Nie wierzę. Od zwycięstwa Tottenhamu na Old Trafford minęły 23 godziny, a ja wciąż nie wierzę. W sumie nic dziwnego: od poprzedniego triumfu ukochanej mej drużyny na stadionie Manchesteru United minęły 23 lata, sumując mecze ligowe i pucharowe – udało się za 29 razem. W tym tempie następnego zwycięstwa doczekam dobrze po sześćdziesiątce, jeżeli oczywiście dożyję tego wieku, bo ustaliliśmy już dawno, że kibicowanie Tottenhamowi może być przyczyną wielu groźnych chorób (wielokroć pisałem o badaniach zleconych przez Lloyds Pharmacy, z których wynika, że ze wszystkich fanów drużyn Premier League to fani z White Hart Lane są najsilniej narażeni na choroby serca, dzięki czemu przez jakiś czas oferowano im nawet darmowe przeprowadzenie stosownych testów) i prawdopodobieństwo wykitowania przed telewizorem rośnie z miesiąca na miesiąc. Nawet wczoraj odbyło się to przecież według wszelkich najlepszych, czyli najgorszych wzorców: kiedy już Dempsey podwyższył na 1:3, do bramki Kagawy dzieliły nas zaledwie 72 sekundy, z czego połowę zajęły pewnie podskoki i uściski. Że w takim momencie nie byli w stanie opanować emocji – niby rozumiem, ale oczekiwałbym, żeby potrafili. „Nienawidzę tego”, wyrwało mi się po drugim golu dla United i przez następnych kilka minut musiałem tłumaczyć oglądającym ze mną dzieciom, że a) nie mam nic przeciwko Japończykom, b) nie mam nic przeciwko rywalom jako takim, c) po prostu bardzo chciałbym ten mecz wygrać, a w tych okolicznościach wydaje mi się to całkowicie niemożliwe. W ogóle jamnik wychowany pod szafą poszczekiwał we mnie przez cały wieczór: kiedy Vertonghen zdobył bramkę na 0:1 pomyślałem sobie „za wcześnie, cholera”, kiedy Bale podwyższył na 0:2 byłem pewien, że prowadzenia nie uda się dowieźć do przerwy, kiedy United strzelało swoje gole, widziałem już oczami wyobraźni początek pogromu. Tak naprawdę nie chciałem, żeby moje dzieci oglądały ten mecz, a teraz myślę, że właśnie fakt wspólnego oglądania uczynił go tak naprawdę niezapomnianym.
Czy mam dodawać, że jamnik wychowany pod szafą miał dziesiątki powodów do poszczekiwania? Że nie dalej jak pół roku temu prowadziliśmy dwoma bramkami na Emirates, żeby następnie dać się zmieść z powierzchni boiska? Że dwa sezony temu wygrywaliśmy w takim samym stosunku właśnie na Old Trafford, po czym błąd sędziego Webba (Gomes nie faulował Carricka) umożliwił miażdżący – pięć goli w nieco ponad 20 minut – comeback mistrzów Anglii? Że w 2004 roku inny sędzia, Mark Clattenburg, nie uznał gola Pedro Mendesa zdobytego w ostatniej minucie spotkania (niesławnej pamięci golkiper MU Roy Carroll wygarnął piłkę dobry metr za linią bramkową, czego arbiter nie zauważył)? Że dokładnie jedenaście lat temu, za kadencji Glenna Hoddle’a na White Hart Lane nawet trzybramkowe prowadzenie do przerwy nie wystarczyło? Że na inaugurację tego sezonu trzykrotnie straciliśmy punkty w końcówce, niepotrafiąc wywieźć remisu z Newcastle i obronić zwycięstw z Norwich i WBA (byłby lider, cholera…)? Że także wczoraj przez ostatnie pół godziny była to rozpaczliwa obrona Częstochowy, podczas której ani niecelne wykopy Friedela, ani kolejne zmiany nie były w stanie zdjąć presji z drużyny (Sigurdsson przez ponad 20 minut miał zaledwie jedno podanie i jeden wślizg, Huddlestone przez 10 minut – podanie, wślizg i główkę)?
No dobra, dość tych wzdychów – da się w końcu powiedzieć o tym meczu parę zdań całkiem racjonalnych. Po pierwsze, o względności statystyk: Stats Zone pokazała po spotkaniu, że gospodarze strzelali 16 razy, goście zaś 10, że gospodarze zanotowali 700 podań, z czego 627 celnych, zaś goście 243 podania, z czego 188 celnych (procentowo oznacza to 90 proc. celnych MU i 77 proc. Tottenhamu), że przewaga Manchesteru w posiadaniu piłki wyniosła 74 do 26. I co? I nic. Tottenham wygrał.
Po drugie, o szczęściu. Że strzał Vertonghena uderzył w Evansa i zmylił Lindegaarda. Że Rooney trafił w słupek, a Carrick w poprzeczkę, że van Persie zmarnował wyborną okazję, a zwłaszcza że sędzia nie podyktował dwóch rzutów karnych. Od razu powiem: nie nazwałbym decyzji Chrisa Foya błędnymi, rękę Sandro można było zinterpretować jako przypadkową, a wejście Vertonghena w Naniego jako wejście na granicy – rzecz w tym, że wielu sędziów, a już zwłaszcza na tym stadionie, takie rzeczy gwiżdże.
