Archiwum kategorii: Premier League

Gdyby sezon zaczął się za tydzień

Z pustego, jak się okazuje, tylko Ferguson potrafił nalać. Nie. Zdanie, jakkolwiek efektowne, nie jest prawdziwe. Po pierwsze, Manchester United, jaki prowadził Szkot, nie był aż tak słaby, po drugie także ten van Gaala słaby nie jest, co udowadniał choćby w trakcie sparingów z Realem, Liverpoolem czy Valencią. Mając jednak dziewięciu zawodników pierwszego składu kontuzjowanych (w tym tych kluczowych, nie tylko van Persiego, ale także organizującego we wspomnianych sparingach grę trójki środkowych obrońców Evansa), wystawiając do gry ze sześciu piłkarzy, których nazwiska kojarzą się raczej z drużyną środka tabeli (Smalling), zespołem juniorskim (Blackett) czy klubem występującym w Championship (Lingaard), jedyne, co Holender mógł osiągnąć w tym meczu, to uświadomienie swoim pracodawcom, że kolejne zakupy są potrzebne od zaraz. Gdyby nie to, że porządnie obejrzałem przedsezonowe występy Czerwonych Diabłów, mógłbym naprawdę pomyśleć, że David Moyes nie został zwolniony, że jeden z najlepszych trenerów świata wcale się tu nie pojawił i że straszą nas nadal demony z minionego roku. Piłkarze gospodarzy w zasadzie nie stwarzali sytuacji podbramkowych, grając powoli i podając niedokładnie już na etapie wyprowadzania akcji przez obrońców. Sprowadzony za 24 miliony funtów Herrera nie pokazał nic, co miałoby nas przekonać, że jest piłkarzem lepszym od Fellainiego – jeśli wyczuliście w tym zdaniu ironię, to prawidłowo. Juan Mata, grający na swojej ulubionej pozycji za dwójką napastników, grał tak, jak Mourinho nie lubił. Niewidoczny Javier Hernandez został szybko zmieniony, a kiedy na boisku pojawił się Nani, ktoś ze zrozpaczonych fanów MU napisał, że jeśli portugalski skrzydłowy jest odpowiedzią, to nie chce wiedzieć, jak brzmiało pytanie. Dążąc do zmiany wyniku van Gaal próbował pójść na skróty, wracając do lepiej znanego piłkarzom ustawienia 4-4-2; problem w tym, że praca (jak pisał w przedmeczowym programie) z mózgami, a nie tylko z nogami zawodników drogi na skróty nie uznaje. Przerabianie zjadaczy chleba w anioły zwykle trochę mu zajmowało, co moglibyśmy przyjąć do wiadomości, gdyby po meczu nie narzekał, iż jego podopiecznych zjadły nerwy i dlatego podejmowali mnóstwo złych decyzji. Tego akurat trudno nie uznać za słabe wytłumaczenie: w końcu to jest Manchester United, bloody hell.

Nerwy z pewnością nie zjadły zawodników Swansea. Dobrze zorganizowani w obronie, kierowanej przez Ashleya Williamsa, z ruchliwą i pracowitą trójką Ki, Sigurdsson, Shelvey w środku pola oraz mocnym jak tur Bonym z przodu, pozwalali gospodarzom wymieniać piłkę z dala od bramki Fabiańskiego (w debiucie Polak był niemal bezrobotny), kiedy zaś ją odzyskiwali i błyskawiczny kontratak okazywał się niemożliwy, rozgrywali swoje akcje cierpliwie i odpowiedzialnie, nie ryzykując strat w miejscach newralgicznych: ich pierwszego gola poprzedziło rekordowe 29 podań. Zbyteczne dodawać, że piłkarzem meczu, z golem i asystą, był niejaki Gylfi Sigurdsson. Nie mógł tak w Tottenhamie?

Co do Tottenhamu, zwycięstwo w derbach z West Hamem było nadzwyczaj szczęśliwe. Nawet pomijając doskonałą sytuację Downinga, który w 87. minucie, po świetnym odegraniu z klepki Nolana, wyszedł sam na sam z Llorisem i tylko desperackie wyjście bramkarza uratowało gości; pomijając niewykorzystanego przez Noble’a karnego, do postawy obrońców Tottenhamu można było mieć mnóstwo zastrzeżeń. Naughton dość szybko wyleciał z czerwoną kartką, więc go zostawmy. Danny Rose ofiarnie pomagał kolegom w polu karnym, ale poza jego obrębem był zagubiony jak, hmm… jak napastnicy West Hamu – stąd ta nieprawdopodobna łatwość, z którą z prawej strony dośrodkowywał Downing. Para stoperów, zarówno ta wyjściowa – Dier i Kaboul, jak ta sklecona po czerwonej kartce – Kaboul i Capoue (ciekawe, że Dawson do końca pozostał na ławce, no ale może nie był jeszcze zdolny do gry po kontuzji…), regularnie dopuszczała gospodarzy do sytuacji strzeleckich. W drugiej połowie Kaboul pogubił się przy wyprowadzaniu piłki, co zakończyło się groźnym strzałem Noble’a, straty zdarzały się też Bentalebowi. Problem w tym, że West Ham psuł na potęgę: z ich osiemnastu strzałów celne były zaledwie cztery (w poprzednim sezonie Młoty też miały najgorszą średnią celnych uderzeń, na razie więc nie widać efektów pracy ich nowego trenera napastników Teddy’ego Sheringhama…), a mimo iż od 28. minuty goście grali w osłabieniu, Sam Allardyce do końca nie zdecydował się wprowadzić drugiego snajpera. Nie dajcie się zwieść opowieściom o waleczności Tottenhamu – to się fajnie pisze, skoro się udało, ale gdyby Noble nie spudłował z jedenastu metrów, skończyłoby się to tak, jak w poprzednim sezonie: wygraną West Hamu.

Rzecz również w tym, że nie oglądaliśmy wczoraj drużyny, którą Pochettino chciałby zbudować. Koguty, owszem, zaczęły nieźle, szybko zdobywając dużą przewagę w posiadaniu piłki, ale niewiele z tego posiadania wynikało: West Ham cofnął się na własną połowę, czyhając na okazje do kontr. Nie było osławionego pressingu, nie było intensywności, mało było prostopadłych podań i ruchu bez piłki; Lamela i Eriksen grali słabo (zwłaszcza ten drugi podawał zaskakująco nieprecyzyjnie, jak na to, do czego przyzwyczaił nas przed rokiem – może jednak nie powinien biegać z prawej strony?). Dopiero po czerwonej kartce Tottenham cofnął się, nie będąc już skazanym na mozół rozgrywania. W tym momencie Pochettino podjął rzeczywiście dobrą decyzję: nie zdjął z boiska żadnego z graczy ofensywnych i ustawił drużynę w formację 4-1-3-1: defensywny pomocnik Capoue przeszedł na środek obrony, a Dier trafił na prawą stronę, później z kolei Townsend wszedł za Lennona, Holtby za Lamelę i Kane za Adebayora – wszystkie te zmiany wniosły sporo ożywienia, żadna nie służyła bronieniu wyniku. To Harry Kane, 21-letni Anglik, który podpisał właśnie nowy, pięcioletni kontrakt z klubem, przytomnie asystował przy bramce Diera.

Patrząc na ten mecz – ale także na męczarnie Arsenalu z Crystal Palace i na składy, w jakich rozpoczynały dziś drużyny Liverpoolu i Manchesteru City, można by dojść do wniosku, że ten sezon rozpoczyna się za wcześnie. Że wciąż jeszcze spory procent piłkarzy, którzy uczestniczyli w mundialu, nie jest gotowy do gry, a i otwarte wciąż okienko transferowe zapowiada, że trenerzy niejedno jeszcze zamierzają zmienić. Na razie, sądząc po pierwszych meczach faworytów, niezmienne pozostały: wątpliwości, jakie budzą kompetencje Eda Woodwarda podczas poszukiwań i negocjacji transferowych MU, wpływ na swoje drużyny Aarona Ramseya i Davida Silvy, a także fakt, że Liverpool nie jest i nie był drużyną jednego piłkarza (czytaj: Luisa Suareza). Na Anfield Road porozbijany w trakcie tego okienka Southampton był wprawdzie dla gospodarzy równorzędnym rywalem, miał swoje szanse (na dwie minuty przed końcem Mignolet zbił na poprzeczkę uderzenie zostającego na razie w drużynie Schneiderlina), ale ostatecznie skapitulował wobec snajperskiego instynktu Sturridge’a i spokoju Sterlinga, który wykorzystał bajeczne, kilkudziesięciometrowe podanie Hendersona (zanim dograł do rozpędzonego kolegi, pomocnik Liverpoolu zdołał jeszcze wywalczyć piłkę w starciu ze Schneiderlinem). W ogóle podania do przodu piłkarzy Rodgersa (Gerrarda i Lovrena zwłaszcza), te prostopadłe, za linię obrony, w których celowali już przed rokiem, i te w poprzek boiska, pozwalające uruchomić bocznych obrońców, były jedną z ozdób meczu na Anfield; szkoda, że Johnsonowi kilka razy zabrakło refleksu lub umiejętności przyjęcia piłki, żeby lepiej je wykorzystać. Inna sprawa, że liczba tych zagrań wynikała z tego, że Liverpoolowi trudno było przebić się środkiem, który zdominowała trójka Schneiderlin, Davis i Wanyama.

Cóż jeszcze? Piękne gole Evertonu i piękna współpraca duetu Pienaar-Baines kontra dzielność i zorganizowanie Leicester. Niski blok (jakby powiedzieli eksperci od taktyki) Crystal Palace i kłopoty Arsenalu z jego sforsowaniem. Trójka obrońców, która pomogła Hull, i nie pomogła ani QPR, ani MU. Gole debiutantów: Diera i Ulloi. W końcu także: budzące szacunek przekonanie, że mistrz zaczął tam, gdzie skończył. Tyle razy myśleliśmy, iż Dżeko odejdzie, ale akcja, w której przyjął długie podanie Yayi Toure, a potem odegrał piłkę piętą do wbiegającego w pole karne Silvy, pokazała, że ani klub, ani sam piłkarz nie mają w tym odejściu najmniejszego interesu. A gol Aguero, klasa, którą pokazał po kilku zaledwie minutach, spędzonych na boisku… Wyobraźcie sobie, co by było, gdyby tacy jak on (a także Özil, Mertesacker, w Tottenhamie Vertonghen…) byli już teraz gotowi do gry.

