Archiwum kategorii: Premier League

Bentley już nie pojedzie

Ta informacja i ta wypowiedź mogły umknąć pod naporem obiektywnie ważniejszych: człowiek, który w Anglii miał być następcą Davida Beckhama, zakończył karierę bez wielkiego rozgłosu, a wyjaśnienia, jakie przy okazji zaprezentował, niejeden przyjął wzruszeniem ramion, żeby po chwili przejmować się dziwnym zawijasem transferowym Franka Lamparda albo decyzją o zakończeniu kariery reprezentacyjnej przez Stevena Gerrarda. Oto prawdziwe powody do dyskutowania o niespełnieniu: rozstanie z klubem jego ikony, pożegnanie z reprezentacją jej kapitana. Kto by się przejmował jakimś Davidem Bentleyem…

A przecież człowiek ten również był reprezentantem Anglii, zaś kiedy zmieniał klub – przechodząc w 2008 r. z Blackburn do Tottenhamu – znalazł się wśród najdroższych piłkarzy w kadrze. Ba: w październiku tamtego roku strzelił jedną z najpiękniejszych bramek dekady, w derbach północnego Londynu pokonując Manuela Almunię czterdziestometrowym lobem. Wcześniej, jeszcze jako zawodnik Blackburn, regularnie strzelał bramki i regularnie asystował, zdobył też hat-tricka w meczu z Manchesterem United, imponując zarówno techniką, jak zdolnością do twardej walki. Świat zdawał się leżeć u jego stóp, zwłaszcza że miał szczęście pracować ze szkoleniowcami, z których rąk wychodziły gwiazdy światowej piłki: Arsenem Wengerem, Markiem Hughesem, potem także z Harrym Redknappem.

Rzecz w tym, że Bentley świata nie zawojował. Zamiast stać się kolejnym Henrym, Fabregasem czy Balem, zamiast grać w Barcelonie czy Realu, ostatnie epizody kariery spędzał np. na wypożyczeniu do Rostowa, a kończąc ją w wieku zaledwie 29 lat, tłumaczył, że stracił radość grania i że to właśnie fakt, iż traktował grę w piłkę jako źródło radości, a nie zarobku, był powodem, dla którego podpadał kolejnym trenerom. Zwłaszcza takim, co to – jak opowiada – dostawali od klubowych właścicieli pięć meczów na uratowanie posady i nie byli skłonni tolerować w szatni jakichś lekkoduchów.

Nie wiem, czy jest sens przytaczać wszystkie jego tłumaczenia. Cóż począć np. z opowieścią o tym, że jego idolami byli Scholes, Cantona czy Gascoigne – ludzie z osobowością i charyzmą, których rzekomo brakuje rówieśnikom Bentleya? „Dzisiaj wszystkie drużyny grają tak samo i wszyscy zawodnicy robią te same rzeczy. Żadnego nie zapamiętacie. Nawet najlepsi piłkarze świata po prostu wykonują swoją robotę, są zwyczajnymi markami, kontrolowanymi przez rzesze specjalistów…” – niby prawda, ale wystarczy trochę poczytać o takim Beckhamie, żeby wiedzieć, iż zarówno zanim stał się marką, jak potem, do końca kariery, ciężko pracował na treningach, podobnie jak wspomniani Lampard czy Gerrard. A cóż powiedzieć o Bergkampie, Henrym czy Vieirze, których Bentley podglądał jako junior w Arsenalu?

Podobnie jest z tłumaczeniem angielskich niepowodzeń. Zdanie, że między Barkleyem czy Sterlingiem a Neymarem i Jamesem Rodriguezem nie musi być aż tak wielkiej różnicy umiejętności; że nie są w końcu genetycznie inaczej zbudowani, jest całkiem w porządku. Bentley dodaje, że Neymar czy Rodriguez wychodzą na boisko zrelaksowani, Anglicy zaś – „mentalnie zanieczyszczeni”, że coś ich ogranicza, że nie umieją się wyluzować. Pięknie, tylko że sam zdawał się mylić wyluzowanie z lenistwem (kibice angielscy długo nie mogli mu wybaczyć, że w 2007 r. uchylił się od wyjazdu na młodzieżowe mistrzostwa Europy, tłumacząc się posezonowym zmęczeniem), a podpisując sześcioletni kontrakt z tygodniówką sięgającą ponoć 50 tys. funtów, zwyczajnie spoczął na laurach.

