Archiwum miesiąca: sierpień 2020

Messi, wróć

Od pewnego momentu były już tylko złe i bardzo złe rozwiązania. Eksperci od ligi hiszpańskiej z pewnością wskażą ów moment precyzyjniej ode mnie, ale pewnie szukać by go można było przed jakimiś czterema laty, w czasach gdy w Barcelonie zaczynała kwitnąć kultura celebryctwa, a porażki z PSG i Juventusem wiosną 2017 roku stanowiły pierwsze poważne sygnały ostrzegawcze. Po odejściu zmęczonego Luisa Enrique kolejne decyzje personalne – zarówno dotyczące funkcji trenera, jak i odświeżania składu – okazywały się nie być na miarę wyzwania, jakim jest „więcej niż klub”. Uspokojony świetnymi wynikami finansowymi zarząd zdawał się nie brać pod uwagę, że kluczowi zawodnicy się starzeją (średnia wieku wyjściowej jedenastki w trakcie klęski z Bayernem dobiegała trzydziestki), a jeśli nawet nie żałował pieniędzy na zakup nowych zawodników i ich kontrakty (żaden inny klub na świecie nie płaci piłkarzom tak dużo, Leo Messi dostaje z tego lwią część), dziwnym trafem wybierał takich, którzy nie potrafili wkomponować się w zespół. Pod Ernesto Valverde wyglądało to tak sobie, ale przynajmniej drużyna wygrywała ligę. Quique Setien wydawał się na tyle oszołomiony faktem, iż może pracować wśród takich sław, że właściwie trudno się dziwić temu, do jakiego stopnia w zespole zapanowało rozprzężenie. „Musimy zacząć od nowa, wszystko, co zrobiliśmy od stycznia, było okropne. Graliśmy nierówno i słabo, z niską intensywnością, brakowało nam motywacji” – narzekał Messi na długo przed pogromem, jaki Barcelonie sprawił Bayern, i na długo przed tym, jak w efekcie tej klęski zarząd zdecydował się zatrudnić kolejnego takiego sobie – zaraz uzasadnię tę heretycką frazę – szkoleniowca.

Umówmy się: osiągnięcia Ronalda Koemana na ławce trenerskiej nie są oszałamiające, zarówno na ostatnim etapie kariery, w reprezentacji Holandii, z którą wywalczenie awansu na Euro było raczej jazdą obowiązkową, jak wcześniej w Premier League (choć z Southamptonem potrafił zdobyć szóste miejsce w lidze, z Ligi Europejskiej odpadł już bardzo szybko). Ostatni puchar kraju – z Valencią – wygrał dwanaście lat temu. Ostatnie mistrzostwo kraju – z PSV – zdobył przed trzynastoma laty. Naprawdę, mając taki status i taki budżet jak Barcelona, nie można było sięgnąć po szkoleniowca ze zdecydowanie wyższej półki? Ano nie można było, bo w tym klubie kandydatom do pracy przyznaje się punkty nie za trofea i nawet nie za styl, w jakim były wywalczone, a za odpowiednie pochodzenie. Koeman jest byłym piłkarzem Barcelony. Punkt. Grał u Cruyffa. Punkt. Grał u Cruyffa w Dream Teamie. Punkt. Zdobył zwycięskiego gola w Pucharze Europy. Punkt. Jest Holendrem. Dwie trzecie punktu (cały dostałby, gdyby był Katalończykiem). Sami widzicie, że w oczach przedstawicieli entorno jego kandydatura ma same zalety. Kto by się zastanawiał nad okolicznościami zwolnienia go z Evertonu, kiedy ta drużyna znalazła się w strefie spadkowej?

„Klęski tej skali, co wczorajsze 8:2, bywały w dziejach futbolu dobrym początkiem niejednej rewolucji – pisałem na blogu zaraz po meczu Barcelony z Bayernem. – Gdzieś w jakimś gabinecie prezesa, w pokoju zajmowanym przez trenera, w piłkarskiej szatni czy choćby w pomieszczeniu na buty zbierała się gromada myślących trzeźwo i samokrytycznie mężczyzn i przygotowywała niezbędny plan naprawczy. Zdarzało się to jednak w dawnych dobrych czasach, kiedy w klubach pozwalano sobie na myślenie w kategoriach dłuższych niż najbliższy rok finansowy”. Trudno się dziwić, że z perspektywy kogoś, komu dobro klubu leży na sercu, decyzje podejmowane po lizbońskim laniu przez Josepa Marię Bartomeu wyglądały na pozorowane ruchy, mające po prostu pozwolić przeczekać najgorsze. Odszedł Eric Abidal, czwarty w ciągu pięciu lat dyrektor sportowy? Ale jego funkcję pełni teraz współpracujący z nim ściśle do niedawna Ramon Planes. Odszedł Quique Setien? Ale na jego miejsce przyszedł raczej zmęczony pragmatyk niż ambitny wizjoner, tyle że pragmatyk pozwalający nadal śnić ów piękny sen o świetlanej przeszłości: o katedrze zbudowanej przez Cruyffa, odrestaurowanej przez Guardiolę, w której jeszcze jeden holenderski mistrz miałby teraz dostawiać kolejną kaplicę czy ołtarz. Trudno mieć złudzenia: gdyby Leo Messi nie walnął pięścią w stół i nie oznajmił, że chce odejść, najbliższe miesiące w Barcelonie wyglądałyby dokładnie tak jak poprzednie: kaskady mniej lub bardziej efektownych zwycięstw w lidze i w fazie grupowej Champions League, gwarantowane przez nawet jeśli coraz starszą i coraz bledszą, to przecież wciąż naszpikowaną gwiazdami drużynę, sycąca emocje fanów walka z Realem o mistrzostwo kraju, a potem – ale to przecież dopiero za rok – jeszcze jedno upokorzenie ze strony bardziej spragnionej sukcesu i lepiej zarządzanej europejskiej firmy.

Nie mam zamiaru Messiego angelizować. Jestem świadom, że także i jego postawa – mikre zaangażowanie w pressing, rzadkie powroty do defensywy – jest źródłem problemu. Że w szatni był członkiem grupy trzymającej władzę i świętą krową, której pozycja jest w stanie osłabić autorytet każdego reformatora. Bulwersuje mnie myśl, że jedno oświadczenie piłkarza, żeby nie wiem jak zasłużonego, może wysadzić w powietrze całą klubową strukturę (a może to zresztą również stanowi świadectwo toczącej klub choroby – że jeden zawodnik mógł w nim zyskać takie wpływy?). Pamiętam, że Guardiola na starcie swoich rządów pożegnał się z Ronaldinho. Pamiętam o nieprawdopodobnie wysokich zarobkach Argentyńczyka. Nie wykluczam też, że – świadom, iż w wielkiej piłce zostało mu już niewiele czasu – ma na oku i rozważa jakąś jeszcze lepszą ofertę.

Ale to właśnie w tej świadomości, że Messiemu w wielkiej piłce zostało niewiele czasu, może tkwić klucz do jego dramatycznej decyzji o zerwaniu dziewiętnastoletniej więzi z klubem, który uczynił go najlepszym piłkarzem świata (i który przy okazji stał się, w epoce Guardioli przynajmniej, najlepszym klubem świata). Czas pomyka. Kolejny rok stagnacji w wieku Argentyńczyka oznacza znalezienie się już na progu emerytury. Argumentów za zostaniem w klubie tak fatalnie zarządzanym przez prezesa Bartomeu, poza symbolicznymi rzecz jasna – brak. Czasami zresztą uparte tkwienie przy argumentach symbolicznych może posłużyć jako woda na młyn wykorzystujących taką wierność spryciarzy. Ile razy Messi musiał mieć poczucie, że jest krytykowany i obwiniany za nie swoje zaniedbania?