Przewodnik po Premier League, v. 14/15

Chcę to mieć z głowy, zanim rozpocznę rytualne zastrzeżenia: przed nami sezon Chelsea. Nie tylko dlatego, że już poprzedni miał należeć do Jose Mourinho, i naprawdę niewiele brakowało, by należał. Po pierwsze, wracając ubiegłego lata do Londynu Jose Mourinho deklarował wywalczenie mistrzostwa właśnie w drugim sezonie. Po drugie, porównując dziś kadrę Chelsea ze składami pozostałych drużyn nie widzę żadnej, która mogłaby jej zagrozić. Już przed rokiem Mourinho miał przecież do dyspozycji Hazarda w wielkiej formie, a obok niego przydatnych także w obronie Oscara i Williana, który ostatecznie wypchnął z tej drużyny nieodżałowanego Matę; miał Schürllego, któremu udany mundial może tylko pomóc w walce o częstsze występy w pierwszym składzie, a od stycznia miał również Maticia, o którym z typowym dla siebie nadmiarem entuzjazmu powiem, że wypełnia w tej drużynie dawną wyrwę po Makelele. Teraz ma także zdrowego w końcu van Ginkela, ma powracającego z wypożyczenia Courtois, zapewne najlepszego dziś obok Neuera bramkarza świata (a Czech to niby taki gorszy? w końcu do tej pory nie zostało powiedziane, który z nich rozpocznie sezon między słupkami, a który na ławce…), przede wszystkim zaś ma nowych na Stamford Bridge Fabregasa, Costę i Filipe Luisa. W jednym z wywiadów Fabregas opowiadał, jaką radość sprawia mu gra w środku pola – wszystko jedno, czy tuż przed linią obrony, czy tuż za napastnikami – i że Mourinho stwarza mu taką możliwość; a ubiegłosezonowe statystyki bramek strzelanych przez poszczególne drużyny po prostopadłych podaniach pokazują, jak wiele pod tym względem jest w Chelsea do poprawienia. Do prognozowania wyników sportowych nie ma to nic do rzeczy, ale na marginesie wypada zauważyć majstersztyk finansowy, jakim było sprzedanie Davida Luiza i Romelu Lukaku za kwoty umożliwiające sprowadzenie takiej trójki oraz jeszcze – niejako żeby zrównoważyć odejścia Lamparda, Cole’a czy Eto’o – sfinansowanie kontraktu Didiera Drogby. Mógł sobie przed rokiem mówić Mourinho o maleńkich źrebakach, jakimi rzekomo mieli być jego piłkarze, ale tym razem już oczu nam nie zamydli: ma świetnych bramkarzy, solidnych lub perspektywicznych (Zouma) obrońców, mocny, zdolny do zdominowania większości rywali środek pola, błyskotliwych skrzydłowych oraz silnego i skutecznego napastnika (liczbę mnogą w tym miejscu musiałem wykreślić na skutek kontuzji Drogby), zdolnego nie tylko do wykańczania akcji, ale współpracy/otrzymywania piłki od obrońców/uruchamiania podaniami atakujących z głębi pola kolegów. Wszystko to, połączone z niewątpliwym kunsztem trenera (pamiętacie, jak pozbawił Liverpool wszystkich atutów podczas kwietniowego meczu na Anfield?), składa się na mistrzostwo jako jazdę obowiązkową.

Mam nadzieję, że czytając te akapity, pamiętacie, iż mamy połowę sierpnia i jesteśmy miesiąc po mundialu: większość drużyn nie zakończyła jeszcze zakupów, w niejednej kluczowi zawodnicy po przedłużonych wakacjach nie rozegrali ani minuty w sparingach. Kontuzji nie przewidzisz, tak samo jak niektórych osłabień czy wzmocnień, które dotąd prasie się nie śniły, albo irracjonalnych zachowań co bardziej niecierpliwych prezesów i właścicieli, dziękujących ni stąd ni zowąd za pracę dotychczasowym menedżerom. W tę coroczną zabawę (piszę „Przewodnik po Premier League” ósmy raz) wpisane jest majowe nabijanie się z własnych sierpniowych przepowiedni. Kłopot tylko, że forma tekstu od początku zakłada ułożenie drużyn w tabelę, a ja poza mistrzostwem dla Chelsea nie tylko, że nie widzę oczywistego wicemistrza, to jeszcze nie widzę drużyny, która z wielkiej piątki (Chelsea, MC, MU, Arsenal, Liverpool) zakończy sezon poza miejscem dającym awans do Ligi Mistrzów. To, że wierzę, iż Arsenal i tym razem obroni miejsce w pierwszej czwórce, nie oznacza przecież, że ma zająć drugie miejsce. Czy mam obstawiać powrót w wielkim stylu Manchesteru United, zwłaszcza że klub ten z pewnością dokona jeszcze spektakularnych transferów? Ale jak świadczy o zarządzaniu nim przed Eda Woodwarda fakt, że w połowie sierpnia drużyna nie wygląda na skompletowaną? Louis van Gaal, który po mistrzostwach świata nie miał ani chwili wytchnienia, słusznie narzeka, że na razie ma pięć „dziewiątek” i cztery „dziesiątki”, a nie ma porządnych skrzydłowych, w obronie zaś sezon rozpocznie któryś z niezbyt doświadczonych młodzieńców (Blackett lub James). Mimo to sparingi zaczął od rozgromienia LA Galaxy 7:0, po którym to zwycięstwie przyszły wygrane nad Romą, Interem (w karnych po bezbramkowym remisie), Realem, Liverpoolem i Valencią. Inna sprawa, że nie były to mecze kawaleryjskich szarż, do jakich przyzwyczaił nas Ferguson: MU z trójką obrońców gra w sposób dużo bardziej wyrachowany. Tak, zdaję sobie sprawę, że przedsezonowy optymizm wśród fanów MU wiąże się głównie z osobą Louisa van Gaala. W książce „Why England Lose” Simona Kupera i Stefana Szymanskiego przedstawiono wprawdzie naukowe wyliczenie, z którego wynika, że trener niemalże nie ma wpływu na miejsce, jakie drużyna zajmie ostatecznie w ligowej tabeli (za to wpływ księgowych wynosi aż 89 proc.) – ale przykład niedawnego szkoleniowca reprezentacji Holandii wydaje się mieścić na drugim końcu tej szali. Cytowałem już w przedsezonowym tekście dla „Gazety Wyborczej” zdanie trenera Czerwonych Diabłów, że skład, jaki odziedziczył po poprzedniku, był „złamany” – ale pierwszych kilkanaście dni jego pracy wydaje się wskazywać, że błyskawicznie go posklejał. „Twardziel”, jak mówi o nim z szacunkiem Wayne Rooney, arogant, jak pisze nieustannie trochę bojąca się już go prasa, ale przede wszystkim: gość, który wie, co robi, wszystkich kluczowych piłkarzy (wspomniany Rooney, Mata, van Persie…) ustawiając na odpowiadających im pozycjach i przydzielając im (opaska kapitańska dla Rooneya…) zadania odpowiadające ambicjom. Jeśli się widziało grę w sparingach takich Valencii czy Younga, trudno było nie przecierać oczu. Już teraz drużyna jest mocniejsza niż przed rokiem – przyszedł m.in. Herrera, fortunę wydano na młodego lewego obrońcę Shawa (który wszakże nie zagra przez pierwszy miesiąc, co tłumaczy spekulacje na temat Daleya Blinda), być może przyjdzie także Arturo Vidal – ale wciąż niewystarczająco mocna, by rywalizować z Chelsea albo z broniącymi tytułu sąsiadami. Wzmocnienia na pewno wymaga środek obrony, po odejściu Ferdinanda, a zwłaszcza Vidicia (Hummels wydaje się nierealny, może więc Marcos Rojo?), z pewnością także na pozycji cofniętego skrzydłowego przydałaby się większa rywalizacja, no i środek pomocy – przynajmniej do czasu przyjścia Vidala, bo Herrera chyba przez jakiś czas jeszcze będzie się adaptował do wymogów gry w Premier League, Carrick jest kontuzjowany, o zdrowie Fletchera drżymy, a wiarę w Cleverleya straciliśmy wiele miesięcy temu. Wyliczenie to oparte jest na milczącym założeniu, że van Gaal pozostanie przy grze trójką obrońców, bo jeśli marzyłby o jakimś wariancie ustawienia 4-3-3, również za nowymi atakującymi ze skrzydeł musiałby się zacząć rozglądać. Wypada dodać, że Manchesterowi nie grożą w tym sezonie przykrości podróży po Europie (widzieliśmy, jak skorzystał na tym Liverpool przed rokiem), efekt entuzjazmu po Moyesowskiej smucie niewątpliwie działa, pytanie jednak, na jak długo wystarczy – i jak zdrowie będzie dopisywać 31-letniemu już van Persiemu. W sumie: jestem przekonany, że van Gaal w Fergusonowskim stylu zjadaczy chleba w aniołów przerobi – tylko że jak we wszystkich klubach, w których pracował, nie stanie się to natychmiast. Ferguson porywał wolą zwyciężania, van Gaal chciałby jeszcze wpoić nowym podopiecznym trochę taktycznego abecadła. Ilu jest wśród nich piłkarzy równie uniwersalnych i inteligentnych jak Dirk Kuyt?

Wielu takich ma do dyspozycji Arsene Wenger. Zakupy, jakie robił tego lata Arsenal, były wreszcie na miarę ambicji fanów tego klubu, a przecież na Alexisie Sanchezie, Ospinie, Debuchym czy młodym Chambersie wcale nie skończył (kluczem jest, jak zwykle, dodanie zawodnika walczącego o odbiór piłki w środku pola – gdyby był to Khedira, rozmowa o wicemistrzostwie byłaby klarowniejsza). Szybkość i ruchliwość Sancheza zapowiada przyjemną odmianę w zestawieniu z Giroud, a przecież w sparingach dobrze wypadali także Joel Campbell i Yaya Sanogo („Arsene wie”, wypadało powiedzieć po raz kolejny, patrząc, jak młody Francuz strzelał i asystował przy bramkach kolegów). Po piłkarzach odchodzących – inaczej niż przed laty, gdy Kanonierów wykrwawiały odejścia Nasriego, Fabregasa czy van Persiego – nikt tu nie płacze; bądźmy szczerzy, forma Vermaelena z pierwszego okresu pobytu na Wyspach rozpłynęła się w londyńskiej mgle. Co ważniejsze: jest wreszcie nadzieja, że kontuzje Walcotta czy Ramseya albo kryzys formy Özila nie będą oznaczały końca świata (o zdrowie zawodników ma dbać nowy, ściągnięty z Niemiec, specjalista od przygotowania fizycznego, Shad Forsythe), jest prawdopodobieństwo, że z poprzedniego sezonu piłkarze zapamiętali lepiej smak triumfu w Pucharze Anglii niż gorycz pogromu z rąk Chelsea w tysięcznym meczu Arsene’a Wengera jako szkoleniowca tej drużyny. Zresztą poczucie sukcesu z majowego występu na Wembley utrwalili sobie dopiero co podczas meczu o Tarczę Wspólnoty, w którym Sanchez, Debuchy i Chambers sprawiali wrażenie, jakby od zawsze grali w tej drużynie, a ci, od których tak wiele będzie zależało – Ramsey i Wilshere – potrafili przeciwstawić się silnemu środkowi pola MC. 64-letni Francuz swojej filozofii nie zmieni, więc podobne wpadki jak z Chelsea będą mu się zdarzać, ale znowu ma zdolniejszych tej filozofii wyznawców.