Tłumaczenia, że podpadał kolejnym szkoleniowcom właśnie dlatego, że podobnie jak giganci, na których się wzorował, miał własny pogląd na temat tego sportu? Już raczej należałoby powiedzieć, jak Harry Redknapp w swojej autobiografii: że gdyby Bentley dawał radę na boisku, nie miałby problemów z najdzikszym i najbardziej beztroskim nawet zachowaniem. Pamiętamy, że podpadł Harry’emu straszliwie, wylewając na jego głowę kubeł wody w trakcie wywiadu telewizyjnego, którego trener udzielał w korytarzach stadionu Manchesteru City, po historycznym awansie Tottenhamu do Ligi Mistrzów. „Przed kamerą musiałem obrócić to w żart, ale w głębi duszy byłem wściekły. Potraktowałem to jako brak szacunku, zdecydowanie wykraczający poza granice naszej znajomości” – wspominał Redknapp, ale przecież Paolo di Canio dopuszczał się przekroczeń o wiele poważniejszych, a nie przeszkodziło to menedżerowi konsekwentnie na niego stawiać.

Będę, owszem, pamiętał bramkę z Arsenalem. Dziwność świata spowodowała, że widziałem także dwa gole strzelone przezeń Wiśle Kraków (jedną w czasach gry w Blackburn, drugą w Tottenhamie). Poza tym jednak po Bentleyu płakać nie będę. Z porównań do Beckhama została tylko dbałość o fryzurę.

Niemcy piękne jak mundial

To się po prostu nie chciało skończyć. Po 32 dniach i 64 meczach, grając siódme spotkanie na tym turnieju (a w ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy w przypadku wielu piłkarzy pewnie siedemdziesiąte), reprezentanci Argentyny i Niemiec w finale mistrzostw świata zafundowali nam dogrywkę. Jakby nie mogli przestać, jakby nie chcieli powiedzieć sobie, że szkoda już żegnać się z turniejem, o którym wielu mówi, iż był najlepszy w historii, odłożyć wyjazd do domu albo na krótkie choćby wakacje – krótkie, bo przecież w ich macierzystych klubach reszta piłkarzy rozpoczęła już przygotowania do następnego sezonu. Bo przecież przedstawienie musi trwać, koniecznie z udziałem tych największych – największych od dawna, jak Messi czy Robben, albo tych, których wielkość te mistrzostwa przypieczętowały, np. Toniego Kroosa z Niemiec czy Jamesa Rodrigueza z Kolumbii, który mimo odpadnięcia w ćwierćfinale został królem strzelców imprezy.

Czy wypada w tym momencie ostudzić nieco zachwyty? Wspomnieć o przemęczonych gwiazdach, o lekceważonym zdrowiu zawodników (kilkakrotnie w ciągu mistrzostw obserwowaliśmy mrożące krew w żyłach sceny, w których piłkarze zderzali się głowami – niektórzy na moment tracili przytomność, a lekarze jak gdyby nigdy nic pozwalali im wrócić na boisko i grać dalej), albo zauważyć, że gra o tak wielką stawkę wyzwala u niektórych pierwotne instynkty (Urugwajczyk Luis Suarez, gryzący w trakcie spotkania z Włochami obrońcę rywali Giorgio Chielliniego, Portugalczyk Pepe, uderzający „z byka” Niemca Thomasa Müllera)? Nade wszystko: jeszcze raz przypomnieć, że mistrzostwa rozpoczynały się pod znakiem protestów mieszkańców Brazylii, oburzonych, że cały zysk z imprezy rozdzielą między siebie uwłaszczeni na piłce nożnej panowie z FIFA, działający do spółki z przedstawicielami wielkich korporacji. Zdjęcia prezydenta FIFA Seppa Blattera siedzącego podczas finału w towarzystwie prezydenta Rosji Władimira Putina pokazywały, że sport nie dla wszystkich i niekoniecznie był w tych dniach na pierwszym miejscu…

