Archiwa tagu: Tottenham

Against modern football

Bywa i tak, że najgorszym wrogiem klubu jest jego właściciel. Kupił go sobie, włożył w niego pieniądze, kolejne wydał na zatrudnienie trenera czy piłkarzy, teoretycznie: jego własność, może sobie z nią robić, co chce. No właśnie: czy może?

Po pierwsze, zachowania właściciela podlegają ocenie mediów – widzących jawną nieracjonalność poszczególnych decyzji i mogących mimo wszystko mieć wpływ na kolejne. Po drugie – właściciela oceniają ci, dla których cały ten interes teoretycznie się kręci: kibice. Przykłady najświeższe dotyczą dwóch beniaminków Premier League, Cardiff i Hull, ale przecież i w Tottenhamie teraz, i w Chelsea całkiem niedawno, o nieracjonalności właścicieli można by powiedzieć całkiem sporo.

W Cardiff malezyjski właściciel, biznesmen Vincent Tan, kilka dni temu wezwał do ustąpienia menedżera, Malky’ego Mackaya, grożąc, że jeśli Szkot nie zrobi tego dobrowolnie – zostanie zwolniony. Awantura wybuchła po tym, jak Mackay powiedział dziennikarzom, że chciałby wzmocnić drużynę w zimowym okienku transferowym: reprezentujący Tana dyrektor wykonawczy Simon Lin oświadczył, że menedżer został poinformowany, iż w styczniu żadnych transferów nie będzie, a letni budżet transferowy (35 milionów)  przekroczono o 15 milionów, wydanych w dopłatach i bonusach, co zresztą stało się już powodem październikowego zwolnienia zajmującego się dotąd w klubie transferami Iana Moody’ego. Żeby było zabawniej, Moody, zaufany współpracownik Mackaya, został zastąpiony przez 23-letniego Kazacha Aliszera Apsaljamowa, który przyjechał do Cardiff na praktyki i nie mógł początkowo wykonywać swoich obowiązków ze względu na kłopoty wizowe, za to był kolegą syna właściciela. Daje to pewne pojęcie o poziomie nadzoru właścicielskiego, zwłaszcza że Malky Mackay twierdzi, iż kwota, którą wydał latem, była uzgodniona z panem Tanem, niezorientowanym po prostu, że powiększanie jej o dopłaty i bonusy jest w tym świecie naturalne jak sędziowskie błędy. Obejrzałem zresztą sporną wypowiedź menedżera Cardiff i muszę powiedzieć, iż jego zdanie o styczniowych wzmocnieniach było opatrzone masą zastrzeżeń: że to zależy od właściciela, który był w wakacje niezwykle wręcz hojny, że wchodzą w grę wypożyczenia itd., itp. O tym, że wiedza pana Tana o futbolu jest bliska zeru mówił z kolei on sam, kiedy przejmował zadłużony klub, traktując to po prostu jak kolejną inwestycję – wcześniej na podobnej zasadzie inwestował w przemysł farmaceutyczny nie wchodząc przecież w szczegóły związane z działaniem leków. Ot, jeszcze jeden interes, w momencie zakupu zapowiadający się nieźle w kontekście choćby kontraktów telewizyjnych wynegocjowanych wówczas przez kluby Premier League: niejedna drużyna z zaplecza ekstraklasy przyciągała w tamtym okresie łasych na pewne pieniądze inwestorów.

Czy mam w ogóle przypominać, że Mackay wprowadził Cardiff do Premier League po ponad półwiecznej obecności i że wyciska z tej drużyny zdecydowanie więcej niż jej rzeczywisty potencjał? W Cardiff zdążył polec nawet Manchester City, pozycja w tabeli i zdobycz punktowa, jak na beniaminka i jak na ten moment sezonu, jest przyzwoita, gra także, a taki Gary Medel okazał się jednym z objawień sezonu. Nawet we wczorajszym meczu niepowstrzymany ostatnio Liverpool musiał się przecież natrudzić zdecydowanie bardziej niż przed tygodniem z Tottenhamem, i to mimo iż grał u siebie.

Być może to skala kibicowskich protestów i wsparcia okazanego Mackayowi w trakcie meczu na Anfield Road powstrzymała Vincenta Tana przed wyrzuceniem menedżera, być może do odłożenia decyzji nakłonił go szukający kompromisowego rozwiązania prezes klubu. Rzecz trzeba jednak skomplikować: chociaż pan Tan nie zna się na piłce, chociaż zbłaźnił się dokonując zmian w zarządzie, a nie wspomniałem jeszcze, iż kibicom naraził się również zmieniając barwy klubowe z tradycyjnych niebieskich na czerwone, to przecież nie wiadomo, w której lidze tułałoby się teraz Cardiff i jakie byłyby standardy trenowania i oglądania meczów w tym klubie, gdyby nie jego pieniądze. Przecież Malezyjczyk nie tylko kupił sobie Cardiff, ale również wsparł menedżera wspomnianymi kwotami transferowymi, sfinansował budowę ośrodka treningowego, rozbudował stadion itd. Inna sprawa (wejdźmy na jeszcze wyższy poziom skomplikowania), że wiele z tych inwestycji sfinansowano z udzielonych przez właściciela pożyczek – co będzie, jeśli zażąda ich zwrotu? Pamiętacie, jak upadało Porstmouth, nieprawdaż?

Historię Hull opisywano gruntownie: tam właściciel, w przekonaniu, że odwieczna nazwa klubu (Hull City) brzmi nie dość „globalnie”, postanowił zamienić „City” na „Tigers”, a potem – gdy kibice śpiewali „City, dopóki nie umrzemy”, odpowiedział, że mogą sobie umierać. Sprawę zmiany nazwy bada obecnie Football Association; miejmy nadzieję, że nie powtórzy błędu sprzed lat, kiedy umyło ręce podczas przenosin Wimbledonu do Milton Keynes. Tu na szczęście wybryki właściciela nie przekładają się na postawę drużyny na boisku.

A w Tottenhamie? Konsekwencje wybryku właściela zobaczymy z pewnym opóźnieniem. Z Southampton zespół wraca z trzema punktami, a jego tymczasowy szkoleniowiec Tim Sherwood brzmi zupełnie jak Harry Redknapp: mówi po swoim pierwszym zwycięstwie, że obrońcy mają bronić, napastnicy atakować, a pomocnicy grać w drugiej linii. „To prosta gra – dodaje. – Chodzi w niej o podawanie piłek do najlepszych piłkarzy, będących we właściwych sektorach boiska”… Zblatowani z Sherwoodem dawni koledzy, Jamie Redknapp np., pieją że odtworzył klubowe DNA, że drużyna wreszcie usatysfakcjonowała kibiców, grając z polotem, atakując dwójką napastników, strzelając bramki… Nie dodają przy tym oczywiście, że tak słabo w tym sezonie Southampton jeszcze nie grał i że nie był jeszcze – zwłaszcza w obronie – tak zdekompletowany; że zdumiewająco ofensywnie ustawiona druga linia Tottenhamu (ani jednego zawodnika nastawionego na odbiór piłki!) zostawiała w środku tak strasznie dużo miejsca, że pierwszego gola dla gospodarzy właściwie podała im na tacy, a parę minut później była blisko oddania im drugiego w niemal identyczny sposób. Jedyne, czego zazdroszczę Sherwoodowi, to szczęścia w dniu dzisiejszym i smętnie myślę, że kolejny raz już się nie uda i że w dzisiejszej piłce nic nie obnaża się łatwiej, jak dwójki środkowych pomocników grających w ustawieniu 4-4-2. To znaczy owszem: w kolejnych meczach tej drużyny będą padały gole, ale celu postawionego przed nią na ten sezon, czyli awansu do Ligi Mistrzów, dzięki samym golom się nie osiągnie. Raz już mieliśmy menedżera, stosującego podobną strategię, nazywał się Osvaldo Ardiles i za jego czasów bramkę rywali atakowali równocześnie Klinsmann, Sheringham, Anderton, Barmby i Dumitrescu. Skończyło się jak zwykle: miejsce w lidze o włos za najlepszymi, Klinsmann odszedł do Bayernu, a ówczesny właściciel, zanim zwolnił Ardilesa, zdążył powiedzieć w telewizji, że zamierza myć samochód koszulką Klinsmanna.

Oczywiście mnie też się podobało, że po kontuzji Dembele Tim Sherwood wprowadził na boisko 19-letniego debiutanta, Nabila Bentaleba – i podobała mi się gra tego chłopaka (zobaczcie, z jakim spokojem operował piłką, jak nie dawał się jej pozbawić i jak ją odzyskiwał). Mniej zachwycony byłem tłumaczeniem tej decyzji: Sherwood mówił, że z Bentalebem pracował od paru lat, a Capoue widział dopiero na trzech treningach i nie był pewien, na co go stać. Znaczy nie oglądał meczów Tottenhamu w tym sezonie? W momencie zwycięstwa, które wydaje się potwierdzać słuszność decyzji Daniela Levy’ego, powiem to jeszcze raz: fakt, że nie dał Villas-Boasowi więcej czasu, uważam za kryminalny, a przed sześcioma dniami podjął emocjonalną decyzją nie mając planu B, co jego służby prasowe przykrywają teraz kolportowaniem opowieści o „naszym Guardioli”.

Są oczywiście i tacy właściciele, którzy pozwalają sprawom klubu toczyć się według własnych spraw – weźmy takich Glazerów. No ale Glazerowie kupili klub dzięki pożyczkom zaciągniętym przez… klub. Czy to znaczy, że znikąd nadziei? Jakie to szczęście, że po meczu Tottenhamu mogłem obejrzeć Swansea z Evertonen. Roberto Martinez, ten to ma szczęście do właścicieli.