Miałem marzenie, że rewolucja w Barcelonie odbywa się bez zgilotynowania akurat Leo Messiego. Że ktoś taki jak Mauricio Pochettino na przykład, potrafiłby zbudować drużynę grającą intensywnie i szybko, agresywnie angażującą się w walkę o odbiór piłki i błyskawicznie przechodzącą z obrony do ataku, nie rezygnując z jego obecności. Gdy piszę te słowa, nie sposób przewidzieć dalszego rozwoju wypadków. Może poza jednym: jeśli Leo Messi odejdzie, prezes Bartomeu trafi do wielu kronik Barcelony i futbolowego świata. Zostanie zapamiętany. Jak Herostrates.

Lewandowski, czyli człowieku, możesz wszystko

Polski piłkarz zwycięzcą Ligi Mistrzów. Więcej w klubowej piłce osiągnąć już nie można. O czym myślał, kiedy po ostatnim gwizdku klęczał na murawie?

Ta historia mogła się potoczyć kompletnie inaczej. Kiedy w warszawskiej Legii uznawali, że chłopak nie ma zdrowia do wielkiej piłki, mógł się załamać albo – jak tylu innych młodych zawodników w podobnej sytuacji – zadowolić byle czym. Kiedy w poznańskim Lechu mówiło się o jego zagranicznym transferze, mógł trafić nie do Borussii, a do londyńskiego Tottenhamu np., tam zaś – na karuzeli zmian trenerów i generalnie prześladującej klub niemożności – zatrzymać się w rozwoju. Po wyjeździe za granicę mógł  także nie przełamać polskiego kompleksu, o którym sam wielokrotnie mówił: poczucia, że z definicji, jako przybysz znad Wisły, jest kimś gorszym od rywali do miejsca w podstawowym składzie. Mógł mieć gorszego agenta, nastawionego raczej na własny szybki zysk, niż na rzeczywiste dobro zawodnika. Mógł trafić na inną życiową partnerkę („To jest etykietka, która potrafi przygnieść do ziemi: jestem żoną piłkarza, więc każdy zakłada, że jestem głupią dziunią, która leży i pachnie” – mówi ona sama, będąca tego stereotypu zaprzeczeniem), bo przecież wpływu Anny Lewandowskiej na drogę życiową męża nie sposób sprowadzić do dbania o jego dietę. Mógł nie trafić na najlepszych trenerów świata, z których – jak zgrabnie podsumowano w jednym z niezliczonych artykułów na jego temat, ukazujących się w przeddzień finału Ligi Mistrzów w największych gazetach świata – Jurgen Klopp nauczył go autoekspresji, Pep Guardiola rozumienia niuansów piłkarskiej taktyki, Carlo Ancelotti – sposobów na pozbywanie się nadmiaru presji, a Jupp Heynckess – dyscypliny.

Chociaż tę ostatnią miał chyba zawsze, bo jeśli już powyższą wyliczankę zbierze się w jedno, kiedy dołoży się jeszcze fenomenalne zdrowie piłkarza (wśród zawodowych sportowców ze świecą szukać takich, którzy kontuzje łapaliby równie rzadko), kiedy spojrzy się na jego sylwetkę, wyrzeźbioną w sposób dający się porównać bodaj jedynie z innym superbohaterem piłki nożnej XXI wieku Cristiano Ronaldo („ma 185 centymetrów i ok. 80 kilogramów samych mięśni”, napisał biograf napastnika Bayernu Paweł Wilkowicz) – widać, że tego wszystkiego jest za dużo, by mówić po prostu o szczęściu.

Nazwisko portugalskiej ikony futbolu często przychodzi do głowy, kiedy mówi się i myśli o Robercie Lewandowskim. Podobna wydaje się ich dbałość o własne ciało, o właściwy trening, odpowiednie odżywianie (ostatni kebab kapitan reprezentacji Polski zjadł ponoć w 2012 roku, stopniowo eliminując z diety nabiał, słodycze, w końcu gluten), optymalną regenerację (słyszeliście, że kapitan reprezentacji Polski śpi tylko na lewym boku, żeby oszczędzać silniejszą prawą nogę?) czy właściwą koncentrację (tu również stosuje ponoć wyrafinowane techniki oddechowe i ćwiczenia stymulujące mózg, co ciekawe: unika tak popularnych w świecie zawodowych piłkarzy gier wideo, za to sporo czyta). „Nie spotkałem nigdy piłkarza równie profesjonalnego” – mówił o nim podczas pobytu w Monachium Pep Guardiola, który w czasach wcześniejszej pracy z Barceloną miał przecież do czynienia z najlepszym futbolistą naszych czasów, Lionelem Messim.

Messi, Ronaldo, Lewandowski… Zaraz, zaraz, czy my odrobinę nie przesadzamy? Oczywiście: kiedy w polskiej telewizji komentatorzy z emfazą w głosie unoszą się nad faktem, że oto nasz słynny napastnik zechciał wrócić we własne pole karne i wybić głową piłkę zagraną przez rywala z rzutu rożnego, trudno nie wzruszać ramionami: robią to wszyscy napastnicy świata. Podobnie trudno nie uśmiechać się ironicznie, kiedy polscy sprawozdawcy potępiają próbujących faulować go bez piłki obrońców: kopniaki i kuksańce w takich sytuacjach to również elementarz futbolowego arsenału. To, że jego twarz spogląda na nas z tylu billboardów, że o narodzinach jego drugiej córki (a wcześniej o kolejnych ciążach Anny Lewandowskiej) informowały najpoważniejsze media, że tabloidy rozpisują się o jego inwestycjach w nieruchomości, a sportowe portale wiedzą, że samo umieszczenie jego nazwiska w tytule materiału jest gwarancją tzw. klikalności, nie jest również niczym nadzwyczajnym w świecie piłkarskich celebrytów. Póki co zresztą napastnik Bayernu nie ma jeszcze pomnika w Pruszkowie czy Lesznie, a statua Ronaldo na Maderze stoi już od dobrych paru lat.

Może nawet jest tak, że dzielimy z Lewandowskim ów prześladujący go na wczesnym etapie kariery „polski kompleks”? Nawet jeśli nie chodzi już o niewiarę, że nasz rodak naprawdę może osiągnąć sukces największej kategorii, w naszym wydaniu ten kompleks polega po prostu na utracie zdolności do realistycznej oceny jego talentu.

Trudno nie wyśmiewać fali oburzenia, jaka wybuchła w Polsce po ogłoszeniu wiadomości, że w związku z pandemią koronawirusa miesięcznik „France Football” odwołał swój tradycyjny plebiscyt na przyznanie „Złotej Piłki” najlepszemu piłkarzowi świata. Równocześnie jednak nie sposób nie zauważyć, że w tym roku – naznaczonym utrzymującym się kryzysem Barcelony Messiego, po wczesnym odpadnięciu z Ligi Mistrzów Juventusu Ronaldo – do dzisiejszego wieczoru na placu boju o to wyróżnienie zostawało właściwie tylko dwóch piłkarzy, on i Neymar. I że gdyby wyizolować z wszelkich rywalizacji tylko jego koronną pozycję, środkowego napastnika, klasycznej boiskowej „dziewiątki” – wśród grających dziś zawodników Robert Lewandowski nie miałby sobie równych.

Statystyki tegoroczne ma zaiste niewiarygodne: 55 goli w 47 meczach, z czego w Lidze Mistrzów 15 (tylko Ronaldo zdobywał więcej, ale w sezonach, które miały o dwa mecze więcej; w czasie pandemicznym ćwierćfinały i półfinały Champions League rozstrzygano już po jednym spotkaniu, bez możliwości rozegrania rewanżu). Od lat goni lub śrubuje rekordy w Bundeslidze, w Lidze Mistrzów i w reprezentacji Polski. Kibice pamiętają jego cztery gole w meczu Borussii z Realem Madryt, po których zaczęły się wieloletnie podchody Hiszpanów pod sprowadzenie Polaka (on zaś, który miłości żadnemu klubowi nie wyznawał – wcale nie był od tego…), pamiętają też pięć bramek w spotkaniu Bayernu z Wolfsburgiem. Od lat sięga z monachijczykami po mistrzostwa i Puchary Niemiec. Teraz w końcu sięgnął po świętego Graala, jakim we współczesnym futbolu jest puchar za zwycięstwo w Ludze Mistrzów.

