Archiwum kategorii: Narrative

Rodzinna Europa

A ja próbuję w tym wszystkim nie myśleć o stanie kont Europejskiej Federacji Piłkarskiej, które dzięki decyzji o zorganizowaniu mistrzostw Europy 2020 w 13 krajacg zostaną niewątpliwie zasilone, ani o zyskach poszczególnych organizatorów. Przypominam sobie raczej lato 1991 roku i studencką wyprawę po Czechach, Niemczech i Austrii tropem gotyckich katedr, brutalnie przerwaną na granicy niemiecko-austriackiej przez celnika, który uznał, że czworo niezamożnych Polaków z pewnością zamierza w jego kraju szukać pracy na czarno. Tamtej nocy na dworcu w Salzburgu nie zapomnę pewnie do końca życia.

Potraktujcie więc proszę ten mój dzisiejszy wpis nie tyle jako racjonalną polemikę z krytykami decyzji UEFA, co osobiste wyznanie kogoś, kto wciąż nie może uwierzyć własnemu szczęściu, związanemu z tym, że żyje w zjednoczonej Europie i w czasach pokoju. Tak się składa, że parę lat po tamtej nocy w Salzburgu, przekraczałem też inną granicę – między w miarę bezpieczną już wtedy Chorwacją a pogrążoną w wojnie Bośnią, potem zaś wjeżdżałem do ostrzeliwanego Sarajewa. Tamtej nocy na górze Igman również nie zapomnę do końca życia.

Jakkolwiek naiwnie to brzmi, w mistrzostwach Europy powinno chodzić właśnie o wielkie, wspólne święto całego kontynentu, bez wiz, bez granic, bez utrudnień w podróży i z przywiązaniem do własnego narodu wyrażanym w bezpiecznej, radosnej formie. Wspólny europejski turniej w 13 krajach znakomicie to pokazuje.

[youtube U0wrgoWRLYg]

Oglądaliście „Jeden dzień w Europie”, film, którego akcja rozgrywa się w dniu finału Ligi Mistrzów, gdzie w tle przygód głównych bohaterów obserwujemy tłumy wesołych, udających się na oglądanie meczu kibiców? „Europa w tym magicznym dniu rzeczywiście jest razem: nawet jeśli dla jednych bogiem jest Hakan Sükür, a dla innych Juan Carlos Valerón” – pisała w „Tygodniku Powszechnym” Anita Piotrowska. Tak właśnie wyobrażam sobie lato 2020 roku. Tanie loty, niedrogie bilety kolejowe, autostop i zapakowane po brzegi samochody z flagami na dachach. Owszem, kilkunastogodzinne podróże na drugi koniec kontynentu, ale stanowiące wartość dodaną wielkiego święta piłki. Ekumeniczny wymiar futbolu, zniwelowany podział na Europę starą i nową – albo podział przełamany, bo ci z „nowej Europy” dowalają w finale tamtym z.„Europy starej”.

Nie mogę się doczekać.

Pytania o wykopywanie

Czy 3 stycznia 2013 roku wydarzyło się coś, co ma szansę zmienić świat piłki nożnej? Czy gest pomocnika Milanu Kevina-Prince’a Boatenga będzie przełomem w walce z towarzyszącym jej od lat, a ostatnio jakby mocniej podnoszącym głowę rasizmem? Czy podobne zachowanie zawodnika byłoby możliwe np. w meczu Ligi Mistrzów i co wtedy zrobiłyby władze europejskiej piłki?

Niespokojnych pytań jest więcej, ale najpierw fakty. Kevin-Prince Boateng, obrażany przez kibiców-rasistów podczas towarzyskiego meczu Milanu z czwartoligową Pro Patrią, zszedł z boiska, w ślad za nim zaś podążyła cała drużyna. Poparcie dla jego zachowania wyraził klub i wyraziło wielu piłkarzy i komentatorów z całego świata, a co może najważniejsze: opuszczającego boisko zawodnika żegnały brawa ogromnej większości zgromadzonej na trybunach lombardzkiego stadionu publiczności (obrażających go fanatyków było kilkudziesięciu).

Urodzony w Berlinie syn niemieckiej dziewczyny i imigranta z Ghany (zostawił rodzinę, kiedy Kevin miał półtora roku), wychowany w trudnych dla tego miasta latach tuż po zjednoczeniu Niemiec, w imigranckiej dzielnicy z wysokim bezrobociem i przestępczością, wie o rasizmie wyjątkowo wiele i potrafi o tym szczerze opowiadać. Pamiętam, jak przychodząc do Tottenhamu mówił, co to znaczy być dzieciakiem z getta, dorastającym w zasadzie na ulicy, wśród tyleż bliskiego, co kompletnie obcego przyrodniego rodzeństwa. Co to znaczy musieć codziennie walczyć o swoje – nie tylko w świecie futbolu, o którym również grający kiedyś w Tottenhamie Garth Crooks powiedział, że jako czarnoskóry musiał być zawsze o jakieś piętnaście procent lepszy od innych. Zauważyliście zapewne, ile w postawie boiskowej Kevina-Prince’a Boatenga jest z trudem kontrolowanej złości…

Wczoraj jej czara, napełniająca się na boiskach całej Europy, które zwiedził z Milanem (wcześniej występował w Portsmouth, wspomnianym Tottenhamie i Hercie Berlin), nagle się przepełniła. Boateng przyjął piłkę po lewej stronie boiska, tuż przy sektorze kibiców rywala, z którego kolejny raz podniosły się gwizdy i wyzwiska. Wściekły złapał futbolówkę w ręce, kopnął ją w stronę trybun, postukał się w głowę, a następnie zdjął koszulkę i ruszył do szatni. Mecz został przerwany. Trener Milanu Massimo Allegri wie, że wizyta jego drużyny w niewielkim lombardzkim miasteczku miała być wielkim świętem i deklaruje, że zawodnicy jego drużyny przyjadą jeszcze raz, ale nie ma wątpliwości, że z szacunku dla obrażanych piłkarzy (oprócz Boatenga wyzywano także Emanuelsona, Muntariego i Nianga), a także innych Czarnych sportowców, decyzja o zejściu z boiska była słuszna. „Przykro mi ze względu na rodziny z dziećmi, które przyszły z nadzieją na piękne widowisko, ale mam nadzieję, że udało się nam wysłać jakiś ważny sygnał” – mówi Allegri na łamach „La Gazetta dello Sport”.

No właśnie. Czy mamy do czynienia z ważnym sygnałem, pokaże dopiero reakcja władz światowej, europejskiej lub krajowej piłki, jeśli podobny incydent zdarzy się nie w meczu o pietruszkę, a podczas spotkania, na którego obejrzenie czekał cały świat. Teoretycznie przecież za kopnięcie piłki w stronę trybun Boatenga mogłaby spotkać dyskwalifikacja, a zejście drużyny z boiska mogłoby się skończyć walkowerem. Wczoraj w Lombardii rozgrywano spotkanie towarzyskie – co jednak, gdyby podobny incydent zdarzył się na mistrzostwach Europy, podczas rozgrywek Ligi Mistrzów albo w trakcie derbów Londynu? Wyobrażacie to sobie: kilkadziesiąt tysięcy widzów na trybunach, dziesiątki milionów przed telewizorami, telewizyjne transmisje na cały świat, wykupione emisje reklam i miejsca w lożach, konsumenci spragnieni rozrywki i nagle koniec, raptem po dwudziestu minutach, kiedy nie padł jeszcze żaden gol? Czy w takiej sytuacji obrażonego piłkarza nie zmuszanoby raczej, żeby wrócił do gry (podobne przypadki miały już zresztą miejsce – Samuela Etoo np. zawrócono na boisko po rasistowskim incydencie w meczu Barcelony z Saragossą, w 2006 roku)?

