Co było do wygrania. Za te wszystkie stracone punkty, z Brightonem choćby, z którym gdyby udało się chociaż zremisować na własnym boisku, nie trzeba byłoby teraz modlić się o dobry wynik Newcastle przeciwko Arsenalowi w poniedziałek. Za okoliczności porażki na Emirates, pod Nuno Espirito Santo, gdzie nie tylko brak pomysłu na grę, ale po prostu brak zaangażowania w walkę, był zaiste szokujący. Za okoliczności porażki na Turf Moor także, po którym to meczu Antonio Conte eksplodował, mówiąc, że może nie nadaje się do tej pracy.
Wspominam to wszystko z prostego powodu. Fajnie wygrywać z Arsenalem czy z Manchesterem City. Miło urywać punkty Liverpoolowi. Ale na koniec sezonu przegrane z Brighton czy Burnley mogą zadecydować o braku awansu do Ligi Mistrzów. Przegrane, które nadeszły niespodziewanie, po występach udanych, kiedy wydawało się, że wszystko jest na najlepszej drodze. Oto, dlaczego także Conte we wszystkich wczorajszych wypowiedziach tonował entuzjazm, przypominając, że teraz po prostu trzeba się porządnie przygotować do kolejnego spotkania – z Burnley właśnie. Zwłaszcza że czasu naprawdę nie ma zbyt wiele – do niedzielnego południa.
I zwłaszcza że Burnley nie będzie rywalem tak wygodnym jak Arsenal. Wiem, to zdanie może brzmieć dziwnie, bo różnica klas tych dwóch przeciwników jest bezdyskusyjna, ale znowuż: przed meczem z Kanonierami, podobnie jak przed meczem z Liverpoolem, nie bałem się aż tak bardzo. Wiedziałem, że goście przyjadą tu grać swoje, że będą zmotywowani i że będą myśleć o ofensywie (w ciągu pierwszych siedmiu minut Tottenham nie wymienił ani jednego podania na ich połowie). I że bardzo nam to podejście będzie pasowało. Że wystarczy zachowując uważność w defensywie na Arsenal nacisnąć – niekoniecznie zresztą biegając za jego piłkarzami po całym boisku – a po odbiorze piłki błyskawicznie wyprowadzić atak, uruchomić biegnących Sona, Kulusevskiego albo któregoś z wahadłowych. Zwłaszcza szybkość Sona okazała się kluczowa.
Nie wiedziałem oczywiście, że Arsenal sam pozbawi się szans na wygranie derbów. Z pomeczowej konferencji Antonio Conte pozostanie wiele smacznych cytatów o Artecie, który – streszczam wywód Włocha – wiecznie narzeka, a przecież nie powinien, bo jest naprawdę dobrym trenerem, ale najcelniejszy strzał został wyprowadzony mimochodem. „Jeśli dociskasz piłkarzy za bardzo, ryzykujesz, że odpowiedzą na opak” – mówił trener gospodarzy swoją prostą angielszczyzną. Nawiązanie do przemotywowanego Roba Holdinga, który na swoją czerwoną kartkę pracował od początku (i faul z dziesiątej, i faul z dwunastej minuty zasługiwały na żółte kartki, a uderzenie łokciem, za który obejrzał drugą żółtą, mógł być właściwie automatyczną czerwoną), wydawało się oczywiste. We wczesnej fazie spotkania, nawiasem mówiąc, żółtą kartkę obejrzał również Ben Davies: Conte błyskawicznie przekazał mu z ławki komunikat, że musi się od teraz bardzo pilnować, a w końcówce zdjął go z boiska.
Oczywiście rzut karny, po którym Tottenham objął prowadzenie, był z gatunku bardzo miękkich, mniej więcej jak jedenastka, którą Howard Webb podyktował przeciwko Polsce w meczu z Austrią na Euro 2008: przepisy zostały przekroczone, ale wielu arbitrów w takiej sytuacji przymyka oko. Czy gdybym kibicował Kanonierom, uważałbym tego karnego za rozbój w biały dzień? W moim temperamencie słabo się mieści szukanie przyczyn porażki w okolicznościach zewnętrznych, typu kalendarz czy złe sędziowanie – może więc raczej zwracałbym uwagę na fakt, że do świetnego dośrodkowania Kulusevskiego startowało w polu karnym trzech graczy ofensywnych Tottenhamu i tylko trzech obrońców gości, a Cedric nie wiedział, czy ma pilnować Sona, czy może Sessegnona, i zapewne dlatego postanowił się trochę rozepchnąć.
Pomeczową wypowiedź Contego można sprowadzić w gruncie rzeczy do braku doświadczenia – i jego vis a vis, i jego młodych podopiecznych. To było coś, czym wykazał się Kane, po pierwszej napaści Holdinga na Sona wkraczając między nich, żeby Koreańczyk nie mógł odpowiedzieć. To było coś, czym Tottenham zaimponował również przy stanie 1:0, rzucając się do ataku zanim jeszcze goście zdążą się przegrupować. Gol po rzucie rożnym – dośrodkowanie Sona, zgranie Bentancura, Kane przy dalekim słupku – był z gatunku wypracowanych: spójrzcie, jak od momentu, w którym Koreańczyk uderza piłkę, Anglik truchta w lewą stronę, omijając kłębiących się w centrum zawodników i cały czas pilnując, żeby nie spalić. A potem już grało się bardzo łatwo i właściwie szkoda, że w drugiej połowie nie udało się strzelić jeszcze czwartej i piątej bramki.
Co było do wygrania zatem. Po prostu. Mimo nieobecności poobijanego w meczu z Liverpoolem Romero (Sanchez dał dobrą zmianę – to od jego podania zaczęła się akcja dająca trzecią bramkę…). Mimo że w środku pola brakowało zawodników o kunszcie Ødegaarda. Mimo że Lloris i tym razem wypuścił sobie piłkę po wyjściu do jednego z dośrodkowań (zaasekurował go, który to już raz w tym sezonie, Højbjerg). Mimo że wahadłowi w tej drużynie wciąż pozostawiają wiele do życzenia – choć nieodczuwający skutków kontuzji Sessegnon znów gra lepiej z meczu na mecz i chyba nie będzie chciał oddać miejsca w wyjściowej jedenastce. Mimo że wciąż nie wiadomo, jak ten sezon się skończy.
Napisałbym, że teraz cała nadzieja w Newcastle. I w buzujących w Artecie emocjach. Ale najpierw trzeba wygrać z Burnley. Oby doping był równie imponujący, jak wczoraj, kiedy na nowym stadionie padł rekord frekwencyjny, a trybuny wibrowały od pierwszej do ostatniej minuty. „Kibice strzelili jednego gola – podsumował Conte. – My strzeliliśmy dwa i jednego dla nich”.