Archiwum kategorii: Premier League

Leicester, idziemy po was

Kto nie był na warszawskim spotkaniu „Kopalni”, niech żałuje (a kto nie przeczytał jeszcze trzeciego numeru tejże, niech żałuje jeszcze bardziej – po lekturze dziewiętnastu numerów „Blizzarda”, kilkudziesięciu „When Saturday Comes” i dziesiątków egzemplarzy paru innych periodyków, z całą odpowiedzialnością muszę powiedzieć: pismo, które redagują panowie Żelazny, Wawrzynowski i Szadkowski, nie ustępuje najlepszym w branży). Dla mnie wyjazd do Warszawy był frajdą z mnóstwa powodów: poznałem wreszcie Mirosława Żukowskiego, i z Rafałem Rostkowskim mogłem zamienić parę zdań, i frazę Łukasza Hassliebe skomplementowałem, i dowiedziałem się o istnieniu demokratycznego Alternatywnego Klubu Sportowego Zły, i nawet podpisałem kilka egzemplarzy książki, co kolejny raz uświadomiło mi, że czas na następną – nade wszystko jednak wszyscy, ale to dosłownie wszyscy, z którymi poruszyłem ten temat, wbijali mi do głowy, że Tottenham nie pęknie i że najwyższy czas, żebym przyjął to do wiadomości. Czytaj dalej

Coniedzielne strachy

„W tym sezonie Arsenal zaprzepaścił wszystkie szanse na tytuł mistrzowski przed listopadem, nieco później niż zwykle” – jedno z nieśmiertelnych zdań Nicka Hornby’ego przypomniało mi się, kiedy w sobotni wieczór trafiłem w sieci na zdjęcie mające przedstawiać… nagrobek sezonu Chelsea. Kilka dni wcześniej wyeliminowani z Ligi Mistrzów – choć przecież w pierwszym meczu z PSG zdołali strzelić bramkę i przegrali tylko 2:1, u siebie ulegli dokładnie tak samo, a w związku z tym runęły nadzieje na powrót do tych rozgrywek w przyszłym sezonie dzięki wygraniu rozgrywek bieżących. Teraz odpadli z Pucharu Anglii, ograni przez Everton – a żeby bolało bardziej, pogrążył ich piłkarz, którego temuż Evertonowi oddali, Romelu Lukaku. Wielu napastników przewinęło się od chwili tamtego transferu przez Stamford Bridge – ale żaden, poza Diego Costą rzecz jasna, nie okazał się skuteczniejszy. A Costa przecież, jak widzimy, dramatycznie potrzebuje zmiennika – być może także na czas dyskwalifikacji, jeśli okaże się, iż władze ligi nie dadzą wiary zapewnieniom Garetha Barry’ego, że żadnego gryzienia na boisku nie było. Wspominam w każdym razie Lukaku, bo Belg może być symbolem krótkowzroczności panującej w ostatnich latach w Chelsea. Wylali Mourinho, odchodzi ostatni z liderów – Terry, i przy kryzysie Hazarda drużyna sprzeciętniała – nawet pamiętając, że Fabregas i Costa zaczęli pod Guusem Hiddinkiem grać lepiej.

Jest wielkim pytaniem, czy sezon Arsenalu się nie skończył również, skoro na odrobienie dwubramkowej straty w Barcelonie szans raczej nie ma, a zwycięstwo Watfordu na Emirates pozbawiło Kanonierów (których dzisiaj reprezentowali wszak i Sanchez, i Ozil – Wenger bynajmniej tego meczu nie odpuszczał) nadziei na zdobycie Pucharu Anglii. Ach tak, oczywiście, awans do Ligi Mistrzów wywalczą jak zwykle, tylko co z tą okazją na mistrzostwo kraju, skoro strata do Leicester wynosi osiem punktów i skoro w meczu z Watfordem, w serii siedmiu spotkań w ciągu 23 dni, naprawdę wyglądali na mających dużo mniej energii od rywala? O Manchesterze City, tylko remisującym z Norwich, bezpieczniej będzie w tym kontekście nie wspominać. Czytaj dalej

Gdzie dwóch się bije w północnym Londynie

Niedosyt i rozczarowanie. Trochę niepokój. Trochę ulga. Nieco dumy. To w przypadku kibiców Tottenhamu. Duma i trochę ulga. Odzyskany spokój, ale też lekki niedosyt – to w przypadku fanów Arsenalu. Dla widzów neutralnych – czysta frajda. Dla tych związanych z Leicester (a coraz ich więcej, czemu dziwić się trudno, gdy się patrzy na artyzm Mahreza, skuteczność Vardy’ego i waleczność Kante) – utwierdzenie nadziei, że to będzie ich sezon. Czytaj dalej