Wiemy, ile pieniędzy zaangażowano w biznesowe przedsięwzięcie pod tytułem futbol, dlatego nie dziwimy się, że UEFA czy FIFA w swojej walce z rasizmem ograniczają się do wspierania – potrzebnych owszem, ale dalece niewystarczających – kampanii promocyjnych, produkcji koszulek, wymyślania sloganów i odczytywania specjalnych przesłań przez kapitanów drużyn przed ważniejszymi meczami. Kary związane z rasistowskimi zachowaniami kibiców wciąż nie są dotkliwe: podczas Euro 2012 okazało się, że za wystające spod spodenek gacie Nicklasa Bendtnera z reklamą firmy bukmacherskiej trzeba zapłacić 80 tys. funtów, podczas gdy serbska federacja za obrażanie Neduma Onuohy w czerwcu 2007 przez kibiców-rasistów płaciła 16,5 tys. funtów, a Porto za podobne incydenty z Balotellim w lutym 2012 – 16 700 funtów. Czy nie czas zacząć myśleć o raczej odejmowaniu punktów, przerywaniu meczów i realnym wspieraniu piłkarzy, którzy w ich trakcie czują się obrażani? Dlaczego właściwie pracownicy przedsiębiorstwa pod nazwą klub sportowy mają być jedynymi, którzy chodząc do pracy muszą się liczyć z tym, że podczas wykonywania obowiązków służbowych spada na nich kaskada obelg, a odpowiedzialni za gałąź przemysłu, w której są zatrudnieni, przymykają na to oko albo wykonują działania pozorne (celowo wprowadzam język ekonomiczny – mam w pamięci przywoływany już na tym blogu edytorial „Observera”, zawierający prostą konstatację, że większość dużych prywatnych i publicznych instytucji spoza świata piłki wyrzuciłaby z pracy kogoś, kto wypowiadałby się tak, jak Terry do Ferdinanda)?

W trzecim numerze kwartalnika „Blizzard” czytałem znakomity tekst Gabrielle Marcottiego, który stawiał kolejne niepokojące pytania: czy niewielka liczba menedżerów, sędziów, członków klubowych zarządów itp. o kolorze skóry innym niż biały nie świadczy o tym, że uprzedzenia w tym świecie wciąż mają się doskonale, nawet jeżeli udało się zmniejszyć liczbę incydentów związanych z rzucaniem na boisko bananów? I co z lejącą się z trybun nienawiścią, która nie ma charakteru rasistowskiego? W puencie tekstu Marcottiego mowa była o tym, że świat futbolu tych zjawisk nie wypleni – że, owszem, może się udać wymusić zmianę zachowań, ale nie zmianę sposobu myślenia. Do tego drugiego potrzeba ewolucji całych społeczeństw – która rzecz jasna musi potrwać.

Co nie zmienia faktu, że czasem pojedynczy gest potrafi uruchomić lawinę. Ktoś na twitterze przywołał przy okazji meczu Milan-Pro Patria historię Rosy Parks, która w 1955 roku odmówiła ustąpienia miejsca białemu mężczyźnie i przejścia na tył autobusu – została aresztowana, a wydarzenie dało początek zorganizowanemu przez Martina Luthera Kinga bojkotowi transportu publicznego. Niecałe 60 lat później nie chce nam się wierzyć, że podobne rzeczy były możliwe. Podobnie jak nie chce nam się wierzyć, że niecałe ćwierć wieku temu Ron Noades, prezes Crystal Palace, mówił serio o Czarnych piłkarzach, że są wprawdzie szybcy i wysportowani, ale większość z nich nie umie czytać gry. W kwestii wykopywania rasizmu z futbolu wiele udało się zrobić, ale problem pozostał – pokazała to zresztą również niedawna burza wokół kampanii Kick It Out, zbojkotowanej przez część piłkarzy, uważających, że w obliczu zwiększającej się liczby incydentów rasistowskich władze piłki działają zbyt opieszałe. Oto, dlaczego takie gesty, jak wczorajszy Boatenga, zasługują na wsparcie.

Wyjdę na naiwniaka po raz tysiąc drugi (po raz tysiąc pierwszy zrobiłem to przed trzema miesiącami), ale powtórzę to jeszcze raz, bo w to wierzę: piłka nożna ma sens toczona fair, bez rasizmu i nienawiści. Ma sens, zjednoczona wokół chorego Patrice’a Muamby czy wokół ofiar tragedii Hillsborough, niezależnie od tego, czy lubi się Bolton i Liverpool, czy nie. Ma sens bez ręki Henry’ego, symulacji Drogby, teatralnych upadków Suareza i Bale’a. Ma sens, oceniająca sportowców według ich umiejętności boiskowych, nie zaś według wyznania, koloru skóry, płci czy orientacji seksualnej. I nie zarzucajcie mi tu politycznej poprawności – to Jan Paweł II, piłkarz-amator i kibic, apelował o „sport, który chroni słabych i nie wyklucza nikogo, uwalnia młodych z sideł apatii i obojętności i wzbudza w nich wolę zdrowego współzawodnictwa; sport, który stanie się czynnikiem emancypacji krajów uboższych, pomoże w walce z nietolerancją i w budowie świata bardziej braterskiego i solidarnego; sport, który będzie budził miłość do życia, uczył ofiarności, szacunku i odpowiedzialności, pozwalając należycie docenić wartość każdego człowieka”.

„Miałem sen”, zaczął wspomniany Martin Luther King jedno z najsłynniejszych przemówień w historii ludzkości. Ja również miałem sen. Są derby Krakowa, podczas których kibice gospodarzy rasistowsko obrażają jednego z piłkarzy gości. Nagle kapitan drużyny łapie piłkę w ręce i oburzony wykopuje ją w stronę sektora swoich fanów. „Nie chcę takiego kibicowania” – woła i schodzi z boiska.

W dzień końca świata

Nie znam kibica, który przejmowałby się ideą końca świata – zapewne dlatego, że kibic przeżywa koniec świata bez przerwy. Jednym z najbardziej dojmujących rysów opisywanego tu od paru lat okrucieństwa futbolu jest przecież jego przemijalność. Nie ma czegoś takiego, jak skompletowana drużyna, bo za chwilę jej kluczowy zawodnik zakończy karierę, złapie kontuzję bądź odejdzie do innej. Spróbujcie czasem – ja próbuję często – obejrzeć ponownie mecz sprzed paru miesięcy (o patrzeniu na mecze sprzed lat nawet nie mówię): czy zmiany nie przebiegają tu szybciej i nie są bardziej uderzające niż w zwykłym życiu? Jest, dajmy na to, późna jesień 2012, sięgacie po jeden z pojedynków waszej ukochanej drużyny stoczonych późną wiosną. Na kolanach siedzą wam te same dzieci, ta sama żona zaraz wróci do domu, jutro pójdziecie do tej samej pracy, w której zmiany także przecież następują dynamicznie, ale na ekranie widzicie trenera, który już nie pracuje, wydającego instrukcje zawodnikom grającym już gdzie indziej, emerytowanym albo takim, którzy nie zyskali uznania w oczach nowego szkoleniowca; nawet firma ubierająca drużynę się zmieniła.

Piszę oczywiście o Tottenhamie (moje ulubione końca świata z ostatnich lat to, jak wiadomo, odejście Sola Campbella do Arsenalu i zwolnienie Martina Jola…), a cóż dopiero mówić o Chelsea? Ile końców świata przeżywali jej kibice w ciągu minionego roku? Był Villas-Boas, już go nie ma, był di Matteo, już go nie ma. Był Drogba… Była wygrana w Lidze Mistrzów. Było odpadnięcie z Ligi Mistrzów. Były awantury z Johnem Terrym, rujnujące bezpowrotnie wizerunek kapitana drużyny. A Arsenal, którego menedżer mówi, że kiedy w końcu pójdzie do piekła, to jakoś da sobie radę, bo nauczył się cierpieć patrząc na odejścia kolejnych ulubieńców? A Manchester United, który w maju nie został mistrzem Anglii i z którego za kilka miesięcy mają odejść Ryan Giggs i Paul Scholes? A Barcelona, w której końcem świata było przecież odejście Guardioli i która teraz musi radzić sobie – oby tylko przez parę tygodni – bez walczącego z nowotworem Tito Vilanovy?