„Głowa. Głowa. Głowa. Nie ma dla napastnika ważniejszej części ciała. Strzelasz bramki tylko wtedy, jeśli jesteś pewny siebie. Masz na boisku ułamek sekundy. I w tym ułamku sekundy albo zostaniesz bohaterem, albo winowajcą” – mówił Pawłowi Wilkowiczowi wspomniany już dawny agent napastnika Bayernu, sam przed laty utalentowany piłkarz Cezary Kucharski. Przypominały mi się te słowa, kiedy – np. w meczu półfinałowym z Olympique Lyon – długo nie mógł trafić do siatki, aż w końcu, bynajmniej niespeszony i w sytuacji może nawet trudniejszej niż wcześniejsze, idealnie wybił się w powietrze i zdobył swojego gola, pieczętującego awans Bayernu do finału. Przypominały się też w finale, kiedy w pierwszej połowie trafiał w słupek albo jego główkę – znalazł do niej miejsce w nieprawdopodobny sposób zresztą, cofając się – bronił Keylor Navas: było jasne, że następnym razem spróbuje z tą samą pewnością siebie, której przez cały mecz dodawał kolegom, klaszcząc po ich każdym udanym zagraniu. „My, napastnicy – opowiadał Wilkowiczowi jego bohater – żyjemy z automatyzmów”. „Zamiast trenować głową, trenowałem sercem” – wspominał z kolei niełatwe początki kariery w Borussii Dortmund, i bynajmniej nie miał to być komplement.

Więc jego głowa pracuje także nad wyłączeniem emocji, wyzbyciem się wątpliwości, nad powierzeniem się nieomylnemu instynktowi. I może to, że Robert Lewandowski (pseudonim „Terminator” nieprzypadkowy) zdaje się przypominać tak fenomenalnie naoliwioną maszynę, również jest jakąś przyczyną niemożności naszego oddania mu sprawiedliwości? Może nasz szacunek i podziw ogranicza nieco ta aż bijąca w oczy doskonałość? Może do kochania wybieramy zwykle ludzi mniej idealnych, czasem niewykorzystujących kluczowego rzutu karnego, zmagających się z wielomiesięczną kontuzją albo z cieniem życiowej tragedii, jak poprzedzający Lewandowskiego w funkcji kapitana reprezentacji Polski Jakub Błaszczykowski?

Zaprawdę powiadam wam: spieszcie się kochać także Lewandowskiego. Nie tylko dlatego, że ma już 32 lata, bo sposób, w jaki dba o siebie, gwarantuje, że przed nim jeszcze kilka sezonów na futbolowych szczytach. Warto zresztą zauważyć, że nie jest aż tak wyeksploatowany, a jego światowa kariera eksplodowała znacznie później niż tych, z którymi bywa porównywany: Messi debiutował w Barcelonie jako szesnastolatek, osiemnastoletni Cristiano Ronaldo przechodził do Manchesteru United, a osiemnastoletni Neymar debiutował w reprezentacji Brazylii. Lewandowski w tym wieku był odrzutem z Legii Warszawa, za pięć tysięcy złotych przechodzącym do trzecioligowego Zniczu Pruszków. W polskiej ekstraklasie debiutował jako dwudziestolatek, w Bundeslidze, gdzie jego kariera również nie eksplodowała od razu – jako zawodnik dwudziestodwuletni. Spieszcie się go kochać również dlatego, że wśród zawsze romantycznych wzorców polskich bohaterów drugiego takiego ze świecą szukać. Takiego, który do talentu dorzuca tytaniczną pracowitość i który po zajęciach przepisanych przez klubowego trenera dołoży także indywidualne – to jeszcze w Lechu, zachęcony przez Kucharskiego, doskonalił np. technikę biegu, żeby w starcie do piłki czy pościgu za nią być ten ułamek sekundy szybszy, ale oprócz boiska i bieżni pracował też na siłowni, równocześnie nie tracąc świadomości, że odpoczynek to również jednostka treningowa. Świadomego siebie, nie tylko na poziomie każdego mięśnia, ale też w kwestii może najtrudniejszej – tego, że na szczycie nie zostanie wiecznie. Znajomi Lewandowskiego mówią, że wśród lektur, którymi się otacza, biografie byłych sportowców zajmują od zawsze poczesne miejsce; że myślenie o tym, co będzie po skończeniu kariery piłkarskiej, obchodzi go równie mocno jak przygotowanie do najbliższego meczu.

Mówienie o tym, co będzie, jak skończy karierę w chwili, gdy właśnie osiągnął swój największy sukces, również wydaje się tak bardzo niepolskie. Jest jednak bardzo Lewandowskie. A może zresztą przez cały ten tekst próbuję powiedzieć po prostu to zdanie: oto jeden z nas. Możemy mieć wszystko, i to niekoniecznie nagłym zrywem i budową barykady. Niekoniecznie zawsze tylko sercem. Głową. I niekoniecznie zawsze samemu.

W „Nienasyconym” – bo taki jest tytuł książki Wilkowicza – jest wiele bardzo dobrych fragmentów, a ten, w którym widzimy, jak w monachijskiej kawiarni są nagle we czworo: Robert, Ania, Paweł i strudel, wystawia talentowi biografa może najlepsze świadectwo. Moje ulubione akapity dotyczą jednak przełomowej rozmowy ówczesnego napastnika Borussii z trenerem Jurgenem Kloppem, przed wyjazdowym meczem z Olympique Marsylia.

Jako się rzekło: początki Polaka w Dortmundzie do łatwych nie należały. To były początki drugiego sezonu: niby Lewandowski miał już pewne miejsce w składzie, ale wszyscy czuli, że to jeszcze nie to, o co chodzi. „Potrzebowałem tego – wspominał tamtą długą dyskusję z charyzmatycznym szkoleniowcem Lewandowski. – Szybko straciłem tatę. Musiałem stać się z dnia na dzień mężczyzną. Nie miałem kogoś starszego, z kim mógłbym porozmawiać. I nagle jest ktoś taki”. Innymi słowy: Robert Lewandowski nagle docenił coś, co w świecie futbolu, pełnym pozamykanych w sobie, wrażliwych, ambitnych, wiecznie rywalizujących, a wystawionych przy tym na mnóstwo pokus młodych mężczyzn, jest rzadkością. „Od małego chowałem się na potęgę, wolałem się nie odzywać. A wtedy odkryłem siłę rozmowy” – opowiadał. „To jest częsty problem w sporcie, nie tylko w piłce: brak dobrej rozmowy” – komentował Wilkowicz. Czy tylko w sporcie?

Siła dobrej rozmowy to inaczej siła zespołowości. Coś, co bardzo długo szwankowało w gwiazdorskim Paris Saint-Germain. Coś, co od dawna jest siłą Bayernu, gdzie nie byłoby dzisiejszego sukcesu nie tylko bez goli Lewandowskiego, ale także akcji, w których brali udział Muller, Goretzka czy fenomenalny w tym sezonie Gnabry (kolejny futbolowy odrzut skądinąd: fani Premier League pamiętają, jak uznawano go za zbyt słabego na grę w Stoke) albo arcyszybki Davies; o wizjonerskich podaniach Thiago Alcantary wspominać już nie wypada, podobnie jak o znaczeniu bramki rezerwowego przecież w poprzednich spotkaniach Comana czy o interwencjach Neuera – dziś w pierwszej połowie powstrzymał będącego już w idealnej sytuacji Neymara, a w drugiej Marquinhosa i przez cały mecz w swoim stylu wychodził przed własne pole karne, umożliwiając obrońcom ustawienie się wysoko, niemal na połowie boiska. Żaden piłkarz – także Ronaldo, Messi albo niewspomniany dotąd inny gigant Ibrahimović – nie osiągnie sukcesu w pojedynkę, żeby nie wiem, jak piękne bramki zdobywał po solowych akcjach.

