Zwyczajna niedziela w Premier League: pięć meczów, dwadzieścia cztery gole, szalone comebacki (przegrywający jeszcze w 87. minucie 2:3 Liverpool wygrał z Fulham 4:3), kapitalne bramki, piękne akcje, taktyczne nowinki, czerwone kartki i karne, słowem – emocji tyle, że nawet w poniedziałek rano chce się jeszcze o tym gadać.
Niestety, zwyczajna niedziela w Premier League oznacza również sędziowskie kontrowersje. Także, a może przede wszystkim w meczu, o którym gadać chce mi się w pierwszej kolejności, a którego ostatnie sekundy upłynęły w cieniu niezrozumiałej także dla mnie decyzji Simona Hoopera, najpierw przyznającego Manchesterowi City przywilej korzyści po faulu Emersona Royala na Haalandzie, później zaś – kiedy upadający Norweg zdołał jednak zagrać piłkę do wychodzącego sam na sam z Vicario Grealisha – przerywającego akcję i nakazującego wznowienie gry ze stojącej piłki. W ogniu wydarzeń pomyślałem wtedy, że sędzia uznał, że wyskakujący przed Bena Daviesa Grealish był na spalonym, no ale przecież takie rzeczy rozstrzyga się zwykle dopiero po przeprowadzeniu całej akcji: liniowy podnosi chorągiewkę lub nie, a VAR sprawdza, czy słusznie. Tutaj chorągiewki zresztą nie podniesiono i choć oczywiście nie jest powiedziane, czy skrzydłowy MC wykorzystałby tę znakomitą okazję, nie jest również powiedziane, że by spudłował. Emocjom Haalanda, pozostałych piłkarzy MC, Pepa Guardioli i większości widzów neutralnych nie dziwię się tak samo, jak nie dziwił się im Ange Postecoglou. Jedyne, czemu dziwię się nieustannie, to skala i liczba błędów, popełnianych przez arbitrów w najlepszej, najbardziej emocjonującej, a co za tym idzie – przyciągającej największe pieniądze – lidze świata.
A może jednak jestem zbyt surowy? Kontrolowanie meczu toczonego od pierwszej do ostatniej minuty w dzikim tempie było trudne także dla uczestniczących w nim zawodników: intensywność pressingu i szybkość podań gospodarzy sprawiała potężna problemy gościom, zwłaszcza w pierwszej połowie robiących wrażenie przestraszonych i przytłoczonych nie tylko rangą przeciwnika i własnymi kłopotami kadrowymi, ale także wymaganiami Ange’a Postecoglou. Mając w tyle głowy trzy przegrane mecze z rzędu (pierwszy w dramatycznych okolicznościach, z Chelsea, po dwóch czerwonych kartkach i kontuzjach kluczowych graczy, drugi po jedynym tak naprawdę słabszym występie za kadencji Postecoglou, kiedy wypuścili w końcówce prowadzenie z Wolves, trzeci z Aston Villą, w którym jedynym problemem dobrze grającej drużyny była skuteczność), mogli podświadomie chcieć się schować, przeczekać, cofnąć się i liczyć na schemat, który tyle razy przynosił efekt za czasów Mourinho, Nuno czy Contego: niski blok, szybka kontra i do domu. Coś z tamtego schematu powtórzyło się zresztą już w szóstej minucie wczorajszego meczu, kiedy to Bryan Gil opanował piłkę na granicy własnego pola karnego, odegrał do Kulusevskiego, ten zaś uruchomił dalekim podaniem rozpędzonego Sona, który wyprzedził Doku i dał Tottenhamowi prowadzenie.
Ale na Etihad nie sposób się schować. A Ange Postecoglou nie uznaje okoliczności łagodzących. Cóż z tego, że do Manchesteru przyjechał bez zawieszonego Romero, bez najlepszych dotąd w drużynie Maddisona i Van de Vena, po traumatycznej kontuzji Bentancura, o siedmiu innych potencjalnych członkach meczowej kadry nie wspominając. Cóż z tego, że na ławce miał dwóch bramkarzy i trzech juniorów jeszcze bez debiutu w pierwszym składzie? Cóż z tego, że na pozycji stopera, przeciwko Haalandowi, występowało dwóch bocznych obrońców, Emerson Royal i Ben Davies? Naczytaliśmy się i nasłuchaliśmy w mediach przed meczem i w jego trakcie na temat „naiwności” i „samobójczej taktyce” Postecoglou. Nikt chyba, kto oglądał pierwszą połowę, nie robił sobie złudzeń na temat tego, jak to się skończy: przewaga City była miażdżąca, poza bramkową akcją Sona Tottenham nie bardzo umiał wyjść z własnej połowy, oprócz wyrównującego gola (rzut wolny i niefortunna próba interwencji Koreańczyka, zakończona w siatce Vicario) i przepięknej akcji na 2:1, z nieudaną pułapką ofsajdową, która nie przeszkodziła w błyskawicznej wymianie piłki Haaland-Doku-Alvarez-Foden), gospodarze marnowali kolejne okazje, obijali słupek czy poprzeczkę albo – jak Haaland – pudłowali w dogodnych sytuacjach.