Całą książkę o tym napisałem. O tym, że macie mistrzostwo w kieszeni, ale przecież nie graliście nigdy w Lidze Mistrzów. Albo że po latach starań awansujecie do Ligi Mistrzów, ale potem wywracacie się na pierwszej, względnie łatwej przeszkodzie. Albo wygrywacie Ligę Mistrzów, ale nie udaje się wam powtórzyć tego sukcesu w roku następnym, ba: odpadacie na samym początku rozgrywek. Albo wygrywacie w Lidze Mistrzów, tylko mistrzostwo kraju przechodzi wam koło nosa. Przegrywacie derbowy mecz, mimo iż prowadziliście już dwiema bramkami. Spragniony splendorów właściciel klubu wyrzuca wam trenera jako niedostatecznie galaktycznego. Z roku na rok wychowujecie najgenialniejszych piłkarzy Europy, którzy kiedy tylko osiągają pełnię swoich możliwości, odchodzą do innych klubów, zamiast pomóc waszemu wreszcie wrócić na szczyt. W półfinale pucharu, dosłownie na ostatniej prostej, wasz środkowy obrońca strzela gola samobójczego. Przegrywacie spotkanie, w którym w pełni kontrolowaliście wydarzenia na boisku, bo w końcówce wasz niezawodny zwykle bramkarz popełnia dwa kuriozalne błędy. Sędzia nie widzi bramki prawidłowo strzelonej przez wasz zespół albo przeciwnie: uznaje gola rywali, choć piłka po ich strzale nie przekroczyła całym obwodem linii bramkowej. Jedziecie kibicować reprezentacji na mundialu albo na Euro, po czym wracacie – wściekli na trenera, piłkarzy, sędziów i cały świat. Wychodzicie ze stadionu przed ostatnim gwizdkiem, obmyślając decyzję o znalezieniu sobie innego zespołu do kibicowania (żebyż to było takie proste; Nick Hornby zauważa, że lojalność w kwestii futbolu to nie wybór moralny; „przypominało to raczej brodawkę albo garb, coś, co się człowiekowi przytrafiło”) albo wręcz – jak Jerzy Pilch w przypadku Cracovii – podejmujecie ostateczną decyzję o rozstaniu z klubem („olewam ich, olewam mój klub ukochany i czuję się jak prekursor olewania klubu ukochanego” – pisze w pewnym momencie na łamach swojego „Dziennika”), by po niespełna dwóch miesiącach przyznać się do fiaska tego projektu i chyłkiem obejrzeć kolejny mecz…

Przepowiednie Majów? Nie z kibicami takie numery. Pytanie tylko, skąd się bierze ta siła, która każe im rozpoczynać wciąż na nowo, po każdym kolejnym końcu świata.

Sto lat

A dziś dla odmiany krótka piłka: w mojej redakcji i w moim mieście świętowanie stulecia urodzin Jerzego Turowicza, człowieka, który był moim pierwszym Szefem – i który, dodajmy, kompletnie nie interesował się futbolem. Świętowanie wypadające w weekend i angażujące także mnie osobiście, bo jedno ze spotkań związanych z rocznicą miałem zaszczyt poprowadzić. Czy mam dodawać, że wypadło akurat podczas meczu Evertton-Tottenham? Że jeszcze kiedy wychodziłem z redakcji było 0:0, że kiedy na światłach sprawdzałem wynik okazało się, że Dempsey strzelił na 0:1 (była 77. minuta), że kiedy zaparkowałem wciąż było 0:1 (w 88. minucie), kiedy wsiadałem do windy okazało się, że Pienaar wyrównał, a kiedy wysiadłem na szóstym piętrze przeczytałem, że mecz chwilę temu – wydawało się – wygrany zakończy się porażką? Nie mam na ten temat do powiedzenia nic więcej, może poza tym, co zawsze: taką przebodli mnie drużyną, cholera jasna. Naprawdę, gdybym w tamtym kluczowym momencie przed blisko ćwierćwieczem miał świadomość, z jakimi doświadczeniami będzie się wiązało kibicowanie właśnie jej, wybiłbym sobie z głowy całą tę piłkę nożną.

Teraz jest już oczywiście za późno. A skoro wspinam się już na Himalaje samoświadomości, zastrzegę się jeszcze, że nie wykluczam iż dominujący nad następnymi akapitami ton narzekania wiąże się właśnie z fatalnym samopoczuciem człowieka, który – trudno policzyć, który już raz w tym sezonie – podnosić się musi po porażce odnoszonej w ostatnich minutach. Uczucie to, rzecz jasna, nie jest obce kibicom innych zespołów – dziś np. spotkało fanów Manchesteru City, i to w sposób wyjątkowo perwersyjny: po tym, jak zespół podniósł się z kolan i odrobił dwubramkową stratę. Można by tu swobodnie rzecz rozwinąć w kolejnych parę zdań wątek niezwykłości futbolowych scenariuszy, ekscytując się np. znaczeniem goli w „Fergie Time” (czy po majowym finale rozgrywek Premier League nie można by równie dobrze mówić „Mancini Time”?). Można by też – poniekąd słusznie – ekscytować się kolejną jazdą bez trzymanki, w której ktoś bezpiecznie prowadzi i kontroluje przebieg wydarzeń, by nagle tę kontrolę stracić, itp., itd.

Myślę jednak, że byłoby to zafałszowanie obrazu rzeczywistości. Przy całym uznaniu dla klasy takiego Wayne’a Rooneya, harującego na całym boisku jak nie przymierzając Carlos Tevez w drugiej połowie (no właśnie: dlaczego dopiero w drugiej połowie?), przy oddaniu zasług grającym szeroko Youngowi i Valencii, warto zauważyć, że duet środkowych pomocników MU był niemal nieobecny, a w każdym razie kolejny raz w tym sezonie nie potrafił zapewnić ochrony defensywie. Podobnie narzekać można na dwóch napastników MC grających od pierwszej minuty, i na obronę gospodarzy, dającą zawodnikom MU – Rooneyowi zwłaszcza – zbyt dużo swobody. Beznadziejny był Balotelli, słaby Nasri, Mancini podjął złą decyzję o wprowadzeniu za kontuzjowanego Kompany’ego Kolo Toure, a nie Lescotta, transfery wakacyjne (Sinclair, Rodwell, Maicon, Nastasić) na razie nie okazały się wzmocnieniem – było kupićć van Persiego… Jak to napisał Michael Cox, ten mecz mógłby być lepszy, gdyby rozgrywały go dobre drużyny. Jeden Rooney, jeden Zabaleta, to trochę za mało, by móc mówić o futbolu i pominąć milczeniem pomeczową bijatykę, wtargnięcie kibola na boisko, monetę, która zraniła Rio Ferdinanda, atak Teveza na Jonesa, a wcześniej także błąd sędziego przy spalonym Younga. Coś niedobrego dzieje się z tą ligą, skoto tematami weekendu stają się takie incydenty albo – to już się tyczy soboty – nurkowanie Santiego Cazorli, kolejnego z listy geniuszy, który okazał się oszustem.

Temat nurkowania wałkuję tu co jakiś czas, ostatnio w kontekście Garetha Bale’a, ale i o Luisie Suarezie można by niejedno napisać. Walijczyka, który niedawno obejrzał kolejną żółtą kartkę za symulowanie, Andre Villas-Boas tłumaczy ciężkimi kontuzjami, które kilka razy spotykały go po faulach rywali (Charliego Adama na przykład): upadający Bale ma nie tyle wymuszać interwencję sędziego, co chronić nogi przed spóźnionymi wślizgami. Cóż… nawet jeśli tak jest – czasami tak jest z pewnością – problemem pozostaje teatralność upadku i problemem pozostają te sytuacje, w których piłkarz niestety oszukuje. Tego też mam, cholera, powyżej uszu, a zaczynam od Bale’a, żeby nie narazić się na zarzut z „moralności Kalego”: nasz nurek zrobił to, co do niego należało, podczas gdy wasz nurek…

Ciężko o tym pisać także dlatego, że „wasz nurek” jest – obok Michu, zbieżność regionalna miejsca pochodzenia nieprzypadkowa – jednym z najjaśniejszych punktów generalnie przeciętnego sezonu. Także wczoraj wraz z Jackiem Wilsherem pokazywał się ze stron najlepszych – szkopuł w tym, że głównie wtedy, kiedy Arsenal już prowadził. Wcześniej było nerwowo, jak to zwykle ostatnio z Kanonierami. Niepewna siebie, poobijana fizycznie i psychicznie drużyna z napastnikami dalekimi od regularności, im dłużej w mecz, tym mocniej by panikowała. W momencie, kiedy sędzia Jones uznał, że Cazorla był faulowany, niewiele wskazywało na przełamanie – w tym sensie Steve Clarke ma świętą rację, że był to kluczowy moment spotkania. Rzecz jasna on również mógłby dodać, że kiedy jego zespół grał z Sunderlandem, prowadził 1:2, a gospodarze walczyli o remis, to w polu karnym zanurkował jeden z jego piłkarzy, Liam Ridgewell. Przypominający ten epizod Andy Dunn najsłuszniej w świecie upomina się o podejmowanie przez władze poszczególnych lig i związków piłkarskich, a także FIFA i UEFA, ostrzejszych działań post factum. W przypadku takiego Cazorli np., albo Bale’a, albo Suareza, można by nakładać kary na podstawie pomeczowej analizy wideo. Uderzając mocno, bo mocne są ich przewiny i wysoka szkodliwość społeczna.