Mamy więc: zdrowie i odpowiednie prowadzenie się, trening mentalny i wiarę w sukces, pracowitość i profesjonalizm, sporą dawkę szczęścia i sprzyjające otoczenie (drużyna, której częścią jesteś, agent, rodzina). Wszystko ważne, ale wciąż nie wystarczy. Nie wystarczy, prosta rzecz, także, naśladowanie najlepszych. „To jest największa sztuka: odkryć jak najszybciej, co jest twoją mocną stroną, i krzesać, krzesać – tłumaczy fenomen swojego kolegi z reprezentacji Polski pomocnik Mariusz Lewandowski. – Robert sobie zadawał pytania: z kim mam problemy? Mam problemy z samym sobą. Żeby wyciągnąć z siebie maksimum. I krzesał dalej”.

Nie wiem, czy właśnie o tym myślał, klęcząc na murawie po ostatnim gwizdku włoskiego sędziego finału Ligi Mistrzów. Wiem, że ostatecznie odpowiedź na pytanie, co zrobić, by być jak Robert Lewandowski, brzmiałaby: nie bądź jak on. Szukaj własnej drogi.

Wygazowany Antychryst

Na pozór wszystko wydaje się w najlepszym porządku. Święte miasto, zgromadzony tłum słuchaczy – wśród których komentatorzy dostrzegli Dantego, Boccaccia, Petrarkę, Rafaela, Kolumba nawet, a na pierwszym planie mówca, który wydaje się mieć rysy Chrystusa. Jedno z licznych arcydzieł renesansowego malarstwa, pokazujących nauczającego Jezusa. Ale zaraz, chwileczkę: kim jest ta postać, szepcząca Zbawicielowi do ucha?

Kazanie Antychrysta (fragment), Luca Signorelli, ok. 1500-1504, kqplica San Brizio, Orvieto

Kto był w Orvieto, ten wie. Kaplica San Brizio, freski Signorellego, a zwłaszcza ten jeden, przedstawiający kazanie Antychrysta. Niby religijny, ale w chwili powstania do bólu współczesny, bo wszystko wskazuje na to, że malarzowi – który u dołu fresku zmieścił także swój autoportret, w dodatku w towarzystwie pracującego tu również Fra Angelico – towarzyszyła pamięć o niedawnych kontrowersjach wokół Savonaroli. I może właśnie ze względu na tę współczesną wymowę skojarzył mi się z kłopotem, jakiego doświadczam, patrząc niekiedy na mecze RB Lipsk.

Na pozór wszystko wydaje się przecież w najlepszym porządku. Do tego stopnia, że nawet w czasach, kiedy Tottenham prowadził Mauricio Pochettino, fantazjowałem o tym, że jeśli kiedyś odejdzie, skuszony przez jakiś Real czy Manchester United, zastąpi go nie Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, ale Julian Nagelsmann właśnie, a ukochana ma drużyna grać będzie futbol jeszcze szybszy, jeszcze intensywniejszy, oparty o jeszcze dzikszy pressing, niż to było w najlepszych latach Argentyńczyka. Kiedy się patrzyło na grę RB Lipsk serce i puls przyspieszały, zupełnie jak – strach mówić głośno, żeby nie zostać posądzonym o reklamowanie – po spożyciu napoju energetycznego. Oto, co najlepsze w europejskim futbolu XXI wieku, w dodatku wciąż takie świeże, niezmanierowane, no i – co nie jest przecież bez znaczenia – położone na postkomunistycznej pustyni futbolowej, czyli na terenie byłej NRD. Samo dobro, można by powiedzieć, przechodząc do porządku dziennego nad arcykrótką historią klubu czy faktem, że jego rozwój był efektem pieniędzy wpompowanych w drużynę przez spożywczego giganta. Przecież we współczesnym futbolu pieniądze rozstrzygają o sukcesach nie od dziś, a przy szaleństwach Romana Abramowicza w Chelsea, a później szejków w Manchesterze City i w gromiącym wczoraj drużynę z Lipska Paris Saint-Germain, przy dziesiątkach inwestycji wizerunkowych rozmaitej maści biznesmenów, przy nieodkrytym przecież przez szefów Red Bulla sposobie sklejania nazwy klubu z nazwą lub marką głównego sponsora, można by twierdzić nawet, że to, co się dzieje w Lipsku, mogło służyć za przykład umiarkowania, ciągłości i cierpliwości. Kapitaliści? No owszem, ale przecież nie tacy, którzy – jak członkowie zarządu uważanej długo za „więcej niż klub” Barcelony – w ciągu ostatnich lat puszczali z dymem setki milionów euro na piłkarzy, których następnie oddawali innym klubom albo sadzali na ławce. Kapitaliści z bardzo sensownym przepisem na konstruowanie drużyny, dodajmy. Ze świetną siecią skautów, zawsze stawiający na młodość (o tym, że wśród najlepszych drużyn tegorocznej edycji Champions League to właśnie RB Lipsk miał najniższą średnią wieku, nie ma co mówić), w młodość inwestujący, niewydający szalonych sum na uznanych i doświadczonych piłkarzy, za to mogący – choć nie jest to priorytetem – zasilać później klubowy budżet dzięki transferom wypromowanych dopiero w Lipsku gwiazd, takich jak Timo Werner. I oddający najmłodszym stery rządów w klubie. 33-letni Julian Nagelsmann był najmłodszym trenerem w dziejach Bundesligi i Ligi Mistrzów, prosta rzecz zatem: najmłodszym, który wprowadził swoją drużynę do półfinału Champions League. Jej dyrektor sportowy dopiero dobiega czterdziestki, a prezes jest ledwie przed pięćdziesiątką. „Działacz z brzuszkiem i z wąsem akurat tam by nie przeszedł” – podsumowuje tę strategię Michał Trela w świetnym tekście na temat istoty kontrowersji wokół RB Lipsk.

Na tym chyba zawsze polegał problem: Rasenballsport Lipsk to drużyna wymyślona równie precyzyjnie, jak jej nazwa. Jej zachwycający – jasne, nie wczoraj, kiedy wydawała się sparaliżowana perspektywą będącego na wyciągnięcie ręki finału – styl gry nie był efektem przekonania (skądinąd w dzisiejszych czasach jednego z najsłuszniejszych), że stanowi najskuteczniejszą drogę do sukcesu w nowoczesnym futbolu. Nie: chodziło raczej o marketingową kalkulację, w której sposób gry w piłkę nożną powinien jak najściślej korespondować z reklamowanym przez drużynę produktem. Zawodnicy RB Lipsk mieli na boisku biegać tak szybko, jak wysoko latali skoczkowie narciarscy w kaskach reklamujących ten sam energetyk, albo jak mknęli po torze kierowcy Formuły 1 z ich zespołu. Trudno nie myśleć, że decyzja o tym, że mają tu grać sami młodzieńcy, a na ławce trenerskiej zasiadać energiczny żółtodziób, brała się z przekonania, że z takimi właśnie może się utożsamić grupa docelowa. Jakoś nie mogę sobie wyobrazić, że trafia do niej przekaz, w którym drogę do sukcesu zapewnia pragmatyzm, umiarkowanie czy kolosalne doświadczenie, dzięki któremu osiągnęło się w życiu niejeden już sukces. Że mogą tu grać albo trenować zawodników rutyniarze po wielu przejściach, z twarzami, na których zmarszczki są efektem nie tylko zwycięskich uśmiechów, ale również strapień, jakie niosą nieuniknione przecież porażki.

Nie wiem, czy wyrażam się dostatecznie jasno. Droga Paris Saint-Germain na upragnione szczyty europejskiego futbolu była o wiele pospolitsza, pieniądze w nią zainwestowane – nieporównywalnie większe, a intencje inwestujących w drużynę szejków – porównywalnie niskie („soft power” kontra „soft drink”, podsumował ktoś wczoraj na Twitterze). Może chodzi właśnie o tę jawność intencji, która w przypadku Paryżan pozostawała zawsze na wierzchu, a może też o to, że tam mieliśmy do czynienia z inwestycją w jednej z europejskich stolic, będącej zwykle symbolem tego, co najmodniejsze, najbardziej szykowne, a czasem najbardziej krzykliwe (o, jakże Neymar pasuje do tego wizerunku…) – w sumie na bajeczkę o kibicowaniu PSG nigdy nie potrafiłbym się dać nabrać.

