolono się poczuć (albo który sam nie potrafił się poczuć) członkiem żadnej wspólnoty. O tym, że podczas wyjazdów z drużyną był ciągle sam, że unikał sensownego towarzystwa poza klubem, że trenerzy bezskutecznie namawiali go nawet na bliższy kontakt z własnym dzieckiem, napisano w ostatnim czasie mnóstwo. Pytanie tylko, ile razy został odrzucony, zanim sam zaczął odrzucać. Wyobrażam sobie czasem, co musiał przeżywać młodziutki zawodnik, słysząc z trybun kolejnych stadionów Serie A „Czarni Włosi nie istnieją” albo „Jeśli podskoczysz, Balotelli umrze”. Świat piłki potrafi być okrutny…

Oczywiście to nie jest tak, że nie dawano mu szans. Jose Mourinho, który zawsze uchodził za mistrza relacji z zawodnikami, zrobił wiele, by pomóc chłopakowi nie tylko w piłkarskim rozwoju, ale też w integracji z drużyną – aż w końcu się poddał. Roberto Mancini mówi wprost, że Mario był dla niego jak jeszcze jedno z własnych dzieci. Balotelli debiutował u niego w Interze, a kiedy atmosfera wokół krnąbrnego napastnika stała się we Włoszech nie do zniesienia, dał mu kolejną szansę w Manchesterze i przez minione trzy lata próbował chyba wszystkiego, licząc na to, że chłopak wreszcie się ustatkuje: hołubił i karał, wystawiał w pierwszym składzie i sadzał na ławce, rozmawiał, perswadował, tłumaczył. Daremnie.

Jest mi smutno, bo myślę, że powrót do Włoch niczego mu nie ułatwi. Po pierwsze, wraca do miasta, w którym raz już grał – dla największego rywala obecnego pracodawcy. Po drugie, Silvio Berlusconi – właściciel jego nowego klubu – już raz nazwał go zatrutym jabłkiem. Po trzecie, problem rasizmu na włoskich trybunach nie zmniejszył się przez lata jego nieobecności. Po czwarte, może najważniejsze: nie wraca z angielskiej eskapady z tarczą. Nowego początku nie będzie: media, które nakręcały cyrk wokół niego tak samo na Wyspach, jak na Półwyspie, mają aż nadto amunicji.

Jest mi smutno, bo myślę, że nigdy nie zobaczę, na co naprawdę stać Mario Balotellego-piłkarza.

PS Jutro dzień zamknięcia okienka transferowego. Będę blogował cały dzień.

Pojedynki na szczycie

Tym razem powody do narzekania na komputer, układający listę spotkań angielskiej Premier League, miałby nie Alex Ferguson, Arsene Wenger czy Rafa Benitez, ale menedżer Reading Brian McDermott. Oto za sprawą terminarza rozgrywek, który w jeden weekend spotyka zarówno Manchester United z Liverpoolem, jak Arsenal z Manchesterem City, takie mecze, jak Reading-WBA schodzą na plan dalszy – nawet jeśli spokojnie można by od nich zacząć i na nich skończyć.

Cierpiący od miesięcy kibice Reading cierpieli także w tym spotkaniu: ich drużyna próbowała konstruować ataki mocno nieporadnie, między obroną a drugą linią wyła dziura, której nie potrafił załatać debiutujący (i zmieniony w przerwie) Carrico. Nieźle zorganizowane w obronie West Bromwich groźnie kontratakowało – do stworzenia zagrożenia wystarczała w gruncie rzeczy szybkość Morrisona i siła Lukaku (jeśli w tej formie Belg wróci na Stamford Bridge, gdzie jest już przecież także Demba Ba, Torres naprawdę będzie musiał szukać innego klubu…), ale przede wszystkim wydawało się kontrolować przebieg wydarzeń – aż do 82. minuty. „Najbardziej niebezpieczny wynik to 2:0”, przekonują się zwykle kibice i zwykle mają rację – WBA nie zdobyło trzeciej bramki, choć po uderzeniach Lukaku słupek na Madejski Stadium pewnie nadal się trzęsie, i na 8 minut przed końcem zwycięstwo zaczęło wymykać mu się z rąk. Niesamowita historia, w której nie o taktyce rozmawiamy, a o wreszcie tętniących życiem trybunach (wcześniej siedziały cicho albo wręcz buczały na swoich), wierze i nadziei jednych, panice i spętanych nogach drugich. No, może jeszcze o sprytnym przepuszczeniu piłki przez Morrisona do Kebe przy pierwszym golu dla gospodarzy, i o naprawdę chytrze wykonanym przez Iana Harte’a (kogóżby innego?) rzucie wolnym, po którym zgrywający piłkę do Pogrebniaka Pearce wyszedł w chwili dośrodkowania przed pole karne…

Zanim spojrzymy na szczyt, powiedzmy tylko, że walka o utrzymanie się zaostrza: Southampton z Borucem w bramce zwyciężył, w powstrzymaniu kryzysu Aston Villi nie obejdzie się chyba bez zmiany menedżera, Newcastle niebezpiecznie osuwa się tam, gdzie zwykle o tej porze roku jest Wigan – no i pozostaje jeszcze Queens Park Rangers, w którym nieznany dotąd raczej z taktycznego nowinkarstwa Harry Redknapp zaczął ustawiać Adela Taarabta jako „fałszywą dziewiątkę”, wracającą do pomocy i próbującą absorbować uwagę grających w tej strefie zawodników (to dlatego Michael Dawson tyle razy przekraczał z piłką linię środkową – przez ogromne fragmenty spotkania na Loftus Road nie miał kogo pilnować, a i Vertonghen wychodził wysoko, żeby nie stracić Marokańczyka z oczu; więcej o grze Taraabta pisze Michael Cox, a Wy popatrzcie, w których sektorach boiska otrzymywał piłkę podczas meczów z Tottenhamem i Chelsea), a Shauna Derry’ego wydelegował przed linię obrony, gdzie równie sędziwi Hill i Nelsen mają wyraźnie dobry wpływ na Fabio i Onuohę. Ustawienie 4-1-4-1 sprawiło Tottenhamowi duże kłopoty: przed polem karnym było gęsto, ataki ze skrzydeł nie przynosiły powodzenia, a kiedy Bale na stałe zszedł do środka – przestał otrzymywać piłki. Tym razem słabiej grał ściśle pilnowany przez Mbię Dembele, często zwalniający grę bądź podający z rzadką u niego niefrasobliwością. W sumie spotkanie z Tottenhamem ułożyło się dla podopiecznych Redknappa podobnie jak mecz z Chelsea: wytrzymany pierwszy napór, z genialnymi interwencjami Julio Cesara po strzałach Defoe’a i Adebayora, a potem rosnąca pewność siebie w miarę, jak rywalom kończyły się pomysły. AVB ma niewątpliwą zagwozdkę z Adebayorem: napastnik, żeby się odblokować, musi grać i musi czuć wsparcie trenera, tymczasem w takim meczu jak wczorajszy lepiej byłoby postawić na swobodniej czującego się między liniami Dempseyea. Na szczęście były napastnik Arsenalu wyjeżdża na Puchar Narodów Afryki i problem jego niskiej skuteczności przestanie na jakiś czas być naszym problemem…

Szkoda, że Torres nigdzie się nie wybiera i Rafa Benitez nadal będzie się mozolił przy ustalaniu składu Chelsea. Na Britannia Stadium zostawił Hiszpana w rezerwie, ale w kolejnym spotkaniu pewnie znów będzie musiał na niego postawić – ku udręce kibiców. Nie pisałem o Chelsea przy okazji meczu ze Swansea, nie chcąc nadmiernie rozkołysać huśtawki „kryzys-kandydat na mistrza-kryzys” – uważałem i uważam, że Rafa Benitez nie jest dla fanów tej drużyny powodem do zmartwienia, choć wczoraj niewątpliwie potrzeba było wsparcia Waltersa, który strzelił dwa samobóje, żeby wygrać ze Stoke aż tak przekonująco. Zanim piłkarz gospodarzy wpakował piłkę do własnej bramki po raz pierwszy (w przeklętej 46. minucie, czyli „do szatni”…), mecz był wyrównany – ba, także przy stanie 0:1 fani Chelsea przeżyli chwilę grozy, gdy sędzia Marriner pokazał na jedenasty metr po faulu Azplicuety na Etheringtonie, by sekundę później wycofać się z decyzji, bo znakomita jak zawsze Sian Massey podniosła chorągiewkę pokazując spalonego. Rzecz w tym, że dążące do wyrównania Stoke się odsłoniło, Hazard czy Mata mieli dużo miejsca, a co się dzieje, jak Hazard czy Mata mają dużo miejsca, wiedzą te wszystkie drużyny, którym Chelsea pakowała po pięć czy osiem bramek…

Po obejrzeniu meczu MU z Liverpoolem przestałem się dziwić wyznaniu sir Alexa Fergusona, że przestał sprawdzać terminarz spotkań i miejsce w tabeli dzisiejszego rywala. Mecz zapowiadany jako wydarzenie kolejki był dla wicemistrza Anglii meczem, jak każdy inny mecz z drużyną środka tabeli: meczem do wygrania bez nadmiernego wysiłku i meczem, w którym – jak to często w tym sezonie – mimo przewagi na papierze trzeba się było denerwować o ostateczny wynik. Nie za mocne to United, powtarzamy za każdym razem, kiedy przyglądamy się tej drużynie; problem w tym, że prawie za każdym razem wygrywa.