Napisałem wyżej, że Jerzy Turowicz kompletnie nie interesował się futbolem. Ale świetnie wiedział, co to znaczy być fair. Czasami – także w związku z informacją o kibicu Swansea, aresztowanym ze względu na rasistowski bluzg pod adresem Sebastiena Bassonga z Norwich – wolałbym nie zajmować się piłką nożną aż tak intensywnie.

Adebayor, what’s the score?

Mówiłem już, że kończę książkę? Chyba mówiłem. Książka – myślę, że mogę to już ujawnić – będzie miała tytuł identyczny z blogowym, a wśród jej tematów przewodnich będą kibicowskie obsesje, fobie i zakręcenia. Jedną z nich opowiem dzisiaj, opowiem w dodatku na własnym przykładzie.

Kiedy wiele lat temu usłyszałem historię człowieka, który tak silnie przeżywał mecze piłkarskie, że nie mógł ich oglądać, nie uwierzyłem. Nie mieściło mi się w głowie, że można, gdy tylko zbliża się transmisja, ustawiać fotel przed telewizorem, wyjmować piwo z lodówki, po czym wychodzić przed dom i przez następne 90 minut (z doliczonym kwadransem przerwy) wściekle podlewać grządki, aż wreszcie ogródek zamieni się w błotniste bajoro. A przecież coś powinno mi zaświtać: powinienem przypomnieć sobie wczesne objawy, kiedy jako młody chłopak musiałem w dniu meczu wychodzić z domu rankiem i iść na stadion rozmyślnie okrężną drogą, by zabijać jakoś upływający czas i narastające napięcie – napięcie, które wkrótce miało stać się nie do zniesienia. Przecież to nieprawda, że przestałem chodzić na Cracovię, bo zacząłem się spotykać z Anną W. – przyznaję w nagłym porywie szczerości. Przestałem chodzić, bo oglądania piłki z wysokości trybun nie mogłem już wytrzymać.

Rzecz w tym, że mam coraz większą trudność z oglądaniem meczów mojej drużyny na żywo. Kibicowanie dawno już przestało być rozrywką czy relaksem, chwilą wytchnienia albo – niechże i tak będzie – sposobem rozładowania nagromadzonej w ciągu dnia czy tygodnia agresji. Oglądając mecze nigdy się nie uśmiecham, nigdy nie rozluźniam napiętych mięśni, bo przecież nawet jak moi prowadzą 3:0… ale o tym już opowiadałem aż nazbyt wiele razy. Nie znoszę również oglądać meczów w towarzystwie; nie toleruję ani życzliwego współczucia, ani beztroskiego pogodzenia się z przegraną, piłka to zbyt poważna sprawa, by traktować ją jako pretekst do długiego popołudnia w pubie. Wiem, że są tacy, którzy zaspokajają w ten sposób potrzebę przynależności, ale nie potrafię pójść ich śladem – cenię fakt, że ktoś potrafi zestawić piłkę nożną z literaturą („Czytamy, żeby wiedzieć, że nie jesteśmy samotni” – mówi grający C.S. Lewisa Anthony Hopkins w „Cienistej dolinie” Richarda Attenborough; futbol ma być w tym sensie medium jeszcze doskonalszym), ale sam mam kompletnie inaczej. Kiedy sędzia gwiżdże po raz ostatni, jestem wykończony.

Rozumiecie już, dlaczego zamiast zasiąść przed telewizorem i obejrzeć derby północnego Londynu wolałem pójść wczoraj na Turbacz? Już w schronisku, nad talerzem kwaśnicy, połączyłem się z internetem, sprawdziłem, że Andre Villas-Boas postanowił zagrać dwójką napastników i oczami wyobraźni zobaczyłem, jak trzech grających w środku pola piłkarzy Arsenalu dominuje dwójkę Huddlestone-Sandro, a potem – kolejny już raz w ciągu ostatnich dni (zawsze, kiedy zbliżają się mecze derbowe, internet jest pełen powtórek) – przypomniałem sobie, jak to wyglądało przed rokiem. Nie, nie myślałem o wszystkich znanych mi przecież szaleństwach Emanuela Adebayora, np. o jego ostentacyjnej celebracji gola strzelonego Arsenalowi w barwach MC. Dokończyłem zupę, wyszedłem przed budynek i mniej więcej równo z pierwszym gwizdkiem zacząłem schodzić w dolinę. Nieśmiałe zadowolenie dobrym początkiem, nagła ekstaza po golu Adebayora, powiększona jeszcze dwie minuty później dobrą okazją Lennona, którego strzał między nogami Vermaelena musnął słupek bramki Szczęsnego; czerwona kartka dla niedawnego strzelca bramki za faul na Cazorli; gol Mertesackera i dwa kolejne, niestety do szatni – wszystko to działo się, kiedy mój smartfon nie chciał się zalogować do żadnej sieci, a ja zamiast się denerwować tym, co dzieje się na Emirates, musiałem skupić całą uwagę na oszronionym stromym zejściu w stronę Koninek. Zajęło mi akurat tyle, żeby na dole przy samochodzie wchłonąć wszystkie informacje na raz, a w drodze powrotnej do Krakowa przygotować się mentalnie na oglądanie powtórki.

To, że Adebayor nie poradził sobie z adrenaliną, stresem, aurą niespotykanej wrogości (już w tunelu przed wyjściem na boisko dawni koledzy wyraźnie go ignorowali), jest rzeczą oczywistą. Że popełnił błąd, który odmienił losy meczu – również. Ale nie, nie napiszę teraz kolejnego tekstu w poetyce „co by było, gdyby…”, analizując zarówno możliwość rozegrania tego pojedynku jedenastu na jedenastu, dowiezienia do przerwy remisu lub choćby jednobramkowej straty, jak przede wszystkim sensowności zmiany dokonanej przez Villas-Boasa w 45. minucie – przestawienia drużyny na grę trójką obrońców. Wtedy rzeczywiście wyglądało to nieźle, później również – po golu Bale’a Tottenham stworzył kolejne sytuacje… Co by było, gdyby Bale czy Defoe strzelili na 4:3 wyraźnie spanikowanym w tamtym momencie Kanonierom? Fachowcy docenili odwagę młodego menedżera Tottenhamu, zarówno tę sprzed rozpoczęcia meczu (lepiej postawić na piłkarzy umotywowanych i dobrze dysponowanych, niż sztywno trzymać się formacji, której kluczowi zawodnicy, Dempsey lub Sigurdsson, rażą brakiem formy; w pierwszej fazie spotkania pressing Tottenhamu wyglądał znakomicie, a nerwowość Arsenalu widać było gołym okiem), jak tę, z którą wysyłał drużynę na drugą połowę; nawet jeśli skończyło się tak, jak się skończyło, przynajmniej spece od taktyki mieli o czym pisać. Fascynujący był to mecz – fascynujący dla wszystkich z wyjątkiem kibiców Tottenhamu, rzecz jesna. Ci ostatni jednak – zaryzykuję tę tezę mimo nieudanego okienka transferowego, pasma kontuzji i zbyt wielkiej liczby meczów, w których drużyna traciła prowadzenie w końcówce – wciąż mają powody do wiary, że AVB wie, co robi. Niech no tylko wróci Dembele, zobaczycie.