Era Kinneara

„Jakby dobrze podsumować, moje życie składa się niemal wyłącznie z nietrafionych decyzji klubowego zarządu” – zdanie, które wybrałem na motto książki „Futbol jest okrutny”, wraca do mnie dziś, po zwolnieniu Andre Villas-Boasa z funkcji trenera Tottenhamu. Innymi słowy, „świat odzyskał swój porządek: lepiej już było i prędko nie będzie. Taki klub” – to z kolei podsumowanie tekstu o Andre Villas-Boasu, który popełniłem dla Sport.pl. Tam interesowała mnie bardziej sylwetka trenera, tu mogę spróbować dotknąć skomplikowanej relacji kibic-klub i tego, co może się wydarzyć w najbliższych dniach i tygodniach. Nie, nie w tym sensie, żeby się zżymać na fakt, iż decyzja o zwolnieniu trenera w krótkiej perspektywie oznaczać będzie zapewne odpadnięcie z Pucharu Ligi na poziomie ćwierćfinału – w końcu wcale nie jest powiedziane, że Villas-Boas zdołałby we środę wygrać z West Hamem, i że rozpisany zapewne w najdrobniejszych szczegółach plan rotacji piłkarzy w okresie świątecznym legnie pewnie w gruzach, bo Tim Sherwood ze współpracownikami, nawet jeśli znającymi klub od wewnątrz, będzie szukał własnych rozwiązań.

Chodzi o sytuację, w której każdy z nas (wyjąwszy może szczęśliwców kibicujących Arsenalowi albo MU, gdzie zmiany trenerów należały w ostatnich dekadach do rzadkości) znajdował się nazbyt wiele razy. O całą tę pracę, mającą w gruncie rzeczy podtekst religijny; pracę człowieka, który znów mozolnie próbuje przekonać samego siebie, że powinien uwierzyć w coś, co na zdrowy rozum uwierzyć nie sposób. Pamiętam, jak po odejściu Martina Jola robiłem wszystko, by dać się przekonać Juande Ramosowi (bułka z masłem, dla kogoś kto z sympatią śledził heroiczny bój z językiem angielskim Jacquesa Santiniego, albo uznawał kraciaste marynarki Christiana Grossa za urocze…), a potem jak usiłowałem uwierzyć w Harry’ego Redknappa, by w końcu dać się oczarować Andre Villasowi-Boasowi. „Że każdemu nowemu menedżerowi Tottenhamu daję potężny kredyt zaufania, jest rzeczą oczywistą – pisałem w lipcu 2012, kiedy AVB zaczynał pracę na White Hart Lane. – Podobnie jak to, że jak każdy prawdziwy kibic natychmiast robię się jednooki i zauważam wyłącznie to, co pozwala mi wierzyć w nadejście nowej wspaniałej ery, w której ukochana ma drużyna grać będzie piłkę ofensywną, ale nowoczesną; szybką, ale poukładaną taktycznie, zaś jej menedżer nie będzie się kompromitował nadmiernym gadulstwem i chaotycznymi decyzjami transferowymi”.

I co mam napisać teraz? Że klub, mający prezesa o wizerunku najtwardszego negocjatora w Europie i dyrektora sportowego o globalnych kontaktach (co pokazała łatwość, z jaką finalizował tegoroczne transfery), podjął decyzję o zwolnieniu Andre Villas-Boasa na skutek strategicznego planowania, a nie pod wpływem nocnego ataku paniki? Że jego zarząd ma jasną wizję przyszłości, a nie miota się od ściany do ściany? Nie wystarczy, że od wczorajszego popołudnia usiłuję w samego siebie wmówić, że Tim Sherwood, którego pamiętam z boiska jako jednego z najsurowszych technicznie zawodników grających w Tottenhamie marnych początków XXI wieku („Deadwood”, mówiono wtedy o nim na trybunach White Hart Lane), okaże się teraz równie co poprzednik taktycznie wyedukowanym, mającym doświadczenie w pracy z gwiazdami oraz umiejącym znaleźć wspólny język z niemówiącymi po angielsku Lamelą czy Soldado? Na razie przecież jest tak, że jego jedynym doświadczeniem trenerskim jest praca z drużynami młodzieżowymi i przyglądanie się z bliska arcynowoczesnym niewątpliwie (trzymajcie mnie, bo nie wytrzymam) metodom Harry’ego Redknappa, zaś jedyną zaletą w oczach klubowej hierarchii jest zaufanie prezesa Levy’ego… Jak bardzo jednooki mam się stać, by dać Timowi Sherwoodowi kredyt zaufania?

Spokojna głowa, kibic potrafi. Nawet jak ściągną na miejsce Sherwooda, powiedzmy, Joe Kinnaera, też znajdzie sposoby, żeby uwierzyć w sens tego przedsięwzięcia. W końcu Kinnear również zna klub od wewnątrz: grał w nim 10 lat i zdobył nawet Puchar UEFA, a dziś nie z takim prezesem potrafi się dogadywać.

Miejsce w szeregu

Weekend zaczął się dobrze i dobrze się skończył, choć nie dla kibiców z północnego Londynu. W przypadku Arsenalu kryzys jest jednak urojony, inaczej niż w Tottenhamie, gdzie projekt Andre Villas-Boasa wydaje się dobiegać końca.

Manchester City na wyjeździe: co było do przegrania. Z cyklu „historie o angielskich mediach”: wiele z nich rozpisuje się właśnie o minikryzysie czy wręcz regularnym kryzysie Arsenalu, no bo w końcu porażka z City przyszła kilka dni po przegranej w Neapolu, a i sześć dni wcześniej nie udało się wygrać z Evertonem. Co jest bzdurą rzecz jasna: gdyby spotkania z Napoli i MC rozdzielało kilka tygodni, w których Kanonierzy graliby tak, jak grali ostatnio, nikt o kryzysie by nie wspominał. Po mistrzostwo kraju nie idzie się tylko dzięki efektownym zwycięstwom w meczach z bezpośrednimi rywalami – jakże często bój toczy się korespondencyjnie. Ot, choćby na boisku Cardiff, gdzie Arsenal wygrał, a City przegrało. Taka Chelsea np. męczy się z tygodnia na tydzień, ale punktów nazbierała o jeden więcej niż MC.

Co powiedziawszy, nie sposób nie zachwycać się potęgą City w ofensywie, bo przecież mają nie tylko Aguero (19 gol w 20 meczach tego sezonu!), ale i Negredo czy Dżeko, za nimi świetnego wczoraj Nasriego i Silvę, Jesusa Navasa, Yaya Toure (zdobył dziesiątą bramkę w sezonie; odpuśćmy mu stratę przy pierwszym golu Walcotta, bo poza tym harował na boisku jak żaden z Kanonierów), a nawet kolejny w tej drużynie „box-to-box midfielder” Fernardinho, który zdobył właśnie swoje dwa pierwsze gole w Premier League. Zapowiadał Manuel Pellegrini, że drużyna będzie grała ofensywniej niż w czasach Roberto Manciniego i Bóg świadkiem, że dotrzymał słowa. Technika, szybkość i siła, a do tego urozmaicone formy atakowania (pamiętacie jakieś szarże skrzydłowych za czasów poprzedniego trenera?) i zrozumienie w wymianach Aguero-Negredo czy Toure-Silva… Sześć goli strzelonych Tottenhamowi, sześć Arsenalowi (mogło być więcej, a przecież Kanonierzy, jak wcześniej sąsiedzi z dzielnicy, cieszyli się dotąd mianem zespołu o najlepszej defensywie w lidze…), cztery Manchesterowi United… w sumie u siebie w ośmiu spotkaniach zdobyli 35 goli. Jeśli tylko poprawią grę obronną i wyprowadzą z kłopotów Joe Harta, będą potęgą i basta. Tylko co z tymi punktami na wyjazdach?

Amatorom oglądało się to świetnie, nie tylko ze względu na liczbę bramek, ale także ze względu na przestrzeń, na której toczyła się gra. Ten i ów mówił po meczu, że goście byli naiwni, próbując grać swoją piłkę – podobnie zresztą, jak dążący do odrobienia strat, a później zdobycia choć honorowej bramki zawodnicy Tottenhamu na tym samym stadionie przed miesiącem; że roztropniejsze byłoby nieco bardziej gruntowne zastawienie szyków obronnych, np. dzięki wprowadzeniu na boisko Artety, a nie taka hasanka od szesnastki do szesnastki. Wciąż mam przed oczami kilka takich momentów, w których David Silva albo Nasri znajdują się trzydzieści kilka metrów od Szczęsnego, za chwilę dostaną piłkę i będą szukać podaniem wybiegającego za plecy obrońców Negredo, a w promieniu pięciu metrów nie widać żadnego z rywali…

Dalej jest oczywiście katalog błędów indywidualnych. Arsene Wenger mówił po meczu, że po zejściu Flaminiego na ostatnie 20 minut jego piłkarze stracili kompletnie dyscyplinę, i trudno z tym polemizować, ale pierwsza bramka dla City była tyleż efektem geniuszu Aguero, co gapiostwa gości podczas krycia strefowego przy rzucie rożnym: nikt nie wziął odpowiedzialności za wbiegającego na przedłużenie piłki Demichelisa, a Kościelny nie zauważył, że argentyński napastnik go wyprzedza. Gol numer dwa i wahanie Wilshere’a, nie pierwszy i nieostatni raz w tym meczu próbującego nadążyć za Zabaletą. Gol numer trzy i przejęcie przez Fernardinho piłki adresowanej od Ozila do Flaminiego. A potem to już szło: Monreal nie nadążający za Navasem i Mertseacker spóźniony przy Silvie, straty Wilshere’a i Gnabry’ego (dodajmy jeszcze nieskuteczność Negredo, zwłaszcza w pierwszej połowie, po znakomitym wyjściu i podaniu Kompany’ego).

Dla porządku: sędzia Atkinson nie miał oczywiście dobrego dnia, a jego asystenci mylili się na niekorzyść Arsenalu podczas pułapek ofsajdowych. Zaryzykuję jednak zdanie, że większego wpływu na wynik to nie miało: karnego za rękę Zabalety się nie doczekaliśmy, ale chwilę później Walcott strzelił na 3:2, a City i tak odskoczyło po raz kolejny. Wygrało, pokazało piękną piłkę, ale filozofii Arsene’a Wengera przecież nie zburzyło i nie strąciło Arsenalu ze szczytu Premier League. Losy mistrzostwa rozstrzygną się gdzie indziej.

***

A Tottenham i jego miejsce w szeregu? Jest taki moment, w którym nikomu nie chce się już szukać usprawiedliwień. Że plaga kontuzji, zwłaszcza w środku obrony, zestawionym na spotkanie z Liverpoolem z najwolniejszego stopera i defensywnego pomocnika, kompletnie się nierozumiejących i przy pułapkach ofsajdowych, i przy wzajemnym zabezpieczaniu? Że bez czerwonej kartki nie byłoby aż takiego pogromu? Że jeszcze przy stanie 0:1 musiał zejść Sandro? Że – tak jak z Newcastle np. mieliśmy do czynienia z meczem życia Tima Krula, tak tym razem był to bez wątpienia najlepszy mecz Liverpoolu pod Brendanem Rodgersem (to chyba nie przypadek, że w składzie zabrakło Stevena Gerrarda)?