Jej wejście w mecz z Liverpoolem było oczywiście imponujące. Świetnie kontrolujący grę Carrick, za szybki czasem nawet dla kolegów Welbeck, skuteczny van Persie, rozważny Cleverley, romantyczny Kagawa – za każdym razem niby nic (z wyjątkiem bajecznego podania Carricka, po którym Rafael wyłożył piłkę van Persiemu, Holender uderzył piętą, a Skrtel zablokował…), za każdym razem niby dużo piłkarzy Liverpoolu we własnej strefie obronnej i za każdym razem hektary wolnego miejsca dla atakujących gospodarzy… Akcja, zakończona golem van Persiego, podczas której piłka krążyła między Kagawą, Welbeckiem i Cleverleyem, zanim trafiła do Evry, była jednak znakomitą ilustracją nie tyle siły gospodarzy, co słabości ich rywali. Gdzie było wówczas trzech środkowych pomocników Liverpoolu? Dlaczego żaden nie przerwał jej zanim jeszcze piłka powędrowała do Evry? W zasadzie dopiero po wejściu Sturridge’a pressing, którego mogliśmy się spodziewać po Liverpoolu, zaczął jako tako funkcjonować, a piłkarze MU zaczęli tracić piłkę – także na własnej połowie, co stało się przyczyną jednej czy dwóch niebezpiecznych sytuacji z udziałem dobrze współpracujących Suareza i Sturridge’a. W drugiej linii gości zawiódł zwłaszcza Joe Allen – prawdę mówiąc za wszystkie swoje straty bardziej niż Lucas nadający się do zmiany.

Tuż po przerwie miała miejsce pierwsza tego popołudnia kontrowersyjna decyzja sędziego: Howard Webb uznał drugiego gola dla MU, choć Vidić był na spalonym. Przy piekle, jaką wywołały rozstrzygnięcia Mike’a Deana w meczu Arsenalu z MC decyzja niemal niewinna, zresztą głównym problemem tej akcji było dramatyczne odpuszczenie krycia Evry. Co do meczu Arsenalu zaś: kibiców Kanonierów musi boleć, jak sądzę, nie sam fakt, że sędzia pokazał Koscielnemu czerwoną kartkę, ale idiotyczne zachowanie samego obrońcy – i późniejsze gapiostwo jego kolegów przy obu bramkach. Chwyt, jaki Francuz zastosował na Dżeko był wszak z gatunku zapaśniczych, a okazja bramkowa, jaką udaremnił faulując Bośniaka, była oczywista. Brak koncentracji Vermaelena i Gibbsa przy szybko wykonanym rzucie wolnym, po którym piękną bramkę strzelił Milner, zasługiwał na wytarganie za uszy przez Steve’a Boulda. Gibbsowi należała się też bura za stratę piłki na rzecz Zabalety, która przyniosła w konsekwencji drugą bramkę dla gości. Później mecz przypominał sesję treningową, której tematem było granie w przewadze – wszystkim trenerom polecam analizę zachowania w tej fazie spotkania Davida Silvy. Niewiele więcej było do analizowania niestety – z piłkarzy Arsenalu walczył tylko Wilshere…

Co do czerwonej kartki dla Kompany’ego, jak wielu uczestników Twitterowej debaty uważam, że jest zgodna z duchem i literą prawa: było to wejście niebezpieczne jak cholera i było to wejście obiema nogami. Wiem, że Kompany najpierw wybił piłkę, że jest świetnym obrońcą i że unika brutalnej gry, ale sorry: prawo jest prawo, lepiej dla zdrowia piłkarzy, że tak je skonstruowano.

Jakaś puenta by się przydała, najlepiej literacka. No to kupcie ostatni numer „Tygodnika”, gdzie Jerzy Pilch układa z ulubionych pisarzy nie jedną, i nie dwie, tylko trzy drużyny piłkarskie. „Czerwona kartka za kopnięcie przeciwnika bez piłki – Tołstoj. Żółta – za symulowanie karnego – Mann (…). Żółte kartki: za niebezpieczną grę – Kafka, za ubliżanie sędziemu – Czechow”… Co tu narzekać na Webba czy Deana, Koscielnego czy Kompany’ego…

PS Obrazki ze Stats Zone wrzucę, jak dojadę do domu 😉

Sto lat

A dziś dla odmiany krótka piłka: w mojej redakcji i w moim mieście świętowanie stulecia urodzin Jerzego Turowicza, człowieka, który był moim pierwszym Szefem – i który, dodajmy, kompletnie nie interesował się futbolem. Świętowanie wypadające w weekend i angażujące także mnie osobiście, bo jedno ze spotkań związanych z rocznicą miałem zaszczyt poprowadzić. Czy mam dodawać, że wypadło akurat podczas meczu Evertton-Tottenham? Że jeszcze kiedy wychodziłem z redakcji było 0:0, że kiedy na światłach sprawdzałem wynik okazało się, że Dempsey strzelił na 0:1 (była 77. minuta), że kiedy zaparkowałem wciąż było 0:1 (w 88. minucie), kiedy wsiadałem do windy okazało się, że Pienaar wyrównał, a kiedy wysiadłem na szóstym piętrze przeczytałem, że mecz chwilę temu – wydawało się – wygrany zakończy się porażką? Nie mam na ten temat do powiedzenia nic więcej, może poza tym, co zawsze: taką przebodli mnie drużyną, cholera jasna. Naprawdę, gdybym w tamtym kluczowym momencie przed blisko ćwierćwieczem miał świadomość, z jakimi doświadczeniami będzie się wiązało kibicowanie właśnie jej, wybiłbym sobie z głowy całą tę piłkę nożną.

Teraz jest już oczywiście za późno. A skoro wspinam się już na Himalaje samoświadomości, zastrzegę się jeszcze, że nie wykluczam iż dominujący nad następnymi akapitami ton narzekania wiąże się właśnie z fatalnym samopoczuciem człowieka, który – trudno policzyć, który już raz w tym sezonie – podnosić się musi po porażce odnoszonej w ostatnich minutach. Uczucie to, rzecz jasna, nie jest obce kibicom innych zespołów – dziś np. spotkało fanów Manchesteru City, i to w sposób wyjątkowo perwersyjny: po tym, jak zespół podniósł się z kolan i odrobił dwubramkową stratę. Można by tu swobodnie rzecz rozwinąć w kolejnych parę zdań wątek niezwykłości futbolowych scenariuszy, ekscytując się np. znaczeniem goli w „Fergie Time” (czy po majowym finale rozgrywek Premier League nie można by równie dobrze mówić „Mancini Time”?). Można by też – poniekąd słusznie – ekscytować się kolejną jazdą bez trzymanki, w której ktoś bezpiecznie prowadzi i kontroluje przebieg wydarzeń, by nagle tę kontrolę stracić, itp., itd.

Myślę jednak, że byłoby to zafałszowanie obrazu rzeczywistości. Przy całym uznaniu dla klasy takiego Wayne’a Rooneya, harującego na całym boisku jak nie przymierzając Carlos Tevez w drugiej połowie (no właśnie: dlaczego dopiero w drugiej połowie?), przy oddaniu zasług grającym szeroko Youngowi i Valencii, warto zauważyć, że duet środkowych pomocników MU był niemal nieobecny, a w każdym razie kolejny raz w tym sezonie nie potrafił zapewnić ochrony defensywie. Podobnie narzekać można na dwóch napastników MC grających od pierwszej minuty, i na obronę gospodarzy, dającą zawodnikom MU – Rooneyowi zwłaszcza – zbyt dużo swobody. Beznadziejny był Balotelli, słaby Nasri, Mancini podjął złą decyzję o wprowadzeniu za kontuzjowanego Kompany’ego Kolo Toure, a nie Lescotta, transfery wakacyjne (Sinclair, Rodwell, Maicon, Nastasić) na razie nie okazały się wzmocnieniem – było kupićć van Persiego… Jak to napisał Michael Cox, ten mecz mógłby być lepszy, gdyby rozgrywały go dobre drużyny. Jeden Rooney, jeden Zabaleta, to trochę za mało, by móc mówić o futbolu i pominąć milczeniem pomeczową bijatykę, wtargnięcie kibola na boisko, monetę, która zraniła Rio Ferdinanda, atak Teveza na Jonesa, a wcześniej także błąd sędziego przy spalonym Younga. Coś niedobrego dzieje się z tą ligą, skoto tematami weekendu stają się takie incydenty albo – to już się tyczy soboty – nurkowanie Santiego Cazorli, kolejnego z listy geniuszy, który okazał się oszustem.

Temat nurkowania wałkuję tu co jakiś czas, ostatnio w kontekście Garetha Bale’a, ale i o Luisie Suarezie można by niejedno napisać. Walijczyka, który niedawno obejrzał kolejną żółtą kartkę za symulowanie, Andre Villas-Boas tłumaczy ciężkimi kontuzjami, które kilka razy spotykały go po faulach rywali (Charliego Adama na przykład): upadający Bale ma nie tyle wymuszać interwencję sędziego, co chronić nogi przed spóźnionymi wślizgami. Cóż… nawet jeśli tak jest – czasami tak jest z pewnością – problemem pozostaje teatralność upadku i problemem pozostają te sytuacje, w których piłkarz niestety oszukuje. Tego też mam, cholera, powyżej uszu, a zaczynam od Bale’a, żeby nie narazić się na zarzut z „moralności Kalego”: nasz nurek zrobił to, co do niego należało, podczas gdy wasz nurek…

Ciężko o tym pisać także dlatego, że „wasz nurek” jest – obok Michu, zbieżność regionalna miejsca pochodzenia nieprzypadkowa – jednym z najjaśniejszych punktów generalnie przeciętnego sezonu. Także wczoraj wraz z Jackiem Wilsherem pokazywał się ze stron najlepszych – szkopuł w tym, że głównie wtedy, kiedy Arsenal już prowadził. Wcześniej było nerwowo, jak to zwykle ostatnio z Kanonierami. Niepewna siebie, poobijana fizycznie i psychicznie drużyna z napastnikami dalekimi od regularności, im dłużej w mecz, tym mocniej by panikowała. W momencie, kiedy sędzia Jones uznał, że Cazorla był faulowany, niewiele wskazywało na przełamanie – w tym sensie Steve Clarke ma świętą rację, że był to kluczowy moment spotkania. Rzecz jasna on również mógłby dodać, że kiedy jego zespół grał z Sunderlandem, prowadził 1:2, a gospodarze walczyli o remis, to w polu karnym zanurkował jeden z jego piłkarzy, Liam Ridgewell. Przypominający ten epizod Andy Dunn najsłuszniej w świecie upomina się o podejmowanie przez władze poszczególnych lig i związków piłkarskich, a także FIFA i UEFA, ostrzejszych działań post factum. W przypadku takiego Cazorli np., albo Bale’a, albo Suareza, można by nakładać kary na podstawie pomeczowej analizy wideo. Uderzając mocno, bo mocne są ich przewiny i wysoka szkodliwość społeczna.

