Doprawdy, niełatwo odpowiedzieć na pytanie, co gorsze: murawa na Stadionie Narodowym czy reprezentacja Anglii. Na tej pierwszej piłka właściwie stawała w miejscu, trudno było o podanie na dobieg, o ryzyku zagrań obrońców z bramkarzem nie wspominając. Ta druga co najmniej od czasu Euro (upieram się, że za Capello były jednak lepsze momenty) gra w piłkę metodami dwudziestowiecznymi. Piłkarzy Roya Hodgsona nie będziemy tłumaczyć stanem murawy – podczas meczu z San Marino na Wembley grali równie ospale, podawali równie niedokładnie i szukali sobie pozycji równie bez wyobraźni, tylko że na amatorów wystarczyło. W Warszawie nie kleiło im się dosłownie nic, poza znanymi od lat próbami dośrodkowań Milnera z prawej strony – a i tak bez sensu, skoro adresowanymi do niewielkiego i osamotnionego Defoe’a. Zawiódł Cleverley, nierozumiejący swojej roli na boisku i pozwalający, by jego stroną szły najgroźniejsze ataki Polaków (przeceniacie go, drodzy czytelnicy kibicujący MU, od dawna się zresztą o to spieramy…). Gerrard i Carrick grali zbyt głęboko, ten drugi straszył – nawet na tle strasznych kolegów – prostymi błędami w środku, obrońcy wybijali na oślep, Lescottowi plątały się nogi, Johnson tradycyjnie już dawał się zaskakiwać piłką za plecy, a Cole pozwalał się wyprzedzać Grosickiemu (Aaron Lennon zaciera ręce przed sobotą i meczem Tottenham-Chelsea…), co więcej: Hart pomylił się przy golu. Starzy wypaleni, młodzi przereklamowani… czułem się, jakbym oglądał drużynę z czasów Steve’a McClarena, która gdyby nie to, że rywali w grupie ma tym razem słabszych powinna się obawiać o awans na mistrzostwa świata.
Polacy muszą czuć niedosyt. Jeden błąd w ćwiczonym ponoć kryciu strefowym pozwolił Rooneyowi strzelić gola – poza tym w zasadzie nie mieli problemów z tyłu, a z przodu radzili sobie nie tylko w szybkim ataku. Cieszę się, że po awanturze w Podgoricy Ludovic Obraniak znów odnalazł się w tej reprezentacji; cieszę się, bo widzę, że myśli na boisku. Nawet jeżeli pomocnik Bordeaux zagrywa którąś z piłek niedokładnie, robi tak dlatego, że próbuje rozwiązania ryzykownego, ale w danym momencie najkorzystniejszego – słowem to inteligentny, regulujący tempo gry rozgrywający, który wie, kiedy przyspieszyć, zgrywając bez przyjęcia do atakującego bocznego obrońcy, kiedy wysłać prostopadłą piłkę do wybiegającego napastnika, kiedy zaś – jeżeli naprawdę nie ma lepszego rozwiązania – poczekać i rozegrać ją z defensywnymi pomocnikami.
Z tych ostatnich imponował przede wszystkim Krychowiak, skuteczny w odbiorze i celnie odgrywający do przodu (po niemieckim trio z Borussi nadszedł czas na francuski duet w polskiej kadrze?). Grosicki dużo i szybko biegał, z podjęciem ostatecznej decyzji było trochę gorzej, ale i tak można po tym meczu dojść do wniosku, że w kwestii gry skrzydłami Polska nie jest skazana wyłącznie na Błaszczykowskiego. A jeszcze jest Glik, podobnie jak Krychowiak w pewnym sensie wynalazek trenera Fornalika…
Inaczej niż Rafał Stec, nie zobaczyłem u reprezentantów Polski angielskiego kompleksu; nie uważam, że potrzebowali połowy, „by porzucić patrzenie na rywali, jak na niezniszczalne zjawy”. Od początku grali dobrze, tyle że przy stanie 0:0 nastawiali się raczej – co zrozumiałe – na grę z kontry, niewielką liczbą zawodników, próbowali także wykorzystać wspomniane wolne sektory za plecami bocznych obrońców gości (w jedenastej minucie o mało nie udało się Grosickiemu – co charakterystyczne, żeby przeciąć jego akcję musiał wrócić Rooney). Może za mało grali górą do Lewandowskiego, nie narażając piłki na kontakt z murawą – ważne, że po utracie gola bynajmniej się nie speszyli, a ostatecznie pokazali się także w grze pozycyjnej i przy stałych fragmentach (znów Obraniak!). Zaprawdę powiadam wam: nabijajcie się z PZPN-u, ale nie nabijajcie się z polskiej reprezentacji, bo może pojechać na Mundial. Waldemar Fornalik zasłużył na spokojną zimę, czego nie można powiedzieć o Royu Hodgsonie.