Nie, jest taki moment, w którym żadne usprawiedliwienia nie przekonują, a zaczynają krzyczeć fakty. 0:3 z West Hamem – AVB wystrychnięty na dudka przez równie zagrożonego zwolnieniem Sama Allardyce’a. Pamiętne 6:0 z Manchesterem City, niedługo później 0:5 z Liverpoolem. I za każdym razem te same problemy. Druga linia pozbawiona kreatywności, niezdolna do przyspieszenia gry, rozegrania z pierwszej piłki (starający się Holtby dziś, podobnie jak na Etihad, wszedł dopiero w drugiej połowie), zbyt długo holująca piłkę i w konsekwencji łatwo jej pozbawiana przez naciskających bez przerwy pomocników Liverpoolu. Brak pressingu, który wydaje się warunkiem niezbędnym przy grze wysoko ustawioną linią obrony. Wysoka linia właśnie, będąca przekleństwem Villas-Boasa już w Chelsea, gdzie daremnie próbował nauczyć jej organizowania wolnego Johna Terry’ego, tu zaś stała się utrapieniem Michaela Dawsona. Brendan Rodgers już przed meczem dawał do zrozumienia, że pracuje nad obnażeniem tego właśnie aspektu gry Tottenhamu – i trudno było się spodziewać czegokolwiek innego, przy piłkarzu tak szybkim i tak szybko myślącym jak Luis Suarez.

Atakujący z połowy boiska Urugwajczyk strzelił dziś dwa gole i wypracował dwa kolejne, ale za linią obrony gospodarzy – fatalnie zastawiającej pułapki ofsajdowe – notorycznie znajdowali się też Sterling i Coutinho, i w gruncie rzeczy okazji do podwyższenia wyniku było jeszcze parę, w tym dwa strzały w słupek. Czego nie można powiedzieć o Tottenhamie; najbardziej upokarzająca z upokarzających statystyk, z którymi zapoznawaliśmy się po meczu, mówiła o tym, że piłkarze Villas-Boasa nie oddali ani jednego celnego strzału na bramkę Liverpoolu. Już nie mówię o tym, jak dużo bym dał, żeby zobaczyć pomocników Tottenhamu tak znakomicie grających pressingiem, z taką prostotą i wizją równocześnie podających piłkę, jak dziś Joe Allen, Lucas Leiva, a zwłaszcza Jordan Henderson.

Jestem, jak wiecie, wysoce niechętny zarówno pochopnemu zwalnianiu trenerów (fatalny błąd WBA ze zwolnieniem Clarke’a, zwłaszcza jeżeli się go nie wsparło latem na rynku transferowym…), jak medialnym kampaniom wyszydzającym tychże i siłą rzeczy prowadzącym właścicieli klubów do decyzji o dymisji. Nie napiszę więc i tym razem, że AVB musi odejść. Napiszę, choć w poczuciu, że będzie to rozważanie akademickie, że AVB musi się zmienić: być bardziej pragmatyczny, choćby czasem miało to oznaczać trzymanie gardy, ustawienie bardziej defensywne, oddanie rywalom inicjatywy i grę z kontrataku. Wydawałoby się, że po łomocie, jaki sprawił im MC, Tottenham tak właśnie wyszedł na mecz z MU: nieco bardziej cofnięty, z pomocnikami – także bocznymi – nie zostawiającymi obrońców aż tak osamotnionych, świadomy, że to prawdziwy mecz, a nie „Football Manager”.

„Będzie to rozważanie akademickie”, napisałem. No bo myślę, że cierpliwość prezesa – a także przyglądającego się rozwojowi wypadków z Bahamów właściciela – właśnie się wyczerpały. Myślę, że dawno nie oglądali piłkarzy, za których zapłacili niemałe pieniądze i którym płacą niemałe przecież pensje, grających aż tak źle. Wniosek? Zegar zaczął tykać. Nawet gdyby AVB właśnie w tej chwili wymyślał taktykę, która mogłaby odmienić historię piłki nożnej (zostając na noc, jak w czasach Chelsea, w ośrodku treningowym?), nie dostanie już czasu, żeby wprowadzić ją w życie. Następna wpadka będzie wpadką ostatnią.

Z mistrzem Anglii można zremisować, z dziennikarzami wygrać się nie da

Pozbierali się, co było oczywiste – tak samo pozbierały się przecież przywoływane przeze mnie przed tygodniem Manchester United obijany przez Manchester City we wrześniu czy Arsenal obijany przez MU przed dwoma laty. Kibicom udowodnili, że chcą i potrafią walczyć, szatnia nie jest podzielona, a współpraca na linii trener-zawodnicy nie stanowi problemu. Dziennikarzom, że nadal stanowią zespół zorganizowany, zwłaszcza w grze obronnej, i ani nieszczęśliwy błąd Walkera, ani rzut karny podyktowany w 56. minucie nie zmienią tej opinii. A także że nie są dogmatycznie przywiązani do jednego ustawienia: dziś zamiast 4-2-3-1 było to raczej 4-3-3, bez próby powierzania komukolwiek roli boiskowej „dziesiątki”, za to z Paulinho ustawionym najwyżej ze środkowej trójki, i z piłką krążącą między zawodnikami zdecydowanie szybciej niż w poprzednich spotkaniach.

Piszę w liczbie mnogiej świadomie: przed tygodniem Dave Hytner z „Guardiana”, a także Neil Ashton i Martin Samuel z „Daily Mail” przekręcili słowa Andre Villas-Boasa: przypisali Portugalczykowi zdanie, że „piłkarze powinni się wstydzić”, podczas gdy AVB nie mówił o piłkarzach, tylko o całej klubowej wspólnocie, z nim na czele („powinniśmy się wstydzić”). Ashton i Samuel dosypywali zresztą do pieca: pierwszy pisał, że każdy z nas mógłby mieć miałby takie sukcesy w Porto, jak Villas-Boas, skoro grali tam Falcao i Hulk, drugi, że „urok” trenera Tottenhamu polega na tym, iż wina zawsze leży po stronie kogoś innego. Sprawa wróciła na dzisiejszej konferencji prasowej, podczas której trener Tottenhamu wdał się w otwarty spór z jednym z wymienionych dziennikarzy. „Jeden z tych, którzy obrażają moją uczciwość, moje wartości i mój profesjonalizm, siedzi wśród was”, zaczął, w oczywisty sposób prowokując polemikę. „Podważa się sukcesy, jakie odnosiłem w innych klubach. To nie fair, to brak szacunku i atak na integralność mojej osoby” – kontynuował. Kiedy zaatakowany Neil Ashton odpowiedział, Villas-Boas zarzucił mu, że zawsze atakuje ludzi, nie robiąc tego otwarcie, prosto w oczy, tylko zza biurka; że podważył kompetencje i integralność trenera Tottenhamu, choć nie mieli okazji zamienić ze sobą słowa. I raz jeszcze podkreślił, że kiedy po ubiegłotygodniowym 6:0 z MC mówił „powinniśmy się wstydzić”, miał na myśli także siebie.

Dla Sport.pl pisałem o medialnej paranoi, która wytworzyła się w ostatnich dniach wokół trenera Tottenhamu i czytając niektóre pomeczowe sprawozdania – pisane jeszcze przed wspomnianą konferencją – konstatuję, że paranoja trwa. Jeremy Wilson z „Daily Telegraph” np. zdumiewa się decyzją o posadzeniu na ławce Townsenda, jakby nie dostrzegając, ile daje drużynie obecność Lennona zarówno w defensywie (zważcie, jak często wracał na własną połowę i przeszkadzał rywalom w rozegraniu), jak w ofensywie (w odróżnieniu od Townsenda, częściej schodzącego do środka i kończącego akcje strzałem z dystansu, chętnie dobiega do linii końcowej i zamyka akcję dośrodkowaniem). Dlaczego Lamela i Adebayor nie znaleźli się nawet na ławce, pyta dziennikarz „DT”, jakby nie wiedział, że Adebayor przypłacił grę z MC kontuzją i przez cały tydzień nie trenował, zaś Lamela powinien dostać szansę we środę, w spotkaniu z Fulham. Opisuje też moment buczenia kibiców w momencie, gdy boisko opuszczał Lennon – nie zauważając, że skrzydłowy Tottenhamu wyraźnie przygasł w drugiej połowie, i nie mówiąc o tych wszystkich momentach, kiedy dopingujące drużynę trybuny skandowały także nazwisko trenera.

Tak, media nie lubią Villas-Boasa. Problem w tym, że on sam dostarcza im kolejnych powodów. Dzisiejsza tyrada na konferencji prasowej pokazała, że menedżer Tottenhamu wciąż nie dorobił się grubej skóry, że nie jest – jak zapewniał jeszcze w Norwegii, przy okazji meczu z Tromso – uodporniony na krytykę. Że czyta i że go boli. Takich przecież atakuje się najłatwiej. I do takich nie sposób nabrać pełnego zaufania: że kiedy znajdą się w naprawdę trudnej sytuacji, będą wiedzieli, jak z niej wyjść. Gdybyż cała dzisiejsza jazda na panów z „Daily Mail” była zagraniem w stylu Mourinho – wznoszenia wokół drużyny murów oblężonej twierdzy w celu zintegrowania załogi – wszystko byłoby w porządku. Ale nie była. Ktoś powinien mu powiedzieć, że wojen z dziennikarzami wygrać nie sposób: dzisiejsze starcie z Villas-Boasem Neil Ashton już relacjonuje w ten sposób, żeby wyjść na ofiarę linczu i człowieka, który otrzymuje na Twitterze pogróżki do fanów Tottenhamu.