Co gorsza, niejeden raz to gracze Tottenhamu byli sprawcami własnych kłopotów, próbując rozgrywać piłkę przed własną bramką i tracąc ją na rzecz naciskających piłkarzy City. Najpiękniejsza interwencja Vicario w meczu była efektem własnego podania pod nogi rywali – tym razem się jeszcze upiekło, ale w podobny sposób gospodarze przerywali grę Tottenhamu wielokrotnie; strata Bissoumy, który od czasu powrotu po zawieszeniach za kartki zatracił gdzieś formę z początku rozgrywek, przyniosła im trzeciego, w tamtym momencie wydawało się: rozstrzygającego gola.
Jednak nie. Jednak zdaniem Australijczyka głównym problemem jego drużyny w pierwszej połowie było granie bez wiary we własne umiejętności i przekonania do własnej taktyki. W przerwie, przy wyniku 2:1 dla City, zdjął więc Bryana Gila, odstającego fizycznie nie tylko od biegającego po tej samej stronie Kyle’a Walkera, i wprowadził w jego miejsce Hojbjerga. Który to już raz w tym sezonie wchodzący z ławki Duńczyk uspokoił grę Tottenhamu? Goście podeszli wyżej, zaczęli dłużej utrzymywać się przy piłce, a w końcu Ben Davies wyprzedził już na połowie City Haalanda, podał do Sona, ten odegrał do Lo Celso i Argentyńczyk zdobył swoją drugą bramkę w drugim meczu po powrocie do drużyny. Oby tak dalej, wypadałoby dodać, nie tylko dlatego, że Maddison nie wróci przed styczniem: o tym, że Lo Celso jest świetnym graczem, wiedzą dobrze w Argentynie i Hiszpanii, ale jego karierę na Wyspach komplikowały kontuzje i decyzje kolejnych trenerów Tottenhamu, którzy nie zawsze wiedzieli, jak z niego skorzystać. Wczoraj był jednym z nielicznych zachowujących spokój w boiskowym chaosie – jego jedyne niecelne podanie w ciągu 80. minut gry to dośrodkowanie z rzutu rożnego.
Choć najlepszy na Etihad był chyba Dejan Kulusevski. Szwed od początku sezonu regularnie przebiega w meczach powyżej dwunastu kilometrów, doskakując do rywali w pressingu i asekurując coraz pewniejszego skądinąd Pedro Porro, holując piłkę, dośrodkowując i podając nie tylko z okolic linii końcowej: po kontuzji Maddisona operuje już nie tylko na prawym skrzydle, ale także w środku pola i jako „dziesiątka”. Wczoraj z asystą i golem – strzelonym bodaj obojczykiem, nie głową – po dośrodkowaniu Johnsona, 23-latek ściągnięty przez Fabio Paraticiego z Juventusu, jest jednym z liderów drużyny.
Daleko idących wniosków się nie spodziewajcie, może poza banalnym: do odważnych świat należy. Umówmy się: przed startem sezonu nikt nie myślał, że w tej fazie rozgrywek będziemy oglądać Tottenham w tabeli tak wysoko i, co równie w tym projekcie ważne, grający tak dobrze. Owszem, trudno pisać o remisie na Etihad nie zaczynając od wpadki sędziego Hoopera. Owszem, trzeba również mówić o błędach piłkarzy MC (choć sam Pep Guardiola podkreślał po meczu jakość rywala, który te błędy wykorzystywał). Owszem, trudno – zwłaszcza w świetle wydarzeń z pierwszej połowy – nie uznać tego remisu za szczęśliwy. Wypada jednak skończyć zdaniem, że to szczęście równoważy choć trochę pecha związanego z plagą kontuzji. I że dobrze, że zamiast czwartej porażki z rzędu jest remis – z jedną z najlepszych drużyn świata, przypomnijmy.
Ange Postecoglou potrzebuje czasu: trzeba jakoś przetrwać do stycznia, kiedy otworzy się kolejne okienko transferowe i wróci po kontuzjach kilku kluczowych zawodników, ale trzeba też przyzwyczajać się do poczucia, że Australijczyk wie, co robi. „Mówiłem piłkarzom w przerwie: niezależnie do ostatecznego wyniku, biorę odpowiedzialność na siebie. Pokażmy przynajmniej trochę więcej przekonania co do tego, jaką chcemy być drużyną” – opowiadał zaraz po końcowym gwizdku. Dobrze, że go posłuchali.