Nie napiszę jednak również – zgodnie z ubiegłotygodniową deklaracją – o odrodzeniu Arsenalu. Nawet jeśli ofensywny kwartet zaimponował skutecznością, a Cazorla grał na poziomie z pierwszych meczów sezonu (czytaj: znakomicie), z tyłu kolejny raz wątpliwości było tyle, że któryś z kolejnych rywali obnaży odrodzone nadzieje beznadziejnie zakochanych w tym klubie (bliźniaczy północnolondyński wirus) kibiców. Co otwiera nas na temat prawdziwie interesujący: kompletnej nieprzewidywalności wyścigu o mistrzostwo i o czwarte miejsce w tabeli. Kiedy Manchester United wtopił z Norwich, kiedy Chelsea (znów słodka zemsta Steve’a Clarke’a, ale też za dużo zmian kadrowych Roberto di Matteo) wtopiła z West Bromwich, na pierwsze miejsce wyskoczył Manchester City (wreszcie nie stracił gola!), a na czwarte – WBA. Osobiście byłem w ostatnich dniach przekonany, że w czwórce zobaczymy (teraz, a kto wie, czy i nie na koniec sezonu…) Everton, ale i on przegrał z Reading. Dokładając do tego porażki Newcastle i – pechową, w bardziej jeszcze niż Tottenham dramatycznych okolicznościach odniesioną – Fulham, dokładając zwycięstwo Liverpoolu, który w świetle tych wydarzeń i przede wszystkim dzięki formie Suareza również może myśleć o Top Four, mamy ligę angielską w całej okazałości. Silni słabsi, słabi silniejsi, nic tu nie jest pewne, choć pewne jest jedno: walka będzie się toczyć do ostatniej minuty ostatniej kolejki.

Ku pokrzepieniu serc

A kiedy znów będziemy mieć dość futbolu, kiedy kolejny raz zmęczy nas jakiś rasistowski bluzg, sędziowski błąd czy oszustwo rzekomo sfaulowanego zawodnika; kiedy będziemy mieli dość dominującej na trybunach nienawiści i dominującej w klubowych zarządach chciwości; kiedy znów będziemy mieli poczucie, że nam-kibicom coś bezcennego odebrano, zawsze możemy pokrzepić serca.

Wczoraj podczas meczu Tottenhamu z Mariborem na murawę White Hart Lane wrócił Fabrice Muamba. Człowiek, który wiosną, jako piłkarz walczącego wtedy o Puchar Anglii Boltonu przeszedł na tym stadionie zawał i którego serce nie biło później przez 78 minut. Człowiek, który w gruncie rzeczy przeżył własną śmierć.

Walka o życie Muamby odbywała się najpierw w obecności ponad trzydziestu tysięcy widzów na trybunach i milionów przed telewizorami (sam oglądałem to wtedy z pięcioletnim synkiem – nie od razu się zorientowaliśmy, że na White Hart Lane mogło się wydarzyć coś aż tak poważnego…). Później przeniosła się do karetki, gdzie ekipy medyczne Tottenhamu i Boltonu, wspierane przez kibica-kardiologa, który akurat był na stadionie i widząc, co się dzieje, przekonał stewardów, żeby wpuścili go na murawę, w jakimś zbiorowym amoku nie ustawały w akcji reanimacyjnej, odmawiając przyznania się do porażki. Serce piłkarza, jak powiedziałem, nie biło przez 78 minut.

Muamba wrócił na stadion w Londynie, żeby podziękować kibicom, którzy w tamtym dramatycznym momencie zjednoczyli się ponad klubowymi podziałami, skandując jego imię, oklaskując lekarzy, modląc się (dawno już w życiu publicznym zlaicyzowanej Anglii nie mieliśmy tylu manifestacji religijności, jak w czasie, kiedy trwała walka o jego życie, a piłkarze, trenerzy, kibice wszystkich drużyn Premier League zapewniali o modlitwach w intencji jego powrotu do zdrowia) i płacząc. On także płakał, idąc na miejsce, w którym skończyła się jego kariera piłkarska i w którym dostał nowe życie.

To życie, myślę sobie, będzie niebywale trudne. Mam nadzieję, że nadzwyczajna reakcja kibiców pokrzepiła także jego serce.

Siódme niebo

„Ileż to razy, gdy byłem młody i naiwny, opuszczałem jakieś spotkania na oko bezbarwne i na rozum bez znaczenia i zawsze się okazywało, że na tych trzeciorzędnych sparingach działy się rzeczy wstrząsające i niepoczytalne: jakieś monstrualne wyniki, jakieś niebywałe ekscesy, jakieś krwawe porażki stuprocentowych faworytów, jacyś kuwejccy szejkowie na płycie”. To Pilch, notatka zrobiona podczas mundialu w RPA. Pasuje jak ulał do wczorajszego wieczora.

Nie, nie jestem już młody i naiwny, i właśnie dlatego zdarza mi się czasem opuścić jakieś spotkanie na oko bezbarwne i na rozum bez znaczenia. W dodatku nie żałuję, bo przecież gdybym nie opuszczał, nie stworzyłbym w życiu żadnego realnego związku – poza związkiem z innymi piłkomaniakami oczywiście. Trotyl, choroby dzieci, niedopite wino z poniedziałku, usprawiedliwień byłoby aż nadto, ale nie zamierzam się usprawiedliwiać. Po prostu wstaję przed świtem, czytam hedjalny, oglądam skrót, rozsyłam wici za płytą z całym meczem i próbuję zracjonalizować nieracjonalizowalne.

Racjonalizacja pierwsza: gdyby nie gol Walcotta zdobyty w doliczonym czasie gry jeszcze przed przerwą, comebacku Arsenalu by nie było. Niesamowite, jak w takim momencie wszystko zaczyna się zmieniać: jedni nagle zaczynają tracić grunt pod nogami, inni nieoczekiwanie go odzyskują, a trener-melancholik w szatni rozpala to, co było już ugaszone (spuszczoną głowę fatalnego przez całe spotkanie Koscielnego po samobóju widzieliście, zakładam). Niewykluczone oczywiście, że podobny przebieg wydarzeń miałby miejsce, gdyby Kanonierzy zeszli na przerwę z wynikiem 4:0, a strzelili pierwszą bramkę tuż po wznowieniu gry…

Pisałem dopiero co o meczu Szwecji z Niemcami, nabijając się trochę z książki „Postfutbol” i znalezionej w niej frazy: „To nie tenis i nie siatkówka, gdzie o zwycięstwie rozstrzyga ostatnia piłka meczu. I nie koszykówka z gwałtownymi zwrotami i ustalaniem wyniku w ostatnich sekundach”. Hm… Arsenal strzelał bramki w 47. minucie pierwszej połowy, 89. i 95. minucie spotkania (na 3:4 i 4:4), a potem w 121. i 123. (na 5:6 i 5:7). Jeden mecz i aż pięciokrotna falsyfikacja tez trójki autorów „Postfutbolu”, jeden miesiąc i tych falsyfikacji mamy dużo więcej. Bóg futbolu, którego lubimy w takich sytuacjach przywoływać, upodobał sobie ostatnie minuty, ale tak naprawdę drwi sobie z naszych marzeń przez cały mecz. Nawet kiedy klasowa drużyna prowadzi 3:0, ostateczny wynik nie jest przesądzony. Owszem, finały Champions League ze Stambułu, kiedy Liverpool z Jerzym Dudkiem w bramce przegrywał z Milanem właśnie trzema bramkami, czy z Monachium, kiedy MU odrobił straty w starciu z Bayernem, przeszły do legendy, ale nie dlatego, że były boiskowymi cudami, przypadkami jednymi na tysiące, tylko dlatego, że były najbardziej znanymi przypadkami futbolowej normy. Dziś Chelsea gra z Manchesterem United, Liverpool ze Swansea, a Norwich z Tottenhamem i jazda bez trzymanki jest równie prawdopodobna jak wczoraj. „W tym sporcie musi chodzić o chwałę, o zdobywanie pucharów, a nie o zadowolenie księgowych z czwartego miejsca i awansu do Ligi Mistrzów” – napisał w „Daily Telegraph” Henry Winter.