Powyższe dwa akapity to początek tekstu z nowego numeru „Tygodnika Powszechnego” – będzie w nim mowa także o wielkich mundialowych narracjach, o gwiazdach, które kolejny raz nie zawiodły i o tych, które zachwyciły po raz pierwszy, ale także o tych, które zeszły ze sceny. O arcybramkarzach i arcybramkach. O pięknie, rodzącym się w zmaganiu i sekundach, które u geniuszy trwają dłużej niż u zwykłych śmiertelników (nie mogłem sobie darować odwołań do ulubionych autorów ulubionego „Blizzarda”). Nade wszystko jednak o tych, którzy zmagali się jakby mniej niż pozostali: o Niemcach. O ostatecznym pożegnaniu ze stereotypem ich bezwzględności i siły – innymi słowy o zapominaniu wojny. I oczywiście o tzw. polskim akcencie, czyli o tym, czego historia ostatniej dekady niemieckich sukcesów może uczyć działaczy PZPN.

W ciągu minionych 32 dni rzeczywiście obejrzałem 64 mecze – niektóre, podczas najgorętszego czasu fazy grupowej, na dwa telewizory, a jeden (USA-Belgia) dwukrotnie. Tekstów, które przy tej okazji powstały – na bloga, dla „Tygodnika Powszechnego”, „Gazety Wyborczej” i portalu Sport.pl, nie jestem w tej chwili w stanie policzyć. W tej chwili mam ochotę podziękować wszystkim, którzy mi w tym oglądaniu towarzyszyli, i wszystkim, którzy je umożliwili (już oni wiedzą, w redakcjach i w domu, kogo mam na myśli). Potem chwilkę się przespać, a następnie sprawdzić, jak to właściwie wygląda na rynku transferowym i co nas czeka w trakcie okresu przygotowawczego. Louis van Gaal, jak słyszę, we środę ląduje w Manchesterze. Arsene Wenger, Jose Mourinho, Brendan Rodgers i Mauricio Pellegrini bynajmniej nie skończyli zakupów. Mauricio Pochettino kupować jeszcze nie zaczął, za to wyleciał z Tottenhamem na tournée do USA, bez Adebayora, który zachorował – uwaga – na malarię. Mamy nowego mistrza świata, ale pewne rzeczy, jak widać, nie zmieniają się nigdy.

Dylemat Gerrarda

Rozmowa, która miała odmienić życie Stevena Gerrarda, odbyła się mniej więcej przed rokiem, po kilkunastu miesiącach wspólnej pracy kapitana Liverpoolu z nowym menedżerem tego klubu, Brendanem Rodgersem. „Chcę, żebyś zmienił pozycję na boisku” – powiedział Rodgers i poprosił lidera drużyny, by przyjrzał się uważnie grze Andrei Pirlo.

Myśl była przednia. Steven Gerrard ma już 34 lata – zaledwie rok mniej od Pirlo. Nie będzie młodszy i nie będzie miał dawnej dynamiki, pozwalającej mu biegać między jednym a drugim polem karnym. Powinien raczej na stałe osiąść na własnej połowie i stamtąd dyrygować grą jako cofnięty rozgrywający. Za dynamikę akcji odpowiadać będą Sterling, Sturridge czy Suarez (ewentualnie Coutinho), jego zadaniem zaś będzie tylko – i aż – obsłużenie ich jednym z tych mierzonych podań, którymi zachwyca nas także włoski regista. Zmiana miała pozwolić Gerradowi kontynuować karierę na najwyższym poziomie jeszcze przez lata i, co w kontekście tegorocznego mundialu ważniejsze, miał z niej skorzystać także Roy Hodgson, posiłkując się w budowaniu reprezentacji liverpoolskimi schematami.

Analogia z Pirlo okazała się jednak nietrafiona i to bynajmniej nie dlatego, że mielibyśmy odbierać Gerrardowi talent do rozdzielania piłek. Owszem: we czwartek mocno naciskany przez piłkarzy Urugwaju, Cavaniego zwłaszcza, miał więcej niecelnych podań niż zwykle, ale wciąż potrafił kilkudziesięciometrowym podaniem zmienić stronę rozgrywania akcji, dostrzec wbiegającego w lukę bocznego obrońcę i nadać atakowi nową dynamikę. Problemem było raczej to, co działo się, kiedy Anglicy nie byli przy piłce, a atakował przeciwnik.