Dzieciaki van Gaala

We czwartek, kiedy okazało się, że podczas rozgrzewki przed meczem z Midtjylland Anthony Martial złapał kontuzję i jego miejsce w wyjściowej jedenastce zajmuje niejaki Marcus Rashford, dziennikarze piszący o angielskiej piłce zasadniczo robili dwie rzeczy. Ci, którzy nie musieli akurat obsługiwać meczu Manchesteru United w Lidze Europejskiej, umieszczali na Twitterze mniej lub bardziej śmieszne żarty z Louisa van Gaala, który mimo wydania w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy kilkuset milionów funtów, zmuszony jest wystawiać w pierwszym składzie legendarnej do niedawna drużyny jakichś nieopierzonych nastolatków. Ci, którym przyszło pisać o spotkaniu MU z Duńczykami, rozpaczliwie przeszukiwali internet w poszukiwaniu informacji, kto zacz ten Rashford, na wypadek, gdyby przypadkiem miał się okazać tak zwanym jasnym punktem drużyny. Jakież było ich zdziwienie, że o chłopaku nie było ani słowa w Wikipedii, jakaż była ich rozpacz, kiedy okazało się, że strzelił gola, potem kolejnego, a oni (no dobra: a my, bo przecież rzecz dotyczy również niżej podpisanego…) wciąż nie wiedzieli o młodym Angliku absolutnie nic.

Dziś, kiedy Rashford do dwóch goli strzelonych Midtjylland dołożył kolejne dwa, tym razem w meczu z Arsenalem, wiadomo już o nim całkiem sporo – nawet to, że bez bonusów zarabia… 500 funtów na tydzień. I choć oczywiście tej doskonałej serii (dwa mecze, cztery gole i asysta – tyle bramek dla MU strzelił niejaki Falcao) nie zdoła pociągnąć, i choć fanom United natychmiast przypomnieli się Federico Macheda czy nawet Adnan Januzaj, przeciwko Arsenalowi znów wchodzący z ławki, to przecież w popisie Rashforda jest coś, co pozwala uwierzyć, że nie wszystko w manchesterskiej epoce van Gaala było złe. Czytaj dalej

Tottenham, dlaczego by nie

„Nagle Merry wyczuł zmianę, tym razem bez wątpliwości. Wiatr dmuchał mu prosto w twarz. Dzień się rozwidniał. Daleko, bardzo daleko na południu można było rozróżnić chmury, majaczące niewyraźnie odległe szare kształty, skłębione, podnoszące się ku górze; za nimi jaśniał poranek” – zamiast po prostu napisać parę zdań o tym cholernie szczęśliwym zwycięstwie Tottenhamu nad Etihad, straciłem mnóstwo czasu na przeglądanie „Władcy pierścieni” w poszukiwaniu tego akapitu, opisującego moment, w którym jeźdźcy Rohanu mają włączyć się do bitwy na polach Pelennoru. Nagle Merry wyczuł zmianę… nic się jeszcze nie stało, do końca misji Powiernika Pierścienia było jeszcze bardzo daleko, a i sama bitwa nie została jeszcze rozstrzygnięta, a przecież coś się zmieniło, tym razem bez wątpliwości.

Kibicowi Tottenhamu cholernie trudno w to uwierzyć. Tyle razy wydawało mu się, że cel jest tuż tuż, że udało się zbudować drużynę, że drużyna nie zmarnuje okazji, która przed nią stanęła, a potem kończyło się jak zwykle, i to w okolicznościach raczej komicznych. Nieświeża lazania. Triumf Chelsea w Lidze Mistrzów, pozbawiający czwarty w lidze Tottenham szansy występu w tych rozgrywkach w następnym sezonie. Pogłoski o objęciu przez Harry’ego Redknappa posady trenera reprezentacji. Nagłe przyspieszenie Arsenalu. Centymetr czy dwa, dzielące Jermaina Defoe od przyłożenia nogi do piłki na tym samym Etihad w 2012 roku, przy stanie 2:2, a kilkadziesiąt sekund później karny dla gospodarzy i gol Balotellego – Balotellego, który dziesięć minut wcześniej powinien był wylecieć z boiska za nadepnięcie na Scotta Parkera… „Lads, it’s Tottenham”, „So Spursy”… Futbol był okrutny masę razy, tak często, że z każdym kolejnym zdaniem waham się, czy nie wykreślić pierwszego.