Przykładem zdolności do rewidowania wyznawanego światopoglądu jest natomiast prowadzący Liverpool Brendan Rodgers, w porównaniu z innymi trenerami walczącej o mistrzostwo piątki wciąż jeszcze młodziak bez trofeów. W ciągu dwóch lat pracy na Anfield Rodgers pokazał, że jest szkoleniowcem wyczuwającym zmiany taktycznych trendów w światowym futbolu (od gry opartej na posiadaniu piłki przeszedł do zabójczych kontrataków, skutkujących gradem bramek; wcześnie zaczął też eksperymenty z trójką obrońców). Oczywiście stracił Suareza, a przykład ubiegłorocznych perypetii Tottenhamu po odejściu Bale’a wskazuje, że niełatwo zastąpić swojego najlepszego zawodnika. Po pierwsze jednak, nawet bez Urugwajczyka drużyna potrafiła sobie świetnie radzić (poprzedni sezon rozpoczynał z dzisięciomeczową dyskwalifikacją za ugryzienie Ivanovicia), po drugie, Rodgers swoją największą gwiazdę potrafił wykorzystywać jako równorzędnego partnera pozostałych, a nie – jak bywało w Tottenhamie: jedyne i ostateczne rozwiązanie (Suarez wymieniał się pozycjami ze Sterlingiem, Sturridgem czy Coutinho, asystując przy bramkach równie chętnie, jak je strzelając), po trzecie, tegoroczne zakupy Liverpoolu wydają się mniej chaotyczne od tamtych Tottenhamu: sprowadzając Lallanę, Markovicia i Lamberta do przednich formacji, Emre Cana do środka, a nade wszystko Lovrena i Moreno do obrony, Rodgers tłumaczył, że w Liverpoolu najpierw powstaje strategia, a potem realizuje się ją na rynku transferowym. Po czwarte wreszcie: ci, których miał do dyspozycji do tej pory, z jednym z ubiegłorocznych objawień Raheemem Sterlingiem oraz Danielem Sturridgem na czele, będą się nadal rozwijać, skoro już w czasach Swansea Rodgers pokazywał, że zostawia piłkarzy lepszych, niz zastał, a w Liverpoolu nawet Stevena Gerrarda adaptuje do nowej pozycji. Jeśli coś może skomplikować mu życie tym razem, to otwarcie kolejnego frontu, na którym musi się bić: drużyna, która przed rokiem zagrała zaledwie 43 mecze, dziś walczyć będzie także w Lidze Mistrzów – z drugiej strony po to właśnie te wszystkie zakupy, żeby skład wytrzymał, powiedzmy, 60 spotkań w sezonie.

Jak sobie poradzi Manchester City, teoretycznie dotknięty sankcjami UEFA za naruszenie reguł Finansowego Fair Play, ale potrafiący ograniczenia sprytnie obchodzić, czego dowodzi m.in. podpisanie kontraktu z niechcianym w Chelsea Frankiem Lampardem, który trafia tu – wypożyczony na pół roku – przez powiązany właścicielsko z MC New York City FC? Niezależnie od tego, że Manuel Pellegrini nie szalał na rynku transferowym, nadal ma najlepszy obok Chelsea skład w lidze, z Touré, Agüero, Dżeko, Joveticiem, Silvą, Kompanym, Fernandinho, Zabaletą czy Nasrim. Pierwszy z wymienionych ostatecznie pogodził się z klubem po kuriozalnej aferze związanej z niezłożonymi przez pracodawcę życzeniami urodzinowymi, i tak jak pozostali ma wiele do udowodnienia po mistrzostwach świata – zakończonych niedosytem bądź (jak w przypadku Nasriego) decyzją selekcjonera o pozostawieniu w domu. Za Manchesterem City przemawia względna stabilność wyjściowej jedenastki i najpotężniejsze w lidze nazwiska napastników, przeciw: niewielka rywalizacja w obronie, gdzie o tym, jak wiele zależy od kapitana Kompany’ego, przekonaliśmy się podczas meczu o Tarczę Wspólnoty; transfer Mangali z Porto nie rozwiąże tu chyba wszystkiego.

To jest ta piątka, między którą rozegra się wszystko, co najważniejsze, i spośród której jeden z klubów będzie w maju mówił o sezonie zakończonym klęską, dyskutował o przyszłości trenera itd. Trochę szkoda, że grupa pościgowa tak bardzo od niej odstaje – i budżetem, i, by tak rzec, zdolnością przyciągania gwiazd, i realnymi szansami na skrócenie dystansu. Oczywiście ten szósty, Everton, zrobił w ostatnim czasie wszystko, co może, by wrócić do gry: trafił z decyzją o nowym trenerze, przekonał Romelu Lukaku, że tu będzie mu lepiej niż na ławce w Chelsea i wydał na niego naprawdę gigantyczne pieniądze. W poprzednim sezonie zajął piąte miejsce i zdobył rekordową liczbę punktów w historii swoich występów w Premier League, grając przy tym wyjątkowo efektowną piłkę. Roberto Martinez, jeden z najjaśniejszych punktów na trenerskim firmamencie angielskiej ekstraklasy, zdołał nie tylko ściągnąć Lukaku, ale także zatrzymać Barry’ego, przedłużyć kontrakty z Colemanem, Stonesem, a nade wszystko Barkleyem, oraz ściągnąć Bośniaka Besicia. Ludzie chcą tu grać, chcą pracować dla Martineza, który o swojej pracy potrafi opowiadać tyleż barwnie, co trzeźwo (o najbardziej utalentowanym w zespole Barkleyu mówi, że wciąż musi walczyć o miejsce w wyjściowej jedenastce). Drużyna pod jego kierownictwem nie zatraciła żadnej z cech, charakteryzujących ją w ciągu 11-letniej pracy Davida Moyesa: piłkarze nadal grali z zaciętością i charakterem, i nadal dobrze się organizowali w defensywie (Tima Howarda, który wraca z mundialu w aurze bohatera, zabezpieczają Stones, Distin i Jagielka), ale zarazem stała się jedną z tych, które najdłużej utrzymują się przy piłce. Stabilizacja i zrównoważony rozwój – oto, co zdaje się od lat wyrażać strategię prezesa Billa Kenwrighta, i co Martinez wyraża wprost, mówiąc, że awans do Ligi Europejskiej był w ubiegłym roku aż nadto satysfakcjonujący, gdyż na Ligę Mistrzów zespół nie jest jeszcze przygotowany.

O Tottenhamie mógłbym, jak wiadomo, godzinami. Miejsca siódmego nie uznam za katastrofę, tylko za realne odzwierciedlenie możliwości, jakie ma obecnie ta drużyna. Oczywiście wierzę, że pod Mauricio Pochettino jej gra będzie wyglądała lepiej niż pod Sherwoodem, że wysoki pressing, że atrakcyjna, ofensywna piłka, że kreatywność wymieniających pozycje za plecami napastnika (raczej Adebayora niż Soldado) Lameli, Eriksena i Townsenda itd.; problem w tym, że podobnie jak w przypadku Evertonu – rywale odskoczyli za daleko. Jeśli fani Tottenhamu śnią jeszcze o Lidze Mistrzów, to chyba tylko dzięki możliwości, jaką daje od tego sezonu ewentualne zwycięstwo w Lidze Europejskiej – ale ile się trzeba nagrać, żeby ten cel osiągnąć… Z punktu widzenia klubowej strategii przygotowania do sezonu nie wyglądały dobrze: sparingów mało i, poza ostatnim z Schalke, o niewielkiej wartości sportowej. Aktywność na rynku transferowym bliska zeru. Trudno się domyślić, czy zatrudniony przed rokiem na posadzie dyrektora Franco Baldini jeszcze pracuje. Trudno nie pytać, na czym polega strategiczne partnerstwo z Realem Madryt, hucznie ogłaszane przy okazji transferu Modricia, skoro klubu w ciągu ostatnich miesięcy nie zaliczył żaden kastylijski młodzieniec. Trudno zrozumieć powrót do wyczekiwania na okazje w ostatnim dniu okienka. Nade wszystko: trudno pojąć kłopoty z nadmiarem zawodników, których nie sposób zarejestrować w dwudziestopięcioosobowym składzie, bo np. nie spełniają kryterium homegrown (zabawny paradoks: nawet kupując Erica Diera, reprezentanta angielskiej młodzieżówki, powiększono kategorię piłkarzy zagranicznych, bo Dier jako piłkarz wychowywał się w Portugalii). Są wprawdzie tacy, którzy widzą w panującym dotąd na White Hart Lane względnym transferowym bezruchu coś pozytywnego i mówią, że skład, który przeszedł taką rewolucję poprzedniego lata, został wreszcie ustabilizowany. Uwierzyłbym w to nawet, gdyby nie fakt, że do nowego stylu gry tej drużyny nie pasują występujący dotąd w niej obrońcy: Dawson jest zbyt wolny, Kaboul zbyt podatny na kontuzje, a Chiriches zbyt nierówny (pamiętamy z poprzedniego sezonu kilka jego fenomenalnych wślizgów – wszystkie były desperacką próbą naprawienia wcześniejszych błędów w ustawieniu). Z tego wszystkiego przekonuje tylko Vertonghen, pod warunkiem, że sam jest przekonany do gry w tej drużynie (w poprzednim sezonie co najmniej kilka razy nie był i, szczerze mówiąc, dziwię się trochę słysząc pogłoski, że ma podpisać nowy kontrakt) – trudno się dziwić spekulacjom o odejściu wszystkich wymienionych poprzednio i o przyjściu z Villareal rodaka Pochettino, Mateo Musacchio. Podsumowując: taktyczne koncepcje trenera kupuję, katastrofy tym razem nie będzie, nastawiam się na obejrzenie kilku niezłych meczów, na pokazanie się z dobrej strony kolejnych kilku wychowanków i oby wreszcie na czas spokojnego budowania.

Ósme miejsce, ale już dość daleko od tamtych, ma u mnie Newcastle. W poprzednich sezonach grali w kratkę, to ocierając się o europejskie puchary, to flirtując ze strefą spadkową. Po sezonie 2011/12 Alan Pardew był uznawany za trenera roku, w końcówce rozgrywek 2013/14 sami kibice Srok domagali się jego dymisji. Oczywiście nie były jego winą odejścia kluczowych zawodników, w pierwszym rzędzie Yohana Cabaye’a, z pewnością natomiast nie pomagał sobie niekontrolowanymi atakami agresji: pyskówką z Manuelem Pellegrinim czy próbą potraktowania z byka Davida Meylera z Hull. Tym razem jednak, po raz pierwszy od półtora roku, zyskał poważne wsparcie na rynku transferowym równie kontrowersyjnego jak on właściciela klubu, Mike’a Ashleya. Newcastle kupowało dużo i na oko nieźle, choć pytanie, czy nie za dużo z zagranicy (nie wszyscy adaptują się do wymagań Premier League w jednakowym tempie): z Montpellier przyszedł kolejny w tej drużynie reprezentant Francji Remy Cabella, z Feyenordu – kolejny reprezentant Holandii Daryl Janmaat (zastąpi Debuchy’ego), z Ajaxu – Siem de Jong, w którym Pardew widzi piłkarza na miarę Teddy’ego Sheringhama, z Sunderlandu Jack Colback; do tego dochodzą napastnicy Ayoze Pérez z Tenerife, Emmanuel Riviere z Monaco i Facundo Ferreyra z Szachtara Donieck. Ciekawy jest przypadek lewonożnego Colbacka, wychowanego na ulicach Newcastle, od dziecka zakochanego w tym klubie, więc wyjątkowo silnie zmotywowanego – on akurat przyszedł na zasadzie wolnego transferu. Doliczając tych, którzy Newcastle reprezentują już od jakiegoś czasu, z jednym z bohaterów mundialu Timem Krulem między słupkami – mamy tu naprawdę mocną ekipę. A że wszystkie okoliczności zewnętrzne zdają się świadczyć przeciwko nim, jakoś wierzę, że będzie lepiej niż ostatnio. Pardew, powiadają, osiąga najlepsze wyniki przyparty do muru.