Napisałem wyżej, że Jerzy Turowicz kompletnie nie interesował się futbolem. Ale świetnie wiedział, co to znaczy być fair. Czasami – także w związku z informacją o kibicu Swansea, aresztowanym ze względu na rasistowski bluzg pod adresem Sebastiena Bassonga z Norwich – wolałbym nie zajmować się piłką nożną aż tak intensywnie.

Zmiany dają zwycięstwo

Powinienem sobie dać spokój z pisaniem o Arsenalu. Raz a dobrze postawić kreskę na Wengerze, nie ekscytować się po każdym jaśniejszym dniu, po każdym lepszym występie Cazorli, Wilshere’a, Walcotta czy nawet Podolskiego, nie robić sobie nadziei na pojawienie się kolejnego pokolenia genialnej młodzieży. Napisać, że z tej mąki chleba nie będzie nigdy, dać wiarę pogłoskom o konflikcie Wenger-Bould i czekać, aż właściciele klubu zmienią politykę, a wraz z nią – także menedżera. Chciałbym, ale jeszcze nie potrafię. Nie wykluczam skądinąd, że w tym jednym jedynym punkcie – oceny tak zwanych odwiecznych rywali, co to rzekomo powinienem mijać ich stadion spluwając przez ramię, z zadowoleniem przyjmując niesprawiedliwe decyzje arbitra, ciesząc się z kontuzji i w ogóle życząc wszystkiego najgorszego – to u mnie kwestia podświadomości. Jako kibic Tottenhamu nie chcę narazić się na zarzut braku obiektywizmu, więc w przypadku każdego problemu dotyczącego Arsenalu mam skłonność raczej do nadmiernego komplementowania wszystkiego, co z nim związane, a do Arsene’a Wengera przywiązałem się jak ofiara syndromu sztokholmskiego. Nawet wczoraj zrobiłem sobie wypisy na temat odzyskanej skuteczności Giroud (czy nie powinien był strzelać karnego w ostatniej minucie?) i Vermaelena ustawionego wreszcie, zamiast Santosa, na lewej obronie (tylko, że tą lewą poszło parę groźnych ataków Fulham…).

Dosyć jednak. Nie o Arsenalu powinienem pisać w kontekście tego meczu, kolejnego, w którym gospodarze wypuścili dwubramkowe prowadzenie, i którego – mimo iż zdołali odrobić z 2:3 na 3:3 – nie zdołali wygrać. Nie o Arsenalu-wańce wstańce, Arsenalu kruchym jak opłatek, na którego delikatnych piłkarzy o wrażliwej psychice patrzeć równie trudno, jak na pełną niewysłowionego cierpienia twarz ich menedżera. Taka już uroda, nie tylko zresztą Kanonierów w tym sezonie, bo przecież podobną jazdę bez trzymanki zaserwował w sobotę Manchester United, tyle że dziwnym trafem wygrywając. Napiszmy raczej o Fulham Martina Jola, prezentującym prosty, ale atrakcyjny futbol, z odrodzonym Berbatowem, którego gra bez piłki, podobnie jak umiejętność jej przyjęcia, przewidzenia rozwoju akcji, znalezienia sobie wolnego miejsca itd. równoważy braki szybkościowe, ale także z Brianem Ruizem, który w końcu zaczyna spełniać pokładane w nim nadzieje, a wczoraj przyćmił nawet Cazorlę. Moja słabość do obecnego szkoleniowca Fulham przekracza wielokrotnie tę do Wengera, pierwszy pluszak mojego starszego syna – ogromne, zajmujące połowę łóżka psisko – wabi się zresztą „Jol”, ale chyba nie przesadzam twierdząc, że na jego powrocie do Premier League zyskała cała piłkarska Anglia, a nie tylko dziennikarze zachwyceni jowialnością Holendra w czasie konferencji prasowych. On, oczywiście, również mógłby poprawić organizację defensywy, ale niech tam: prowadzi w końcu drużynę środka tabeli, bez ambicji mistrzowskich, o awansie do Ligi Mistrzów nie wspominając.

W dzisiejszym meczu z Manchesterem City jego dawny Tottenham opierał się dzielnie, jak na ten potencjał kadrowy, kontuzje Kaboula, Parkera czy Assou-Ekotto, a przede wszystkim na brak zapewniającego mobilność drugiej linii Dembele. Co powiedziawszy muszę dodać, że w kwestii celności podań, posiadania piłki, kreatywności wyglądało to blado, i że aby wygrać Manchester City nie musiał wspiąć się na żadne wyżyny. Wystarczyły dobre zmiany: najpierw wprowadzenie Maicona, przestawienie drużyny na grę trójką obrońców i podejście zdecydowanie wyżej zawodników z obu skrzydeł (dawny gracz Interu niezwykle rzadko cofał się w pobliże własnej bramki), później zaś wejście Dżeko i stworzenie przewagi w powietrzu. Andre Villas Boas również sięgał po rezerwowych (częściowo z przymusu, po urazie Walkera), w tym przypadku jednak z miernym skutkiem: wejście Dawsona i Naughtona, żonglowanie ustawieniem (na prawej grał najpierw Walker, później Gallas, w końcu Naughton, na lewej Vertonghen zamienił się z Caulkerem) zdezorganizowało defensywę w kluczowej fazie spotkania; wysoki Adebayor też bardziej przydałby się w ostatnich minutach – choćby i pod własną bramką w powietrznych pojedynkach. Oczywiście sam fakt, że napastnik z Togo zagrał od pierwszej minuty oceniam wysoko: zwłaszcza w pierwszej połowie widać było, że w kwestii utrzymywania się przy piłce pod presją i odgrywania jej kolegom – co jest jednym z podstawowych zadań wysuniętego napastnika w ustawieniu 4-2-3-1 – Defoe nie może się z nim równać.

Manchester City? Zachwycił mnie Aguero, ze swobodą operujący piłką w nieprawdopodobnej ciasnocie (choć kiedy miejsca miał aż za dużo – w pierwszej połowie, gdy udało mu się złamać linię spalonego i wyjść sam na sam z Friedelem po piłkę przerzuconą nad obrońcami – fatalnie skiksował), podanie Silvy do Dżeko też było niczego sobie, reszta odstawała. Stracony gol ze stałego fragmentu gry obciąża nie tylko Harta, ale również obrońców, zwłaszcza kryjącego „na radar” Kolarowa. Relacja między piłkarzami, zwłaszcza z linii ataku, a menedżerem wygląda na nieoczywistą, odpadnięcie z Ligi Mistrzów – przesądzone, ale po szejkach nie spodziewam się nerwowych ruchów. Do wyrzucania Hughesa również się nie palili. 

Niesamowite, jak pogorszyła się organizacja gry obronnej najlepszych drużyn Anglii – zdanie, które można zadedykować nie tylko Arsenalowi czy MC, w Anglii i w Lidze Mistrzów, ale także Chelsea i Liverpoolowi po zakończonym przed chwilą meczu, oraz oczywiście Manchesterowi United. W tym ostatnim przypadku jednak lepiej wrócić do tytułu wpisu: zmiany dają zwycięstwo. W 45. minucie na Villa Park pojawił się Chicharito…

Przewodnik po Premier League v 5.0

Najgorszy od dwudziestu lat sezon Alexa Fergusona? Najlepszy od dekady Arsene’a Wengera? Roman Abramowicz w jakże przewidywalnym ataku niecierpliwości pozbywający się Roberto di Matteo? Umiarkowany sukces nowego projektu Brendana Rodgersa i kompletne fiasko nowego projektu Andre Villas-Boasa? Spadek wszystkich trzech beniaminków po tym, jak przed rokiem wszyscy trzej się utrzymali? Przyznam, że nigdy jeszcze nie siadałem do pisania zapowiedzi nowego sezonu z podobną niepewnością co do własnych przewidywań, ale zarazem ze swobodą ich formułowania. W końcu spektakularne pomyłki są jedyną rzeczą, której można być pewnym podczas tej zabawy – inne elementy, np. wpływ na postawę poszczególnych drużyn udziału ich gwiazd w mistrzostwach Europy czy igrzyskach olimpijskich (dostałem po łapach za pisanie „olimpiada”, więc postaram się oduczyć), o styczniowo-lutowym Pucharze Narodów Afryki nie wspominając, kontuzje i dyskwalifikacje (jak wyglądałby poprzedni sezon Liverpoolu bez afery Suareza?) albo niedomknięte jeszcze okienko transferowe, pozwalają w gruncie rzeczy bawić się konwencją typowania serio. No bo jak tu np. rozpisać sezon Tottenhamu: z Modriciem czy bez (raczej bez…)? Z Adebayorem może? Z jakimś innym napastnikiem? No ale jakim, do cholery?