Z Lipskiem było inaczej: syreni śpiew pressingu drużyny Nagelsmanna, jej zuchwalstwo i młodość, działały na mnie z wyjątkową intensywnością, a jeszcze usiłowałem dopisać sobie do niej opowieść o podnoszeniu z upadku futbolowej ziemi niczyjej. Innymi słowy: był to produkt skrojony idealnie pode mnie. Nawet jeśli, a może właśnie dlatego, że od dawna nie należę do grupy docelowej, na której zależy jej właścicielom – moja podatność na wdzięki Upamecano, Nkunku, Sabitzera, Poulsena, a przede wszystkim Nagelsmanna, była kolosalna.

W sumie to czuję jakiś rodzaj ulgi, że ich wczoraj sparaliżowało. Że popełnili tyle błędów, zwłaszcza na własnej połowie. Że w końcu wyglądali na wygazowanych. Łatwiej się było wyzwolić z tego zauroczenia. Zobaczyć, że spojrzenie rzekomego zbawiciela jest puste.

Myśl o tym, że Paris Saint-Germain może wygrać Ligę Mistrzów nie niesie, rzecz jasna, pocieszenia. Ale to już inny temat. Największe wrażenie w kaplicy San Brizio robi przecież Sąd Ostateczny.

Za dużo myśli Pepa Guardioli

1. To było może najciekawsze szesnaście minut w historii futbolu ostatniej dekady. 6 maja 2015 roku prowadzony przez Pepa Guardiolę Bayern grał z Barceloną Luisa Enrique. Katalończycy z Messim, Suarezem i Neymarem w składzie byli wówczas – jak mówił w przedmeczowych rozmowach z mediami trener Bawarczyków – najgroźniej kontratakującą drużyną świata, a sam Messi znajdował się u szczytu swoich możliwości. „Nie ma takiego trenera, ani takiego defensywnego systemu, który potrafiłby go powstrzymać” – deklarował Guardiola. I przed meczem przeciwko swoim niedawnym podopiecznym zmienił ustawienie Bayernu.

Kilka miesięcy wcześniej, po ligowej porażce 4:1 z Wolfsburgiem, zapisał na tablicy w swoim gabinecie kilkupunktowy zestaw zasad, z których wynikało, że na boisku jego drużyna zawsze potrzebuje dwóch napastników przeciwko czwórce obrońców, a do tego dodatkowego zawodnika w pomocy i dodatkowego zawodnika w obronie. Gdyby miał zostać wierny tym regułom, powinien w starciu z grającą w systemie 4-3-3 Barceloną postawić na formację 4-4-2. On jednak uznał, że w przypadku tego rywala normalne reguły nie obowiązują i wystawił przeciwko Messiemu, Neymarowi i Suarezowi trójkę indywidualnie kryjących obrońców. „Barça przyzwyczajona jest grać przeciwko drużynom głęboko cofniętym – streszcza jego ówczesne rozumowanie Jonathan Wilson w mającym się wkrótce ukazać po polsku „Dziedzictwie Barcelony” – a w efekcie większość jej piłkarzy może rozgrywać piłkę nieniepokojona. Zostawiając z tyłu tylko trzech obrońców, Guardiola miał w polu aż siedmiu zawodników, którzy mogli naciskać rywali, grając jak najwyższym i jak najintensywniejszym pressingiem”.

Ów plan – któremu w teorii nie sposób było niczego zarzucić: był nie tylko logiczny, ale świeży, inspirujący i z pewnością zaskakujący dla przeciwnika – kompletnie się nie powiódł. Barcelona od pierwszej minuty szturmowała na bramkę Bayernu i zmarnowała dwie świetne okazje, aż wreszcie Guardiola się poddał: przesunął Juana Bernata z lewej pomocy na prawą obronę i wrócił do ustawienia 4-3-3. Jego piłkarze zaczęli kontrolować grę, szarże rywala ustały, do 77. minuty nie padła ani jedna bramka, później jednak – po stracie tegoż Bernata – Messi zdobył pierwszego gola, później ograł Boatenga i dołożył drugiego, a w doliczonym czasie gry Neymar strzelił trzeciego i losy dwumeczu zostały przesądzone już w pierwszym spotkaniu (w rewanżu, grający w ustawieniu 4-4-2 Bayern wygrał 3:2).

„Można się zastanawiać, czy prawdziwym powodem klęski nie była taktyka przyjęta przez Bayern w pierwszym kwadransie – pisze Wilson. – Czy Bernat tak łatwo dałby sobie odebrać piłkę, gdyby nie był wykończony? Nawet rzut rożny, po którym Barcelona wyprowadziła swoją kontrę wziął się z tego, że – znużeni? – Bawarczycy pozwolili rywalom na wybicie piłki. No i czy Boateng miałby nogi jak z waty, gdyby wcześniej nie musiał uganiać się za rywalami? Z pewnością mniej zmęczony Bayern pilnowałby uważniej Rakiticia, kiedy Chorwat zagrywał do Messiego tuż przed zdobyciem drugiego gola dla gospodarzy. A gdyby nie przegrywał 2:0, nie próbowałby tak desperacko strzelić bramki kontaktowej i nie zostawiłby tyle wolnego miejsca za linią obrony, co tak bezlitośnie wykorzystali Messi z Neymarem przy trzecim golu”.

2. Nie był to jedyny przypadek, w którym Guardiola kombinował z ustawieniem na mecz Ligi Mistrzów. W trzecim sezonie w Monachium szukał nowych rozwiązań w dwumeczu z Atletico, w pierwszym spotkaniu nieoczekiwanie sadzając na ławce Thomasa Mullera. W pierwszym sezonie dał się rozgromić Realowi, a nagłe odejście od ustawienia 4-2-3-1 i wybór formacji 4-2-4 aż do wczoraj uważał za „największą kurewską wtopę w karierze”; cofnięty głęboko Real postawił na kontry i wygrał 4:0. Już w Manchesterze City, próbując odrobić straty z pierwszego spotkania z Liverpoolem w kwietniu 2018 roku, Guardiola zestawił drużynę w coś w rodzaju 3-1-4-2 – i choć nie tylko na papierze, ale przez 45 minut na boisku, wydawało się to świetnie wymyślone, to później sędziowie niesłusznie unieważnili drugiego gola dla City, Pepowi puściły nerwy, został odesłany na trybuny i przegrał po raz kolejny. Historia jego klęsk w Lidze Mistrzów obejmuje także ubiegłoroczną porażkę z Tottenhamem (prawda, że niemały udział w sukcesie zespołu Mauricio Pochettino miał wówczas VAR), a w pierwszym sezonie w Manchesterze – także z Monaco.

Zazwyczaj jednak – zupełnie inaczej niż wczoraj – przyczyną jego klęsk było ortodoksyjne przywiązanie do filozofii ofensywnej i próby zmieszczenia w wyjściowej jedenastce tak wielu zawodników grających do przodu, jak to tylko możliwe. „Wystawiał defensywnych pomocników w obronie, kreatywnych rozgrywających jako bocznych obrońców, zawodników wszelkiej maści jako fałszywe dziewiątki i próbował wszystkich możliwych ustawień, żeby upchnąć w składzie jeszcze jednego ofensywnego pomocnika” – podsumowywał dziś te próby Michael Cox w „The Athletic”.

3. W meczu z Lyonem było jednak kompletnie inaczej. I znów: samej koncepcji odzwierciedlenia przez jego zespół formacji rywala w teorii niczego zarzucić nie można, w praktyce jednak zestawiona defensywnie drużyna Manchesteru City straciła tempo i rytm, a później zapłaciła wysoką cenę za kolejny nieoczekiwany pomysł trenera. 