W górnej połowie tabeli skończy sezon Stoke. To nasza największa ubiegłoroczna pomyłka, nie licząc typowania spadku Crystal Palace, bo spodziewaliśmy się, że pod Markiem Hughesem tę drużynę czeka raczej walka o utrzymanie w Premier League. Po niepowodzeniach, jakie Walijczyk poniósł w Fulham i QPR, wydawało się, że zastąpienie Tony’ego Pulisa, który pasował do tej drużyny jak wiatr do stadionu Brittannia, będzie misją niemożliwą – tymczasem radzi sobie równie dobrze jak poprzednik. Sprowadzenie z Barcelony Bojana Krkicia zapowiada utrzymanie trendu, który zaznaczył się już przed rokiem: zespół ma grać szybciej i ładniej niż w czasach Pulisa (wyobraźcie sobie ofensywny kwartet Arnautović-Krkić-Mame Diouf-Odemwingie), nastawiając się na kontry. W Stoke nikomu nie grało się łatwo, przed rokiem przekonywali się o tym np. Kanonierzy i Czerwone Diabły, ale co czyni pracę nowego menedżera tak ciekawą: okazuje się, że można wkładać kij w szprychy Arsenalu czy MU bez uciekania się do wyrzutów z autu Rory’ego Delapa, tylko zwyczajnie grając piłką po ziemi.

Dalej mamy jedną z drużyn, w których zmiana menedżera oznacza zatrzymanie się w rozwoju: Swansea pod Garym Monkiem nie mierzy już tak wysoko, jak w czasach Michaela Laudrupa, straciła też Michu, będącego w pierwszym sezonie po przyjściu na Wyspy objawieniem tej ligi, który jednakowoż ostatni rok borykał się z kontuzjami i nie był w stanie wrócić do dawnej formy (odeszło też kilku innych członków „hiszpańskiej kliki”, m.in. Chico Flores, który swego czasu wszedł w zwarcie z Monkiem na boisku treningowym). Ważniejsze więc, że został Bony (przynajmniej na razie: jeśli odejdzie, o dziesiąte miejsce może być trudno), i że na stare śmieci wrócił Sigurdsson, pasujący tu bardziej niż do celebryckiego Tottenhamu. Zamiana Vorma na Fabiańskiego nie będzie na niekorzyść (w ostatnich występach w Arsenalu Polak wypadał, moim zdaniem, pewniej od Szczęsnego), podobnie jak Pablo Hernandeza na Jeffersona Montero (szybki skrzydłowy był w trakcie mundialu jedną z jaśniejszych postaci w drużynie Ekwadoru). Styl Swansea zapewne się nie zmieni: Walijczycy pozostaną wśród drużyn najchętniej utrzymujących się przy piłce, Gomis z Lyonu wprowadzi trochę ruchu do ofensywy (niezależnie od tego, czy będzie grał z Bonym, czy tylko wchodził z ławki), w defensywie przyda się doświadczenie Ashleya Williamsa. Wieloletni prezes, Huw Jenkins, nie powinien spanikować, nawet jeśli pierwszy mecz sezonu – z Manchesterem United na Old Trafford – zakończy się pogromem.

Moje zaufanie budzi też Hull Steve’a Bruce’a, bez problemu utrzymujące się w Premier League i – dzięki występowi w finale Pucharu Anglii – próbujące swych sił w Lidze Europejskiej. Dawny stoper MU na rynku transferowym nie lubi ryzykować: zna angielski rynek od podszewki i potrafi ściągać do klubu zawodników sfrustrowanych siedzeniem na ławce w lepszych zespołach, albo takich, którzy wyróżniali się w drużynach spadkowiczów, albo wreszcie takich, którzy występowali dotąd w niższych ligach, a oni – otrzymawszy szansę, odpłacają za jego zaufanie z nawiązką. Do pierwszej kategorii należy wykupiony ostatecznie z Tottenhamu Livermore (wcześniej podobnie było z Huddlestonem), do drugiej – ściągnięty z Norwich Snodgrass, do trzeciej – Harry Macguire i zamierzający wreszcie wykazać się w ekstraklasie Tom Ince. Oczywiście w Hull obawiają się pieczenia dwóch mięs na jednym ruszcie: niedzielnych występów w Premier League i czwartkowych meczów w Lidze Europejskiej, ale Bruce w przypadku tych drugich pójdzie pewnie śladami Harry’ego Redknappa, dając grać głównie młodzieży. Angielski trener i angielski w trzonie skład, adaptowalny zarówno do gry trójką środkowych obrońców (co Bruce robił, podobnie jak Roberto Martinez, zanim stało się modne), jak w tradycyjnym 4-4-2, poradzi sobie po raz kolejny.

Po cudownej ucieczce przed spadkiem (7 punktów w meczach z MC, MU i Chelsea; City na Etihad uratowało remis w ostatniej chwili) dużo więcej spodziewam się po Sunderlandzie, zwłaszcza że zasilił go niespełniony w Manchesterze City Jack Rodwell (cenny partner, a w przypadku nieuchronnych dyskwalifikacji – zastępca Cattermole’a, z Chelsea udało się wyciągnąć młodego van Aanholta, a z Wigan – Jordi Gomeza. Jeszcze w Championship Gus Poyet wyrobił sobie markę świetnego, choć może nieco zbyt impulsywnego motywatora, ale w walce o utrzymanie pokazał również taktyczny nos i pragmatyzm – w jego przypadku gra trójką obrońców się nie sprawdziła, zapewnił więc ratunek Sunderlandowi w ustawieniu 4-5-1, czasem dzięki kontratakom, w których kluczową rolę odegrał fenomenalny wiosną Adam Johnson, ale także cierpliwie rozgrywając piłkę (odszukajcie w sieci bramkę Boriniego w meczu z MU i spróbujcie policzyć poprzedzające ją podania). Dobrze zarządzany, mający piękny duży stadion i frekwencję, jakiej wiele lepszych drużyn mogłoby mu pozazdrościć, Sunderland tym razem utrzyma się bez thrilllera.

Podobnie jak, mimo wszystko, Southampton, dla którego kibiców kończy się właśnie skrajnie trudne parę miesięcy. Jak zapowiadałem w styczniu, dymisja dyrektora Nicoli Cortese pociągnęła za sobą odejście trenera (Mauricio Pochettino, skuszonego przez Tottenham, zastąpił Ronald Koeman – moim zdaniem wcale nie jest oczywiste, czy Argentyńczyk przyjąłby ofertę z Londynu, gdyby na St. Mary’s Stadium nadal pracował jego zaufany partner), a w ślad za tym – wyprzedaż piłkarzy, niemającą sobie równych bodaj od czasów, kiedy czyniły to pogrążone w kłopotach finansowych Leeds i Portsmouth. Lallana, Shaw, Lambert, Lovren i Chambers – wszyscy sprzedani za blisko 92 miliony – mają wprawdzie zostać zastąpieni przez doskonałego w poprzednim sezonie w Feyenordzie Tadicia, Pellego i kolejnych zawodników (Boruca z bramki wygryza Forster z Celticu); władze klubu deklarują z całym zdecydowaniem, że to koniec wyprzedaży i taki np. Schneiderlin może się pożegnać z marzeniami o dołączeniu do byłego trenera w Tottenhamie (warto przy okazji powiedzieć, że odmawianie przez Francuza treningów i gry w sparingach nie skłania do tego, by gdziekolwiek witać go z otwartymi ramionami), ale mam wrażenie, że mleko już się rozlało. Niezależnie od tego, jak dobre wrażenie zrobił Ronald Koeman na nowych podopiecznych i jak dobre ma CV, ich morale zostało złamane falą odejść zawodników, którzy mieli być przyszłością tego klubu. O tak dobrym sezonie jak poprzedni (ósme miejsce w tabeli zespołu, który rozegrał dopiero dwa sezony od czasu powrotu do Premier League) można tylko marzyć, o szybkim zintegrowaniu przez Koemana tak gruntownie zmienionej drużyny – również. Zapewne: z taką kadrą i z takim zapleczem (od lat najlepsza w kraju akademia, która przed Lallaną czy Shawem wychowała Bale’a, Walcotta i Oxlade-Chamberlaina) nie grozi im spadek, ale o celach, które jawiły się na horyzoncie jeszcze późną wiosną trzeba zapomnieć. Jaką różnicę może zrobić kilka miesięcy w piłce, mógłbym napisać, że trudno o lepszy przykład, gdyby nie wydarzenia ostatnich dni w Crystal Palace – wrócimy do tematu.

Nie wiem, jak wy, ale ja stęskniłem się z Harrym Redknappem w Premier League. Niedawne zatrudnienie Glenna Hoddle’a w roli wspierającego go trenera Queens Park Rangers może wprawdzie świadczyć nie tylko o tym, że Redknapp zamierza grać trójką obrońców (Hoddle w tym ustawieniu poprowadził reprezentację Anglii na udanym mundialu we Francji), ale i o tym, że może to być jego ostatni sezon i już rozmyśla o sukcesorze. Niezależnie od tego, co myśli o przyszłości, teraźniejszość zapowiada się nieźle: Ferdinand, Caulker i Onuoha rzeczywiście wydają się stworzeni, by stworzyć defensywny tercet, a wypożyczony z Juventusu Mauricio Isla – by występować w roli cofniętego skrzydłowego. W tej drużynie nadal trwa przebudowa, której wbrew powszechnemu stereotypowi nie wiążę z handlowym temperamentem menedżera: moim zdaniem kupowanie i sprzedawanie tak wielu zawodników w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy było częściowo wymuszone okolicznościami obiektywnymi (żeby obronić się przed spadkiem i żeby awansować, potrzebny jest personel), a częściowo faktem, że zespół, z którym Redknapp rozpoczynał pracę, był kompletnie zdemoralizowany: szatnia pełna wypalonych, ale doskonale zarabiających gwiazdek, z Bosingwą na czele, domagała się gruntownego wietrzenia. Dziś jest to już inna drużyna – i będzie grała inną piłkę, niż robiła to w Championship, gdzie wiele punktów zdobyła dzięki zwycięstwom skromnym, ale odnoszonym w meczach, w których kontrolowała grę, bijąc ligowe rekordy czasu przy piłce. W ekstraklasie już tak nie będzie, dlatego szczęśliwa gwiazda menedżera (pamiętamy okoliczności, w których wywalczył awans: w jakimś sensie kompletnie niezasłużenie, bo w finale play-off Derby grało o wiele lepiej) bardzo się jej przyda.

Pisząc o West Hamie wielu dziennikarzy tłumi pewnie ziewanie, opisując tę drużynę za pomocą kliszy o dośrodkowaniu ze skrzydła na głowę wysokiego napastnika. Sam Allardyce, rzecz jasna, zrobił wiele dla utrwalenia tego stereotypu, ale przecież z poprzedniego sezonu zapamiętaliśmy także surową lekcję, jakiej udzielił Andre Villasowi-Boasowi ustawieniem z „fałszywą dziewiątką” i zabójczymi podaniami za wysoką linię obrony. Nie mówiąc już o tej konferencji prasowej, podczas której klepał się po udach z zachwytu na wieść o tym, że sfrustrowany faktem, iż nie zdołał złamać oporu West Hamu, Jose Mourinho oskarża go o „dziewiętnastowieczny futbol”. Nie dajcie się zwieść: Allardyce potrafi czytać grę, jest otwarty na zmiany, w kwestii korzystania z ProZone był niemal pionierem, a jeśli nakazuje skrzydłowym nieustannie wrzucanie piłek w pole karne, to dlatego, że uważa, iż w wielu przypadkach tak jest najskuteczniej, zwłaszcza podczas walki o utrzymanie. Tym razem jednak „Wielki Sam” zaczyna sezon pod presją: zarząd i kibice domagają się gry atrakcyjniejszej dla oka; pozostanie przy „filozofii wrzutek” jest trudniejsze także z tego powodu, że przez kilka najbliższych miesięcy kontuzjowany będzie pierwszy drągal w zespole, Andy Carroll (moim zdaniem w West Hamie prosi się o zmianę nie tyle menedżera, co ekipy medycznej). Sezon w wyjściowej jedenastce rozpocznie zapewne Enner Valencia, zdobywca trzech bramek dla Ekwadoru na mundialu, silny, szybki i również potrafiący grać głową. Na Upton Park pojawia się Mauro Zarate, a także dwaj Senegalczycy, pomocnik Kouyate z Anderlechtu i napastnik Sakho z Metz. W sparingu z Sampdorią West Ham też grał trójką obrońców – i defensywa pozostanie jego silną stroną. Z domaganiem się przesadnej kreatywności wypada jednak uważać, żeby przyszłoroczne przenosiny z Upton Park na stadion olimpijski nie były równocześnie przenosinami do Championship. Cokolwiek mówić o obecnym menedżerze West Hamu – on nie wie, co to degradacja.