Rzecz w tym, że Andrea Pirlo ma asekurację – i w reprezentacji, i w klubie. W Juventusie po stracie piłki będą go ubezpieczali Pogba z Vidalem, w kadrze – de Rossi i Motta. W obu przypadkach w środku pola nie operuje w duecie, jak Gerrard z Hendersonem, ale ma dwóch partnerów; kolejną opcją Cesare Prandellego jest ustawienie za plecami lidera drużyny trójki obrońców, formacji tak modnej i skutecznej na tegorocznych mistrzostwach świata. Zamiast więc spędzać wakacje na rozważaniach, czy kontynuować reprezentacyjną karierę, czy, jakby to zaśpiewali Starsi Panowie, „wycofać się z arenki”, kapitan Liverpoolu mógłby poprosić Roya Hodgsona: „utwierdź mnie”, dodaj jeszcze jednego partnera (jak w klubie Lucasa czy Allena), a wtedy „wesołe będzie życie staruszka”.

Jak pożegnać Lamparda

Wpadam na chwilę, z poczuciem, że o Franku Lampardzie trzeba będzie jeszcze napisać osobno. Wpadam, by podzielić się obserwacją w gruncie rzeczy banalną: coraz trudniej uwierzyć w to, że piłkarz jest dla klubu czymś więcej niż siłą roboczą. Niby nic nowego – czytaliście autobiografię Harry’ego Redknappa, to wiecie, jak West Ham traktował Bobby’ego Moore’a w czasach, gdy piłkarz ten zakończył karierę (nazywanie trybuny jego imieniem miało nadejść później – po śmierci, wcześniej jednej z klubowych legend kazano kupować bilety na mecze), a jednak wciąż się dziwię.

Frank Lampard, który w niezwykle eleganckim i pełnym wdzięczności oświadczeniu ogłosił wczoraj decyzję o odejściu z Chelsea, spędził na Stamford Bridge lat (Boże, jaki ja jestem stary: świetnie pamiętam, kiedy przychodził, grywałem już w Championship Managera, kiedy on występował jeszcze w West Hamie…), zagrał 648 meczów, strzelił 211 bramek. W tej ostatniej kategorii jest rekordzistą klubu – on, pomocnik! Bywały to bramki fantastyczne, jak ta z Bayernem w 2005, albo z Barceloną w 2006 r., ale bywały też niby zwyczajne, strzelane z rzutów karnych, jednak o wielkim znaczeniu dla drużyny – jak ta z marca 2012 r., w meczu z Napoli, kiedy trenowany już przez Roberto di Matteo zespół gonił wynik w przegranej wydawałoby się rywalizacji w Lidze Mistrzów. Nawet w ostatnim sezonie zdobył ich osiem…

Wszystkich tytułów, które za nim idą (trzech mistrzostw kraju, czterech Pucharów Anglii, zwycięstw w Lidze Mistrzów i Lidze Europejskiej) nie ma co wyliczać – wszystkie należą do przeszłości. Frank Lampard ma 35 lat, nie chce się zrobić młodszy. Chelsea proponowała mu ponoć roczne przedłużenie umowy, on chciał zostać dłużej – i tu jest pies pogrzebany. Umowa, której oczekiwał, należała mu się nie tylko za wszystko, co dał tej drużynie w przeszłości, ale także ze względu na to, co mógł jej jeszcze zaoferować – jeśli już nie w pierwszym składzie, to na ławce, a nawet na boisku treningowym. Wspomniany Redknapp nakreślił w swojej książce dobry portret obu Lampardów – ojca i syna – jako pierwszorzędnych profesjonalistów, pracujących więcej i dłużej niż oczekuje trener, dających przykład młodszym. Mieć kogoś takiego w kadrze, dopóki chce grać w piłkę – bezcenne. A kiedy podejmie decyzję o zakończeniu kariery – uczcić meczem pożegnalnym i zatrzymać w klubie na dalsze lata, jako ambasadora. Tak to sobie wyobrażam, z pożytkiem dla wszystkich stron: piękne, zorganizowane specjalnie dla niego pożegnanie (kiedy klaskał do kibiców po ostatnim ligowym meczu na Stamford Bridge wydało się przecież, że zostanie), hołdy klubowego właściciela, trenera, kolegów z drużyny, a nie natychmiastowe spekulacje, czy ma go zastąpić Fabregas, czy może Pogba.

PS. A propos legend i książek o nich: ukazała się właśnie po polsku autobiografia sir Aleksa Fergusona. Dla czytelników bloga „Futbol jes okrutny” istnieje możliwość kupienia jej z dwudziestoprocentrowym upustem. Wystarczy kliknąć na ten link i wpisać kod FJO.