Trudno mi przejść nad tą sprawą do porządku dziennego, bo przy okazji remisu z MU raz jeszcze wypada powtórzyć: jako trener Andre Villas-Boas wie, co robi. Pechowa porażka z Newcastle, wcześniejsza wpadka z WHU, nerwowa atmosfera towarzysząca meczom na White Hart Lane, gdy drużyna zmagała się z zespołami broniącymi się w dziewięciu na trzydziestu metrach przed bramką, połączone z łomotem na Etihad Stadum, musiały oczywiście podminować zespół, ale do licha: nie zrobiły z Portugalczyka niezdary. Nawet Gareth Bale zabrał dziś głos ze swoich madryckich wyżyn, żeby obwieścić całemu światu, że AVB wielkim menedżerem jest.

Z drugiej strony (znów kamyczek do ogródka angielskich mediów) dobre wrażenie, jakie pozostaje po dzisiejszym spotkaniu jest w znacznej mierze funkcją tego, jak grali rywale – Manchester United po prostu nie przyjechał do Londynu, żeby murować bramkę. Tottenham mógł wymieniać szybciej piłkę i bardziej zdecydowanie ruszać z kontratakami, bo zwyczajnie miał na to więcej miejsca. AVB skądinąd powiększył jeszcze pole gry ustawiając obronę niżej niż zazwyczaj; o grającym wyżej Paulinho już wspomniałem, po lewej zagrał tym razem Chadli, wyższy i silniejszy niż Lamela czy Sigurdsson – i niby nie zachwycił, ale wycieczki Smallinga powstrzymywał. Podobnie jak Lennon po prawej, który tradycyjnie już okazał się utrapieniem Evry, Belg zachowywał się bardziej jak klasyczny skrzydłowy. Trójka Dembele-Sandro-Paulinho nie miała najmniejszych problemów z dwójką Cleverley-Jones; pewnie gdyby mógł grać van Persie i gdyby miał za plecami Rooneya (dziś Anglik to wystąpił na szpicy), nie poszłoby tak łatwo. Soldado tym razem nie wykorzystał dobrej okazji po zagraniu Paulinho (ile takich marnuje Defoe?), ale był „pod grą” częściej niż w poprzednich spotkaniach – a dwa jego podania, otwierające Paulinho i Lennonowi drogę do bramki, pozostawiły najlepsze wspomnienia z gry Tottenhamu, nie licząc oczywiście cudownej bramki Sandro.

Cóż jeszcze? Podsumowanie kolejki w pigułce znów powinno objąć zachwyty nad skutecznością Aarona Ramseya, ale także nad kapitalnymi asystami Ozila. W Liverpoolu brakowało Sturridge’a i buksował środek pola. W Hull oprócz ambitnych piłkarzy zachwycili kibice, śpiewając, że są z City i umierają kiedy chcą (nowy właściciel, który zmienił nazwę drużyny na Tigers, skomentował ich wcześniejszy śpiew „City, póki nie umrzemy”, że mogą umierać, kiedy im się podoba). Jose Mourinho po raz nie wiadomo który odmienił losy spotkania, potrząsając piłkarzami Chelsea podczas przerwy i przechodząc na ustawienie 4-4-2. Fulham spełniło powszechne oczekiwania, wzmocnione niedawnym zatrudnieniem Rene Meulensteena w roli trenera, i postanowiło powierzyć mu także funkcję menedżera, zwalniając z pracy Martina Jola. O tym ostatnim i jego „misji niemożliwej” chciałbym dopisać jeszcze parę zdań – na razie polecam lekturę felietonu Jonathana Liew. Ten przynajmniej wydaje się rozumieć niemożliwe oczekiwania, jakie żywimy wobec Andre Villas-Boasa.

Rzecz o zapominaniu klęsk

Są takie chwile, Ukochane Czytelniczki i Najdrożsi Czytelnicy, w których wdzięczność moja za Wasze istnienie (a przynajmniej za to, że co niedzielę mogę fantazjować na Wasz temat) jest bezgraniczna. W czasach przedblogowych po takim meczu zamartwiałbym się cały tydzień. Dzisiaj siadam, próbuję odpowiednie dać rzeczy słowo, powierzam je wirtualnej przestrzeni i… zapominam.

Rzecz w tym, że takie mecze nadają się głównie do zapominania. Wydarzyły się oczywiście – niektórym drużynom nie pierwszy raz – ale tak naprawdę odchodzą w przeszłość, nie zostawiając śladów. Manchester United rozgromiony przez Manchester City? Arsenal rozgromiony przez Manchester United? Wigan zdemolowane przez Tottenham? Norwich, niedawno rozbite przez tenże Manchester City? Wszystko, wszystko zapomniane, pod jednym wszakże warunkiem.

To o Jose Mourinho powiedziano, że idąc na pomeczowe spotkanie z dziennikarzami ma w głowie już tylko następny mecz. O sir Aleksie z kolei – że świetnie wiedział, iż pomeczowa wypowiedź dla mediów to najważniejsza okazja do ustawienia całego tygodnia – sobie, swoim podwładnym i swoim przełożonym, ich czekających w domach rodzinom, dziennikarzom, fanom i w końcu rywalom. Mając to w tyle głowy, wyjątkowo uważnie obserwowałem Andre Villas-Boasa w wywiadach dla BBC i Sky Sports. Co tu kryć: widok był smutniejszy niż Lloris wyjmujący piłkę z bramki po pierwszym golu Navasa, oraz Dawson, Kaboul, Walker i Vertonghen gubiący się przy kolejnych (tak jest: wszyscy bez wyjątku obrońcy Tottenhamu zdołali zawalić przy którejś z bramek dla City). Cokolwiek zrobi AVB na treningach, jak bardzo merytoryczny się okaże, na kim postawi krzyżyk, a komu postanowi dać szansę – wszystko to może okazać się drugorzędne po tym, jak pozwolił się sfilmować przygaszony i ewidentnie bez dobrych odpowiedzi – choćby takiej, że jego świetnej ekipie zdarzył się po prostu żenujący wypadek przy pracy, który będzie można sobie odbić już za tydzień.

Bo przecież ma świetną ekipę, nieprawdaż? Przecież Hugo Lloris, którego koszmarne wybicia przyniosły Manchesterowi City pierwsze gole, pozostaje jednym z najlepszych bramkarzy Premier League, niewidoczny od tygodni Soldado jest świetnym napastnikiem, najlepszy z najgorszych Lamela (anemiczne te dryblingi i zbyt długo holowana piłka, ale przynajmniej próbował…) całkiem niedawno podbijał boiska Serie A, Paulinho był gwiazdą Pucharu Konfederacji, Vertonghenem interesowała się Barcelona, po transferze Holtby’ego przyjmowałem gratulacje z ust speców od Bundesligi, Townsend zaś załatwił Anglikom wyjazd na mundial. Doliczcie Walkera, Dawsona, Sandro, Dembele (Ferguson o niego zabiegał w czasach Fulham – dziś Belg jest cieniem tamtego zawodnika), Sigurdssona (jakże walczył o niego Liverpool…), Adebayora… sami zresztą wiecie: oni naprawdę nie są AŻ TAK źli, ta obrona jeszcze parę godzin temu była najszczelniejsza w lidze, taktycznych kompetencji ich trenera na ogół nie podważano, a strata do czołówki nadal pozostaje niewielka.

Skąd więc ta katastrofa? Najchętniej napisałbym, że z pierwszych czternastu sekund – i tu zresztą byłbym blisko tłumaczeń Villas-Boasa. Żadne przedmeczowe założenia taktyczne nie obejmują tego, co zrobił bramkarz Tottenhamu w pierwszej akcji spotkania; jadąc na mecz z drużyną tak znakomicie grającą u siebie, trzeba się było nastawić na ostrożny początek. Wybór składu: przydatny w grze defensywnej Lennon, niestrudzony zwykle w pressingu Holtby, zdawał się właśnie coś takiego zapowiadać. Goście zresztą zareagowali i przez następne pół godziny po pierwszym golu mieli przewagę – aż do 34. minuty, kiedy Fernandinho przejął kolejny kiepski wykop Llorisa. Wtedy było po meczu po raz drugi, a w 41. minucie – kiedy luka między Kaboulem i Dawsonem okazała się w sam raz dla Aguero – po raz trzeci. Ciąg dalszy nastąpił tuż po przerwie, kiedy kibice Tottenhamu mieli jeszcze cień cienia nadziei na podjęcie walki: piękne zagranie fantastycznego Negredo, stwarzające Yayi Toure okazję do biegu przez połowę boiska (ależ koleżeński był pomocnik MC z tym podaniem do kolejnego arcygracza, Aguero…), pieczętowało pogrom, który mógł się tylko zwiększyć. Przeciwko rywalowi, którego szybkie ataki mają tak dewastującą siłę, a którego pressing, rozpoczynany już przez napastników, jest tak skuteczny – pierwszy stracony gol bywa przesądzający.

Gospodarzom udawało się wszystko; każde szybkie wyjście z własnej połowy kończyło się golem, poprzeczką (Nasri!) bądź interwencją Llorisa. Aguero i Navas byli zbyt szybcy, Negredo, Yaya Toure i Fernardinho zbyt silni – dla kontrastu obrońcy Tottenhamu nie nadążali, a asekuracji drugiej linii (poza dającym z siebie wszystko, wymiotującym nawet z wysiłku Sandro) w zasadzie nie było. O to chyba można mieć największe pretensje do Villas-Boasa: że ten mecz przy stanie 1:0 i 2:0 był nadal tak otwarty, że przynajmniej do przerwy Portugalczyk nie polecił Holtby’emu i Paulinho wspierać mającego już żółtą kartkę defensywnego pomocnika – zwłaszcza, że w jego strefie pracowali nie tylko pomocnicy MC, ale także wracający tam i świetnie rozprowadzający wbiegających z głębi pola kolegów Negredo. Po przerwie, po przejściu na ustawienie 4-4-2, City miało rzecz jasna jeszcze więcej okazji do kontrataku – pozwalało więc Tottenhamowi rozgrywać piłkę przed własnym polem karnym i czyhało na jeszcze jedną okazję do zadania ciosu. To się nie mogło udać.