Zacznijmy jednak. Zacznijmy, w historii tego bloga już po raz piąty. Zacznijmy od niekontrowersyjnej tezy, że największe szanse na mistrzostwo Anglii ma… mistrz Anglii Manchester City. Z mnóstwa powodów, i nawet pomijając te czysto ekonomiczne. Po pierwsze, znakomity skład, w którym z supergwiazdami ofensywy pracują zabezpieczający tyły zawodnicy nieco bardziej low profile – tacy np., jak klubowy kapitan Vincent Kompany, który skądinąd podpisał właśnie nowy, sześcioletni kontrakt. Po drugie, skład już ze sobą zgrany, by tak rzec: sprawdzony w bojach, wzmocniony niejednym przełamanym kryzysem, z etosem zwyciężania w ostatnich sekundach i wbrew wszelkim spodziewaniom. Takie coś, co przeżyli zawodnicy MC w ostatnich sekundach poprzedniego sezonu (a wcześniej m.in. w końcówce meczu z Sunderlandem) naprawdę integruje i tworzy atmosferę. Po trzecie, skład niewypalony i mający apetyt na kolejne sukcesy – w tym kontekście zwłaszcza drugie podejście do Ligi Mistrzów powinno być interesujące. Po czwarte, z Tevezem w końcu skupionym na grze w klubie, a nie na snach o powrocie za ocean (ile daje Argentyńczyk drużynie, nie tylko wykańczając akcje, ale przede wszystkim tytanicznie pracując na ich wykończenie, zobaczyliśmy w niedzielę podczas meczu o Tarczę Wspólnoty). Po piąte, z Yaya Toure, jednym z najwybitniejszych piłkarzy tej ligi – a dodajmy jeszcze Aguero, Silvę, Nasriego; dodajmy Joe Harta w bramce, dodajmy szeroką kadrę, której wiele ważnych postaci to normalni faceci jak Milner czy Barry, pogodzeni z faktem, że czasem gra się 90 minut, a czasem wcale. Brak spektakularnych transferów zapisuję raczej na plus, Jack Rodwell z pewnością zagra w Premier League więcej niż feralne trzynaście minut Hargraevesa. Po szóste wreszcie, dodajmy pięcioletni kontrakt, a więc względne bezpieczeństwo Roberto Manciniego – oddajmy zresztą szejkom, że w roli właścicieli klubu zachowują się dość racjonalnie, czyli wykazują się cierpliwością w stosunku do szkoleniowca.

Drugie miejsce w mojej tabeli zajmuje… hmm… pracodawca Robina van Persiego. Nowy pracodawca, bo do środowego wieczora byłem przekonany, że wicemistrzem może być Arsenal. Otóż tak właśnie: zanim jeszcze Holender przeniósł się do Manchesteru United, byłem zdania, że to może być TEN sezon Kanonierów. Wenger wreszcie zaczął kupować, i to kupować dobrze: ma nie tylko szybkiego Podolskiego i doskonale grającego głową Giroud, ale przede wszystkim Santiego Cazorlę, kolejnego na Wyspach hiszpańskiego magika – piłkarza z rzędu tych, których (przy całej sympatii do robiącego co może Artety) po odejściu Nasriego bardzo w tym zespole brakowało. Dodajmy: piłkarza w pełni swoich możliwości, a nie takiego, na którego rozwój trzeba pracować rok-dwa; piłkarza, który może grać zarówno za napastnikiem, jak na obu skrzydłach ataku, a więc dającego Wengerowi wyborne możliwości manewru. Owszem, podzielam pogląd, że to Cazorla może być najlepszym transferem tego lata. A jeśli jeszcze w końcu wyleczy się Jack Wilshere (w końcu się wyleczy, prawda?)… Doprawdy, kolejny raz czytam zdumiewające oświadczenie van Persiego, że nie zgadza się z metodami, jakimi klub zamierza kroczyć naprzód, i przecieram oczy: jakież mogą być lepsze sposoby od uzupełniania kolejnych pokoleń znakomitej młodzieży zawodnikami sprawdzonymi już w innych ligach, ale ewidentnie pasującymi do koncepcji menedżera? Gdybyśmy po prostu do ubiegłorocznej kadry Arsenalu dołożyli piłkarzy sprowadzonych w lecie, gdyby van Persie czy Song nie odchodzili, a Wilshere wrócił około października, to zważywszy jeszcze na fakt, że klub zatrudnił Steve’a Boulda jako trenera od gry defensywnej, obstawiłbym wicemistrzostwo i świetny sezon Kanonierów. Bez van Persiego tragedii nie będzie, Wenger zdążył przygotować plan B – ale plan, który wystarczy na trzecie miejsce.

Drugie zajmie więc Manchester United, czyli walka o tytuł i tym razem odbędzie się przede wszystkim nad rzeką Irwell… Napisałem to zdanie i od razu mam wątpliwości. Transfer van Persiego nie był przecież tym, którego ta drużyna potrzebuje najbardziej: nieustannie uważam, że najbardziej przydałby się jej kreatywny rozgrywający w stylu Wesleya Sneijdera i jakoś nie mogę uwierzyć, że Alex Ferguson zamierza obsadzić w tej roli Kagawę. Japończyk powinien operować raczej tuż za wysuniętym napastnikiem – ale czy nie będzie w ten sposób wchodził w buty Rooneya? Tak, wiem: menedżer MU jako mistrz rotowania piłkarzy wątpliwość tę z pewnością uchyli, jak w połowie ubiegłego sezonu uchylił pytanie, kto zastąpi Paula Scholesa po prostu odwołując Rudzielca z emerytury. Trudno jednak uznać to rozwiązanie za długofalowe. W sumie: przy wszystkich zaletach tego zespołu, przy talentach Rooneya i van Persiego (wystarczą za pół drużyny, zwłaszcza chcąc się odegrać po rozczarowującym Euro) i eksplodującego w minionym roku Welbecka, przy atakujących z boku Nanim, Valencii czy Youngu, przy powróconym do zdrowia Cleverleyu, pracowitym, acz nierównym Carricku, Fletcherze, którego występ w ostatnim sparingu dał znów nadzieję na powrót do prawdziwego grania, Giggsie, który wciąż nie myśli o emeryturze – środek pomocy wicemistrzów Anglii jak nie przekonywał, tak nie przekonuje. Szczęśliwie na środek obrony wraca Vidić, więc może hokejowe wyniki z ubiegłego sezonu (pamiętacie mecz z Evertonem, z 4:2 na 4:4 – czy to nie wówczas zostało zaprzepaszczone mistrzostwo?) staną się tylko wspomnieniem, de Gea w drugim sezonie będzie miał dużo łatwiej, kolejne postępy zrobi Jones… Owszem, tak, wicemistrzostwo, ale nie bez niepokojów związanych z przyszłością klubu. Już teraz nie mogę się nie zastanawiać, jaki wpływ na przygotowania do sezonu miało zamieszanie wywołane biznesowymi decyzjami właścicieli (ku wściekłości fanów Glazerowie wpuszczają na nowojorską giełdę pakiet akcji MU, co przyniesie im dodatkowe pieniądze, wcześniej – żeby uniknąć problemów z fiskusem – zarejestrowali firmę w podatkowym „raju” na Kajmanach, zadłużali się też w klubie, czego dowiedzieliśmy się także dzięki dokumentom przedstawionym na nowojorskiej giełdzie). W dodatku Alex Ferguson stanął po stronie Amerykanów, czym potężnie zaszkodził sobie w oczach kibiców; po Manchesterze krążył nawet ich list otwarty do Szkota, by się opamiętał i przestał wspierać wyzyskiwaczy zza Oceanu. W sumie: o futbolu na korytarzach Old Trafford mówiło się tego lata bodaj mniej niż kiedykolwiek podczas rządów Glazerów, a pytany przez dziennikarzy, w jaki sposób potrafił się w tym czasie odprężyć, starzejący się menedżer odpowiadał, że bardzo pomocne jest czerwone wino. Będąc amatorem tego ostatniego, nie mogę nie wyznać, że jedną z prób odprężenia zakłóciła mi lektura tekstu Iana Macintosha, zatroskanego, by schyłek rządów Alexa Fergusona nie przypominał schyłku innej legendy: Briana Clougha. Tak czy inaczej, mistrzostwo Anglii nie wróci na Old Trafford.

O czwarte miejsce bić się będą trzy drużyny: Liverpool, Tottenham i Chelsea, z których mimo wszystko najwyżej oceniam szanse tej ostatniej. A może, nauczonemu ubiegłorocznym doświadczeniem z przeszacowaniem szans drużyny z Anfield, nie zamierzam wygłupić się ponownie? Rzecz w tym, że kiedy patrzę na Chelsea, widzę dużo argumentów na „nie”. Po pierwsze, wielka pieriestrojka drużyny wydaje się daleka od zakończenia, a w każdym razie nadmiernie skoncentrowana na formacji ofensywnej. Z pewnością podwładni Abramowicza wydali najwięcej i z pewnością przyciągnęli najgłośniejsze nazwiska: Edena Hazarda, Mirko Marina oraz Oscara (a mają jeszcze chrapkę na Victora Mosesa). Dopiszmy tych zawodników do Juana Maty czy Sturridge’a i zobaczmy „małą Barcelonę”, atakującą z fantazją i rozmachem, swobodnie żonglującą ustawieniem poszczególnych piłkarzy w trakcie meczu, przyprawiającą kryjących rywali o zawrót głowy. I zauważmy, że przed nimi operował będzie jeszcze Fernando Torres, który zaczął od strzelenia bramki w meczu o Tarczę Wspólnoty i który po prostu musi mieć lepszy sezon od poprzednich… Gdzież więc są argumenty na nie? Wyczerpujące lato Oscara czy Maty. Niepewna defensywa, w której John Terry nie zrobi się już szybszy (a i pozapiłkarskie zamieszanie wokół kapitana prędko nie ucichnie), zaś David Luiz nie przestanie mieć gorącej głowy. Brak prawego obrońcy. Otwarte pytanie o defensywnego pomocnika: czy naprawdę ma nim być Mikel? Konieczność rezygnacji z najskuteczniejszej w ostatnich miesiącach taktyki – bądźmy szczerzy, opierającej się na długich piłkach do zwierzęco silnego Drogby; z nowymi piłkarzami i bez napastnika z Wybrzeża Kości Słoniowej już się tak nie uda. No i wielki znak zapytania o pozycję i kompetencje Roberto di Matteo: zgoda, w krótkiej perspektywie zdziałał cuda, ale jak sobie poradzi w roli menedżera pełną gębą, a nie tylko zainstalowanego tymczasowo (pamiętamy wszak: w West Bromwich nie poszło mu najlepiej…)? Czy jego pozycja w klubowej hierarchii (zastrzegam: nie wśród kibiców i zapewne nie wśród piłkarzy) jest wystarczająco mocna? Nawet po zwycięstwie w Lidze Mistrzów wydawało się przecież, że jego misja się skończy, a Abramowicz sięgnie po kogoś bardziej „galaktycznego”: czy więc Włoch czuje się w Cobham komfortowo, czy Rosjanin przestał marzyć o – bezrobotnym, u licha – Guardioli? Żeby dokończyć pieriestrojkę potrzeba czasu – czasu, którego właściciel klubu skąpił kolejnym menedżerom. Oby nie stracił cierpliwości i tym razem, zwłaszcza, że wątpię by zadowolił go sezon, w których drużyna po prostu obroni miejsce w Lidze Mistrzów.