Czy w takich sytuacjach możemy i powinniśmy rozmawiać o błędach defensywy? Odpuszczonym kryciu? Pomyłkach młodego bramkarza? A może raczej analizować wołanie „We want our Arsenal back!”, które dochodziło z trybun Madejski Stadium? Dostali Arsenal z powrotem, a może raczej nigdy go nie stracili, w sensie absolutnej nieprzewidywalności tej drużyny. Otóż to: nagle zaczynam rozumieć mój mocno dwuznaczny, jak na kibica Kogutów, flirt z Kanonierami. Przecież to nie jest tak, że powinniśmy ich zestawiać z Barceloną. Już bardziej pasowałoby porównanie z Tottenhamem właśnie. Odkąd z nią żyję, poza nielicznymi wyjątkami, ukochana ma drużyna robi mi właśnie takie rzeczy. Pięknie do przodu, bez głowy z tyłu, prowadziliśmy do przerwy 3:0 z MU czy MC, ale i tak przegraliśmy. Przegrywaliśmy 4:0 z Aston Villą i zremisowaliśmy. Wygrywaliście 4:0 z Newcastle i zremisowaliście. Witajcie, kochani, w północnym Londynie. Wam też przydałyby się darmowe badania serca.

Może dlatego tak lubię teksty i książki o taktyce? Może dlatego tęsknię za ideą piłki nożnej jako nauki ścisłej, w której wszystko jest obmyślone w najdrobniejszych szczegółach przez trenerów-analityków (Gianni Brera powiedział, że idealny mecz powinien się zakończyć wynikiem 0:0…), a poziom koncentracji poszczególnych piłkarzy pozostaje niezmienny, niezależnie od wyniku? Pamiętacie, jak się zżymałem na fakt, że po strzeleniu przez Tottenham trzeciego gola na Old Trafford drużyna nie potrafiła utrzymać piłki choć przez kilkadziesiąt sekund, tylko natychmiast dała sobie strzelić bramkę kontaktową? Niemożliwe, cholera. Są mecze, w których krew uderza do głowy trenerom i piłkarzom do tego stopnia, że ci ostatni rzucają w trybuny swoje koszulki po zakończeniu regulaminowego czasu, nieświadomi, że czeka ich jeszcze dogrywka. Właśnie taki mecz wczoraj odbył się w Pucharze Ligi.

Puchar Ligi… Jeszcze parę lat temu olewany przez większość menedżerów i dalej uznawany za „puchar rezerwowych”, a jednak dostarczający nam niewiarygodnych rozrywek. Nowy sponsor powinien być zachwycony: o szczegóły mniejsza, będziemy ten mecz pamiętać. Nie chciałbym być tylko w skórze Briana McDermotta, którego drużyna w pierwszej połowie wygrywała wszystkie pojedynki jeden na jeden i strzelała piękne bramki (główka Hunta, strzał Leigertwooda…), a i tak przegrała. Jak po czymś takim odbudować morale i pozbierać ekipę do walki o utrzymanie w lidze?

Co do skóry Wengera zaś: niezależnie od wszystkiego, co wydarzyło się potem, wypada zauważyć, że to rzeczywiście było najgorsze 45 minut Arsenalu za jego kadencji, jakby ilustrujące wszystko, co zostało powiedziane podczas i wokół ubiegłotygodniowego dorocznego spotkania akcjonariuszy. Piłkarze bez serc, bez ducha, ruszający się jak muchy w smole i niewidzący siebie nawzajem. Tracone bramki po akcjach prościutkich do zneutralizowania (wiem, miałem niczego nie analizować, ale skoro nie oglądałem na żywo, teraz widzę lepiej). Dośrodkowanie na długi słupek. Nieprecyzyjne wybicie na róg. Nie ta ręka bramkarza i brak kogokolwiek przy strzelcu do zablokowania uderzenia. Jeszcze jedno niezablokowane dośrodkowanie i niepilnowany napastnik. Dziury na skrzydłach, boczni obrońcy bez wsparcia. Człapanie w środku pola. Koszmar.
Koszmar do zapomnienia, wynik nie do zapomnienia. Trener w piekle, ale kibice w siódmym niebie. Już widzę T-shirty fanów Arsenalu z napisem: „Byłem tam, kiedy Chamakh przelobował bramkarza” albo: „Widziałem, jak Arszawin biegał przez 120 minut”. Z najlepszym na boisku Walcottem koszulki bym nie robił, dopóki nie podpisze nowego kontraktu.

Ring Cafe

W chwili takiej jak ta, kiedy blog świeżutki i pysznie (mam nadzieję) działający na nowej platformie przyciąga wzrok napisami „świeżo malowane”, wypada się zabrać za podziękowania. Nie tylko pod adresem Michała Kuźmińskiego, kolegi redaktora i kolegi blogera, który nad serwisem internetowym „Tygodnika” sprawuje niezawodną pieczę, a mnie – sieciowego analfabetę – prowadzi za rękę wśród pojęć tak skomplikowanych jak tag czy hiperłącze. Przede wszystkim pod Waszym adresem, Kochane Czytelniczki i Drodzy Czytelnicy: za cierpliwość, z jaką znosiliście narowy starego systemu, i za niezliczone pomysły racjonalizatorskie, którymi się tutaj ze mną dzieliliście. „Dłuższy komentarz zawsze piszę najpierw w osobnym pliku i zachowuję na dysku, na wypadek, gdyby blog się akurat zawiesił” – ileż ja takich zdań przeczytałem, ileż straconych minut wypełnionych niecenzuralnymi okrzykami musiało się za nimi kryć, ileż razy ja sam zmagałem się z identycznymi problemami. Doprawdy: niejeden raz, próbując tu coś napisać czułem się tak, jak musiał się czuć mój własny ojciec, usiłujący zreperować Syrenę Bosto za pomocą sznurówki z tenisówek mamy.

Wszystko to już za nami. Komentarze się publikują, wpisy się edytują, nowe możliwości – na przykład zamieszczania tu większej liczby obrazków czy filmów – komuś takiemu jak ja wydają się oszałamiające. A skoro tak, jest okazja do przypomnienia czegoś, co od jakiegoś czasu mi w tym pisaniu towarzyszy: marzenia o odtworzeniu atmosfery Ring Cafe, wiedeńskiej kawiarni z lat trzydziestych XX wieku, niezwykle chętnie odwiedzanej przez fanów futbolu. Ciekawa rzecz: choć teoretycznie kibice miejscowej Austrii chodzili do Cafe Parsifal, a Rapidu do Cafe Holub, ostatecznie wszyscy spotykali się właśnie w Ringu; miejsce to „stało się czymś w rodzaju rewolucyjnego parlamentu przyjaciół i fanatyków piłki nożnej”, a „jednostronne postrzeganie piłki z perspektywy jednego klubu nie miało racji bytu” (cytuję „Welt am Montag” za „Odwróconą piramidą” Jonathana Wilsona). Podczas naszych dyskusji najbardziej lubię te momenty, podczas których potrafimy się wznieść ponad plemienność, dominującą i w świecie piłki, i w kraju; każdy kibicuje innemu klubowi, ale każdy stara się zachować obiektywizm i dostrzegać np. zagranie niezgodne z fair play, nawet jeśli było udziałem zawodnika ukochanej drużyny. „Wszyscy tutaj jesteśmy inni i każdy rozumie grę po swojemu, rozumie życie po swojemu i ma własne przekonania o śmierci” – pisze ukraiński poeta Sierhiej Żadan w wydanej przez Czarne książce „Dryblując przez granicę”, wyliczając wszystkich tych, którzy przyczynili się do rozwoju piłki w jego zapomnianym przez Boga górniczym regionie, i podkreślając, że „nie można o nikim zapomnieć i nikogo przeoczyć”.

„Wszyscy tutaj jesteśmy inni i każdy rozumie grę po swojemu”, ale niejedno nas łączy. Jeśli więc mam w ramach nowego otwarcia zabawić się odkrywanymi właśnie możliwościami bloga, to wklejam „Fields of Athenry”, wykonaną przez sześć tysięcy irlandzkich kibiców na pożegnanie z Euro 2012 XIX-wieczną balladę – bodaj najpiękniejsze świadectwo wierności drużynie wbrew wszelkim okolicznościom, jakie dane nam było oglądać w ostatnich latach. Irlandia przez całe mistrzostwa grała fatalnie, a w ostatnim meczu otrzymała od Hiszpanów srogę lekcję piłki, ale przy stanie 4:0 jej fani zaczęli śpiewać pieśń o mężczyźnie, który w czasach wielkiego głodu został za kradzież jedzenia dla swoich bliskich zesłany do Australii i tam zza więziennych murów wspominał rodzinną miejscowość. Intymność i melancholia, nadzieja i duma, miłość i tęsknota – jakby na moment udało się przechytrzyć okrutnego i złośliwego futbolowego demiurga, z którym się tu na codzień zmagamy, i pokazać mu, że są w piłce nożnej rzeczy ważniejsze niż wygrana swoich.