PS 2. Mundial zaczyna się dzisiaj: okazja do rozmowy o mistrzostwach świata w niezłym towarzystwie nadarzy się o godz. 19 w warszawskim Kurorcie nad Wisłą.

Pochettino w Tottenhamie

Obiektywizmu się nie spodziewajcie. Pisałem w lipcu 2012 roku, kiedy w Tottenhamie pojawił się Andre Villas-Boas, że natychmiast po nominacji nowego trenera robię się jednooki; że wyszukuję i zauważam jedynie argumenty na potwierdzenie tezy, iż tym razem na pewno się uda, a „ukochana ma drużyna grać będzie piłkę ofensywną, ale nowoczesną; szybką, ale poukładaną taktycznie, zaś jej menedżer nie będzie się kompromitował nadmiernym gadulstwem”. Ci, którzy mówili, że historia piłki nożnej toczy się w cyklach, nie mieli z pewnością na myśli, że Tim Sherwood okaże się aż takim Redknappem, a spodziewania związane z przyjściem Mauricio Pochettino będą aż tak podobne do tych, z którymi przyjmowaliśmy Villas-Boasa…

Dlaczego np. miałoby mi przeszkadzać, że nowy trener Tottenhamu wciąż mówi do dziennikarzy za pośrednictwem tłumacza? Po pierwsze, nieważne jak – grunt, że dogaduje się z piłkarzami, po drugie tak zwani dobrze poinformowani mówią, że z angielskim radzi już sobie całkiem nieźle, a w sierpniu pewnie całkiem się przełamie (był to ponoć jeden z warunków zatrudnienia); sami widzicie, jak wygląda teraz praca mojego mózgu. W ciągu trzynastu lat prezesury Daniela Levy’ego, Mauricio Pochettino będzie dziesiątym trenerem w tym klubie: George’a Grahama, odziedziczonego po czasach rządów Alana Sugara, Levy najpierw zastąpił Glennem Hoddlem, później był David Pleat (wygryzł Hoddle’a po wojnie o dostęp do ucha prezesa), kuriozalny Santini, pochopnie zwolniony Jol, Ramos, którego farsową końcówkę opisywałem już jako bloger, Redknapp, Villas-Boas i Sherwood… Naprawdę w szukaniu dobrych stron każdego kolejnego szkoleniowca zdołałem się wyćwiczyć.

To zresztą ważny punkt przy analizie sytuacji w Tottenhamie: Daniel Levy przestał być nietykalny. Dotąd szanowany za świetną rękę do interesów – zdolność uzyskiwania za swoich piłkarzy najwyższych cen (nawet teraz hiszpańskie i angielskie media sprzeczają się o wysokość kwot, które Real będzie musiał przelać na konto Tottenhamu w związku z faktem, że Modrić i Bale zostali zwycięzcami Ligi Mistrzów), wybudowanie arcynowoczesnego ośrodka treningowego czy rozpoczęcie prac nad rozbudową stadionu – za ostatnie decyzje o zmianach szkoleniowców znalazł się w ogniu krytyki. Harry Redknapp zawsze miał silny kontyngent fanów w mediach, co do Villas-Boasa nie ja jeden uważałem, że po tak ogromnych zmianach kadrowych należało mu się więcej czasu, a Tim Sherwood, mimo niewyparzonej gęby, miał najlepsze wyniki z nich wszystkich. Do prezesa dotarła zresztą chyba część krytyk, bo po ogłoszeniu decyzji o zatrudnieniu Pochettino, wbrew swoim zwyczajom, rozmawiał z dziennikarzami. Szyderstw i niewiary, powiązanych z podpisaniem przez Argentyńczyka imponująco długiego, pięcioletniego kontraktu, całkowicie to nie powstrzymało, ale z pewnością nieco stępiło ich ostrze.

Zostawmy jednak prezesa, przynajmniej do czasu, gdy Mauricio Pochettino również zacznie mu przeszkadzać. Dlaczego zaklinanie rzeczywistości w tym przypadku idzie mi łatwiej niż zazwyczaj?