Dwa kolejne kluby również są klubami w przebudowie, choć mniej w sensie kadrowym, bardziej zaś jeżeli idzie o implementację pomysłów nowego trenera. Liverpool to druga po Arsenalu drużyna, którą będę w tym sezonie oglądał najchętniej. Potencjał będących już w tym klubie piłkarzy, niesionych przez niewiarygodnych kibiców z The Kop, trafił wszak w ręce Brendana Rodgersa – człowieka, który w maleńkim Swansea rzeczywiście zbudował maleńką Barcelonę. Trójka Lucas-Gerrard-Allen wydaje się stworzona do gry w tiki-taka, a są przecież jeszcze Henderson i młodzi-zdolni: Shelvey czy Spearing. Fantastyczną bramkę Homlowi strzelił Sterling – jest więc zabezpieczenie na wypadek, gdyby Downing nadal walił w poprzeczki i słupki, a Cole nie przypomniał sobie dawnych dobrych czasów. Przede wszystkim zaś: są w ataku Borini i jeden z najlepszych w tej lidze, oby spokojniejszy Suarez. Wciąż nie wiadomo, czy odejdzie Andy Carroll, wyraźnie nie pasujący do podstawowej koncepcji Rodgersa, ale dający przecież możliwość odmiany stylu, zwłaszcza gdyby drużynie wyraźnie nie szło. W sumie: będzie lepiej niż w zeszłym roku.

Jeżeli idzie o Tottenham, ukochaną mą drużynę, nie poważę się o wygłoszenie podobnej opinii. Im dłużej trwa pobyt Andre Villas-Boasa w Spurs Lodge, tym więcej mam nocnych lęków. Sezon rozpoczynany bez pasującego do układanki napastnika (Defoe nie potrafi utrzymać piłki pod presją, nie wygra też pojedynku o górną piłkę, „fałszywej dziewiątki”, np. z van der Vaartem, w sparringach nie ćwiczyli,…), atmosferę na klubowych korytarzach wciąż psuje przemykający się pod ścianami Modrić, niby wiadomo: zespół ma grać w ustawieniu 4-3-3, z wysoko ustawioną linią obrony i z agresywnym pressingiem, ale gdzie nie spojrzeć, przydałoby się to ustawienie doszlifować. Czy sprowadzony z Ajaxu Verthongen będzie potrafił organizować defensywę, czy może on i Kaboul (Dawson? Caulker? chyba nie Gallas…) patrzeć będą co i rusz, jak za ich plecami wyrasta nagle napastnik rywala i trzeba go gonić przez pół boiska? W sparringach, niestety, to się zdarzało. Jak będzie w środku pomocy, gdzie Sandro przez całe wakacje nie trenował z kolegami, zajęty w reprezentacji Brazylii, Parker przeszedł operację, van der Vaart nie pracuje w odbiorze, Huddlestone wydaje się zbyt wolny, a Livermore – mimo debiutu w kadrze – jeszcze niegotowy do grania piłek nieco bardziej ryzykownych? Innymi słowy: kto oprócz Sigurdssona? Obawiam się powtórki z inauguracji sezonu poprzedniego: fatalnych wyników na początku, zakupów w ostatnich godzinach okienka transferowego (to nie tak miało być…), a przede wszystkim: zwiększonej nerwowości piłkarzy, kibiców i mediów, głośno powątpiewających w nowy „projekt” AVB, jeszcze głośniej przypominających niepowodzenie w Chelsea i lipcowe buńczuczne zapowiedzi o mierzeniu w tytuł. Istnieje, owszem, scenariusz pozytywny, w którym naprawdę utalentowany menedżer i naprawdę utalentowani zawodnicy (Bale z nowym kontraktem!) znajdą wspólny język, poczują smak zwyciężania, a system się sprawdzi. Napisałem tu niedawno, że piłkarze, których Villas-Boas odziedziczył po Harrym Redknappie, to ludzie o otwartych głowach, którzy chętnie nauczyliby się czegoś więcej. Zdaniem większości moich taktycznych guru ta grupa jest wręcz stworzona do tego, by grać jak Porto sprzed dwóch lat, są wręcz tacy, którzy uwzględniając późnosierpniowe wzmocnienia nie wykluczają obrony czwartego miejsca, co do mnie jednak, jamnika wychowanego pod szafą, wolę się za dużo nie spodziewać.

Myślę również, że Newcastle – choć z pewnością napsuje mnóstwo krwi drużynom z czołówki – nie powtórzy fenomenalnego sezonu sprzed roku. Dlaczego właściwie, skoro nie tylko udało się zatrzymać wszystkich najlepszych piłkarzy (przynajmniej na razie – również w tym przypadku jakichś rajdów przed zamknięciem okienka nie sposób wykluczyć), ale nawet wzmocnić ją Vurnonem Anitą – kolejnym odkryciem legendarnego szefa skautów Grahama Carra, który skądinąd przedłużył umowę z klubem o następne osiem lat? Może ze względu na to, że skład Newcastle pozostaje relatywnie mały i każda kontuzja któregoś z czołowych graczy jest tu odczuwalna bardziej niż gdzie indziej? Może ze względu na kolejny Puchar Narodów Afryki, którego styczniowo-lutowe rozgrywki najsilniej uderzą w Sroki? Może z powodu czwartkowych wieczorów z Ligą Europejską, zgodnie przeklinanych przez wszystkich szkoleniowców z Premier League (no, AVB nie miałby nic przeciwko powtórzeniu triumfu, który tak smakował mu w FC Porto…)? A może po prostu ze względu na irracjonalne przekonanie, że nic dwa razy się nie zdarza, dynamika ubiegłego sezonu tym razem się wyczerpie, a trudni kolesie, tacy jak Hatem ben Arfa, zaczną dawać w kość Alanowi Pardew? Tak czy inaczej w moim typowaniu Newcastle, pozostając drużyną czołówki, nie zbliży się do walki o Ligę Mistrzów.

Podobnie Everton. Tradycyjnie jeden z najtwardszych orzechów do zgryzienia w lidze, tradycyjnie plasujący się w górnej połowie tabeli – czyli na miarę możliwości, a może nawet nieco powyżej, biorąc pod uwagę różnice potencjału finansowego między klubem z Goodison Park a wszystkimi dotąd wymienionymi. Zdanie „David Moyes jak zwykle nie ma pieniędzy na transfery i jak zwykle radzi sobie bez nich nadzwyczajnie, a zawodnicy tacy jak Arteta, Cahill [obaj niestety odeszli – MO], Fellaini, Baines czy Coleman należą do gwiazd Premier League, nawet jeśli niektórych sprowadzono za psie pieniądze” napisałem już przed rokiem, podobnie jak zdanie, że „ma też Szkot fenomenalne oko do młodych-zdolnych” (Barkley!) oraz obserwację, że „piłkarze Moyesa nikogo się nie boją i nigdy nie odstawiają nogi, potrafią grać w powietrzu i groźnie kontratakować. Wyglądają też na takich, którzy dobrze się czują w swoim towarzystwie: od czasów Wimbledonu wiemy, że na takich trzeba uważać”. Innymi słowy: bez niespodzianek, a raczej z niemiłymi niespodziankami dla przeciwników. Do klubu wrócił pracowity Pienaar, jest bramkostrzelny Jelavić – jedno z odkryć pierwszej połowy 2012 r. w Premier League, wsparty teraz przez dawnego kolegę z Glasgow, Naismitha. Byle udało się dobrze wystartować, co z bliżej niezrozumiałych dla mnie względów zawsze było piętą achillesową tego klubu.

W okolicy środka tabeli plasuję Sunderland. Drużynę prowadzi Martin O’Neill, co w jakimś sensie zwalnia mnie z obowiązku szczegółowych uzasadnień: jego pasja przy linii bocznej udziela się zawodnikom w sposób zaiste zdumiewający, a w zeszłym sezonie pozwoliła wygrywać nawet z MC czy Arsenalem. Że wciąż brak przekonujących wzmocnień (Cuellar i Saha, obaj za darmo)? Z pewnością przyjdą także one – klub walczy wszak, szokując rynek kwotami przekraczającymi już 10 milionów, o Stevena Fletchera z Wolves, ale już teraz drużyna ma kim postraszyć – wyliczmy tylko najgroźniejszego w lidze wykonawcę stałych fragmentów Larsona, czasem nadto agresywnego, ale generalnie skutecznego w odbiorze Cattermole’a, niezłego Mignolet w bramce, ruchliwego Sessegnona z przodu. Miłośnicy ładnej gry mogą wybrzydzać, że O’Neill to jeden z ostatnich, co piłkę na dawną angielską modłę wiodą, ale… to wciąż działa.