Deszczowa piosenka

Owszem, długo nie zapomnimy tego wieczoru, był to bowiem wieczór, w którym Szwecja zdołała zremisować z Niemcami 4:4, mimo iż do 62. minuty przegrywała 4:0, a czwartego gola zdobyła dopiero w doliczonym czasie gry, Hiszpania zaś w 93. minucie wypuściła prowadzenie w spotkaniu z Francuzami. „To nie tenis i nie siatkówka, gdzie o zwycięstwie rozstrzyga ostatnia piłka meczu. I nie koszykówka z gwałtownymi zwrotami i ustalaniem wyniku w ostatnich sekundach” – piszą o piłce w inspirującej, także przez to, że skłania do polemik książce „Postfutbol” Mariusz Czubaj, Jacek Drozda i Jakub Myszkorowski. Ejże…

Zapasy irytacji na dzisiejszy dzień wyczerpałem, w dowcipach jestem słaby, zresztą z czego tu się śmiać, skoro plany kilkudziesięciu tysięcy ludzi na wtorek i środę odpłynęły z decyzją o niezamknięciu dachu, a w światowych mediach i internecie mamy prawdziwą ulewę polish jokes? W tym sensie wyniki Szwedów i Hiszpanów uratowały mój wieczór, pozwalając jednak dać tu parę słów o futbolu i potwierdzając kolejny raz tezę o jego kompletnej nieprzewidywalności. Piłkarski demiurg płata przecież figle na każdym kroku, nie tylko przekładając mecz Polaków z Anglikami tak, aby przypadł dokładnie w rocznicę TAMTEGO Wembley. Kiedy klasowa drużyna prowadzi 4:0, ostateczny wynik wcale nie jest przesądzony. Owszem, pojedynku Liverpoolu z Milanem i MU z Bayernem w finałach Champions League przeszły do legendy, ale nie dlatego, że były boiskowymi cudami, przypadkami jednymi na tysiące, tylko dlatego, że były najbardziej znanymi przypadkami futbolowej normy. Przywołujemy je jako pierwsze, które przychodzą nam na myśl, nie pamiętając może o wydarzeniach takich jak z 21 grudnia 1957 r., kiedy to na 26 minut przed końcem meczu Charlton przegrywał drugoligowy mecz z Huddersfield 1:5.

Grali w dziesięciu, bo ich kapitan, obrońca Derek Ufton został zniesiony z boiska w 15. minucie ze złamanym obojczykiem, a w tamtych czasach nie można było jeszcze dokonywać zmian. Niemal wszyscy kibice Charltonu opuścili już stadion, gdy nagle Johnny Summers zaczął swój festiwal strzelecki i zrobiło się… 6:5. Huddersfield jeszcze wyrównało, ale Charlton strzelił zwycięskiego gola w ostatniej minucie. 7:6, pięć goli lewonożnego Summersa zdobytych, co do jednego, prawą nogą.

Wiemy przecież, że potencjalność podobnego scenariusza ukryta jest w każdym meczu. „Najbardziej niebezpieczny wynik to 2:0”, mówimy między sobą, zagrzewając drużynę do strzelenia trzeciej bramki. Kiedy udaje się strzelić trzecią, modlimy się, by w ciągu paru następujących po niej minut nie stracić gola, bo wtedy już na pewno tamci złapią wiatr w żagle i zacznie się wielka gonitwa… A jeśli nawet ten scenariusz się nie spełni, z łatwością potrafimy się wczuć w fanów przegrywającego zespołu, gorzko wyrzekających, że ich ulubieńcy, uczciwszy uszy, nie mają jaj. Przecież przy spełnieniu odpowiednich warunków (leżących skądinąd poza sferą techniki indywidualnej piłkarzy czy strategii trenerów), a zamykających się w trójkącie odporność psychiczna – wiara w siebie – wola zwyciężania, odwrócenie każdego wyniku w piłce jest możliwe nawet w ekstremalnie krótkim czasie.

Co kładę Wam i sobie do głowy przed jutrzejszym meczem Polska-Anglia, uchylając się tym samym od narodowej debaty o narodowym basenie. „Nie istnieje obowiązek dla publicysty sportowego bardziej przykry, niż znęcanie się nad PZPN – pisze Rafał Stec w tekście, który ukaże się właśnie jutro na łamach „Tygodnika Powszechnego” (pędźcie do kiosków…). – Tocząca piłkarski związek przewlekła choroba została zdiagnozowana wieki temu, jej przyczyny i objawy stały się powszechnie znane i omówione, społeczną niechęć do środowiska utrwalają wybuchające raz po raz aferki i afery. O impotencji działaczy nie sposób napisać już nic oryginalnego” – deklaruje, po czym oczywiście diagnozuje, omawia i pisze coś oryginalnego. Ja jednak jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że nie muszę pisać ani o PZPN, ani o odpowiedzialnym za budowę i utrzymanie stadionu (także za bieżące dbanie o murawę, system drenażu itd.) Narodowym Centrum Sportu, ani o rządzie, który sprawuje pieczę nad tym ostatnim. Piłkarski demiurg lubi płatać figle. Z meczu słabiutkiej Polski ze słabą Anglią może się jeszcze zrobić arcyklasyk.

Historia wesoła, a ogromnie przez to smutna

Nie wierzę. Od zwycięstwa Tottenhamu na Old Trafford minęły 23 godziny, a ja wciąż nie wierzę. W sumie nic dziwnego: od poprzedniego triumfu ukochanej mej drużyny na stadionie Manchesteru United minęły 23 lata, sumując mecze ligowe i pucharowe – udało się za 29 razem. W tym tempie następnego zwycięstwa doczekam dobrze po sześćdziesiątce, jeżeli oczywiście dożyję tego wieku, bo ustaliliśmy już dawno, że kibicowanie Tottenhamowi może być przyczyną wielu groźnych chorób (wielokroć pisałem o badaniach zleconych przez Lloyds Pharmacy, z których wynika, że ze wszystkich fanów drużyn Premier League to fani z White Hart Lane są najsilniej narażeni na choroby serca, dzięki czemu przez jakiś czas oferowano im nawet darmowe przeprowadzenie stosownych testów) i prawdopodobieństwo wykitowania przed telewizorem rośnie z miesiąca na miesiąc. Nawet wczoraj odbyło się to przecież według wszelkich najlepszych, czyli najgorszych wzorców: kiedy już Dempsey podwyższył na 1:3, do bramki Kagawy dzieliły nas zaledwie 72 sekundy, z czego połowę zajęły pewnie podskoki i uściski. Że w takim momencie nie byli w stanie opanować emocji – niby rozumiem, ale oczekiwałbym, żeby potrafili. „Nienawidzę tego”, wyrwało mi się po drugim golu dla United i przez następnych kilka minut musiałem tłumaczyć oglądającym ze mną dzieciom, że a) nie mam nic przeciwko Japończykom, b) nie mam nic przeciwko rywalom jako takim, c) po prostu bardzo chciałbym ten mecz wygrać, a w tych okolicznościach wydaje mi się to całkowicie niemożliwe. W ogóle jamnik wychowany pod szafą poszczekiwał we mnie przez cały wieczór: kiedy Vertonghen zdobył bramkę na 0:1 pomyślałem sobie „za wcześnie, cholera”, kiedy Bale podwyższył na 0:2 byłem pewien, że prowadzenia nie uda się dowieźć do przerwy, kiedy United strzelało swoje gole, widziałem już oczami wyobraźni początek pogromu. Tak naprawdę nie chciałem, żeby moje dzieci oglądały ten mecz, a teraz myślę, że właśnie fakt wspólnego oglądania uczynił go tak naprawdę niezapomnianym.