„Nagle Merry wyczuł zmianę, tym razem bez wątpliwości”… Ale zaraz, zostało dwanaście kolejek do końca, mnóstwo okazji do wywrotek. Trzeba grać w pucharach: za dużo tych meczów, potencjalnie nawet trzynaście więcej od Leicester. Intensywność, z jaką piłkarze Mauricio Pochettino biegają za rywalami, jest nie do utrzymania; to niemożliwe, żeby w kwietniu nie byli już kompletnie wypaleni… No i wyobraźcie sobie, że Kane albo Lloris złapią kontuzję (dzisiaj nie musieliście sobie tego nawet wyobrażać – obaj leżeli na boisku i wyglądało na to, że potrzebują pomocy lekarza)…

Żeby było jasne: nie mówimy o mistrzostwie kraju, bo Arsenal czy City moim zdaniem wciąż mają na nie większe szanse, lepszych piłkarzy i bogatsze know-how. Mówimy o tym, żeby na finiszu nie wyprzedził nas jakiś Manchester United (niech Bóg broni, żeby Mourinho zastępował van Gaala jeszcze w tym sezonie), albo jakiś Liverpool czy nawet rozpędzona Chelsea. Mówimy o obronieniu miejsca w pierwszej czwórce. Czytaj dalej

Leicester, dlaczego by nie

W tej sprawie mój nos jest wyjątkowo czerwony i niewielka to pociecha, że równie czerwone nosy ma bardzo wielu piszących o angielskiej piłce ekspertów. Tak, w sierpniu 2015 roku twierdziliśmy jak jeden mąż, że Leicester jest murowanym kandydatem do spadku. Owszem, spodziewaliśmy się, że 63-letni Claudio Ranieri – dopiero co zwolniony z posady selekcjonera reprezentacji Grecji; człowiek, który przegrał nawet z Wyspami Owczymi – będzie jednym z pierwszych zwolnionych w tym sezonie menedżerów Premier League. Przed rokiem klub tylko cudem uratował się przed spadkiem, pod wodzą Nigela Pearsona zdobywając aż 22 punkty w ostatnich dziewięciu kolejkach. Później Pearson stracił pracę w związku z rasistowsko-obyczajowym skandalem podczas posezonowego tournée po Azji, drużynę opuścił też charyzmatyczny pomocnik Esteban Cambiasso. Nic nie zapowiadało, żeby Ranieri potrafił z tą drużyną walczyć o utrzymanie w Premier League. Czytaj dalej

Okienko transferowe: czasami lepiej nie kupić

Forsy mają, dzięki ostatniemu kontraktowi telewizyjnemu, jak lodu, zresztą nawet gdy mieli jej mniej, wcale nie przeszkadzało im to w transferowym szaleństwie. A przecież kluby Premier League zachowują się podczas kolejnego już zimowego okienka zdecydowanie rozsądniej niż dawnymi czasy. Lepiej nie nabierajcie się więc na cały ten medialno-społecznościowy cyrk, który rozpęta się jutro od wczesnych godzin rannych – z grubych, ponad dwudziestomilionowych transferów, w najlepszym razie klub zmieni jakiś niemieszczący się w składzie WBA Berahino, może też w Anglii pojawią się kolejne sprowadzone za kilkanaście milionów funtów postaci, przy których nawet nienajgorzej zorientowani w światowym rynku piłkarskim dziennikarze zmuszeni są korzystać z usług Google’a (Oumar Niasse w Evertonie?), poza tym oczywiście dojdzie do licznych wypożyczeń. Gdzieś komuś wypadł na parę miesięcy z powodu kontuzji kluczowy obrońca, gdzieś podstawowy napastnik gra tak dużo, że rozsądniej byłoby zabezpieczyć się na wypadek kontuzji, gdzieś z kolei niemieszczący się w składzie ambicjoner psuje atmosferę w szatni… Czytaj dalej

Liverpool z Manchesterem, czyli szanujmy wspomnienia

Szanujmy wspomnienia? Przecież życie przeszłością nie ma sensu, szczególnie – ale nie tylko – w piłce nożnej. Nie ma sensu powtarzanie, że za moich czasów, panie, to były dopiero mecze Liverpoolu z Manchesterem United. Wspominanie, jak Czerwone Diabły Fergusona zrzucały swoich największych rywali z „pieprzonej grzędy”. Opisywanie, jak Liverpool epoki Stevena Gerrarda próbował opierać się dominacji. Przywoływanie kolejnych klasyków z Old Trafford i Anfield, których nawet za mojej pamięci nie brakowało. Do jasnej cholery, opis meczu rozegranego w Manchesterze 1 października 1995 roku zajął Robowi Smythowi 40 stron ostatniego „Blizzarda”… i może trudno się dziwić, skoro zagrali w nim Schmeichel, Pallister i Bruce, obok nich zaś bracia Neville’owie, Butt i Giggs z „rocznika ’92”, a także Keane i przede wszystkim Cantona, powracający właśnie po wielomiesięcznej dyskwalifikacji, a po drugiej stronie Fowler z Rushem, McManaman, Redknapp i trójka środkowych obrońców, organizowana przez przerażającego Neilla Ruddocka. Życie przeszłością nie ma sensu, ale owszem: rzuciłem właśnie okiem na ten tekst po raz kolejny i zwróciłem uwagę, że w trakcie spotkania sprzed 21 lat Ferguson również przestawił MU na grę trójką obrońców (Gary Neville powędrował do środka), a na boisku pojawił się również David Beckham.