Fulham Martina Jola gra oczywiście ładniej i ma lepszych piłkarzy, ale czy będzie ich miał za dwa tygodnie, kiedy zamknie się okienko? Myślę przede wszystkim o Dempseyu i Dembele, rewelacjach poprzedniego sezonu – pierwszy, jako pomocnik przecież, zdobył dla klubu znad Tamizy 23 bramki i słusznie się przebił do wielu „jedenastek roku”. Stratą jest niewątpliwie odejście Pogrebniaka, wszyscy przyzwyczailiśmy się także do faktu, że o obliczu tej drużyny stanowił Danny Murphy, jeden z grupy starszych zawodników, którym tego lata za występy w Fulham podziękowano, sprowadzając na ich miejsce innych doświadczonych graczy, np. znanego Jolowi z Niemiec Petricia czy Rodallegę z Wigan. Co do mnie, spodziewam się jednak, że holenderski menedżer w swoim stylu będzie dawał szanse młodym, więc spodziewam się wypromowania na nowe gwiazdy ligi Freia czy Kaciniklicia. Klub zbudował skądinąd porządną akademię i dostał wreszcie pozwolenie na rozbudowę urzekająco staroświeckiego Craven Cottage – solidne podstawy do rozwoju, ale już nie pod Martinem Jolem. Zabrzmi to może okrutnie dla fanów Fulham, ale myślę, że w tym sezonie Holender potwierdzi swoją dobrą markę na menedżerskim rynku, by po jego upływie znaleźć kolejną pracę. Hmmm… w Tottenhamie?

Dalej jest u mnie Aston Villa. Klub, którego nowy szkoleniowiec, Paul Lambert, odrzucił ofertę udziału w castingu ubiegających się o posadę w Liverpoolu. Klub, którego piłkarzy niewątpliwie stać na więcej niż to, co osiągnął z nimi jego poprzednik, tak naprawdę nie zaakceptowany nigdy na Villa Park Alex McLeish. To, jak posypała się drużyna pod jego rządami było jedną z najbardziej niemiłych niespodzianek ubiegłego sezonu. Przecież grali tu (i będą grać) Darren Bent czy Gabriel Agbonglahor, przecież N’Zogbia, Ireland, Given czy Dunne pokazywali w tym i poprzednich klubach, że potrafią grać w piłkę, przecież Albrighton, Bannan czy Delph zapowiadali się na świetnych zawodników i pod okiem Lamberta znów mogą rozkwitnąć, przecież sprowadzony z Feyenordu (wraz z Ronem Vlaarem) El Ahmadi błyszczał podczas meczów sparringowych. Czytałem gdzieś entuzjastyczne opinie największej gwiazdy zespołu, Benta, o treningach pod nowym menedżerem i o koncepcji gry, wreszcie dającej im wolność i przestrzeń do atakowania. Wiemy, jak wiele osiągnął szkocki szkoleniowiec z Norwich – nie ma powodów, żeby w klubie większym, z zawodnikami o wyższych umiejętnościach, nie osiągnął więcej.

Stoke niczym nas nie zaskoczy. Wiatr będzie wiał nad Brittannia Stadium, łokcie zawodników Tony’ego Pulisa obijać będą żebra rywali, posiadanie piłki nie stanie się fetyszem (garść statystyk z ubiegłego sezonu: 39,9 proc. czasu przy piłce i 69,5 proc. celnych podań, w obu przypadkach najmniej ze wszystkich drużyn ekstraklasy, za to najwięcej wygranych pojedynków powietrznych – 15,3 proc; do tego aż 44 proc. bramek zdobytych po stałych fragmentach gry). Ten sam menedżer, ci sami mniej więcej piłkarze, ta sama skuteczna formuła – w sam raz na bezpieczne utrzymanie.

Bezpiecznie utrzyma się też Norwich: myślę, że klub ten najłatwiej ze wszystkich ubiegłorocznych beniaminków zniesie tzw. syndrom drugiego sezonu, bo Chris Hughton – tak jak było w przypadku jego zatrudnień w Newcastle i Birmingham – będzie potrafił przemówić do głów i serc zawodników i wynajdzie formułę na poradzenie sobie z jednym z najskromniejszych budżetów Premier League. Udało mu się przekonać do pozostania Granta Holta, ściągnięcie Michaela Turnera powinno pomóc w uszczelnieniu defensywy, w pomocy błyszczeć będzie Wes Hoolahan. Żadnych geniuszy, cicha, ciężka praca na treningach, wynagrodzona realizacją planu minimum.

Ostatnią z drużyn, które nie muszą się niepokoić o spadek w tym sezonie będzie Wigan, wierne etosowi ładnej piłki, kultywowanemu przez Roberto Martineza. Hiszpański menedżer był kuszony przez Liverpool i – drugi rok z rzędu – przez AV, ale zdecydował się zostać; już samo to pozwala żywić do niego sympatię, a sposób, w jaki zdołał utrzymać drużynę w ekstraklasie, wygrywając siedem z dziewięciu ostatnich spotkań (w tym z Liverpoolem, MU, Arsenalem i Newcastle; z Chelsea wypaczyli wynik sędziowie…) zapierał dech w piersiach. Klub, który w poprzednich latach spełniał rolę okienka wystawowego, w którym promowali się zawodnicy tej klasy co grający dziś w MU Valencia, tym razem nadmiernie nie stracił – zwłaszcza, że oferta Chelsea za Mosesa została odrzucona. Odeszli Rodallega i Diame, ale przyszedł Arouna Kone, West Hamowi sprzątnięto sprzed nosa Ramisa, ze szkockiej ligi wyratowano Frasera Fyvie, a z Arsenalu wypożyczono Miyaichiego. Czy Martinez zostanie przy ustawieniu 3-5-2, które w końcówce sezonu pozwoliło odwrócić fatalny trend, sięgać po punkty i nie tracić bramek? To jedno z ciekawszych pytań taktycznych na ten sezon (skądinąd trójką środkowych obrońców gra również ostatnio MC) – sezon, w którym o Wigan nie muszę się martwić.

Martwię się natomiast o Swansea. Bez charyzmatycznego szkoleniowca, który przeszedł do Liverpoolu, z niesprawdzonym w Premier League, choć z pewnością ambitnym Michaelem Laudrupem, walijski zespolik będzie musiał zmierzyć się ze wspomnianym „syndromem drugiego sezonu” i obawiam się, że nie pójdzie mu równie gładko jak Norwich. Z Rodgersem odszedł kluczowy zawodnik drugiej linii Joe Allen, nie udało się zatrzymać Sigurdssona i Caulkera, nowi piłkarze – podobnie jak menedżer – nie mają doświadczenia w Premier League (choć statystyki Michu z Rayo Vallecano wyglądają imponująco). Wiem oczywiście, że Duńczyk podziela przywiązanie poprzednika do jak najdłuższego utrzymywania się przy piłce i że zamierza grać jeszcze bardziej ofensywnie – ale tu właśnie kryje się jedna z moich obaw: czy jego budowli nie będą rozbijać kolejne kontrataki? Utrzymanie, może tak… oby.

Utrzymanie, może tak – to również opowieść o Queens Park Rangers. Patrząc na ten skład mam nieodparte poczucie wypalenia. Wysoka średnia wieku, zawodnicy, którzy z niejednego pieca chleb jedli, nazwiska znane nam do znudzenia: w tym okienku transferowym przyszli Park Ji-Sung, Green, Nelsen, Johnson, dołączając m.in. do Zamory czy Cisse. Na klubie cieniem kładą się sprawa dyskwalifikacji Bartona i w ogóle szokujące statystyki dyscyplinarne (6 czerwonych kartek w drugiej połowie sezonu może przerazić każdego), utalentowany Taarabt również wchodzi w konflikty z trenerami. Mark Hughes wie jednak, jak uciekać spod topora. Miło nie będzie.

West Bromwich to pierwsza menedżerska praca w karierze cenionego dotąd jako asystenta (m.in. w Chelsea i Liverpoolu) Steve’a Clarke’a. Wydawałoby się, że jest tu wszystko, co potrzeba: poukładany przez Roya Hodgsona, bardzo solidny w defensywie zespół bez większych osłabień, a nawet wzmocniony wypożyczonym z Chelsea, znakomitym przecież w Anderlechcie Lukaku. Fajna drużyna, ze zwracającymi uwagę Odemwingiem, Longiem, Morrisonem, Bruntem czy Thomasem, z kupionym do bramki Fosterem – jedyna moja wątpliwość wiąże się właściwie z pytaniem do Clarke’a, czy 50 lat to nie za późno na wychodzenie z cienia? Początek sezonu jest trudny – jeśli zacznie od kilku porażek, może się zrobić nerwowo.

Wygląda na to, ze jako głównych kandydatów do spadku widzę wszystkich trzech beniaminków, co mnie trochę niepokoi. Zacznijmy od wracającego do ekstraklasy West Hamu i kolejnego trenera, z którym miło nie będzie, czyli Sama Allardyce’a. „My gramy po ziemi”, śpiewali mu najwierniejsi kibice Młotów w poprzednim sezonie, sfrustrowani pragmatycznym, czytaj: paskudnym stylem gry, jaki zaproponował. Próba wypożyczenia Andy’ego Carrola z Liverpoolu świadczy o tym, że i tym razem na Upton Park oglądać będziemy piłki fruwające wysoko. Czegóż się zresztą innego spodziewać po tym szkoleniowcu? Papiery na ekstraklasę ten klub ma jak mało który, zwłaszcza w kontekście spodziewanych przenosin na stadion olimpijski, ale czy ma na nią piłkarzy? Przypadek nieco podobny, co QPR: o obliczu drużyny stanowią rutyniarze – a w lecie przyszli jeszcze Jaaskalainen, Collins czy Alou Diarra; ciekawym transferem jest Modibo Maiga, choć fakt, że zimą nie przeszedł testów medycznych w Newcastle powinien zmniejszać entuzjazm fanów West Hamu.