Skądinąd walka o utrzymanie może być w tym sezonie równie zacięta, co walka o mistrzostwo i Ligę Mistrzów. To, że wśród pięciu kandydatów do spadku umieszczam Crystal Palace, jest rzecz jasna efektem wydarzeń sprzed kilkudziesięciu godzin: nagłym odejściem z klubu (za porozumieniem stron, choć ta decyzja oznacza właśnie brak porozumienia) szkoleniowca, który jeszcze w maju uznany został za autora największego trenerskiego sukcesu w angielskiej ekstraklasie: wyprowadził murowanego spadkowicza (po jedenastu kolejkach tylko cztery punkty) na jedenaste miejsce, kreując nowe gwiazdy Premier League, ze świetnym defensywnym pomocnikiem Mile’em Jedinakiem na czele, albo pomagając odrodzić przygasłe wcześniej kariery (w pierwszym rzędzie Chamakha, ale także Camerona Jerome). Jeśli dobrze rozumiem, przez całe lato autor tego cudu, Tony Pulis, wykłócał się z władzami klubu, by pozwoliły mu na większą aktywność na rynku transferowym. Nic podobnego nie nastąpiło: poza mającym najlepsze lata kariery za sobą Hangelandem, Martinem Kellym i Fraizerem Campbellem, do poważnych wzmocnień nie doszło, a Pulis miał pewnie świadomość, że powtórka cudu jest w tej sytuacji niemożliwa (teolog powiedziałby zapewne, że powtórki cudów są niemożliwe z definicji…). To drugi po van Gaalu przypadek, w którym zmianie trenera przypisujemy tak wielki wpływ na losy drużyny: jeszcze parę dni temu większość angielskich dziennikarzy wróżyła Crystal Palace bezpieczne utrzymanie, a może nawet atak na pierwszą dziesiątkę, dziś autorzy tych samych proroctw umieszczają klub wśród spadkowiczów. Jaki straceniec przyjdzie na jego miejsce i czy będzie to np. Tim Sherwood – dużo ciekawsze jest pytanie, kto w trakcie sezonu zgłosi się z propozycją pracy do Tony’ego Pulisa.

Niewykluczone, że będzie to np. Aston Villa, nad której ligową przyszłością niebo jest pochmurne już któryś sezon z rzędu. W gruncie rzeczy przy chaosie, jaki panuje nad jego głową, Paul Lambert również dokonuje cudów utrzymując się w lidze. Właściciel przynoszącego straty klubu nie kryje, że chce go sprzedać, ale nie znajduje kupca, odszedł dyrektor wykonawczy, jedyne wzmocnienia drużyna zawdzięcza wolnym transferom – a zawodnicy, którzy przychodzą (Joe Cole, Kieran Richardson, Philippe Senderos), przypominają tamtych, którzy spuszczali z ligi QPR: bardziej zainteresowanych stanem konta, niż wypruwaniem sobie żył na boisku. Nie lepiej już byłoby nadal stawiać na głodną sukcesu i niezmanierowaną młodzież, przyuczajacą się u boku piłkarzy pamiętających jeszcze lepsze czasy tej drużyny: Agbonglahora, Benta albo (pytanie, czy zostanie na tonącym okręcie do końca kontraktu) Vlaara? Dobrą wiadomością dla fanów jest powierzenie posady asystenta Lamberta Royowi Keane’owi, ale jeszcze lepszą byłoby znalezienie inwestora, który przyniósłby nową nadzieję i nowe miliony funtów. Kryzys firmy tak zasłużonej dla angielskiej piłki jest w gruncie rzeczy bardzo smutny…

Z beniaminków, oprócz QPR, szanse na utrzymanie ma także Leicester – rewelacja ubiegłego sezonu Championship (27 zwycięstw, seria 23 meczów bez porażki, przekroczona bariera stu punktów w tabeli). Znamy takie drużyny z poprzednich lat: awansujące i szybko stające się dla wielu z nas „drużynami drugiego wyboru” – takimi, na które zawsze z przyjemnością patrzymy i którym staramy się kibicować, oczywiście jeśli nie grają przeciwko naszym. Tu i ówdzie porównuje się obecne Leicester Nigela Pearsona, generalnie młode i dynamiczne (choć latem wzmocnione doświadczonymi Upsonem i Albrightonem), z Southamptonem Mauricio Pochettino. W bramce mamy Kaspara Schmeichela (tak, tak, z tych Schmeichelów…), w obronie – mojego kandydata na rewelację rozgrywek, aż dziw, że ktoś go nie wykupił – Wesa Morgana, w pomocy mającego za sobą fantastyczny sezon Danny’ego Drinkwatera, w ataku pamiętanego przez niektórych z Norwich Davida Nugenta i sprowadzonego z Brighton Argentyńczyka Ulloę. Tak, wiem, nie powalają Was te nazwiska, ale powiadam Wam: nauczycie się ich na pamięć w ciągu najbliższych tygodni. Pytanie tylko, czy w Premier League drużyna beniaminka może grać w ustawieniu 4-4-2 bez lęku o kompletne oddanie inicjatywy w środku pola?

Oczywiście innym kandydatem na „drużynę drugiego wyboru” może być Burnley. Jak kilka sezonów temu Blackpool, a może jak samo Burnley, które przecież w Premier League występowało przed pięcioma laty, jest w ekstraklasie kopciuszkiem, drużyną bez gwiazd (najbardziej znane nazwisko nosi sprowadzony za darmo w WHU Matt Taylor), z maleńkim składem, i z trenerem, który choć nosi ksywę „rudy Mourinho”, to ma ona raczej wydźwięk ironiczny. Pracujący w tym klubie Wojciech Falenta opowiedziałby nam pewnie niejedno o poprzemysłowym mieście, z którego wszyscy wyjeżdżają i w którym klub jest jednym z najważniejszych wyznaczników tożsamości dla tych, którzy jeszcze zostali (żaden angielski klub nie ma równie imponującego stosunku średniej frekwencji na stadionie do liczby mieszkańców miasta). Byłaby to opowieść romantyczna, ale odwracająca uwagę od istoty rzeczy: Burnley ma drużynę wystarczająco dobrą, by walczyć w Championship. Na ekstraklasę jeszcze za wcześnie.

Tym razem nikt i nic nie uratuje West Bromwich Albion – a z pewnością nie uratuje tego klubu niesprawdzony w roli menedżera, choć ceniony jako trener Alan Irvine. Poprzedni sezon był koszmarny: drużyna pod Pepe Melem ledwo się uratowała; tym razem nie bardzo wiadomo, gdzie szukać nadziei. W transferach, np. Joleona Lescotta, z którym Irvine pracował w Evertonie? Jest ich jednak za mało, jak na odmianę oblicza drużyny, choć musi cieszyć fakt, że na boiskach Premier League pojawi się błyszczący na mundialu Kostarykanin Gamboa. Z Dynama Kijów przyszedł za imponującą kwotę 10 mln funtów Nigeryjczyk Iedye Brown, ale ile zajmie mu przyzwyczajenie się do gry na Wyspach? Lescott już jest kontuzjowany, w środku pola dramatycznie brakuje zawodników kreatywnych – doprawdy, mówienie o szansach WBA na utrzymanie, byłoby zaklinaniem rzeczywistości.

Cóż jeszcze? Zrobiło się bardziej pusto. Na sędziowską emeryturę przeszedł Howard Webb, po Bale’u odszedł Suarez, a gwiazdy mundialu – Kroos czy Rodriguez – nie przeniosły się na Wyspy. Może powinniśmy się pocieszać, że gwiazdy piłkarskie to może nie, ale trenerskie to już na pewno, i ekscytować się pojedynkiem van Gaal – Mourinho – Rodgers (dynastia, w której każdy szkolił poprzednika) lub rywalizacją Mourinho – Pellegrini lub Mourinho – Wenger. Fakt: pracują tu trenerskie gwiazdy, ale i to dalece nie wszystkie, bo Klopp, Guardiola, Simeone, Ancelotti czy Bielsa znaleźli zatrudnienie gdzie indziej. Bilety podrożały. Biednym (kibicom i klubom) wiatr w oczy. Gdyby mogło to być przedmiotem racjonalnych decyzji, może przerzucalibyśmy zainteresowanie na jakieś inne ligi, np. niemiecką. Ale że nie o racjonalnych decyzjach tu mówimy, tylko o współuzależnieniu, zapraszam na kolejny sezon blogowania o Premier League.

Arsenal z tarczą

Będę pierwszym, który zakrzyknie, że w gruncie rzeczy to był tylko sparing. Że dane, które przedstawia nieoceniony Stefan Szymanski, nie powinny skłaniać kibiców Kanonierów do hurraoptymizmu. Że City zagrało bez Aguero, Kompany’ego, Harta, Fernardinho, Demichelisa, Sagny, Negredo czy, ekhm, Lamparda, a Silva pojawił się dopiero – zresztą od razu poprawiając grę drużyny – w drugiej połowie. Poczyniwszy te zastrzeżenia muszę jednak zauważyć: w tym konkretnym meczu, jakiejkolwiek rangi by był, dobrze grała tylko jedna drużyna. Arsenal.

Arsene Wenger mógłby pewnie żartować, że z trofeami jego zespołu jest jak z londyńskimi autobusami: nie jeździły przez cholerne dziewięć lat, a teraz przyjechały w odstępie niecałego kwartału, w ostatnim meczu poprzedniego i w pierwszym rozpoczynającego się właśnie sezonu. Ważniejsza od trofeów była jednak postawa poszczególnych piłkarzy, na tle innych uczestniczących w sparingach w ten weekend zawodników Premier League (wyjąwszy może tych z Liverpoolu, którzy rozgromili Borussię 4:0) sprawiających wrażenie absolutnie gotowych do rozpoczęcia rozgrywek. Za wcześnie pewnie mówić o wpływie nowego guru od przygotowania fizycznego, podebranego reprezentacji Niemiec Shada Forsythe’a (fajny tekst o nim przeczytacie w „Guardianie”), bardziej chodzi o zbliżające się baraże o awans do fazy grupowej Ligi Mistrzów, ale lekkość, z jaką piłkarze Kanonierów operowali piłką, była imponująca.