Ano dlatego, że zdołałem się przez te półtora roku Argentyńczykowi uważnie przyjrzeć. Nie żeby zawsze osiągał rewelacyjne wyniki (z takim Tottenhamem np. przegrywał trzykrotnie), nie żeby prowadził kiedykolwiek drużyny o podobnym budżecie i podobnych aspiracjach, ale jednak jego pobyt w Premier League trzeba ocenić jednoznacznie pozytywnie. Southampton nie dość, że utrzymał się w lidze w jego pierwszym sezonie, to w drugim zajął nieoczekiwanie wysokie, ósme miejsce w tabeli. Do zespołu przebili się fantastycznie uzdolnieni młodzieńcy, wychowani w klubowej akademii – coś, czego na nowym miejscu pracy również się oczekuje (co zresztą ciekawe: ogłaszając zatrudnienie Pochettino i wyliczając jego zalety, Tottenham niektóre młode gwiazdy Southamptonu wymienił z nazwiska, co zabrzmiało trochę, jak próba ściągnięcia na White Hart Lane także ich). Wielu piłkarzy z St. Mary’s zaczęło grać lepiej niż kiedykolwiek przedtem. Southampton miał swój styl, grał ofensywną piłkę – słowem grał tak, jak oczekuje się od Tottenhamu.

Prawdziwe ekscytacje zaczynają się dopiero w tym punkcie. Bo przecież tym, co odróżniało Pochettino od innych kandydatów, jest przywiązanie do intensywnego pressingu, rozpoczynanego już na połowie rywala, i gry wysoką linią obrony. Nie są to rzeczy na White Hart Lane nieznane, próbował je wdrożyć Villas-Boas – oby tym razem udawało się odzyskiwać piłkę szybciej, a następnie szybciej ją rozgrywać. Tym, co jednak różniło Tottenham w ostatnich miesiącach pracy AVB z Southamptonem Pochettino, było tempo i kreatywność, z jakimi piłkarze wymieniali podania (w przypadku „Świętych” – o wiele częściej prostopadłych) oraz płynność, z jaką zmieniali pozycje. Przyznawałem się niedawno do swoich fascynacji Marcelo Bielsą – mieć bielsistę w roli trenera jest w tym sensie czymś na kształt spełnionych snów; z pewnością w najbliższych miesiącach niejeden raz przywołam też cytat z Pepa Guardioli, który w czasach, gdy Pochettino prowadził Espanyol, powiedział, że identyfikuje się ze stylem gry tej drużyny.

Jest nadzieja, że Pochettino uratuje londyńską karierę najdroższych piłkarzy w historii Tottenhamu: swojego rodaka Erika Lameli i znanego mu z hiszpańskich boisk Roberto Soldado. Jest marzenie, że nakłoni Adama Lallanę, aby odrzucił zaloty Liverpoolu i również przeprowadził się na White Hart Lane, zwłaszcza że Lallana wielokrotnie wypowiadał się o swoim szefie z Southamptonu z najwyższym uznaniem. Jest niemal pewne, że zagoni nowych podopiecznych do ciężkiej pracy – tak, żeby po rozpoczęciu sezonu mieli siłę biegać dwa razy więcej niż rywale. Jeszcze w czasach hiszpańskich czytywałem o nim, że jest mocną osobowością, liderem, że ma charyzmę, a szatnia dałaby się za niego pokroić. Oby.

Mistrz z Manchesteru

Teza: Jose Mourinho i jego formacja obronna, jakże często z rozczarowującymi napastnikami. Antyteza: Brendan Rodgers i jego zawodnicy atakujący, z popełniającą błędy obroną. Synteza: Manuel Pellegrini i jego mistrzowie Anglii. Nie tylko druga linia, której symbolami byliby jeden z najlepszych piłkarzy sezonu, świetnie przenoszący grę z obrony do ataku zdobywca 20 bramek Yaya Toure, kapitalnie operujący między liniami David Silva i Samir Nasri, który strzelił dziś ważną bramkę, ale bodaj ważniejszą zdobył przed trzema tygodniami, doprowadzając do stanu 2: 2 w przedostatniej minucie meczu z Sunderlandem. Po prostu synteza.