Reading ma pieniądze (właścicielem jest kolejny rosyjski oligarcha w Premier League, co zaowocowało m.in. niespodziewanymi przenosinami Pogrebniaka z Fulham) i ma fajnego menedżera, Briana McDermotta. Poukładany taktycznie zespół świetnie bije stałe fragmenty gry i niemal nie traci bramek – trudno się spodziewać, by w Premier League nagle się otworzył. Argumentów za pozostaniem w ekstraklasie jednak nie widzę – ot, skład w sam raz na Championship.

Southampton po dwóch kolejnych awansach w dwóch ostatnich sezonach zasługuje na osobną opowieść, cóż skoro myślę, że również spadnie. Nigel Adkins, zwany ironicznie „doktorkiem” (copyright Michał Zachodny) z racji wcześniej uprawianego zajęcia fizjoterapeuty i psychologicznego wykształcenia, już stał się ulubieńcem dziennikarzy, więc z pewnością będzie o kim smakowicie opowiadać. Do ekstraklasy szedł przez boiska Birkenhead (prowadził, uwierzycie, Redbad Rovers), Bangor i Scunthorpe, a przed rozpoczęciem spotkań, na które osobiście woził piłkarzy busem, musiał sprzątać psie kupy. Dziś wydaje na zawodników rekordowe jak na klub sumy (6 milionów kosztował Jay Rodriguez, Gaston Ramirez może być jeszcze droższy, jeśli transfer dojdzie do skutku), ale chyba sam nie ma złudzeń, że jego przygoda z Premier League potrwa dłużej niż do maja.

A nasza przygoda? W historii tego bloga czas na piąty pełny sezon. Życzymy sobie rozstrzygnięcia w ostatnich sekundach ostatniej kolejki. Życzymy sobie tych wszystkich 8:2 (MU z Arsenalem) czy 6:1 (MC z MU). Życzymy sobie młodych menedżerów, takich jak Rodgers, Lambert czy Martinez, odciskających piętno nie tylko na prowadzonych przez siebie drużynach. Życzymy sobie eksplozji kolejnych talentów, takich jak Papiss Cisse. Życzymy sobie także mniejszej liczby sędziowskich pomyłek (fotokomórki na bramkach tuż tuż), pyskówek i bójek piłkarzy (Barton ponoć wyjeżdża…). Życzymy sobie odwrócenia piramidy, futbolówki krążącej po ziemi, wielu fałszywych dziewiątek, angielskiej tiki-taka. Życzymy sobie czterdziestu tygodni z piłką, podczas których przyjdzie nam obejrzeć kilkaset spotkań. Jak to zrobić, nie zaniedbując pracy, szkoły i rodziny? Obiecuję, że w ciągu tych czterdziestu tygodni porozmawiamy także o tym.

City z tarczą, Chelsea na tarczy

Stęskniliście się? Wiem, że się stęskniliście. Ja też się stęskniłem. Owszem, była jakaś tam olimpiada, jakieś tam mecze towarzystkie, a nawet jakieś tam eliminacje do europejskich pucharów, w których wystartował już – i to całkiem nieźle – Liverpool, ale tak naprawdę nowy sezon angielskiej piłki zaczął się wczoraj.

Powiedzmy od razu: dobrze się zaczął. Fantastyczne gole, emocje do ostatnich sekund, podgrzane kontaktową bramką Chelsea i przepychanką Pantimilona z próbującymi błyskawicznie rozpocząć kolejny atak graczami di Matteo, wcześniej zaś podgrzane czerwoną kartką Ivanovicia i kilkoma spornymi (choć generalnie słusznymi, moim zdaniem) decyzjami sędziego, i niesłuszną decyzją FA, że kartki z tego meczu nie będą się liczyć przy ewentualnych zawieszeniach w Premier League, a do tego kilka kwestii taktycznych i kilka pozaboiskowych – np. konflikt między Mancinim a niewystawionym w pierwszym składzie Kolo Toure, o którym pisze dzisiejsza prasa. Innymi słowy, jak co weekend od dziś do połowy maja: tematów nie zabraknie.

Pisząc o kwestiach taktycznych mam na myśli przede wszystkim ustawienie City z trójką środkowych obrońców oraz z Milnerem i Kolarovem na pozycji cofniętych skrzydłowych (czy tak tłumaczymy angielskie słówko wingback?). Mancini próbuje tak grać przez całe wakacje, jak dotąd z powodzeniem, ale sądząc po wczorajszym występie: w starciu z naprawdę groźnym rywalem, grającym w dodatku trójką zawodników ofensywnych, może mieć kłopoty. Najsłabszym ogniwem wydaje się Savić, który pogubił się podczas meczu kilka razy, a fani Chelsea także dla niego domagali się czerwonej kartki po ostrym wejściu w Torresa (Mancini zdjął go na wszelki wypadek, a my dodajmy, że arbiter podobnie wstrzemięźliwy był przy kolejnych faulach mających już żółte kartki Lamparda i Ramiresa). Rozumiem, że włoski menedżer szuka równowagi: próbuje zmieścić w ofensywie jak najwięcej zawodników mających tendencje do gry w środku, a obronę stale asekuruje jeszcze zawodnik w rodzaju Nigela de Jonga, myślę jednak, że nie zawsze będzie miał tyle szczęścia, co wczoraj na Villa Park. Bądźmy szczerzy: o wyniku meczu przesądziła czerwona kartka Ivanovicia; kilka najgroźniejszych akcji City poszło jego stroną, a Ramires jako prawy obrońca tym razem sobie nie poradził – inaczej niż podczas pamiętnego starcia z Barceloną, kiedy zagrał mecz życia.

Kolejna kwestia to plejada nowych graczy ofensywnych w Chelsea: wczoraj wystąpił jedynie Hazard i moim zdaniem radził sobie nieźle (tak, wiem, widziałem, ale w końcu każdy może się potknąć). Temat do rozwinięcia w zapowiedzi sezonu: jak tacy zawodnicy jak on, Marin, a zwłaszcza Oscar będą się adaptować w Premier League i czy Roberto di Matteo nie zrobiłby rozsądniej wzmacniając raczej defensywę. Patrząc na Luiza i Terry’ego kilka razy miałem wrażenie, że Brazylijczyk znów gra na pograniczu katastrofy, a Anglik myśli głównie o tym, jak naprawić ewentualny błąd kolegi. Sypali się, jednym słowem, a grający przed nimi Mikel raczej był kolejnym powodem do niepokoju. Chociaż tyle, że gol Torresa powinien dać mu dobre wejście w sezon i uciąć spekulacje na temat ustawienia Chelsea z „fałszywą dziewiątką”: Hiszpan jest w gazie, świetnie się ustawia i zastawia, bardzo dobrze wyprowadza akcje i pracuje dla drużyny, di Matteo może więc liczyć na „prawdziwą dziewiątkę”. Po osiemnastu miesiącach w cieniu Drogby, to po prostu musi być rok Torresa.

Manchester City niemal bez zmian w składzie (dojdzie Rodwell, ale nie spodziewam się, by do pierwszej jedenastki) wygląda równie dobrze jak przed wakacjami. A w zasadzie lepiej, bo Carlos Tevez po wreszcie spokojnym okresie przygotowawczym, niemyślący już o powrocie do ojczyzny, wygląda na teroroczny megatransfer „Bogatszych od Boga”; jeden z tych, do których przyzwyczaili nas w ciągu ostatnich lat. To też pytanie na wpis przedsezonowy: czy ustabilizowany skład nie jest aby najlepszym pomysłem na obronę tytułu?

Było więc trochę tak jak zawsze: znajome nazwiska strzelców bramek, znajome buczenie na Terry’ego, fenomenalny między oboma polami karnymi Yaya Toure… Witamy w Premier League.

Traktat teologiczny

Pamięć mam dobrą, ale krótką, więc mnie poprawcie, jeśli poniższe zdanie wyda się wam zdaniem nadmiernym: takiego sezonu Premier League dotąd nie przeżywaliśmy.

Nie, z pewnością nie napisałem nadmiernego zdania. Nie pamiętam równie niewiarygodnego finiszu żadnej ligi i żadnego meczu – nie tylko angielskiej ekstraklasy. Zaraz, nie, spokojnie: był finisz rozgrywek w 1989 r., kiedy to Arsenal w ostatniej chwili wyrwał mistrzostwo Liverpoolowi na Anfield Road: zdecydował gol Michaela Thomasa w ostatniej minucie ostatniego meczu ligowego (Liverpool mógł pozwolić sobie na jednobramkową porażkę, przegrał dwoma bramkami), a zwycięstwo to – unieśmiertelnione m.in. w „Futbolowej gorączce” Hornby’ego – oznaczało koniec tłustych lat Liverpoolu, a początek tłustych lat Arsenalu i komercyjnych sukcesów całej angielskiej piłki (czego koniec i początek obserwowaliśmy dzisiaj? czy widzieliśmy właśnie, jak w dramatycznych okolicznościach rodzi się Drużyna, czyli coś, czego nie można kupić choćby i za 930 milionów funtów?). No i był oczywiście finał Ligi Mistrzów w 1999 r., w którym ten drugi klub z Manchesteru sięgnął po zwycięstwo w okolicznościach równie dramatycznych… Co przecież nie odbiera dzisiejszemu triumfowi Manchesteru City miejsca w historii piłki. Każda antologia typu „Pięćdziesiąt najważniejszych meczów” będzie odtąd zawierała spotkanie na Etihad.