Dobrze wypadli debiutanci: zarówno Alexis Sanchez, jak Debuchy i Chambers niemal niezauważalnie wkomponowali się w drużynę, grającą charakterystyczny dla siebie futbol: oparty o szybką wymianę podań i fantastyczne odnajdywanie wolnej przestrzeni na boisku. Imponował zwłaszcza Sanchez, teoretycznie atakujący z prawej strony i szukający sobie miejsca za plecami Clichy’ego, ale schodzący także do środka – przy takim koledze nawet niepewny w pierwszych minutach Sanogo poczuł wiatr w żaglach i miał udział przy dwóch bramkach Arsenalu. Z wykończeniem u młodego Francuza wciąż kiepsko, ale sposób, w jaki uczestniczy w rozegraniu, można tylko pochwalić. Do tego, że klasą dla siebie byli Ramsey i Cazorla, zdążyliśmy się przyzwyczaić, ale w środku pomocy świetnie radził sobie także Jack Wilshere, co i raz umykający przed Yayą Toure i debiutującym w MC Fernando. Przyznajcie: tak dobry mecz Wilshere’a dawno się nie zdarzył.

O Manchesterze City w zasadzie nie warto się rozpisywać. Bez Kompany’ego (a być może także bez Demichelisa) nie ma, niestety, organizacji gry obronnej tej drużyny. Arsenal strzelał piękne bramki, zgoda (to przeniesienie gry z obrony do ataku przez Sancheza przy golu numer dwa, to uderzenie Giroud przy golu numer trzy…), ale manekiny ustawiane na boisku treningowym potrafią czasem stawić więcej oporu niż Nastasić i Boyata dzisiaj. Jasne: prawdziwe wyzwania dopiero nadejdą, a wtedy pamięć o Tarczy Wspólnoty może rozpłynąć się jak sprej, dopiero co użyty po raz pierwszy na angielskim boisku przez Michaela Oliviera, mimo wszystko jednak było to bardzo przyjemne popołudnie Arsenalu.

PS Tegoroczny przewodnik po Premier League pojawi się na blogu przed weekendem. Zapowiada się długa lektura.

Wybór Lamparda

No więc tym razem nie zgadzam się z Michałem: Frank Lampard nie burzy swojego pomnika. Nie jest oczywiście zdrajcą Chelsea i po tych wszystkich latach nic nie jest dawnemu klubowi winien. Raz czy drugi dawałem już wyraz przekonaniu, że jeśli ktoś w ogóle jest coś tutaj komuś winien, to klub zawodnikowi – i dziwiłem się, że Lampard nie został zatrzymany za wszelką cenę, jako mentor dla młodszych, wsparcie z ławki, może także kandydat na przyszłego trenera czy – szerzej – ambasadora klubu. Niezależnie od czysto piłkarskich umiejętności, o których przypominać w zasadzie nie wypada, zawsze pozostawał symbolem profesjonalizmu, którego tak piękne świadectwo dał w przypadku i jego, i jego ojca, Harry Redknapp w swojej autobiografii. Nie chciała go Chelsea, Frank miał ochotę na otwarcie nowego rozdziału (któż z nas nie chciałby trochę popracować w Nowym Jorku, w dodatku z gwiazdorską pensją?), więc odszedł. Jak słusznie zauważył Jose Mourinho: był wolnym zawodnikiem, mającym prawo podpisać kontrakt, z kim chce i jak chce. A że MLS rozpoczyna rozgrywki w marcu, on zaś jest (patrz wyżej) profesjonalistą w każdym calu, zamiast przebimbać pół roku postanowił grać dalej tam, gdzie ma to sportowy sens, gdzie go chcą i gdzie może jeszcze wyśrubować swoje niebywałe (patrz obrazek) statystyki. Zauważmy: wcześniej mówiło się o wypożyczeniu do Melbourne, jak w przypadku Davida Villi, ale stamtąd już naprawdę trudno byłoby myśleć o powrocie do prawdziwego grania.

lampard

Owszem, ja też uważam, że fajniej byłoby, gdyby zagrał „u wujka” w QPR, no ale być może wujka nie stać na jego pensję, a i formalne powiązania między New York City FC a Manchesterem City nie są tu bez znaczenia. Zakładam, że mając wybór, Lampard dokonuje wyboru ambitnego, umożliwiającego (jak niegdyś Beckhamowi) pokazanie się jeszcze raz na europejskich boiskach w Lidze Mistrzów, a może nawet rozegranie jakiegoś meczu w reprezentacji Anglii. Wnosząc przy okazji do swojej nowej drużyny – umówmy się: mającej w kim wybierać, jeśli chodzi o obsadę drugiej linii – doświadczenie mistrza i wielokrotnego zwycięzcy, także zwycięzcy wspomnianej Ligi Mistrzów. Człowieka, który jak nikt inny potrafi strzelać bramki z drugiej linii (nawet w poprzednim sezonie, podczas którego grał jednak w kratkę, strzelił ich sześć), ale który w nowym klubie będzie ograniczał się głównie do odbierania piłek od obrońców i przekazywania ich dalej.

Fakt, że Frank Lampard na najbliższe pół roku wylądował w MC leży w najlepszym interesie wszystkich stron: samego zawodnika, nowojorskiego klubu, w którym rozpocznie grę w pełni przygotowany, i mistrzów Anglii, borykających się z ograniczeniami Finansowego Fair Play. Jedynego, czego w jego historii szkoda, to faktu, że rozstanie z Chelsea odbyło się w sposób mało uroczysty: że nie rozegrano np. specjalnego meczu pożegnalnego. Od dawna wiemy jednak, że piłka nożna nie jest sportem dla romantyków. Trudno, żebyś czuł się zobowiązany wobec klubu, kiedy klub nie czuł się zobowiązany wobec ciebie.

Bentley już nie pojedzie

Ta informacja i ta wypowiedź mogły umknąć pod naporem obiektywnie ważniejszych: człowiek, który w Anglii miał być następcą Davida Beckhama, zakończył karierę bez wielkiego rozgłosu, a wyjaśnienia, jakie przy okazji zaprezentował, niejeden przyjął wzruszeniem ramion, żeby po chwili przejmować się dziwnym zawijasem transferowym Franka Lamparda albo decyzją o zakończeniu kariery reprezentacyjnej przez Stevena Gerrarda. Oto prawdziwe powody do dyskutowania o niespełnieniu: rozstanie z klubem jego ikony, pożegnanie z reprezentacją jej kapitana. Kto by się przejmował jakimś Davidem Bentleyem…

A przecież człowiek ten również był reprezentantem Anglii, zaś kiedy zmieniał klub – przechodząc w 2008 r. z Blackburn do Tottenhamu – znalazł się wśród najdroższych piłkarzy w kadrze. Ba: w październiku tamtego roku strzelił jedną z najpiękniejszych bramek dekady, w derbach północnego Londynu pokonując Manuela Almunię czterdziestometrowym lobem. Wcześniej, jeszcze jako zawodnik Blackburn, regularnie strzelał bramki i regularnie asystował, zdobył też hat-tricka w meczu z Manchesterem United, imponując zarówno techniką, jak zdolnością do twardej walki. Świat zdawał się leżeć u jego stóp, zwłaszcza że miał szczęście pracować ze szkoleniowcami, z których rąk wychodziły gwiazdy światowej piłki: Arsenem Wengerem, Markiem Hughesem, potem także z Harrym Redknappem.

Rzecz w tym, że Bentley świata nie zawojował. Zamiast stać się kolejnym Henrym, Fabregasem czy Balem, zamiast grać w Barcelonie czy Realu, ostatnie epizody kariery spędzał np. na wypożyczeniu do Rostowa, a kończąc ją w wieku zaledwie 29 lat, tłumaczył, że stracił radość grania i że to właśnie fakt, iż traktował grę w piłkę jako źródło radości, a nie zarobku, był powodem, dla którego podpadał kolejnym trenerom. Zwłaszcza takim, co to – jak opowiada – dostawali od klubowych właścicieli pięć meczów na uratowanie posady i nie byli skłonni tolerować w szatni jakichś lekkoduchów.

Nie wiem, czy jest sens przytaczać wszystkie jego tłumaczenia. Cóż począć np. z opowieścią o tym, że jego idolami byli Scholes, Cantona czy Gascoigne – ludzie z osobowością i charyzmą, których rzekomo brakuje rówieśnikom Bentleya? „Dzisiaj wszystkie drużyny grają tak samo i wszyscy zawodnicy robią te same rzeczy. Żadnego nie zapamiętacie. Nawet najlepsi piłkarze świata po prostu wykonują swoją robotę, są zwyczajnymi markami, kontrolowanymi przez rzesze specjalistów…” – niby prawda, ale wystarczy trochę poczytać o takim Beckhamie, żeby wiedzieć, iż zarówno zanim stał się marką, jak potem, do końca kariery, ciężko pracował na treningach, podobnie jak wspomniani Lampard czy Gerrard. A cóż powiedzieć o Bergkampie, Henrym czy Vieirze, których Bentley podglądał jako junior w Arsenalu?

Podobnie jest z tłumaczeniem angielskich niepowodzeń. Zdanie, że między Barkleyem czy Sterlingiem a Neymarem i Jamesem Rodriguezem nie musi być aż tak wielkiej różnicy umiejętności; że nie są w końcu genetycznie inaczej zbudowani, jest całkiem w porządku. Bentley dodaje, że Neymar czy Rodriguez wychodzą na boisko zrelaksowani, Anglicy zaś – „mentalnie zanieczyszczeni”, że coś ich ogranicza, że nie umieją się wyluzować. Pięknie, tylko że sam zdawał się mylić wyluzowanie z lenistwem (kibice angielscy długo nie mogli mu wybaczyć, że w 2007 r. uchylił się od wyjazdu na młodzieżowe mistrzostwa Europy, tłumacząc się posezonowym zmęczeniem), a podpisując sześcioletni kontrakt z tygodniówką sięgającą ponoć 50 tys. funtów, zwyczajnie spoczął na laurach.

Tłumaczenia, że podpadał kolejnym szkoleniowcom właśnie dlatego, że podobnie jak giganci, na których się wzorował, miał własny pogląd na temat tego sportu? Już raczej należałoby powiedzieć, jak Harry Redknapp w swojej autobiografii: że gdyby Bentley dawał radę na boisku, nie miałby problemów z najdzikszym i najbardziej beztroskim nawet zachowaniem. Pamiętamy, że podpadł Harry’emu straszliwie, wylewając na jego głowę kubeł wody w trakcie wywiadu telewizyjnego, którego trener udzielał w korytarzach stadionu Manchesteru City, po historycznym awansie Tottenhamu do Ligi Mistrzów. „Przed kamerą musiałem obrócić to w żart, ale w głębi duszy byłem wściekły. Potraktowałem to jako brak szacunku, zdecydowanie wykraczający poza granice naszej znajomości” – wspominał Redknapp, ale przecież Paolo di Canio dopuszczał się przekroczeń o wiele poważniejszych, a nie przeszkodziło to menedżerowi konsekwentnie na niego stawiać.

Będę, owszem, pamiętał bramkę z Arsenalem. Dziwność świata spowodowała, że widziałem także dwa gole strzelone przezeń Wiśle Kraków (jedną w czasach gry w Blackburn, drugą w Tottenhamie). Poza tym jednak po Bentleyu płakać nie będę. Z porównań do Beckhama została tylko dbałość o fryzurę.