Zaczynam kolejny akapit, z myślą o przejściu do derbów Liverpoolu (od tygodni przyrzekam sobie osobny wpis o sezonie na Anfield, i od tygodni nie nadążam…) albo meczu Cardiff-MU, ale już widzę, że i tym razem nie dam rady, bo nadal otrząsam się na myśl o Dawsonie, ogrywanym przez Negredo przy piątym golu, albo o Vertonghenie, ośmieszanym przy szóstej bramce. Czy naprawdę nie będę o tym pamiętał za tydzień? Czy ta młoda drużyna ma liderów, zdolnych do wzięcia na siebie odpowiedzialności za odwrócenie sytuacji? Andre Villas-Boas mówi, że jest zawstydzony, ale ja wolałbym chyba, żeby był wściekły i żeby ta wściekłość znalazła ujście w zbliżającym się meczu z mistrzami Anglii. Mimo to powstrzymam się od przedwczesnych wniosków – pełno ich zresztą znajdziecie w gazetach. A propos zapominania: jak to było, z tą najlepszą obroną w lidze i drużyną, która (patrz: spotkanie z Newcastle) wypracowuje najwięcej sytuacji bramkowych?

Nasze imię frustracja

Nie należę, jak wiecie, do ludzi, którzy znęcają się nad sędziami po każdym ich błędzie. Błądzić jest rzeczą ludzką – zasada dotyczy Andre Marrinera w równym stopniu co niezawodnego zwykle – i winnego utraty drugiej bramki dla WBA – Petra Cecha, albo Liama Ridgewella, który po świetnej interwencji Myhilla dał się wyprzedzić Samuelowi Eto’o przy pierwszym golu dla Chelsea. Powiedzmy więc tylko tyle: karny dla drużyny ze Stamford Bridge, w ostatnich sekundach meczu dający jej remis, był niesłuszny. Ramires po prostu wpadł na Reida i, zważywszy na różnicę masy, rzecz jasna odbił się od niego jak piłka. Obrońca WBA nie zrobił najmniejszego ruchu w stronę pomocnika Chelsea, nie zmienił (bo nie mógł) kierunku biegu, próbował zwyczajnie robić swoje, nie tylko bez intencji faulowania, ale w ogóle bez faulu. Czy Ramires szukał tej jedenastki, nie podejmuję się ocenić, wiem jednak, że sędzia nie powinien był jej odgwizdać.

Szkoda trochę, że ten incydent przykrywa kwestie istotniejsze: kłopotów, jakie od kilku spotkań ma Chelsea z pokonywaniem głęboko broniących się rywali („podwójna ściana”, o której mówił Mourinho – rzekłbym, że przypomina to nieco problemy Tottenhamu, ale mnie się wszystko kojarzy z Tottenhamem…) i znakomitej postawy WBA w kolejnym już spotkaniu z silniejszym rywalem. Steve Clarke nie należy do trenerów, którzy robią sobie jakieś wielkie publicity, daleko mu do elokwencji, dajmy na to, Harry’ego Redknappa, ale robota, jaką wykonuje, zasługuje na osobny tekst. Porównajcie np. łatwość, z jaką między liniami obrony i pomocy Chelsea operował Sessegnon, z kłopotami, jakie w tej samej strefie mieli piłkarze gospodarzy. Zauważcie starannie wypracowane stałe fragmenty, zabójczy kontratak (dlaczego w tym wyjściu trzech na jednego Brunt zdecydował się na strzał, zamiast podawać lepiej ustawionym kolegom?) i pracę, jaką w ataku wykonuje Long – w tym sensie godny następca Lukaku, a przede wszystkim tytaniczne wysiłki defensywy. Oczywiście ta drużyna wciąż jeszcze musi się uczyć – strata Popova, która pozwoliła Chelsea rozpocząć ostatnią szarżę, podobnie jak wspomniany błąd Ridgewella, sa tu najlepszymi przykładami – ale grać przeciwko niej… wolałbym nie.

Chelsea? Mourinho wciąż szuka najlepszego rozwiązania problemów w drugiej linii – niewykluczone, że rację ma Michał Zachodny, który podczas naszej niedawnej rozmowy dla Sport.pl wróżył, iż to się musi skończyć przejściem Oscara do środka pomocy, gdzie coraz częściej rozczarowuje Lampard, i przywróceniem Juanowi Macie pozycji za plecami napastnika. Z WBA za bardzo pchali się środkiem, a za rzadko skrzydłami. Gromadka odwróconych plecami do bramki rywala zawodników, czekających na podanie między obrońcami, na linii pola karnego, i niepróbujących w nie wbiegać do prostopadłego zagrania albo dośrodkowania ze skrzydła… w kwestii relacji, użyjmy ryzykownych angielskich kalek, między penetracją a posiadaniem piłki, naprawdę wyglądało to (mnie się wszystko kojarzy) zupełnie jak Tottenham.

Tottenham, który oczywiście zepsuł mi popołudnie, utrudnił wydajną pracę nad nowym numerem „Tygodnika” i skomplikował śledzenie spotkania na Old Trafford, więc powiem o nim tylko, że mecz życia Tima Krula (Holender sam tak o nim mówił!) nie powinien przysłonić błędów popełnionych przez Andre Villas-Boasa przy wybieraniu składu i strategii na ten mecz. Nieobecność Llorisa zostawiam bez komentarza, o nieodpowiedzialnym zachowaniu sztabu trenerskiego Tottenhamu pisałem w ostatni poniedziałek dla Sport.pl, zanim jeszcze na Wyspach rozpętała się dyskusja na ten temat, a AVB skompromitował się tyradą na środowej konferencji przed meczem Ligi Europejskiej (skoro Francuz był taki zdrowy przed tygodniem, dlaczego lekarze nie pozwolili mu wystąpić dzisiaj?). Lloris zapewne zdołałby wyjść odpowiednio szybko naprzeciw szarżującego Remy’ego, ale większy problem widziałem w nieobecności Sandro lub grającego przez godzinę we czwartek Capoue w środku pomocy: ich siły i determinacji w walce o piłkę dramatycznie zabrakło w pierwszej połowie. Kilkanaście sekund pressingu, poprzedzające gola dla gości, a właściwie poprzedzające go kilka minut, kiedy Newcastle wysyłało już pierwsze sygnały ostrzegawcze, pokazało dobitnie, że Dembele i Paulinho mają może warunki fizyczne, żeby podjąć konfrontację z Gouffranem czy Cabaye, ale predyspozycje psychiczne już niekoniecznie. Pytanie też, czy po świetnym występie i golu z Szeryfem Tyraspol szansy w Premier League nie powinien otrzymać Lamela – jeśli nie od pierwszej minuty, to już na pewno w momencie, gdy AVB zdecydował się na zdjęcie z boiska Sigurdssona. Wprowadzenie Jermaina Defoe właściwie zakończyło okres dobrej gry Tottenhamu; oglądało się to właśnie tak (mnie się wszystko kojarzy), jak mecz Chelsea z WBA – albo też jak mecz Chelsea z tymże Newcastle.

Statystyki kłamią: owszem, Tottenham oddał 31 strzałów, a Krul interweniował 14 razy, owszem Eriksen wykreował kolegom 9 sytuacji, Vertonghen trafił w poprzeczkę itd., ale jakby to ścisnąć, w pamięci zostaje tak naprawdę jedna, niebywała interwencja po rzucie wolnym Sigurdssona, kiedy Krul zdołał odbić piłkę po rykoszecie, potem dotknął jej jeszcze dwukrotnie, blokując dobitkę Kaboula, by ostatecznie zostawić wybicie jej z pustej bramki jednemu z kolegów. Resztę opisuje kogucia nieskuteczność, np. Eriksena, który będąc po jednej z nielicznych ładnych akcji sam na sam z bramkarzem, tracił czas na przyjmowanie piłki, albo Paulinho, który jeszcze w pierwszej połowie uderzał w sam środek bramki. „Moje imię frustracja”, pisałem zaraz po spotkaniu na Twitterze, tym większa, że nie zachowali się również kibice Tottenhamu: przez większość spotkania na White Hart Lane, mimo uczciwych w drugiej połowie wysiłków gospodarzy, panowała przerażająca cisza.

O spotkaniu MU-Arsenal napiszę tyle, że lektura niejednego przedmeczowego tekstu sprawiła mi więcej frajdy niż samo oglądanie meczu. Kanonierzy nastawili się zapewne na powtórkę z Dortmundu: przetrwanie naporu i przeprowadzenie zabójczego kontrataku, tyle że naporu nie przetrwali i sami musieli kombinować w ataku pozycyjnym, który ostatnio nie wychodził im tak dobrze jak szybkie wyjścia spod własnej bramki. Organizację gry defensywnej skomplikowała niestrawność Mertesackera – choć to nie zastępujący go Vermaelen zawalił przy strefowym kryciu podczas wiadomego rzutu rożnego, i chyba także nie Giroud, w którego strefie nagle wyrósł van Persie, ale który musiał wcześniej uważać na innych piłkarzy MU; już prędzej Ramsey mógł zauważyć wbiegającego napastnika. W Arsenalu zawiódł Ozil, częściej próbujący grać bezpieczne piłki niż podejmować ryzyko, Ramsey zaś do czasu wejścia Wilshere’a był lekko zagubiony na skrzydle i wyszło na to, że poza jednym genialnym podaniem Walijczyka do Gnabry’ego, a także groźnymi dośrodkowaniami Sagni, Arsenal nie pokazał wiele. Co zapewne było także zasługą harującego jak wół Rooneya (tylko wspomniany Ramsey przebiegł w tym meczu więcej niż on), a także Jonesa, którego obecność w wyjściowej jedenastce niejednego zdziwiła (spodziewano się raczej Fellainiego, tymczasem wariant ze skuteczniejszym w destrukcji Anglikiem bardzo się Moeysowi udał).

Nasze imię frustracja – bo znów nie starczyło miejsca na akapit o Liverpoolu, ze szczególnym uwzględnieniem Luisa Suareza. I na wzmiankę o minucie ciszy z okazji „Remembrance Day”, zdaje się, że w kontekście niedawnych wydarzeń na polskich boiskach – delikatny temat.