Owszem: szczelność defensywy zawsze była problemem Manchesteru City, a i jego Bayern w starciach z silniejszymi rywalami potrafił tracić sporo bramek, przedwczorajszy przykład Bawarczyków pod wodzą Hansa-Dietera Flicka, gromiących Barcelonę mimo nieszczelnej przecież obrony własnej, pokazuje jednak, że nad słabościami trenowanej przez siebie drużyny da się przejść do porządku dziennego. Owszem: w drugiej połowie meczu z Lyonem dominacja piłkarzy Guardioli była niepodważalna, City stwarzało mnóstwo sytuacji, a po zdobyciu wyrównującej bramki wydawało się, że kolejny gol dla przybyszów z Anglii wisi w powietrzu. Owszem: i tym razem można narzekać na decyzje sędziów oraz na nieskuteczność własnych piłkarzy (szczególnie na arcypudło Sterlinga w końcówce, które powinno przynieść kolejne wyrównanie i jeszcze raz odwrócić losy meczu), ale nie sposób nie zauważyć, że zryw piłkarzy Guardioli nastąpił jednak zbyt późno, a wcześniej zamiast zneutralizować mocne strony rywala Manchester City zneutralizował swoje.

4. O tym, że Pep Guardiola przekombinowuje w kluczowych meczach Ligi Mistrzów piszą dziś wszyscy – Rafał Stec mistrzowsko nazwał to „zbyt pięknym umysłem”. Jak to z wizjonerami i geniuszami bywa: czasami problemem jest to, że napędza ich wizja nieustannego rozwoju; widzą zbyt wiele możliwości i nie potrafią się zdecydować na tę w danym momencie najwłaściwszą albo nie chcą zbyt długo pozostawać przy formule, która gwarantowała sukces do tej pory. Wypada jednak zauważyć, że za każdą nieoczekiwaną zmianą, dokonaną przez Guardiolę przed meczem Ligi Mistrzów, stały solidne argumenty; że patrząc nieuprzedzonym okiem, bez znajomości wyniku końcowego danego meczu, można zrozumieć przyczyny, dla których decydował się na ich przeprowadzenie.

Z całą pewnością niesprawiedliwe jest także opisywanie wszystkich tych zmian w jednym tekście bez kontekstu dziesiątków i setek meczów, w których koncepcje Pepa okazywały się niezrównane, a drużyny wcielające je w życie grały może najpiękniejszy futbol naszych czasów (pamiętacie jeszcze spotkanie Bayernu Guardioli z Manchesterem City w fazie grupowej Champions League, z października 2013, z tamtą sekwencją 94 podań wymienionych w ciągu trzech i pół minuty?). Czy ocena całego sezonu albo całego pobytu szkoleniowca w danym klubie może zostać ograniczona do jednego nieudanego spotkania pucharowego, skoro wcześniej były kaskady zwycięstw, setki koronkowych akcji, pięknych bramek, indywidualnych i drużynowych rekordów, innowacyjnych rozwiązań taktycznych i widocznego gołym okiem rozwoju poszczególnych piłkarzy?

To kolejny aspekt dotkniętego już wczoraj problemu futbolu epoki superklubów, które mistrzostwa lub w najgorszym razie wicemistrzostwa kraju mają podane na tacy i w związku z tym miarą sukcesu lub klęski ich szkoleniowców jest bój o triumf w Lidze Mistrzów, w przypadku Guardioli (podwójnego triumfatora tych rozgrywek z Barceloną, przypomnijmy) od dziewięciu już lat nieudany.

5. Nie wykluczam, że Pep Guardiola, ze swoim wizerunkiem intelektualisty (te ciuchy, tak niepasujące do stereotypowego wyobrażenia piłkarskiego trenera, ta wciąż nienaganna figura, to wyrafinowanie i żywość gestykulacji przy linii, to myślące spojrzenie…), jest dla wielu widzów i uczestników futbolowego cyrku zwyczajnie wkurzający. Nie wykluczam, że to dlatego z niejednego dzisiejszego komentarza po meczu MC z Lyonem pobrzmiewa satysfakcja, że to w sumie fajnie, że temu mądrali znów powinęła się noga.

Jestem, rzecz jasna, jak najdalszy od tej satysfakcji. Wczoraj z Lyonem, podobnie jak rok temu z Tottenhamem na przykład, kolejny raz zobaczyłem ów niewielki margines błędu, którego przekroczenie o centymetr przez jednego zawodnika (czy Sterling mimo pamiętnego niecelnego strzału nie należał do najlepszych na boisku?) zdecydowało o ocenie całego sezonu – i wszystko się we mnie buntowało. Choć z drugiej strony pomyślałem też, że w autentycznym intelektualizmie Guardioli (w świecie pozafutbolowym miłośnika poezji, filmu i muzyki) może być także pewien niepokojący rys.

Skonfliktowany z nim w Barcelonie Zlatan Ibrahimović określał Guardiolę mianem „przestraszonego mędrka, niezdolnego nawet spojrzeć mi w oczy” i choć w tamtym głośnym konflikcie zawodnik-trener mnóstwo racji miał ten ostatni, to z autobiografii „Ja, Ibra”, zapamiętałem obserwację Szweda, że w Barcelonie było „jak w szkole”, gdzie „najlepsi piłkarze świata stali ze spuszczonymi głowami”, przypominając uczniów. W „Dziedzictwie Barcelony” Wilson z kolei podkreśla bezradność piłkarzy Manchesteru City eliminowanych z Ligi Mistrzów przez Liverpool, gdy po wyrzuceniu Guardioli na trybuny zostali pozbawieni jego hiperaktywnego mikrozarządzania meczem przy linii bocznej. Jeżeli ów Guardiola-myśliciel z trudem toleruje w drużynie niepokorne osobowości (przed Zlatanem z Barcelony pozbywał się np. Ronaldinho czy Eto’o), to w sytuacji kryzysowej na boisku grupa wyszkolonych przezeń prymusów zaczyna panikować, rezygnując z samodzielnego poszukiwania rozwiązań, które może przyniosłyby efekt, gdyby za plecami czuli obecność kogoś mniej programującego ich rzeczywistość w każdym detalu, za to bardziej owładniętego czystym instynktem wygrywania.

6. Wiele razy w ciągu ostatnich ośmiu lat, a więc – podkreślam – już po tym, jak zbudował w Barcelonie najlepszą klubową drużynę XXI wieku, miałem wrażenie, że wymyśla piłkę na nowo, że przesuwa granice tego, co w niej możliwe, a piękno futbolu trenowanych przez niego drużyn ociera się o transcendencję. Co jakiś czas jednak natrafiał na drużynę szybszą i grającą bardziej fizycznie, jego obrońcy gubili się i w ciągu parunastu minut dawali sobie wbić kilka bramek, a jego napastnicy tymczasem nie trafiali do siatki w sytuacji, gdy celny strzał wydawał się najprostszym, jedynym wręcz rozwiązaniem. Potraficie po tym wszystkim ocenić go sprawiedliwie?

Barcelona, menos que un club

Ten klub w ciągu kilku ostatnich lat przeżywał tyle spektakularnych porażek, że z ogłaszaniem końca epoki akurat w sierpniu 2020 wypadałoby być ostrożnym. Choć ostatnio rok w rok odpadali z Ligi Mistrzów, choć na temat wygrywania ligi hiszpańskiej można by mówić, że udawało się tylko wtedy, kiedy kryzys Realu okazywał się jeszcze głębszy, choć pieniądze uzyskane z transferu Neymara roztrwonili na sposób w świecie futbolu niemalże przysłowiowy i choć po odejściu Luisa Enrique obaj kolejni trenerzy po jakimś czasie przestawali dawać sobie radę z coraz bardziej toksyczną szatnią, to przecież wciąż grał tu najlepszy piłkarz świata, a co pewnie ważniejsze: z punktu widzenia księgowych interes kręcił się w sposób fantastyczny. Jasne: drużyna starzała się coraz bardziej – wczoraj w meczu z Bayernem średnia wieku wyjściowej jedenastki dobiegała trzydziestki i była bodaj najwyższa w historii występów Barcelony w Lidze Mistrzów, jasne, wykruszali się gracze złotego pokolenia – dziś, obok Messiego zostali już tylko Pique i będący cieniem siebie z czasów, gdy wchodził dopiero do drużyny Pepa Guardioli, tracący piłkę za piłką i nienadążający za rywalami Busquets – ale co jakiś czas Argentyńczyk wykręcał jakąś magiczną akcję w stylu tej z Napoli i znów mogło się wydawać, że jakoś to będzie, że kolejny kosztowny transfer w końcu doprowadzi do przełomu, a trener, zawsze będący ze słusznego ideowo, krujfiańskiego korzenia, znajdzie wspólny język z zawodnikami, a jeśli nie, no to trudno: bez trudu znajdzie się na jego miejsce następnego.