Niemcy piękne jak mundial

To się po prostu nie chciało skończyć. Po 32 dniach i 64 meczach, grając siódme spotkanie na tym turnieju (a w ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy w przypadku wielu piłkarzy pewnie siedemdziesiąte), reprezentanci Argentyny i Niemiec w finale mistrzostw świata zafundowali nam dogrywkę. Jakby nie mogli przestać, jakby nie chcieli powiedzieć sobie, że szkoda już żegnać się z turniejem, o którym wielu mówi, iż był najlepszy w historii, odłożyć wyjazd do domu albo na krótkie choćby wakacje – krótkie, bo przecież w ich macierzystych klubach reszta piłkarzy rozpoczęła już przygotowania do następnego sezonu. Bo przecież przedstawienie musi trwać, koniecznie z udziałem tych największych – największych od dawna, jak Messi czy Robben, albo tych, których wielkość te mistrzostwa przypieczętowały, np. Toniego Kroosa z Niemiec czy Jamesa Rodrigueza z Kolumbii, który mimo odpadnięcia w ćwierćfinale został królem strzelców imprezy.

Czy wypada w tym momencie ostudzić nieco zachwyty? Wspomnieć o przemęczonych gwiazdach, o lekceważonym zdrowiu zawodników (kilkakrotnie w ciągu mistrzostw obserwowaliśmy mrożące krew w żyłach sceny, w których piłkarze zderzali się głowami – niektórzy na moment tracili przytomność, a lekarze jak gdyby nigdy nic pozwalali im wrócić na boisko i grać dalej), albo zauważyć, że gra o tak wielką stawkę wyzwala u niektórych pierwotne instynkty (Urugwajczyk Luis Suarez, gryzący w trakcie spotkania z Włochami obrońcę rywali Giorgio Chielliniego, Portugalczyk Pepe, uderzający „z byka” Niemca Thomasa Müllera)? Nade wszystko: jeszcze raz przypomnieć, że mistrzostwa rozpoczynały się pod znakiem protestów mieszkańców Brazylii, oburzonych, że cały zysk z imprezy rozdzielą między siebie uwłaszczeni na piłce nożnej panowie z FIFA, działający do spółki z przedstawicielami wielkich korporacji. Zdjęcia prezydenta FIFA Seppa Blattera siedzącego podczas finału w towarzystwie prezydenta Rosji Władimira Putina pokazywały, że sport nie dla wszystkich i niekoniecznie był w tych dniach na pierwszym miejscu…

Powyższe dwa akapity to początek tekstu z nowego numeru „Tygodnika Powszechnego” – będzie w nim mowa także o wielkich mundialowych narracjach, o gwiazdach, które kolejny raz nie zawiodły i o tych, które zachwyciły po raz pierwszy, ale także o tych, które zeszły ze sceny. O arcybramkarzach i arcybramkach. O pięknie, rodzącym się w zmaganiu i sekundach, które u geniuszy trwają dłużej niż u zwykłych śmiertelników (nie mogłem sobie darować odwołań do ulubionych autorów ulubionego „Blizzarda”). Nade wszystko jednak o tych, którzy zmagali się jakby mniej niż pozostali: o Niemcach. O ostatecznym pożegnaniu ze stereotypem ich bezwzględności i siły – innymi słowy o zapominaniu wojny. I oczywiście o tzw. polskim akcencie, czyli o tym, czego historia ostatniej dekady niemieckich sukcesów może uczyć działaczy PZPN.

W ciągu minionych 32 dni rzeczywiście obejrzałem 64 mecze – niektóre, podczas najgorętszego czasu fazy grupowej, na dwa telewizory, a jeden (USA-Belgia) dwukrotnie. Tekstów, które przy tej okazji powstały – na bloga, dla „Tygodnika Powszechnego”, „Gazety Wyborczej” i portalu Sport.pl, nie jestem w tej chwili w stanie policzyć. W tej chwili mam ochotę podziękować wszystkim, którzy mi w tym oglądaniu towarzyszyli, i wszystkim, którzy je umożliwili (już oni wiedzą, w redakcjach i w domu, kogo mam na myśli). Potem chwilkę się przespać, a następnie sprawdzić, jak to właściwie wygląda na rynku transferowym i co nas czeka w trakcie okresu przygotowawczego. Louis van Gaal, jak słyszę, we środę ląduje w Manchesterze. Arsene Wenger, Jose Mourinho, Brendan Rodgers i Mauricio Pellegrini bynajmniej nie skończyli zakupów. Mauricio Pochettino kupować jeszcze nie zaczął, za to wyleciał z Tottenhamem na tournée do USA, bez Adebayora, który zachorował – uwaga – na malarię. Mamy nowego mistrza świata, ale pewne rzeczy, jak widać, nie zmieniają się nigdy.

Dylemat Gerrarda

Rozmowa, która miała odmienić życie Stevena Gerrarda, odbyła się mniej więcej przed rokiem, po kilkunastu miesiącach wspólnej pracy kapitana Liverpoolu z nowym menedżerem tego klubu, Brendanem Rodgersem. „Chcę, żebyś zmienił pozycję na boisku” – powiedział Rodgers i poprosił lidera drużyny, by przyjrzał się uważnie grze Andrei Pirlo.

Myśl była przednia. Steven Gerrard ma już 34 lata – zaledwie rok mniej od Pirlo. Nie będzie młodszy i nie będzie miał dawnej dynamiki, pozwalającej mu biegać między jednym a drugim polem karnym. Powinien raczej na stałe osiąść na własnej połowie i stamtąd dyrygować grą jako cofnięty rozgrywający. Za dynamikę akcji odpowiadać będą Sterling, Sturridge czy Suarez (ewentualnie Coutinho), jego zadaniem zaś będzie tylko – i aż – obsłużenie ich jednym z tych mierzonych podań, którymi zachwyca nas także włoski regista. Zmiana miała pozwolić Gerradowi kontynuować karierę na najwyższym poziomie jeszcze przez lata i, co w kontekście tegorocznego mundialu ważniejsze, miał z niej skorzystać także Roy Hodgson, posiłkując się w budowaniu reprezentacji liverpoolskimi schematami.

Analogia z Pirlo okazała się jednak nietrafiona i to bynajmniej nie dlatego, że mielibyśmy odbierać Gerrardowi talent do rozdzielania piłek. Owszem: we czwartek mocno naciskany przez piłkarzy Urugwaju, Cavaniego zwłaszcza, miał więcej niecelnych podań niż zwykle, ale wciąż potrafił kilkudziesięciometrowym podaniem zmienić stronę rozgrywania akcji, dostrzec wbiegającego w lukę bocznego obrońcę i nadać atakowi nową dynamikę. Problemem było raczej to, co działo się, kiedy Anglicy nie byli przy piłce, a atakował przeciwnik.

Rzecz w tym, że Andrea Pirlo ma asekurację – i w reprezentacji, i w klubie. W Juventusie po stracie piłki będą go ubezpieczali Pogba z Vidalem, w kadrze – de Rossi i Motta. W obu przypadkach w środku pola nie operuje w duecie, jak Gerrard z Hendersonem, ale ma dwóch partnerów; kolejną opcją Cesare Prandellego jest ustawienie za plecami lidera drużyny trójki obrońców, formacji tak modnej i skutecznej na tegorocznych mistrzostwach świata. Zamiast więc spędzać wakacje na rozważaniach, czy kontynuować reprezentacyjną karierę, czy, jakby to zaśpiewali Starsi Panowie, „wycofać się z arenki”, kapitan Liverpoolu mógłby poprosić Roya Hodgsona: „utwierdź mnie”, dodaj jeszcze jednego partnera (jak w klubie Lucasa czy Allena), a wtedy „wesołe będzie życie staruszka”.

Jak pożegnać Lamparda

Wpadam na chwilę, z poczuciem, że o Franku Lampardzie trzeba będzie jeszcze napisać osobno. Wpadam, by podzielić się obserwacją w gruncie rzeczy banalną: coraz trudniej uwierzyć w to, że piłkarz jest dla klubu czymś więcej niż siłą roboczą. Niby nic nowego – czytaliście autobiografię Harry’ego Redknappa, to wiecie, jak West Ham traktował Bobby’ego Moore’a w czasach, gdy piłkarz ten zakończył karierę (nazywanie trybuny jego imieniem miało nadejść później – po śmierci, wcześniej jednej z klubowych legend kazano kupować bilety na mecze), a jednak wciąż się dziwię.

Frank Lampard, który w niezwykle eleganckim i pełnym wdzięczności oświadczeniu ogłosił wczoraj decyzję o odejściu z Chelsea, spędził na Stamford Bridge lat (Boże, jaki ja jestem stary: świetnie pamiętam, kiedy przychodził, grywałem już w Championship Managera, kiedy on występował jeszcze w West Hamie…), zagrał 648 meczów, strzelił 211 bramek. W tej ostatniej kategorii jest rekordzistą klubu – on, pomocnik! Bywały to bramki fantastyczne, jak ta z Bayernem w 2005, albo z Barceloną w 2006 r., ale bywały też niby zwyczajne, strzelane z rzutów karnych, jednak o wielkim znaczeniu dla drużyny – jak ta z marca 2012 r., w meczu z Napoli, kiedy trenowany już przez Roberto di Matteo zespół gonił wynik w przegranej wydawałoby się rywalizacji w Lidze Mistrzów. Nawet w ostatnim sezonie zdobył ich osiem…

Wszystkich tytułów, które za nim idą (trzech mistrzostw kraju, czterech Pucharów Anglii, zwycięstw w Lidze Mistrzów i Lidze Europejskiej) nie ma co wyliczać – wszystkie należą do przeszłości. Frank Lampard ma 35 lat, nie chce się zrobić młodszy. Chelsea proponowała mu ponoć roczne przedłużenie umowy, on chciał zostać dłużej – i tu jest pies pogrzebany. Umowa, której oczekiwał, należała mu się nie tylko za wszystko, co dał tej drużynie w przeszłości, ale także ze względu na to, co mógł jej jeszcze zaoferować – jeśli już nie w pierwszym składzie, to na ławce, a nawet na boisku treningowym. Wspomniany Redknapp nakreślił w swojej książce dobry portret obu Lampardów – ojca i syna – jako pierwszorzędnych profesjonalistów, pracujących więcej i dłużej niż oczekuje trener, dających przykład młodszym. Mieć kogoś takiego w kadrze, dopóki chce grać w piłkę – bezcenne. A kiedy podejmie decyzję o zakończeniu kariery – uczcić meczem pożegnalnym i zatrzymać w klubie na dalsze lata, jako ambasadora. Tak to sobie wyobrażam, z pożytkiem dla wszystkich stron: piękne, zorganizowane specjalnie dla niego pożegnanie (kiedy klaskał do kibiców po ostatnim ligowym meczu na Stamford Bridge wydało się przecież, że zostanie), hołdy klubowego właściciela, trenera, kolegów z drużyny, a nie natychmiastowe spekulacje, czy ma go zastąpić Fabregas, czy może Pogba.

PS. A propos legend i książek o nich: ukazała się właśnie po polsku autobiografia sir Aleksa Fergusona. Dla czytelników bloga „Futbol jes okrutny” istnieje możliwość kupienia jej z dwudziestoprocentrowym upustem. Wystarczy kliknąć na ten link i wpisać kod FJO.

PS 2. Mundial zaczyna się dzisiaj: okazja do rozmowy o mistrzostwach świata w niezłym towarzystwie nadarzy się o godz. 19 w warszawskim Kurorcie nad Wisłą.