Próbuję nie sięgać zbyt łatwo po argumenty metafizyczne, ale podobny przebieg wydarzeń wymagał chyba interwencji jakiegoś Wielkiego Scenarzysty. Inna sprawa, że ów Scenarzysta – bóg futbolu, jeśli już odwołać się wprost do języka religijnego – nie ma nic wspólnego z chrześcijaństwem, bo lubi się bawić naszym kosztem. Nie tylko dziś, kiedy dopuścił do błędu bramkarza QPR w pierwszej połowie, a potem strącił piłkę z głowy Joleona Lescotta za jego plecy, prosto pod nogi Djibrila Cisse. Nie tylko dziś, kiedy – nie po raz pierwszy przecież – zaćmił umysł Joeya Bartona, skądinąd dawnego piłkarza MC, i kiedy pozwolił broniącemu się w dziesiątkę QPR wyjść na prowadzenie po fantastycznej główce Jamesa Mackie. Nie tylko dziś, kiedy zdezorganizowany po kontuzji Yaya Toure zespół musiał sięgnąć po piłkarza, który miał już nigdy więcej nie wystąpić w jego barwach – Balotellego (Włoch zastąpił innego zawodnika, który miał już w Manchesterze nie grać – Teveza…). Nie tylko dziś, kiedy gola dającego nadzieję zdobył inny rezerwowy, świetny w pierwszych miesiącach sezonu i zagubiony w kolejnych Dżeko. Nie tylko dziś, kiedy rywale w sposób zaiste zdumiewający rozpoczęli grę po stracie bramki wykopem w aut, zamiast próbą utrzymania piłki choćby przez kilkanaście sekund. Nie tylko dziś, kiedy zapłakani kibice MC wychodzili już ze stadionu, żeby przynajmniej korki zostały im tego dnia oszczędzone…

Także w 91. minucie meczu z Tottenhamem na Etihad, kiedy przy stanie 2:2 Jermain Defoe był o milimetr od zwycięskiej bramki dla Kogutów (pisałem przed paroma dniami o tym, co wydarzyło się później, czyli o faulu Kinga na Balotellim: najlepszy dowód, że pamięć mam dobrą, ale krótką, bo o szansie Defoe’a kompletnie zapomniałem, podobnie jak o tym, że Balotellego za nadepnięcie Parkera nie powinno być wówczas na boisku). I także w końcówce meczu z Sunderlandem, kiedy zdołali zremisować. I w końcówce meczu MU z Evertonem, kiedy piłkarze Alexa Fergusona wypuścili dwubramkowe prowadzenie, a potem Tim Howard zdołał obronić strzał Rio Ferdinanda…

Bóg futbolu bawił się przecież również kosztem kibiców Arsenalu i Tottenhamu. Tym pierwszym zesłał do bramki WBA Martona Fulopa, który gdyby występował w polskiej lidze, z pewnością zostałby oskarżony o sprzedanie meczu: dwóch tak niewiarygodnych błędów bramkarza w jednym spotkaniu Premier League również sobie nie przypominam. Tym drugim przynosił wiadomości o bramkach strzelanych przez piłkarzy WBA. Tak jest: do godziny 16.09 czasu Greenwich Tottenham był na trzecim miejscu i nie musiał myśleć o tym, czyja obrona będzie bardziej zdziesiątkowana podczas finału Ligi Mistrzów w Monachium. O okrucieństwie, z jakim bóg futbolu igrał z nadziejami kibiców i piłkarzy Boltonu (w trakcie dzisiejszego popołudnia Fabrice Muamba napisał na twitterze, że stan jego serca nie pozwala mu oglądać piłki i o niej myśleć) pisał nie będę.

Na bardziej gruntowne podsumowania przyjdzie jeszcze czas. Teraz powtórzę jednak, że takiego sezonu Premier League dotąd nie oglądaliśmy. Po dawnej Wielkiej Czwórce nie został ślad (Liverpool, mimo wielkich inwestycji, skończył sezon na ósmym miejscu, Chelsea – na szóstym), nowe hierarchie ledwie się stworzyły, a już zostały zburzone , trzech beniaminków się utrzymało, z czego dwóch grając fantastyczny futbol, odrodziło się Newcastle, zgasła Aston Villa, Martinez uratował Wigan, wyniki zdumiewały od pierwszej do trzydziestej ósmej kolejki, rozczarowywali prawie wszyscy (sędziowie!!!), ale prawie wszyscy zdołali zachwycić (nawet zdegradowane Wolves niedawnym comebackiem w meczu ze Swansea, nawet niewiarygodnie słabe Blackburn zwycięstwem na Old Trafford…).

Weźmy taki Manchester United, z rozpiętością formy od 8:2 z Arsenalem do 1:6 z MC, z odniesionymi przy okazji porażkami z Blackburn czy Wigan, oraz wczesnym odpadnięciem z Ligi Mistrzów. Wspomnijmy de Geę, który mistrzowskie aspiracje swojej drużyny postawił pod wielkim znakiem zapytania i który zdołał się pozbierać w sposób imponujący. Czy naprawdę trzeba było powrotu Scholesa z emerytury, żeby zdołali się ogarnąć? Dlaczego nie próbowano kupić Modricia (pytam ze ściśniętym sercem, bo myślę, że tego lata sir Alex już nie odpuści), dlaczego zapomniano o Berbatowie, czy Nani nie rozczarowywał, co by było, gdyby Cleverley i Vidić byli zdrowi albo gdyby Valencia nie ratował drużyny swoimi asystami i dlaczego tego ostatniego zabrakło od pierwszej minuty niedawnego meczu z MC?

Weźmy taki Manchester City z jego wiosennym dołkiem, znaczonym porażką ze Swansea czy remisem z Sunderlandem (przegrać z Arsenalem to jednak żaden wstyd…). Wspomnijmy afery z Tevezem i Balotellim w roli głównej, bramkową eksplozję Dżeko i jego późniejszą, dość nieoczekiwaną odstawkę, przemęczenie Davida Silvy i koncertowe mecze Yayi Toure… Weźmy taki Arsenal, przez parę miesięcy nieprzekonujący i ciągnięty za uszy przez van Persiego, potem cudownie odrodzony (podczas derbów z Tottenhamem, niestety…), a potem na nowo przygaszony (po kontuzji Artety), kolejny raz jednak pozostawiający pytanie o sensowność projektu Wengera bez przesądzającej odpowiedzi. Weźmy taki Tottenham, tak raptownie przebudzony po kiepskim początku dzięki transferom Parkera i Adebayora, tak bliski remisu na Etihad, tak odważnie myślący o mistrzostwie i tak zdemoralizowany później: czy naprawdę bez związku z angielskimi ambicjami Harry’ego Redknappa? O tym, co się stało na White Hart Lane w ciągu paru tygodni przednówka z pewnością napiszę osobno i z pewnością będę próbował zracjonalizować rzeczy, których być może zracjonalizować się nie da – np. tłumaczyć serię fatalnych wyników kontuzjami Lennona czy Kaboula. Będę też wyrzekał na taktyczne decyzje Redknappa, np. wpuszczenie w meczu z AV Parkera zamiast rozebranego już i gotowego do gry Defoe’a: w tamtym meczu – przy znanym już wyniku spotkania Newcastle-MC trzeba było walczyć o zwycięstwo, a nie pilnować remisu, a gospodarze byli wyjątkowo słabi…

No dobra, zostawmy na razie Tottenham (zwłaszcza, że finisz na miejscu czwartym, drugi raz w ciągu trzech lat, jest powyżej oczekiwań większości ekspertów i kibiców) i weźmy taką Chelsea. Zaczynała sezon z największą trenerską gwiazdą poprzedniego sezonu i gwiazdę tę zmarnowała. Z drugiej strony: sama ta gwiazda o mały włos nie zmarnowała sezonu Chelsea. Najpierw nie udało się jej przekonać piłkarzy do swojego pomysłu na grę, potem nie umiała posłuchać piłkarzy, działała może zbyt pochopnie, zrażając do siebie „grupę trzymającą władzę”. Później straciła pracę i, o paradoksie, wielkie odbicie drużyny firmował człowiek, który przed ponad rokiem wyleciał z West Bromwich Albion, bo wyglądało na to, że pod jego rządami ekipa spadnie z ekstraklasy. Bóg futbolu znów złośliwie zatarł ręce: za kiepski na Liverpool Roy Hodgson okazał się idealny dla WBA, za kiepski na WBA Roberto di Matteo okazał się idealny dla Chelsea… Akurat cudowną odmianę tej drużyny chyba rozumiem: kiedy Włoch zastąpił Villas-Boasa, miał umowę tylko do końca sezonu; w gruncie rzeczy zero presji i zero strategii dłuższej niż paromiesięczna. Co zbiegło się z podobną perspektywą starzejących się gwiazd, zwłaszcza Didiera Drogby. Po tym, co spotkało ich z rąk Villas-Boasa seniorzy Chelsea musieli realistycznie ocenić, że tegoroczna szarża w Lidze Mistrzów jest ich ostatnią szansą na zawojowanie tych rozgrywek. I ruszyli do ataku…

Co nas podprowadza pod kolejny wielki scenariusz dla boga futbolu.  W najbliższą sobotę w Monachium zadrwi z nas po raz kolejny. Już się boję.

PS „Przepraszamy, wystąpił błąd, Twojemu blogowi na pewno nic jest”… Znacie ten komunikat tak samo dobrze jak ja. Tak samo jak ja tracicie czas i nerwy na wrzucaniu po raz kolejny tych samych komentarzy. Spieszycie się, żeby być na bieżąco, od razu po meczu, a potem patrzycie, jak wasz komentarz niknie gdzieś w wirtualnej pustce i nie macie pewności: na moment, czy na zawsze.

Wyjaśniam więc: prowadzę bloga jako dziennikarz „Tygodnika Powszechnego”, w ramach jego serwisu internetowego, który na podstawie szerszej umowy „Tygodnika” z Onetem znajduje się na serwerach tego portalu. Od wielu tygodni widzę, że system blogowy Onetu boryka się z problemami technicznymi. Od wielu tygodni, wraz z szefem naszego serwisu – skądinąd również blogerem – próbuję w tej sprawie interweniować. I od wielu tygodni słyszę prośby o cierpliwość: prace trwają, podobno już niedługo będzie lepiej. Jedyne, co mogę zrobić, to przekazać Wam te prośby. Co złego, to nie ja.