Widzę oczywiście: tym razem wydaje się, że jest inaczej niż wtedy, gdy przegrywali z Juventusem 3:0 w 2017 r. (a wcześniej z PSG 4:0, w spotkaniu, po którym Barça zdołała jednak odrobić straty, rozgrywając jeden z najsłynniejszych meczów w dziejach Champions League), gdy Roma wygrywała z nimi 3:0 w 2018 r., a Liverpool 4:0 rok później. Tym razem już sami piłkarze, nareszcie sprawiający wrażenie wstrząśniętych i zmieszanych, przestali udawać, że doszło do jeszcze jednego wypadku przy pracy. „Klub potrzebuje zmian i nie mówię tu o trenerze czy piłkarzach” – mówił po klęsce z Bayernem bliski płaczu Gerard Pique, dodając, że jeśli w drużynie potrzeba będzie świeżej krwi, gotów jest odejść dla jej dobra. A najważniejszy w zespole Messi już dobrych kilka tygodni temu – gdy Katalończycy dali się wyprzedzić Realowi w walce o mistrzostwo Hiszpanii – przyznawał, że Barcelona wygląda jak zespół, który chce, ale z jakiegoś powodu nie może. „Musimy zacząć od nowa, wszystko, co zrobiliśmy od stycznia, było okropne. Graliśmy nierówno i słabo, z niską intensywnością, brakowało nam motywacji” – narzekał kapitan i najlepszy gracz w dziejach klubu po porażce z Osasuną, proroczo dodając, że z taką grą nie mają co myśleć o wygrywaniu Ligi Mistrzów.

W starciu z Bayernem Barcelona momentami przypominała drużynę oldbojów, omyłkowo uczestniczących w rywalizacji nie z podobnymi sobie weteranami piłki, a z zespołem spragnionym sukcesu i mającym mnóstwo do udowodnienia. Drużynę oldbojów, owszem: wciąż obdarzonych świetną techniką, ale mających oczywiste braki we wszystkich innych dziedzinach piłkarskiego arsenału, a przy tym na tyle rozleniwionych, by przechodzić do porządku dziennego nad całymi seriami niechlujnych podań prosto do rywala (nie do uwierzenia, ale przodował w tym świetnie przecież grający nogami ter Stegen). Problem w tym, że ów rywal ani myślał być wyrozumiały: ustawiony wysoko i bardzo ciasno, odbierał piłkę już na połowie Barcelony i stwarzał sobie dzięki temu okazję za okazją. Kto widział, ten wie: wynik dwucyfrowy nie byłby wcale zaskoczeniem. Momentami to Bayern wydawał się przypominać Barcelonę z najlepszych czasów Guardioli.

O dekadencji i dezintegracji, jaka ogarnęła zespół ze stolicy Katalonii kiedy stał się kapitalistycznym superklubem, napisał dziś w „Guardianie” Jonathan Wilson i nie od rzeczy pewnie będzie powiedzieć przy okazji, że niżej podpisany zakończył właśnie pracę nad przekładem jednej z ostatnich książek tego autora, „Dziedzictwa Barcelony” (ukaże się nakładem wydawnictwa SQN). Zapewne: sednem problemu są wieloletnie błędy w zarządzaniu, które można tolerować w związku z tym, że ekonomicznie wszystko wydaje się być w najlepszym porządku i że w świecie współczesnej piłki Barcelona jest już instytucją tak potężną, że niezależnie od tego, jak ślamazarnie graliby jej zawodnicy przez duże fragmenty sezonu, i tak zdobędą mistrzostwo lub wicemistrzostwo kraju, a w Lidze Mistrzów grać będą do wiosny, łudząc kibiców nadzieją, że może tym razem się uda. Wilson pisze o horrendalnym marnotrawstwie: o tym, że w ciągu ostatniej pięciolatki klubowy zarząd puścił z dymem blisko miliard euro na transfery, a ci przecież ci najdrożsi – Griezmann, Dembele, de Jong, Coutinho – albo wczoraj pełnili rolę rezerwowych, albo niczym się nie wyróżnili, albo… strzelali gole dla rywala.

Warto przy okazji zauważyć, że kultura celebryctwa, która w Barcelonie zaczęła się wraz z megatransferami Neymara i Suareza, w znacznym stopniu przyczyniła się do osłabienia klubowej tożsamości; że to, iż Messi i Suarez od lat czują się zwolnieni z zaangażowania w grę obronną, nie jest tylko kwestią ich wieku, ale także statusu megagwiazd, jaki szanują także kolejni, coraz mniej charyzmatyczni szkoleniowcy. Pochodną kultury celebryctwa jest również to, że pozycja każdego z tych trenerów wydaje się słabsza niż nietykalnej grupy trzymającej władzę w szatni. I to, że bodaj ostatni ponadprzeciętnie utalentowany wychowanek La Masii, Thiago Alcantara był, owszem, jednym z najlepszych graczy drugiej linii we wczorajszym spotkaniu, ale – podobnie jak Coutinho – grał dla Bayernu. Stawianie na pracę u podstaw, szkolenie kolejnych generacji zdolnych wychowanków, mimo szumnych frazesów klubowych włodarzy od dawna nie jest w Barcelonie priorytetem. Ktokolwiek nadejdzie po Quique Setienie – a że nadejdzie, wydaje się przesądzone – nie zdziała cudów w kwestii odwrócenia tego trendu. Kiedy Pep Guardiola przejmował drużynę, miał już Xaviego i Iniestę, którym szansę dawał jeszcze Luis van Gaal, ale wprowadzał do zespołu także Pique, Busquetsa czy Pedro. Ich następców w akademii nie widać.

Klęski tej skali, co wczorajsze 8:2, bywały w dziejach futbolu dobrym początkiem niejednej rewolucji. Gdzieś w jakimś gabinecie prezesa, pokoju zajmowanym przez trenera, w piłkarskiej szatni czy choćby w pokoju na buty zbierała się gromada myślących trzeźwo i samokrytycznie mężczyzn i przygotowywała niezbędny plan naprawczy. Zdarzało się to jednak w dawnych dobrych czasach, kiedy w klubach pozwalano sobie na myślenie w kategoriach dłuższych niż najbliższy rok finansowy. Tłumacząc „Dziedzictwo Barcelony” myślałem często, że potęga wizji Cruyffa, a potem pasmo sukcesów, jakie Guardiola i Messi zapewnili drużynie z Katalonii, zadziałały także paraliżująco na tych, którzy przy pierwszej próbie nieśmiałego wprowadzania zmian w stylu gry czy personaliach, bywali oskarżani o odstępstwo od jedynie słusznej linii i traktowani jak heretycy. Owszem, wyobrażam sobie, że – podobnie jak niedawno Juventus Pirlo – Barcelona ze względów wizerunkowych zatrudni teraz Xaviego, który również nie doprowadzi do trzęsienia ziemi, ale nawet gdyby kolejnym trenerem Blaugrany miał zostać niemający takich obciążeń Mauricio Pochettino, i on będzie miał związane ręce. 

W epoce superklubów wstrząśnięci i zmieszani piłkarze szybko odzyskują równowagę po klęsce, klubowemu zarządowi przynosi się na tacy głowę trenera, a kiedy już warunki umowy z nim zostaną uzgodnione, myśli się o uspokojeniu nastrojów wśród fanów jakimś spektakularnym transferem. Co byście powiedzieli na spotkanie Messiego i Ronaldo w jednym klubie?