Rzecz w tym, że o dzisiejszym meczu nikt nie napisze czterdziestu stron. Że w jego trakcie – jak podejrzewam – redaktorzy działów sportowych angielskich gazet dzwonili do swoich korespondentów z informacją o zmniejszeniu powierzchni przyznanej im na kolumnie, bo lepiej już napisać, dajmy na to, o kolejnym remisie Valencii Gary’ego Neville’a: tam przynajmniej byłby do opowiedzenia piękny lob Negredo, a i jeszcze jedno wyrównanie w końcówce zasługiwałoby na jakiś zgrabny akapit. Czytaj dalej

Mourinho ma przerwę

Jose Mourinho jest wciąż młodym trenerem. W wieku 52 lat może mieć przed sobą nawet dwie dekady sukcesów. Z drugiej strony miejsce na trenerskim topie zaczęli zajmować już ludzie dużo młodsi od niego: Pep Guardiola, Jürgen Klopp, Luis Enrique, Diego Simeone, Unai Emery czy Massimo Allegri. Młodsi, ale też – co może być jednym z kluczy do rozważań o przyczynach obecnej klęski Wyjątkowego – pracujący na piłkarskich szczytach o wiele krócej od niego. Dwaj pierwsi zresztą, jak pamiętacie, musieli już pomyśleć o przerwie w karierze – Guardiola po czterech latach pracy z Barceloną i, jak się dziś okazało, po trzech w Bayernie, Klopp po siedmiu latach pracy z Borussią (i dziesięciu latach w Bundeslidze).

Mourinho swój pierwszy duży europejski sukces – Puchar UEFA z FC Porto – odniósł dwanaście lat temu. Od tamtej pory pracował pod niewiarygodną, zwiększającą się z roku na rok presją. Presją rywali, mediów i właścicieli klubów, w których pracował, ale przede wszystkim presją, którą nakładał sam na siebie. Jak się w to wszystko wmyśleć, jak prześledzić jeszcze raz intensywność peregrynacji z Porto do Londynu, z Londynu do Mediolanu, z Mediolanu do Madrytu, a stamtąd znów do Londynu – można się tylko dziwić, że wytrzymał tak długo. Że pierwszy naprawdę poważny kryzys (z Madrytu odchodził wszak jako wicemistrz kraju, półfinalista Ligi Mistrzów i finalista Pucharu Króla, gdzie przegrał z Atletico dopiero po dogrywce, za to w półfinale wyeliminował Barcelonę – mimo wszystko trudno uznać to za katastrofę) przydarzył mu się aż tak późno. Oto, dlaczego najlepsze, co mogłoby mu się teraz zdarzyć, to dłuższa przerwa na podładowanie akumulatorów i refleksję nad tym, co się wydarzyło w ciągu ostatnich miesięcy, może także – nad zmianą podejścia do zawodu. Tak, wiem, że to skrajnie mało prawdopodobne: że duma Mourinho nakazuje mu natychmiast szukać nowego wyzwania i że jest wysoce prawdopodobne, iż znajdzie je w Manchesterze United. Czytaj dalej

Manchester najgorszego sortu

Różne istnieją sposoby na odreagowanie frustracji. Wykrzyczeć ją głośno byłoby pewnie najzdrowiej, ale wtedy już całkiem zamieniłoby się bloga w poletko wewnętrznej rozprawy z jednym klubem, a tego przecież nie chcemy. Iluż w końcu Czytelników może się interesować perypetiami kibica, który mimo tylu lat doświadczeń wciąż nie może się nauczyć, że Tottenham zawsze będzie Tottenhamem, miłym może i fajnym, ale ostatecznie i tak wywracającym się na prostej drodze – mniej więcej tak, jak dziś podczas meczu z Newcastle…

Ale można również zachować się naprawdę nieładnie: napisać o frustracji innych. Kibiców Manchesteru United na przykład. Tottenham? Wiadomo, kim jest Tottenham, mówił o tym swoim piłkarzom jeszcze sir Alex Fergsuon, cytowany w autobiografii przez Roya Keane’a, ale Manchester United? Drużyna, która samym swoim wyjściem na boisko potrafiła przyprawić rywali o miękkie nogi? Z którą niejeden przeciwnik nie wytrzymywał psychicznej konfrontacji jeszcze wcześniej, po prostu obserwując jej zachowanie w tunelu? Która nawet przegrywając dwoma czy trzema golami potrafiła odrobić straty, niesiona dobiegającym z trybun głośnym „Attack! Attack! Attack!”? Czytaj dalej