Pochettino w Tottenhamie

Obiektywizmu się nie spodziewajcie. Pisałem w lipcu 2012 roku, kiedy w Tottenhamie pojawił się Andre Villas-Boas, że natychmiast po nominacji nowego trenera robię się jednooki; że wyszukuję i zauważam jedynie argumenty na potwierdzenie tezy, iż tym razem na pewno się uda, a „ukochana ma drużyna grać będzie piłkę ofensywną, ale nowoczesną; szybką, ale poukładaną taktycznie, zaś jej menedżer nie będzie się kompromitował nadmiernym gadulstwem”. Ci, którzy mówili, że historia piłki nożnej toczy się w cyklach, nie mieli z pewnością na myśli, że Tim Sherwood okaże się aż takim Redknappem, a spodziewania związane z przyjściem Mauricio Pochettino będą aż tak podobne do tych, z którymi przyjmowaliśmy Villas-Boasa…

Dlaczego np. miałoby mi przeszkadzać, że nowy trener Tottenhamu wciąż mówi do dziennikarzy za pośrednictwem tłumacza? Po pierwsze, nieważne jak – grunt, że dogaduje się z piłkarzami, po drugie tak zwani dobrze poinformowani mówią, że z angielskim radzi już sobie całkiem nieźle, a w sierpniu pewnie całkiem się przełamie (był to ponoć jeden z warunków zatrudnienia); sami widzicie, jak wygląda teraz praca mojego mózgu. W ciągu trzynastu lat prezesury Daniela Levy’ego, Mauricio Pochettino będzie dziesiątym trenerem w tym klubie: George’a Grahama, odziedziczonego po czasach rządów Alana Sugara, Levy najpierw zastąpił Glennem Hoddlem, później był David Pleat (wygryzł Hoddle’a po wojnie o dostęp do ucha prezesa), kuriozalny Santini, pochopnie zwolniony Jol, Ramos, którego farsową końcówkę opisywałem już jako bloger, Redknapp, Villas-Boas i Sherwood… Naprawdę w szukaniu dobrych stron każdego kolejnego szkoleniowca zdołałem się wyćwiczyć.

To zresztą ważny punkt przy analizie sytuacji w Tottenhamie: Daniel Levy przestał być nietykalny. Dotąd szanowany za świetną rękę do interesów – zdolność uzyskiwania za swoich piłkarzy najwyższych cen (nawet teraz hiszpańskie i angielskie media sprzeczają się o wysokość kwot, które Real będzie musiał przelać na konto Tottenhamu w związku z faktem, że Modrić i Bale zostali zwycięzcami Ligi Mistrzów), wybudowanie arcynowoczesnego ośrodka treningowego czy rozpoczęcie prac nad rozbudową stadionu – za ostatnie decyzje o zmianach szkoleniowców znalazł się w ogniu krytyki. Harry Redknapp zawsze miał silny kontyngent fanów w mediach, co do Villas-Boasa nie ja jeden uważałem, że po tak ogromnych zmianach kadrowych należało mu się więcej czasu, a Tim Sherwood, mimo niewyparzonej gęby, miał najlepsze wyniki z nich wszystkich. Do prezesa dotarła zresztą chyba część krytyk, bo po ogłoszeniu decyzji o zatrudnieniu Pochettino, wbrew swoim zwyczajom, rozmawiał z dziennikarzami. Szyderstw i niewiary, powiązanych z podpisaniem przez Argentyńczyka imponująco długiego, pięcioletniego kontraktu, całkowicie to nie powstrzymało, ale z pewnością nieco stępiło ich ostrze.

Zostawmy jednak prezesa, przynajmniej do czasu, gdy Mauricio Pochettino również zacznie mu przeszkadzać. Dlaczego zaklinanie rzeczywistości w tym przypadku idzie mi łatwiej niż zazwyczaj?

Ano dlatego, że zdołałem się przez te półtora roku Argentyńczykowi uważnie przyjrzeć. Nie żeby zawsze osiągał rewelacyjne wyniki (z takim Tottenhamem np. przegrywał trzykrotnie), nie żeby prowadził kiedykolwiek drużyny o podobnym budżecie i podobnych aspiracjach, ale jednak jego pobyt w Premier League trzeba ocenić jednoznacznie pozytywnie. Southampton nie dość, że utrzymał się w lidze w jego pierwszym sezonie, to w drugim zajął nieoczekiwanie wysokie, ósme miejsce w tabeli. Do zespołu przebili się fantastycznie uzdolnieni młodzieńcy, wychowani w klubowej akademii – coś, czego na nowym miejscu pracy również się oczekuje (co zresztą ciekawe: ogłaszając zatrudnienie Pochettino i wyliczając jego zalety, Tottenham niektóre młode gwiazdy Southamptonu wymienił z nazwiska, co zabrzmiało trochę, jak próba ściągnięcia na White Hart Lane także ich). Wielu piłkarzy z St. Mary’s zaczęło grać lepiej niż kiedykolwiek przedtem. Southampton miał swój styl, grał ofensywną piłkę – słowem grał tak, jak oczekuje się od Tottenhamu.

Prawdziwe ekscytacje zaczynają się dopiero w tym punkcie. Bo przecież tym, co odróżniało Pochettino od innych kandydatów, jest przywiązanie do intensywnego pressingu, rozpoczynanego już na połowie rywala, i gry wysoką linią obrony. Nie są to rzeczy na White Hart Lane nieznane, próbował je wdrożyć Villas-Boas – oby tym razem udawało się odzyskiwać piłkę szybciej, a następnie szybciej ją rozgrywać. Tym, co jednak różniło Tottenham w ostatnich miesiącach pracy AVB z Southamptonem Pochettino, było tempo i kreatywność, z jakimi piłkarze wymieniali podania (w przypadku „Świętych” – o wiele częściej prostopadłych) oraz płynność, z jaką zmieniali pozycje. Przyznawałem się niedawno do swoich fascynacji Marcelo Bielsą – mieć bielsistę w roli trenera jest w tym sensie czymś na kształt spełnionych snów; z pewnością w najbliższych miesiącach niejeden raz przywołam też cytat z Pepa Guardioli, który w czasach, gdy Pochettino prowadził Espanyol, powiedział, że identyfikuje się ze stylem gry tej drużyny.

Jest nadzieja, że Pochettino uratuje londyńską karierę najdroższych piłkarzy w historii Tottenhamu: swojego rodaka Erika Lameli i znanego mu z hiszpańskich boisk Roberto Soldado. Jest marzenie, że nakłoni Adama Lallanę, aby odrzucił zaloty Liverpoolu i również przeprowadził się na White Hart Lane, zwłaszcza że Lallana wielokrotnie wypowiadał się o swoim szefie z Southamptonu z najwyższym uznaniem. Jest niemal pewne, że zagoni nowych podopiecznych do ciężkiej pracy – tak, żeby po rozpoczęciu sezonu mieli siłę biegać dwa razy więcej niż rywale. Jeszcze w czasach hiszpańskich czytywałem o nim, że jest mocną osobowością, liderem, że ma charyzmę, a szatnia dałaby się za niego pokroić. Oby.

Mistrz z Manchesteru

Teza: Jose Mourinho i jego formacja obronna, jakże często z rozczarowującymi napastnikami. Antyteza: Brendan Rodgers i jego zawodnicy atakujący, z popełniającą błędy obroną. Synteza: Manuel Pellegrini i jego mistrzowie Anglii. Nie tylko druga linia, której symbolami byliby jeden z najlepszych piłkarzy sezonu, świetnie przenoszący grę z obrony do ataku zdobywca 20 bramek Yaya Toure, kapitalnie operujący między liniami David Silva i Samir Nasri, który strzelił dziś ważną bramkę, ale bodaj ważniejszą zdobył przed trzema tygodniami, doprowadzając do stanu 2: 2 w przedostatniej minucie meczu z Sunderlandem. Po prostu synteza.

Inaczej mówiąc: równowaga. Między atakiem a obroną (jeśli porównać liczby strzelanych i traconych bramek: Liverpool i MC strzeliły ich ponad sto, o 30 więcej niż Chelsea, Chelsea jednak straciła tylko 27, o 10 mniej niż MC i aż 23 mniej niż Liverpool). Między piekielnie skutecznym mimo trapiących go kontuzji Aguero i niezawodnym w kluczowych spotkaniach, choć nieustannie pojawiającym się w pogłoskach transferowych Dżeko, a zazwyczaj bezbłędnym Kompanym i często wyśmiewanym, a przecież w ostatnich spotkaniach znakomitym (w klubie wybrano go nawet piłkarzem kwietnia) Demichelisem. We wczesnych fazach sezonu argentyński obrońca należał do najbardziej, obok Joe Harta, krytykowanych piłkarzy tej drużyny – i podobnie jak bramkarz zakończył rozgrywki w wielkim stylu.

Na dłuższe podsumowania przyjdzie czas, i osobne miejsce trzeba w nich będzie przyznać Manuelowi Pellegriniemu. 60-letni Chilijczyk po raz pierwszy w trakcie pobytu w Europie zdobył mistrzostwo kraju – i zrobił to z klasą, elegancją i dystansem zaburzonym bodaj tylko raz, podczas antysędziowskiej tyrady po meczu z Barceloną w Lidze Mistrzów. Trzeba przyznać, że zarówno sam Pellegrini oswoił się z Anglią błyskawicznie, jak pomógł oswoić się z nią tym zawodnikom, którzy pojawili się wraz z nim – Navasowi, Negredo, Demichelisowi, Fernardinho (Jovetić stracił sezon z powodu kontuzji) – choć i tak o obliczu drużyny stanowili w pierwszym rzędzie piłkarze, z którymi pracował jeszcze Roberto Mancini.

W odróżnieniu od Włocha, menedżer z Chile postawił na futbol atrakcyjny dla oka. Pozwolił piłkarzom zachować swobodę na boisku i wygasił konflikty w szatni („Uczynił to miejsce znowu szczęśliwym – mówił niedawno David Silva. – Przyniósł radość i frajdę”). Nie bał się też, jako jeden z pierwszych w trakcie sezonu, którego jedną z cech charakterystycznych był powrót do gry dwoma napastnikami, stawiać na duet w ofensywie. Był jednakże elastyczny: kiedy trzeba, jego piłkarze przechodzili z 4-4-2 na 4-2-3-1 albo 4-3-3 – do tego nazewnictwa jednak nie przywiązywał wielkiej wagi (określił kiedyś formacje jako „numery telefonów”). Drużyna potrafiła grać bardzo szeroko (Navas) i korzystać ze skrzydłowych mających licencję na schodzenie do środka. Błędy, pojawiające się w spotkaniach z najlepszymi (porażka z Liverpoolem, po której wydawało się, że sprawa tytułu się wymyka), zostały z czasem wyeliminowane. Ostatni mecz, z West Hamem, był już chłodnym popisem profesjonalizmu: drużyna cierpliwie rozgrywała akcję za akcją, szukając miejsca w nieprawdopodobnym gąszczu pola karnego gości, aż w końcu wygrała dzięki strzałowi z dystansu i stałemu fragmentowi gry. Jak na ten nieprawdopodobny, pełen nagłych zwrotów akcji sezon, w trzydziestej ósmej kolejce wszystko odbyło się niezwykle spokojnie: żadnych pościgów i potknięć. Może tego ostatniego słowa lepiej przy kibicach Liverpoolu nie wymawiać, choć przecież i oni mieli wspaniały sezon.

Jak powiadam: na dłuższe podsumowania przyjdzie czas. Tymczasem stawiam parafkę, nie kropkę. I dziękuję za szósty pełny sezon Premier League na blogu „Futbol jest okrutny”.