Po trzecie, o słabościach MU ujawnionych w pierwszej połowie. Za wolna druga linia, bezradna (Giggs!) przy ruchliwych, stosujących wysoki pressing, dobrze przechodzących z obrony do ataku piłkarzach Tottenhamu.
Przez cały mecz intensywnie zachwycał mnie Paul „Metronom” Scholes, rozdzielający piłki z niespotykaną precyzją, nawet jeśli jego podania były kilkudziesięciometrowe, ale przy szybkobiegających Dembele i Sandro również on nie potrafił początkowo odcisnąć piętna na meczu. O kłopotach Rio Ferdinanda napisano to i owo w dzisiejszej prasie – on również był zbyt wolny, ale przede wszystkim – podobnie jak Kościelny z Torresem w meczu o kilka godzin wcześniejszym – nie radził sobie z inteligentnie wyciągającym go z pola karnego Jermainem Defoe.
Co by nas podprowadzało do „po czwarte”: klasy, z jaką goście sprostali historycznemu momentowi. Defoe, który – powtórzmy – nigdy nie miał warunków fizycznych, ale też umiejętności do występowania jako jedyny napastnik, rozwinął się pod kierunkiem Andre Villas-Boasa w stopniu niebywałym. Wiele usłyszeliśmy zachwytów nad bramką Garetha Bale’a, ale przecież nie byłoby jej nie tylko, gdyby nie początkowy wślizg Sandro i późniejsze podciągnięcie piłki przez Dembele, ale także gdyby nie miejsce, jakie zrobił Walijczykowi w środku zbiegający na skrzydło Defoe. Również gola Dempseya nie byłoby, gdyby Anglik nie znalazł się na skrzydle, gdzie zdołał przyjąć piłkę i celnie ją odegrać do Bale’a.
Świetne występy Dembele na Old Trafford są już w tym sezonie tradycją – w barwach Fulham obronę MU dosłownie sterroryzował, ale bodaj jeszcze bardziej imponująco wypadł Sandro, rzucający się pod nogi gospodarzy, blokujący ich strzały, odbierający piłkę i – jak przy golu numer dwa – udanie rozpoczynający kontrataki.
Vertonghen to klubowy piłkarz miesiąca, zważywszy jak radzi sobie nie tylko jako środkowy, ale również lewy obrońca. Caulker groźny jest pod bramką rywala, a pod własną także rzadko daje się przeskoczyć. Gallas każe sobie obwiązywać kontuzjowane udo elastyczną taśmą, gubi soczewki kontaktowe, ale dyryguje kolegami pod naporem. Villas-Boas zaś…
Cóż, jeśli miałbym do tego wszystkiego dołożyć jakieś „po piąte”, dotyczyłoby ono relacji portugalskiego menedżera z mediami. W sobotę rano, a więc na kilkanaście godzin przed meczem na Old Trafford, drukujący skądinąd „felietony” Harry’ego Redknappa „The Sun” opublikował kolejny tekst o tym, że szatnia Tottenhamu jest podzielona, a delegacja piłkarzy wybrała się w tym tygodniu do trenera z apelem, by zrezygnował z wycieńczających treningów dwa razy dziennie i zaczął ich ustawiać bardziej ofensywnie. Kyle Walker – który zresztą naprawdę mógłby lepiej pilnować linii przy pułapkach ofsajdowych – wyśmiewał już ten tekst na Twitterze; warto dodać, że sesje przed- i popołudniowe odbywały się, owszem, ale podczas okresu przygotowawczego – podobnie zresztą jak w każdym klubie. Skąd więc taka publikacja? Villas-Boasa nie lubią, bo nie jest Redknappem, bo wygląda, a zwłaszcza wysławia się lepiej niż pozostali trenerzy, bo nie sposób się z nim skumplować, bo nie jest Anglikiem wreszcie. To właściwie zdumiewające, że nawet po zwycięstwie na Old Trafford w paru tekstach znajduję ukryte szpile pod adresem szkoleniowca Tottenhamu, a zarzut robi się nawet z tego, że… za bardzo się cieszy (pamiętacie, jak podskakiwał Redknapp, kiedy na początku roku Tottenham gromił Newcastle? A co z malowniczymi celebracjami Mourinho, Wengera, samego Fergusona wreszcie?). Nie lepiej wyzłośliwiać się pod adresem Alexa Fergusona, nazywającego cztery minuty doliczonego czasu gry (w rzeczywistości grali pięć) obrazą dla tego sportu?
Nie mówię zresztą, że w tym przypadku sir Alex nie miał trochę racji: padły w drugiej połowie trzy gole, było pięć zmian, była przerwa na zmianę soczewek Gallasa, a i Friedel nie kwapił się z wybijaniem piłki – problem w tym, że cztery doliczone minuty to jednak standard nawet w takich przypadkach. Po prostu: jednych menedżerów media lubią bardziej, innych mniej; podobnie z piłkarzami: na tle znakomitej zmiany, którą dał Rooney, tym mocniej widać zmierzch (nie myślałem, że kiedyś napiszę to słowo) Ryana Giggsa. Pytanie zresztą, czy to nie wina menedżera – wystawiać 38-latka jako nominalnego lewego pomocnika?
Historyczne zwycięstwo. Euforia. Te sprawy. Do tematu słabości United trzeba będzie wrócić. Podobnie zresztą, jak do sprawy Johna Terry’ego, której jeszcze wczoraj po południu myślałem poświęcić cały ten wpis.