Czy Anglia ma bramkarza

Owszem, obejrzałem w końcu Chelsea-MC i napiszę o tym meczu parę zdań, ale najpierw chciałbym załatwić sprawy bliższe sercu. Andre Villas-Boas ma przecież rację, krytykując wczorajszą atmosferę na stadionie Tottenhamu i zwracając uwagę, że bijąca z trybun aura negatywności ma wpływ na drużynę. Nie dość na tym: myślę, że AVB wie, co robi, mówiąc to właśnie w tym momencie. Zgodnie z najlepszymi naukami swojego mentora, Jose Mourinho, zdejmuje presję z zawodników i kieruje ją na siebie. Narzuca mediom temat do dyskusji, a kibicom daje – miejmy nadzieję – do myślenia. Drużyna ma przecież najlepszy start w historii występów w Premier League, jest czwarta w tabeli, wyjąwszy feralny mecz z WHU w zasadzie nie traci bramek (12 czystych kont w 15 spotkaniach!), bez większych problemów wygrywa mecze wyjazdowe, a że ma kłopot z kolejnymi przyjeżdżającymi na White Hart Lane i murującymi bramkę rywalami, nie jest w końcu aż tak dziwne. West Ham grał tu w ustawieniu 4-6-0, Hull zaproponowało 5-4-1, innymi słowy: każdy kolejny zespół buduje tu zasieki, pozwala Tottenhamowi rozgrywać piłkę na trzydziestym metrze i… czyha na kontrę. W każdym z meczów tego typu kluczem do sukcesu jest cierpliwość – choćby podań przed polem karnym trzeba było wymienić dziesiątki, choćby nie wiem jak wydawały się jałowe, trzeba czekać na moment dekoncentracji, błąd w ustawieniu, okazję do nieoczekiwanie szybszego rozegrania itd.

Villas-Boas przebudowuje drużynę nie tylko pod kątem obsady personalnej – przede wszystkim zmienia styl jej gry. To już nie jest zespół bazujący na szybkim ataku, napędzanym przez Garetha Bale’a – zamiast jednego, działającego błyskawicznie sposobu, musi wymyślić kilka nowych. Przy czym oczywiście jego kłopoty widać jak na dłoni: „odwróceni skrzydłowi”, grający po prawej stronie lewonożny Townsend i prawonożny Lennon po lewej, schodzą do środka, pogłębiając jeszcze tłok, a boczni obrońcy nie zawsze (Walker z Hull akurat tak) zdążą ich obiec i poszerzyć pole gry. Skądinąd: White Hart Lane ma najmniejszą, obok Upton Park, powierzchnię boiska – co rozmachowi akcji raczej nie sprzyja. Inna rzecz, że środkowi pomocnicy holują piłkę zbyt długo, a zawodnicy ustawiani jako „dziesiątka” – Holtby lub Eriksen – cofają się po nią zbyt głęboko, zostawiając Soldado kompletnie odizolowanego. Próby przyspieszenia gry, rozegrania akcji z pierwszej piłki, w trójkącie, czasem owocują pięknymi golami – jak Sigurdssona z Chelsea, zwykle jednak prowadzą do strat. Kibice się frustrują, cichną, przy stanie 0:0 w 45. minucie zaczynają buczeć – koło się zamyka, bo od tego drużyna nie nabiera pewności siebie.

Zresztą: w podobnym, co AVB tonie wypowiadali się Brad Friedel i Michael Dawson, a powody frustracji kibiców są pewnie bardziej uniwersalne i niezależne od stylu gry (choć rzecz jasna są i tacy fani Tottenhamu, którzy od brzydkiej wygranej 1:0, woleliby epicką porażkę 5:4; nie zaliczam się do nich). Drogie bilety powodują, że nie wszystkich stać na wejście, średnia wieku posiadaczy karnetów rośnie, debata wokół „słowa na »ż«” pewnie też zwiększyła dystans między stronami. Według mnie jednak jest to jeszcze jeden powód, dla którego wypada wesprzeć portugalskiego trenera w jego filipice. Nazywa się zamiana kibiców w klientów.

A Chelsea-MC? Niesamowite zaiste barykady wybudował tym razem Manuel Pellegrini, desygnując do gry w środku nie tylko Yaya Toure i Fernardinho, ale także Javiego Garcię – ale przyznajmy, że po pierwsze przy tak przebudowanej obronie (obok Nastasicia, debiutujący w Premier League Demichelis) dodatkowa asekuracja musiała się przydać, po drugie zaś – gdyby nie kuriozalny błąd w ostatniej minucie meczu, taktyka chilijskiego menedżera przyniosłaby sukces, zwłaszcza dzięki świetnej drugiej połowie gości. Przesadzona z pewnością radość z wygranej zdradzała przecież ogromną ulgę Jose Mourinho: że niedawny rywal z ligi hiszpańskiej nie wystrychnął go na dudka.

Mecz miał oczywiście dwóch bohaterów i, paradoksalnie, sukces jednego może pokazać drugiemu, że nie wszystko stracone. Fernando Torres zaczął mecz od niecelnego podania już w pierwszej sekundzie, kilkanaście minut później spudłował, chciałoby się powiedzieć, w swoim stylu, ale nie: w swoim stylu do końca naciskał na obrońców, biegał do każdej piłki, przeprowadził akcję, po której Schürrlemu wystarczyło jedynie dostawić nogę, zachwycił uderzeniem z trudnej pozycji w spojenie słupka z poprzeczką, a w końcu strzelił bramkę, która była efektem tyleż prezentu, co jego konsekwencji i głodu sukcesu.

Nie wszystko stracone oczywiście przed Joe Hartem, choć dziennikarze skwapliwie wyliczyli, że to był już szósty zawalony przezeń gol w tym sezonie (pamiętamy na tej liście inny niepotrzebny wybieg naprzeciwko Weinmanna podczas wrześniowego meczu z AV…), a jeśliby sięgać jeszcze parę miesięcy wstecz, błędów zrobiłoby się kilkanaście. Czy Anglia ma jeszcze bramkarza? Kamil Glik powiedziałby zapewne, że z tego, co pamięta, nie miała go już przed rokiem – a dziś wszystko wskazuje na to, że Hart straci miejsce w składzie MC nie tylko na środowy mecz Pucharu Ligi z Newcastle. Tym bardziej jednak: mając w pamięci tych kilkadziesiąt niezbyt udanych miesięcy Torresa w Chelsea, i dochodząc do wniosku, iż Hiszpan staje się wreszcie numerem jeden wśród napastników tej drużyny, zaryzykujmy zdanie, że Hart również wróci. Nawet jeśli najpierw będzie musiał na jakiś czas odejść, oczyścić głowę (bo o głowę, nie o umiejętności tu przecież idzie). Wojciech Szczęsny świadkiem, że taka przerwa często wychodzi bramkarzowi na dobre.

Cztery i pół sekundy

Powiedz mi, którą bramkę wolisz, a powiem ci, kim jesteś. Zachwycasz się Zlatanową piętą, nie pierwszym w historii błyskiem indywidualnego geniuszu tego zawodnika? Jasne, przyjmuję to i nawet szanuję, osobiście jednak wolę bramki będące wykwitem kunsztu zbiorowego, nawet jeśli geniusz indywidualny (przyjęcie w pełnym biegu! klepka! odegranie piętą!) również ma tu wiele do powiedzenia. Jeśli czytałaś książkę „Futbol jest okrutny”, wiesz, jak bardzo kręci mnie zbiorowy wymiar artyzmu w piłce, i rozumiesz, dlaczego nie mogę kolejny raz w tym sezonie nie zacząć od Arsenalu.

Arsenalu, który owszem: niby znów nie potrafił zachować czystego konta (bramkę Howsona zawalili Mertesacker z Gibbsem) i który na kilkanaście minut drugiej połowy wypadł z rytmu (zauważ jednak: po zejściu Flaminiego), ale który jakże efektownie potrafił ów rytm odzyskać i który przy każdej z bramek oraz podczas kilku innych sytuacji (zakończony podaniem do Özila rajd rezerwowego Ramseya lewą stroną, z kilkoma zwodami, których nie powstydziliby się Zidane czy Iniesta), wywoływał skojarzenia, no… erotyczne po prostu. Delikatność i zdecydowanie, szybkość myślenia i precyzja, kreatywność i automatyzm, z jakimi osiągali swój cel piłkarze z Londynu (wśród których był, grający po raz pierwszy u boku Özila, Santi Cazorla – to dlatego rewelacyjny w tym sezonie Ramsey trafił na ławkę), zapierały dech w piersiach. „The Arsenal way”, „Fantasy Football”, „Made by Arsene”, „Arseneball” – mógłbym mnożyć malownicze nagłówki angielskiej prasy, ba, mógłbym nawet próbować zestawiać gola Jacka Wilshere’a z bramkami Barcelony, tylko że… Barcelona już tak nie gra.

Może więc opowiedzieć to inaczej, bez ryzykownych metafor. Odbiór Flaminiego. Wilshere przejmuje piłkę, omija próbującego mu ją odebrać Fera, podciąga akcję w okolice środka pola i podaje do biegnącego przy lewej linii Gibbsa. Ten przekracza połowę i odgrywa do znajdującego się przed nim Cazorli. Hiszpan ścina do środka i oddaje Wilshere’owi, będącemu już około pięciu metrów przed polem karnym. Wszystko zaczyna dziać się równocześnie. Wilshere przyjmuje, oddaje znów Cazorli, ten bez przyjęcia zagrywa do Giroud – niby nic, niby jeszcze jedno z tak lubianych przez Wengera rozegrań w trójkącie, ale dwóch pomocników Norwich zostaje już za plecami, problemem są jedynie obrońcy, z którymi Francuz pozostaje w jednej linii. Giroud piętą do Wilshere’a, Wilshere piętą do Giroud, piłka w powietrzu, Wilshere w ruchu, obrońcy wryci w ziemię liczą na spalonego, Giroud zewnętrzną częścią stopy do Wilshere’a, Wilshere do bramki. Dwadzieścia trzy kontakty z piłką, dziesięć podań, przy czym od momentu zagrania Cazorli do Wilshere’a liczba kontaktów z piłką i podań zrównuje się. Ostatnich siedem, tak jest, siedem podań odbywa się bez przyjęcia w ciągu czterech i pół sekundy. Jeśli wyczułaś pod tym akapitem silną emocję, miałaś rację.

Mój zachwyt jest tym intensywniejszy, że w czasie gdy na Emirates Kanonierzy pieścili piłkę jak za najlepszych lat Niezwyciężonego Arsenalu, ja postanowiłem przyjrzeć się dokładniej grze Southamptonu. No bo sama wiesz: jeszcze trzy lata temu dołowali gdzieś w drugiej lidze, dziś ocierają się o szczyty ekstraklasy. Z polskim bramkarzem między słupkami niemal nie tracą goli – choć ich trener podkreśla, że to nie tyle zasługa któregoś z zawodników, co stylu gry, który im narzucił. Southampton Mauricio Pocchettino gra tak, jak wiele drużyn prowadzonych przez „bielsistów” – trenerów pozostających pod wpływem słynnego Marcelo Bielsy – niestrudzonym pressingiem po stracie piłki. Kiedy „Święci” są przy piłce, potrafią doskonale się przy niej utrzymywać, co – jak kiedyś tłumaczył również pozostający pod wpływem Bielsy Pep Guardiola – jest nie tyle pomysłem na zdobywanie bramek, co na ich nietracenie.