Pirlo jest pod wrażeniem

Nie śpię drugą noc, bo boję się o Pirlo. Dziwna rzecz: przecież nie oglądam na co dzień ligi włoskiej, losy Juventusu obchodzą mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg, a kiedy zdarza mi się spędzać zimę w Kalabrii, sprawdzam raczej wyniki Crotone, od chwili jednak, gdy gruchnęła wiadomość, że władze turyńskiego klubu rezygnują z usług Maurizio Sarriego i powierzają drużynę właśnie jemu, kompulsywnie zaczytuję się w wieściach z Italii.

Teoretycznie w tej układance pasuje wszystko. Pirlo zna Juventus od podszewki, oczywiście: dłużej grał i więcej wygrywał w Mediolanie, ale to Turyn był jego ostatnim włoskim przystankiem w karierze futbolisty. Cztery razy wygrywał tu mistrzostwo kraju, jest ikoną i ambasadorem Bianconerich nie tylko dlatego, że zawsze gdy wkładał klubowy garnitur, wyglądał jak ambasador, a nie jak futbolista. Kiedy jeszcze grał w piłkę, wydawało się, że z przebiegu boiskowych wydarzeń rozumie najwięcej: że czyta grę lepiej niż niejeden zasiadający na ławce trenerskiej szkoleniowiec i że aby zrozumieć, co trzeba w danym momencie zrobić, nie tylko nie musi biegać, ale czasami nawet patrzeć – pamiętacie przecież jego słynny no-look pass do Grosso w półfinale mundialu z Niemcami. Jego boiskową postawę również opisywano pojęciami kojarzonymi tyleż z genialnymi rozgrywającymi, co z trenerami właśnie: bywał Pirlo mózgiem drużyny, bywał reżyserem, bywał architektem. Co oczywiste: sprawiał, że biegający wokół niego młodsi koledzy stawali się lepsi. To, że w końcu znudzi mu się dolce vita na łonie rodziny wśród winnic, można było przewidzieć, zresztą o tym, że obejmie młodzieżówkę Juventusu poinformowano już ponad tydzień temu. A że w roli szkoleniowca nie ma najmniejszego doświadczenia, nie jest przecież argumentem przesądzającym: są takie kluby, nawet wśród największych, gdzie żółtodzioby radziły sobie doskonale (Guardiola, kiedy obejmował pierwszą drużynę Barcelony, miał za sobą ledwie rok pracy z rezerwami, Zidane pracował dwa lata z rezerwami Realu).

No właśnie. Guardiola pracował rok, Zidane dwa lata, a Pirlo swoją umowę o prowadzenie zespołu U-23 podpisał z Juventusem zaledwie dziewięć dni temu i nie poprowadził jeszcze turyńskiej młodzieży w ani jednym meczu. O tym więc, ile potrafi jako szkoleniowiec, nie wie nikt, a z pewnością nie wie zatrudniający go Andrea Agnelli. Owszem, uczęszczał na zajęcia w Coverciano, słynnej akademii trenerskiej na przedmieściach Florencji, ale znający go lepiej twierdzą, że zrobił to bardziej z nudów, i że dopiero niedawno zawładnęła nim idea pójścia w ślady dawnych kolegów z boiska, Gattuso, Nesty czy Inzaghiego. Sposób, w jaki sam o tym opowiada – że od pewnego czasu lubi wyobrażać sobie przed snem, jak mógłby zestawić drużynę na boisku – nie rozwiewa bynajmniej niepokoju. Czy sam fakt, że był jednym z najważniejszych piłkarzy naszych czasów, wystarczy, by poradził sobie w klubie, który – jak pokazał przykład Sarriego – nawet zdobycia mistrzostwa kraju nie uznaje za wystarczający powód, by utrzymać się na stanowisku (kibicowi Tottenhamu nie może się w tym momencie nie przypominać zwolnienie Harry’ego Redknappa, który wprawdzie jako pierwszy awansował z drużyną do Ligi Mistrzów, ale z pewnością nie prezentował się przy linii bocznej i na konferencjach prasowych równie efektownie jak jego o wiele młodszy, przystojniejszy i bardziej elokwentny, cóż z tego że mniej skuteczny następca Andre Villas-Boas)?

W świecie superklubów cierpliwość jest ostatnią cechą właścicieli, wyniki muszą przychodzić natychmiast – a zwłaszcza wyniki w Lidze Mistrzów, skoro rozstrzygnięcie rozgrywek krajowych coraz częściej jest kwestią wyboru między dwoma, góra trzema zespołami. Juventus z sierpnia 2020 roku – o czym z pewnością bardziej szczegółowo zdadzą sprawę lepsi fachowcy ode mnie – jest drużyną w przebudowie. Wymaga nie tylko inwestycji w nowych zawodników, ze szczególnym uwzględnieniem drugiej linii, którą kiedyś tak skutecznie patrolował właśnie Pirlo – potrzebuje też trudnych decyzji dotyczących przyszłości zatrudnionych tu rutyniarzy, z których skądinąd niejeden dobrze pamięta nowego trenera z boiska.

Nie śpię więc drugą noc, bo bardzo się boję, że jego przygoda z trenerką skończy się katastrofą, która zrujnuje jeden z najpiękniejszych, a przynajmniej najsilniej przemawiających do mnie – nie ukrywajmy: mężczyzny w średnim wieku – wizerunków w świecie współczesnego futbolu. Od razu mówię: nie chodzi mi o rujnację wizerunku, który tak skutecznie był wykorzystywany w kontraktach reklamowych, a dzięki któremu nieco zdystansowany, trochę nieobecny, jakby myślami będący przy rozwiązywaniu jakichś nierozwiązywalnych problemów filozoficznych 41-letni dziś brodacz o melancholijnym spojrzeniu mógł zostać twarzą tylu świetnie sprzedających się produktów i marek – choć na marginesie nie mogę nie zauważyć, że David Beckham zapewne wie, co robi, nie biorąc się pochopnie za trenowanie. Chodzi mi o rujnację wizerunku tamtej ikony futbolu, o której Jonathan Wilson pisał niegdyś, że odsyła do świata sepiowych fotografii, gdzie w piłkę grywali nigdzie się niespieszący, dystyngowani mężczyźni, bardziej muskający futbolówkę niż walący w nią z całej siły. Doprawdy, po tym, jak przez tyle lat ukochiwałem elegancję jego kilkudziesięciometrowych podań z głębi pola, nie chciałbym teraz patrzeć, jak ciska butelką czy wykłóca się z sędziami przy linii bocznej, a jeszcze bardziej: nie chciałbym patrzeć na Andreę Pirlo, którego drużyna jest bezlitośnie ogrywana przez jakichś pragmatyków i spryciarzy spod znaku futebol de resultados.

No dobrze, ale czy to nie jest aby świadectwo jakiejś fundamentalnej niedojrzałości? Cóż to właściwie znaczy, że nie śpię drugą noc, zamartwiając się nie wzbieraniem kolejnej fali koronawirusa albo jeszcze jedną rozpętywaną w ojczyźnie krucjatą, ale tym, że ów znajdujący się być może u progu kryzysu wieku średniego, a w związku z tym gwałtownie rozglądający się za nadaniem swojemu życiu nowego sensu były piłkarz nie oparł się pokusie wychylenia zatrutego kielicha, jakim prawie zawsze okazuje się propozycja podjęcia pracy trenerskiej w jednym z największych klubów świata? Przecież nawet jeśli powinie mu się noga – a powinie się niemal na pewno, bo taki jest już porządek tego świata – będzie miał gdzie wrócić i nawet dla mnie, co przyznaję w ostatniej może chwili trzeźwości, na zawsze pozostanie tamtym registą, co to na boisku – wedle jego własnych słów – przypominał zwykle wędrownego Cygana.

Myślcie sobie, co chcecie. O swojej miłości do Pirlo czy – jak zechciał przypomnieć poprzedniej nocy również niemogący zasnąć Michał Trela – do idei Pirlo, pisałem na łamach „Kopalni” przed czterema laty. Jedyne, co mogę w tym momencie dodać, to że ta miłość nie wydaje się słabsza. Tak naprawdę cholerny szczęściarz z tego Andrei.