Czy mam dodawać, że jamnik wychowany pod szafą miał dziesiątki powodów do poszczekiwania? Że nie dalej jak pół roku temu prowadziliśmy dwoma bramkami na Emirates, żeby następnie dać się zmieść z powierzchni boiska? Że dwa sezony temu wygrywaliśmy w takim samym stosunku właśnie na Old Trafford, po czym błąd sędziego Webba (Gomes nie faulował Carricka) umożliwił miażdżący – pięć goli w nieco ponad 20 minut – comeback mistrzów Anglii? Że w 2004 roku inny sędzia, Mark Clattenburg, nie uznał gola Pedro Mendesa zdobytego w ostatniej minucie spotkania (niesławnej pamięci golkiper MU Roy Carroll wygarnął piłkę dobry metr za linią bramkową, czego arbiter nie zauważył)? Że dokładnie jedenaście lat temu, za kadencji Glenna Hoddle’a na White Hart Lane nawet trzybramkowe prowadzenie do przerwy nie wystarczyło? Że na inaugurację tego sezonu trzykrotnie straciliśmy punkty w końcówce, niepotrafiąc wywieźć remisu z Newcastle i obronić zwycięstw z Norwich i WBA (byłby lider, cholera…)? Że także wczoraj przez ostatnie pół godziny była to rozpaczliwa obrona Częstochowy, podczas której ani niecelne wykopy Friedela, ani kolejne zmiany nie były w stanie zdjąć presji z drużyny (Sigurdsson przez ponad 20 minut miał zaledwie jedno podanie i jeden wślizg, Huddlestone przez 10 minut – podanie, wślizg i główkę)?

No dobra, dość tych wzdychów – da się w końcu powiedzieć o tym meczu parę zdań całkiem racjonalnych. Po pierwsze, o względności statystyk: Stats Zone pokazała po spotkaniu, że gospodarze strzelali 16 razy, goście zaś 10, że gospodarze zanotowali 700 podań, z czego 627 celnych, zaś goście 243 podania, z czego 188 celnych (procentowo oznacza to 90 proc. celnych MU i 77 proc. Tottenhamu), że przewaga Manchesteru w posiadaniu piłki wyniosła 74 do 26. I co? I nic. Tottenham wygrał.

Po drugie, o szczęściu. Że strzał Vertonghena uderzył w Evansa i zmylił Lindegaarda. Że Rooney trafił w słupek, a Carrick w poprzeczkę, że van Persie zmarnował wyborną okazję, a zwłaszcza że sędzia nie podyktował dwóch rzutów karnych. Od razu powiem: nie nazwałbym decyzji Chrisa Foya błędnymi, rękę Sandro można było zinterpretować jako przypadkową, a wejście Vertonghena w Naniego jako wejście na granicy – rzecz w tym, że wielu sędziów, a już zwłaszcza na tym stadionie, takie rzeczy gwiżdże.

Po trzecie, o słabościach MU ujawnionych w pierwszej połowie. Za wolna druga linia, bezradna (Giggs!) przy ruchliwych, stosujących wysoki pressing, dobrze przechodzących z obrony do ataku piłkarzach Tottenhamu.

Przez cały mecz intensywnie zachwycał mnie Paul „Metronom” Scholes, rozdzielający piłki z niespotykaną precyzją, nawet jeśli jego podania były kilkudziesięciometrowe, ale przy szybkobiegających Dembele i Sandro również on nie potrafił początkowo odcisnąć piętna na meczu. O kłopotach Rio Ferdinanda napisano to i owo w dzisiejszej prasie – on również był zbyt wolny, ale przede wszystkim – podobnie jak Kościelny z Torresem w meczu o kilka godzin wcześniejszym – nie radził sobie z inteligentnie wyciągającym go z pola karnego Jermainem Defoe.

Co by nas podprowadzało do „po czwarte”: klasy, z jaką goście sprostali historycznemu momentowi. Defoe, który – powtórzmy – nigdy nie miał warunków fizycznych, ale też umiejętności do występowania jako jedyny napastnik, rozwinął się pod kierunkiem Andre Villas-Boasa w stopniu niebywałym. Wiele usłyszeliśmy zachwytów nad bramką Garetha Bale’a, ale przecież nie byłoby jej nie tylko, gdyby nie początkowy wślizg Sandro i późniejsze podciągnięcie piłki przez Dembele, ale także gdyby nie miejsce, jakie zrobił Walijczykowi w środku zbiegający na skrzydło Defoe. Również gola Dempseya nie byłoby, gdyby Anglik nie znalazł się na skrzydle, gdzie zdołał przyjąć piłkę i celnie ją odegrać do Bale’a.

Świetne występy Dembele na Old Trafford są już w tym sezonie tradycją – w barwach Fulham obronę MU dosłownie sterroryzował, ale bodaj jeszcze bardziej imponująco wypadł Sandro, rzucający się pod nogi gospodarzy, blokujący ich strzały, odbierający piłkę i – jak przy golu numer dwa – udanie rozpoczynający kontrataki.

Vertonghen to klubowy piłkarz miesiąca, zważywszy jak radzi sobie nie tylko jako środkowy, ale również lewy obrońca. Caulker groźny jest pod bramką rywala, a pod własną także rzadko daje się przeskoczyć. Gallas każe sobie obwiązywać kontuzjowane udo elastyczną taśmą, gubi soczewki kontaktowe, ale dyryguje kolegami pod naporem. Villas-Boas zaś…

Cóż, jeśli miałbym do tego wszystkiego dołożyć jakieś „po piąte”, dotyczyłoby ono relacji portugalskiego menedżera z mediami. W sobotę rano, a więc na kilkanaście godzin przed meczem na Old Trafford, drukujący skądinąd „felietony” Harry’ego Redknappa „The Sun” opublikował kolejny tekst o tym, że szatnia Tottenhamu jest podzielona, a delegacja piłkarzy wybrała się w tym tygodniu do trenera z apelem, by zrezygnował z wycieńczających treningów dwa razy dziennie i zaczął ich ustawiać bardziej ofensywnie. Kyle Walker – który zresztą naprawdę mógłby lepiej pilnować linii przy pułapkach ofsajdowych – wyśmiewał już ten tekst na Twitterze; warto dodać, że sesje przed- i popołudniowe odbywały się, owszem, ale podczas okresu przygotowawczego – podobnie zresztą jak w każdym klubie. Skąd więc taka publikacja? Villas-Boasa nie lubią, bo nie jest Redknappem, bo wygląda, a zwłaszcza wysławia się lepiej niż pozostali trenerzy, bo nie sposób się z nim skumplować, bo nie jest Anglikiem wreszcie. To właściwie zdumiewające, że nawet po zwycięstwie na Old Trafford w paru tekstach znajduję ukryte szpile pod adresem szkoleniowca Tottenhamu, a zarzut robi się nawet z tego, że… za bardzo się cieszy (pamiętacie, jak podskakiwał Redknapp, kiedy na początku roku Tottenham gromił Newcastle? A co z malowniczymi celebracjami Mourinho, Wengera, samego Fergusona wreszcie?). Nie lepiej wyzłośliwiać się pod adresem Alexa Fergusona, nazywającego cztery minuty doliczonego czasu gry (w rzeczywistości grali pięć) obrazą dla tego sportu?

Nie mówię zresztą, że w tym przypadku sir Alex nie miał trochę racji: padły w drugiej połowie trzy gole, było pięć zmian, była przerwa na zmianę soczewek Gallasa, a i Friedel nie kwapił się z wybijaniem piłki – problem w tym, że cztery doliczone minuty to jednak standard nawet w takich przypadkach. Po prostu: jednych menedżerów media lubią bardziej, innych mniej; podobnie z piłkarzami: na tle znakomitej zmiany, którą dał Rooney, tym mocniej widać zmierzch (nie myślałem, że kiedyś napiszę to słowo) Ryana Giggsa. Pytanie zresztą, czy to nie wina menedżera – wystawiać 38-latka jako nominalnego lewego pomocnika?

Historyczne zwycięstwo. Euforia. Te sprawy. Do tematu słabości United trzeba będzie wrócić. Podobnie zresztą, jak do sprawy Johna Terry’ego, której jeszcze wczoraj po południu myślałem poświęcić cały ten wpis.