Na Old Trafford Southampton również potrafił zdobyć przewagę w posiadaniu piłki i – jak to często ostatnio – zostawił w nas wrażenie, że gospodarze są wyjątkowo przeciętnym zespołem. Owszem: mistrzowie Anglii prowadzili, owszem Adam Januzaj, który podpisał z klubem pięcioletni kontrakt, był u źródła niemal każdej udanej akcji MU (co oczywiste, zważywszy, że i tym razem toczyły się one głównie skrzydłami, a w środku ziała dziura, której słabiutki Fellaini załatać nie potrafił), owszem, Rooney trafił w poprzeczkę, ale z podobnie niepewną defensywą kolejnego sukcesu w Premier League Czerwonym Diabłom nie wróżymy. Nawet będący ostatnio na ustach całej Anglii Rooney, zdobywca pierwszego gola w meczu z Polską, dwukrotnie tracił piłkę przed własnym polem karnym – raz prezentując gościom najgroźniejszą okazję w pierwszej połowie. Southampton przerywał, tamował, hamował i blokował (obejrzyj koniecznie wślizg Schneiderlina – jednego z najlepszych w Premier League, jeśli idzie o odbiory – likwidujący akcję Welbecka), próbując jednocześnie rwać do przodu, kiedy nadarzała się okazja i kiedy piłkę dostawał świetny Lallana. Ostatecznie wyrównanie padło po rzucie rożnym, ale w tej fazie meczu przewaga gości była już ewidentna – pytanie, czy David Moyes wiedział, co robi, wprowadzając w miejsce Rooneya Smallinga i oddając rywalom inicjatywę, skoro miał na ławce potrafiącego zapanować nad wydarzeniami Kagawę? Przy wszystkich formułowanych już przeze mnie zastrzeżeniach, że większość problemów, jakie ma nowy trener MU, to problemy odziedziczone po poprzedniku, nie mogę nie zauważyć, że w podobnej sytuacji sir Alex raczej nie zrobiłby zmiany defensywnej, ergo: nie dałby piłkarzom sygnału, iż zamiast walczyć o podwyższenie wyniku, mają zacząć bronić prowadzenia…

Tottenham, jak zauważyłaś, potrafił skończyć bardzo przyjemnie, ale zaczynał naprawdę okropnie. Aston Villa oddała mu inicjatywę, jej długie piłki komplikowały życie Chirichesowi i Dawsonowi, a rozegranie ataku pozycyjnego niemożebnie się ślimaczyło. Tom Commolose ma rację, twierdząc, że to Modricia, nie Bale’a, brakuje tej drużynie najbardziej: Eriksen po pierwszym błysku przygasł w meczach z Chelsea i WHU, i dziś trafił na ławkę; Holtby nie zawiódł, ale to wciąż nie to, co potrafił Chorwat – porównaj zresztą jego występ z występem Özila przeciwko Norwich. Chociaż tyle, że Andros Townsend ma swój gwiezdny czas (on również podpisał nowy kontrakt z klubem), Soldado bardzo inteligentnie uczestniczy w rozgrywaniu akcji (gol, owszem, piękny, ale asysta, trzy kluczowe podania i praca na całym boisku wydają mi się równie ważne), Paulinho rwie się do przodu, a Sandro wraca powoli do formy sprzed kontuzji.

Chelsea? Najpierw przegrywała, potem zdołała wyrównać w mocno kontrowersyjnych okolicznościach, a jeśli dotąd nie miałaś okazji, powinnaś poszukać gdzieś w sieci wczorajszego Match of the Day i analizy gry Davida Luiza. Nabijam się? Ani mi się śni. Wspomnisz moje słowa: to Jose Mourinho idzie po mistrzostwo Anglii.

Trójka obrońców, zero napastników

Z pierwszymi miesiącami Davida Moyesa w Manchesterze United załatwiłem się na innym miejscu, za to fundamentalnie. Wiecie już zapewne, że co jakiś czas moje teksty pojawiają się na portalu Sport.pl – dziś rano napisałem tam kilka akapitów po wczorajszym zwycięstwie mistrzów Anglii nad Sunderlandem. Zasadnicza teza jest taka, że jeśli Moyes ma osiągnąć sukces w Manchesterze, musi dokonać – wszystko jedno: dyskretnego, czy nie – ojcobójstwa. Dziedzictwo, które zostawił mu sir Alex, budzi wątpliwości. Wiem: brzmi to heretycko i zdaję sobie sprawę, że we wszystkich oficjalnych wypowiedziach nowy menedżer MU będzie mówił o ciągłości, najwyższym uznaniu wobec poprzednika itp., itd., ale tak naprawdę musi spowodować, żeby piłkarze jak najszybciej o nim zapomnieli. Wystawienie wczoraj od pierwszej minuty Januzaja odczytuję w tych właśnie kategoriach – odciskania przez Moyesa własnego piętna na zespole; zapraszam do dyskusji na ten temat.

Na bloga zachowałem sobie tematy taktyczne, z których pierwszy czekał zresztą od dobrych paru tygodni: nowej formacji Liverpoolu. Jak bardzo przecież nie narzekałby wczoraj Brendan Rodgers, że jego piłkarze stracili kontrolę nad meczem (w istocie: przy stanie 2:0 Crystal Palace miało mnóstwo okazji, żeby wrócić do gry), drużyna odniosła kolejne zwycięstwo i utrzymuje się w czubie tabeli. Do składu i wrócił, i natychmiast zaczął strzelać bramki, Suarez. Najciekawsza jednak kwestia wiąże się nie z „SAS”, jak nazywa się zabójczy duet napastników z Anfield (ech, pamiętacie jeszcze Shearera i Sheringhama z Euro ’96?), a właściwie wiąże się z nim pośrednio. Nie wykluczam, że właśnie w celu znalezienia dla obu najodpowiedniejszego miejsca na boisku Rodgers zdecydował się na grę trójką środkowych obrońców. Przyznajcie, że wygląda to na przepis idealny: z przodu dwójka robiących potężne zamieszanie, współpracujących ze sobą telepatycznie napastników, za nimi trójka piłkarzy środka pola, pozwalających osiągnąć przewagę w posiadaniu piłki przeciwko każdemu rywalowi (czekamy, aż najbardziej wysuniętym z tej trójki znów będzie Coutinho, choć i Moses daje radę…), dalej dwójka cofniętych skrzydłowych (albo wysuniętych bocznych obrońców – macie przekonujące spolszczenie słówka „wingback”?), czyli wykorzystanie najlepszych cech Jose Enrique i Glena Johnsona. Nawet jeśli trzem ruchliwym i silnym stoperom (Sakho!) zdarza się niekiedy gubić, a „regularni” skrzydłowi rywala (patrz Sunderland przed tygodniem) próbują szukać miejsca za plecami rzeczonych „cofniętych skrzydłowych” Liverpoolu – w takim przypadku sposobem na osiągnięcie przewagi mogą być zejścia do boków Suareza i Sturridge’a i wykorzystanie ich podczas kontrataku. Więcej o formacji Liverpoolu znajdziecie w poniedziałkowej dyskusji Jamiego Carraghera i Gary’ego Neville’a, dostając przy okazji kolejny dowód, jak bardzo Match of the Day jest passe.

http://www.youtube.com/watch?v=c-Lt3wxA7is#t=325

Tottenham? Wolałbym zmilczeć albo zasłonić się zdaniem typu: „gdyby Jermain Defoe, będący w 46. minucie sam na sam z Jaaskalainenem, nie trafił w jego nogi”, byłoby to jednak z krzywdą dla Sama Allardyce’a, który przygotował swoją drużynę perfekcyjnie, udanie wprowadzając do drużyny kojarzonej dotąd z długą piłką na Andy’ego Carrolla największą taktyczną innowację weekendu. Niby przez ponad godzinę obserwowaliśmy kolejny wariant rozgrywanych już w tym sezonie meczów Tottenhamu z Crystal Palace czy Norwich, ale przeciw bardziej wymagającemu rywalowi. Przed linią obrony operowali Noble i Nolan, a przed nimi jeszcze Morrison i Diame: zasieki przed polem karnym gości były tak gęste, że Christian Eriksen nie miał najmniejszych szans znalezienia wolnej przestrzeni. Obrońcy znakomicie czytali ruch bez piłki Defoe’a. Townsenda Rac spychał raczej do linii, szukając jego słabszej nogi – choć warto zauważyć, że nawet w tej sytuacji Anglik potrafił kilka razy groźnie dośrodkować. Przede wszystkim jednak: Tottenham obnażyły fenomenalnie zaprojektowane schematy wyjścia w szybkim ataku i jeszcze lepiej wyćwiczone stałe fragmenty gry. Już przed przerwą delikatne zagranie Noble’a ponad murem stworzyło Nolanowi kapitalną okazję do strzelenia bramki po rzucie wolnym. Po przerwie, kiedy Tottenham przesunął Paulinho wyżej i zaczął wreszcie przeważać; kiedy Defoe zmarnował wspomnianą już okazję, stworzoną kilkanaście sekund po wznowieniu gry, wystarczył rzut rożny – potężne zamieszanie w polu karnym z udziałem Nolana i Reida, zakończone golem tego ostatniego. Później szukający wyrównania gospodarze odsłonili się, rzecz jasna, a jedno precyzyjne podanie Nolana stworzyło Vaz Te okazję do wyjścia sam na sam z Llorisem, bramkarz gospodarzy zdołał wprawdzie odbić jego strzał, ale napastnik WHU zdążył z dobitką. Trzecia bramka, po rajdzie Ravela Morrisona zaczętym jeszcze na własnej połowie, będzie jedną z piękniejszych w tym sezonie, ale z punktu widzenia oceny meczu wydaje się bez znaczenia. Tak, Sam Allardyce zaskoczył: zamiast szukać zmiennika Carrolla, postawił na piłkarzy atakujących z drugiej linii, a środkowi obrońcy Tottenhamu gubili się, nie wiedząc, kogo pilnować. Byłożby to ustawienie 4-6-0, „fałszywa dziewiątka” w wydaniu zachodniolondyńskim?

O jedną porażkę za dużo

1. Tak, w odróżnieniu od wielu czołowych polskich i angielskich publicystów, wciąż nie postawiłem krzyżyka na Arsenie Wengerze, a płynące od właścicieli i dyrektorów Arsenalu informacje o rychłym przedłużeniu jego kontraktu przyjmuję z uznaniem. Kolejny sezon zaczynał spisywany na straty – a po sześciu kolejkach przewodzi w tabeli, i to mimo kontuzji Cazorli, Artety, Podolskiego, Oxlade’a-Chamberlaina, Rosicky’ego czy Diaby’ego. Transfer Ozila i powrót Flaminiego zrobiły, rzecz jasna, swoje, ale tematem tych pierwszych miesięcy jest, opisywana na tym blogu niemal z tygodnia na tydzień, eksplozja talentu Aarona Ramseya. Ze Swansea znów strzelił gola i zanotował asystę – zobaczcie jednak również, jak poprawił grę obronną. „Bale? Jaki Bale?” – pisałem dla Sport.pl o nastrojach wśród kibiców Tottenhamu przed derbami Londynu, dopowiem więc, już w czysto walijskim kontekście: „Bale? Jaki Bale? Ramsey!”.

2. Dziwność piłki nożnej pokazuje najlepiej przebieg i wynik meczu między Aston Villą i Manchesterem City – zwłaszcza jeśli ma się w pamięci ubiegłotygodniowe spotkanie, w którym piłkarze Manuela Pellegriniego miażdżyli Manchester United. Absolutna dominacja w pierwszej połowie, niemal każdy stały fragment gry z bramką wiszącą w powietrzu, dwukrotnie objęte prowadzenie, dwie trzecie czasu przy piłce – i porażka na skutek trzyminutowego przestoju, a właściwie: dwóch momentów braku koncentracji. O błędzie sędziego liniowego (El Ahmadi był na spalonym przy pierwszym golu dla gospodarzy) wspomniałbym pewnie więcej, gdyby nie fakt, że City zdołało ponownie wyjść na prowadzenie. O błędach Joe Harta też rozpisywać się nie muszę: przy rzucie wolnym nie miał szans na dofrunięcie do piłki bitej w okienko, a przy golu Weinmanna winiłbym nie tyle bramkarza, co zostawiających go samemu sobie obrońców i pomocników: kiedy Brad Guzan wykopnął piłkę w przód, a Kozak zgrywał ją do strzelca bramki, ośmiu zawodników MC było jeszcze na połowie gospodarzy. Wniebowzięty Paul Lambert przyznawał po meczu, że nic podobnego dotąd na treningach nie ćwiczyli.

3. Inaczej rzecz się miała w meczu MU-WBA: w przypadku tej porażki trudno mówić o przypadku, bo goście od początku postawili mistrzom Anglii wysokie wymagania. „We’ll sack who we want”, śpiewali ich kibice, nawiązując do faktu, że po meczach z West Bromwich tracili pracę Villas-Boas, di Matteo, a całkiem niedawno także Paolo di Canio. Wyjątkowo niewygodny rywal, nieprawdaż? Bez gwiazd albo z piłkarzami, którzy dopiero gwiazdami się staną (Amalfitano, Berahino), z solidną defensywą i morderczymi uderzeniami z kontry, z trenerem, który nie pęka nawet na Old Trafford, ze zdolnością strzelania fantastycznych bramek – zarówno w wyniku solowych, jak i zespołowych akcji…

W przypadku Davida Moyesa była to niewątpliwie o jedna porażka za dużo: można zrozumieć, jakkolwiek bolesną, wpadkę w derbach (Alex Ferguson całkiem niedawno przeżył boleśniejszą), można zrozumieć ligową porażkę z Liverpoolem (sir Alex brał Moyesa w obronę po tym spotkaniu), ale przegraną u siebie z WBA? Postawę obrońców, zagubionych przy obu bramkach? Łatwość, z jaką Amalfitano zakładał siatkę Ferdinandowi? Kłopoty, jakie ten ostatni miał ze znanym przecież Moyesowi z Evertonu Anichebem? Zostającego gdzieś w tyle Jonesa? Przygaszonego przez Sessegnona Carricka? Tempo gry, dalekie od standardów wyznaczonych w ciągu ostatnich sezonów? Niewielką liczbę sytuacji podbramkowych?

Jasne, ma David Moyes niewątpliwe osiągnięcia (odrodzenie Rooneya jest jednym z nich, kolejnym – coraz więcej szans dawanych młodemu Januzajowi), jasne: przed sezonem główni rywale wzmocnili się zdecydowanie bardziej, a znaczenie w manchesterskiej układance van Persiego pokazuje każdy kwadrans jego nieobecności (od 450 minut United nie strzela goli z gry!). Są jednak kwestie, których rozwiązania można by od szkockiego menedżera oczekiwać. Np. organizacji gry obronnej pod nieobecność Vidicia, przyznania wreszcie, że jeśli ma mieć pożytek z Kagawy, to grającego za plecami głównego napastnika, albo nauczenia Naniego szybszego pozbywania się piłki, kiedy drużyna wreszcie ma okazję do przeprowadzenia szybkiego ataku. O tym, że Anderson nigdy nie był i nie będzie piłkarzem na miarę mistrzów Anglii, chyba nie trzeba nikogo przekonywać.

Kiedy poprzednim razem MU zaczynał sezon w podobnym stylu, w przełomowym skądinąd dla Aleksa Fergusona 1989 roku, fani tego klubu nie byli aż tak rozpuszczeni, jak w ciągu następnych dekad. Wtedy miejsce w dolnej połówce tabeli było zaledwie bolesne, dziś jest szokujące. Patrząc na sukcesy Arsenalu po sprowadzeniu Mesuta Ozila wypada powtórzyć: dyrektor Woodward mógł letnie okienko transferowe rozegrać o niebo lepiej. Co musi martwić, to spuszczone po drugim golu głowy zawodników MU – jakby ulotnił się gdzieś duch tamtego, grającego do ostatnich sekund „Fergie time”, zespołu.

4. Jako kibic Tottenhamu wolałbym oczywiście inny scenariusz: to Jose Mourinho ustawia swoją drużynę lepiej przed rozpoczęciem spotkania, osiąga przewagę w pierwszej połowie, niechże nawet będzie – wychodzi na prowadzenie, potem jednak lepiej reaguje Andre Villas-Boas, a dokonana przezeń zmiana odmienia także losy spotkania. Tak przecież, najkrócej jak się da, można streścić to spotkanie. Gospodarze dominują w pierwszej połowie, wygrywając fizycznie i, by tak rzec, koncepcyjnie, bój o środek pola, z powodzeniem realizując ćwiczone już schematy (rozegranie w trójkącie Eriksen-Soldado-Sigurdsson, dające pierwszego gola – wariant podobnej akcji przeciwko Norwich) i stwarzając kolejne sytuacje do pognębienia rywali – zwłaszcza ostatniej, uderzenia Paulinho w boczną siatkę tuż przed przerwą, żałują dzisiaj.

Po przerwie bowiem, wciąż przy stanie 1:0, na boisku pojawi się Juan Mata i odmienia losy meczu. Grający dotąd na prawej stronie Ramires wraca do środka, gdzie teraz bój staje się wyrównany, a pilnowany uważniej przez Brazylijczyka Eriksen gaśnie (zobaczcie, ile był przy piłce Duńczyk w drugiej połowie – w porównaniu z Matą), Oscar, preferowana dotąd przez Mourinho „dziesiątka” wędruje na lewą stronę, zaś Mata zaczyna uruchamiać podaniami grającego znakomity mecz Torresa. Villas-Boas, owszem, reaguje, ale nie próbując odzyskać kontroli nad meczem, tylko raczej zwiększając asekurację – tym tłumaczę np. wprowadzenie Chadliego w miejsce Townsenda i pozostawienie do końca na ławce Lameli (pytanie, czy jeśli już, to nie powinien wejść Sandro, żeby pilnować Maty troskliwiej, niż potrafili to robić Dembele czy Paulinho?). Wyrównanie pada ostatecznie ze stałego fragmentu gry, ale także z gry Chelsea miała świetne okazje.

Przed długi czas ozdobą meczu były pojedynki Torresa z Vertonghenem. Belgijski obrońca Tottenhamu znakomicie się ustawia, trafia ze wślizgami, fauluje rzadko i z daleka od bramki (zobaczcie załączony obrazek) oraz świetnie radzi sobie z piłką, bywa więc dla napastników irytującym rywalem. W jakimś sensie nie dziwię się Hiszpanowi, że sfrustrowany kolejną sytuacją, w której obrońca zdążył do piłki przed nim, poszedł na konfrontację i podczas wymiany zdań przy linii końcowej… podrapał go po twarzy. Powtórzmy: Torres grał w tym meczu znakomicie, jego ruch bez piłki i podania rozprowadzające kolegów imponowały, bardzo chciał się wykazać, ale trafił na godnego siebie rywala. Z pewnością mógł i powinien za to drapanie wylecieć – sędziowie wiedzą, że teoretycznie mogą pokazać czerwoną kartkę za każde dotknięcie twarzy przeciwnika.

Nie był to pierwszy błąd Mike’a Deana w tym spotkaniu: symbolem nienadążania przezeń za wydarzeniami na boisku było przecięcie przez nogi arbitra jednej z dobrze zapowiadających się akcji Tottenhamu i rozpoczęcie kontrataku Chelsea. Nie był to też błąd ostatni: w pierwszym starciu z Vertonghenem Torres powinien dostać czerwoną kartkę, ale w kolejnym nie powinien otrzymać drugiej żółtej. Owszem, podczas walki w powietrzu napastnik gości machnął pięścią przed twarzą obrońcy, ale nie trafił, zaś upadek rywala był mocno teatralny. W sumie pozostaje niesmak: jeden przegiął z drapaniem, drugi z udawaniem, a przecież wszystko, co między nimi miało cechy rywalizacji sportowej, zasługiwało na szczery pomeczowy uścisk dłoni godnych siebie rywali. Coś jak w przypadku Villas-Boasa i Mourinho.