Inaczej mówiąc: równowaga. Między atakiem a obroną (jeśli porównać liczby strzelanych i traconych bramek: Liverpool i MC strzeliły ich ponad sto, o 30 więcej niż Chelsea, Chelsea jednak straciła tylko 27, o 10 mniej niż MC i aż 23 mniej niż Liverpool). Między piekielnie skutecznym mimo trapiących go kontuzji Aguero i niezawodnym w kluczowych spotkaniach, choć nieustannie pojawiającym się w pogłoskach transferowych Dżeko, a zazwyczaj bezbłędnym Kompanym i często wyśmiewanym, a przecież w ostatnich spotkaniach znakomitym (w klubie wybrano go nawet piłkarzem kwietnia) Demichelisem. We wczesnych fazach sezonu argentyński obrońca należał do najbardziej, obok Joe Harta, krytykowanych piłkarzy tej drużyny – i podobnie jak bramkarz zakończył rozgrywki w wielkim stylu.

Na dłuższe podsumowania przyjdzie czas, i osobne miejsce trzeba w nich będzie przyznać Manuelowi Pellegriniemu. 60-letni Chilijczyk po raz pierwszy w trakcie pobytu w Europie zdobył mistrzostwo kraju – i zrobił to z klasą, elegancją i dystansem zaburzonym bodaj tylko raz, podczas antysędziowskiej tyrady po meczu z Barceloną w Lidze Mistrzów. Trzeba przyznać, że zarówno sam Pellegrini oswoił się z Anglią błyskawicznie, jak pomógł oswoić się z nią tym zawodnikom, którzy pojawili się wraz z nim – Navasowi, Negredo, Demichelisowi, Fernardinho (Jovetić stracił sezon z powodu kontuzji) – choć i tak o obliczu drużyny stanowili w pierwszym rzędzie piłkarze, z którymi pracował jeszcze Roberto Mancini.

W odróżnieniu od Włocha, menedżer z Chile postawił na futbol atrakcyjny dla oka. Pozwolił piłkarzom zachować swobodę na boisku i wygasił konflikty w szatni („Uczynił to miejsce znowu szczęśliwym – mówił niedawno David Silva. – Przyniósł radość i frajdę”). Nie bał się też, jako jeden z pierwszych w trakcie sezonu, którego jedną z cech charakterystycznych był powrót do gry dwoma napastnikami, stawiać na duet w ofensywie. Był jednakże elastyczny: kiedy trzeba, jego piłkarze przechodzili z 4-4-2 na 4-2-3-1 albo 4-3-3 – do tego nazewnictwa jednak nie przywiązywał wielkiej wagi (określił kiedyś formacje jako „numery telefonów”). Drużyna potrafiła grać bardzo szeroko (Navas) i korzystać ze skrzydłowych mających licencję na schodzenie do środka. Błędy, pojawiające się w spotkaniach z najlepszymi (porażka z Liverpoolem, po której wydawało się, że sprawa tytułu się wymyka), zostały z czasem wyeliminowane. Ostatni mecz, z West Hamem, był już chłodnym popisem profesjonalizmu: drużyna cierpliwie rozgrywała akcję za akcją, szukając miejsca w nieprawdopodobnym gąszczu pola karnego gości, aż w końcu wygrała dzięki strzałowi z dystansu i stałemu fragmentowi gry. Jak na ten nieprawdopodobny, pełen nagłych zwrotów akcji sezon, w trzydziestej ósmej kolejce wszystko odbyło się niezwykle spokojnie: żadnych pościgów i potknięć. Może tego ostatniego słowa lepiej przy kibicach Liverpoolu nie wymawiać, choć przecież i oni mieli wspaniały sezon.

Jak powiadam: na dłuższe podsumowania przyjdzie czas. Tymczasem stawiam parafkę, nie kropkę. I dziękuję za szósty pełny sezon Premier League na blogu „Futbol jest okrutny”.

Crystambuł

„Łatwo uczyć bronienia” – burczał Brendan Rodgers po niedawnej porażce z Chelsea. „Naprawdę, Brendan?” – chciałoby się zapytać po wczorajszym meczu z Crystal Palace, w którym jego piłkarze wypuścili trzybramkowe prowadzenie. Albo właściwie po całym sezonie, w którym podobnych przypadków nagromadziłoby się całkiem sporo. Nawet rozgrywany w czasie wielkanocnym mecz z Norwich, choć ostatecznie zakończony zwycięstwem, do końca trzymał w niepewności, podobnie jak np. spotkanie z Cardiff. Liverpool nieustannie uciekał do przodu dzięki fenomenalnej grze kwartetu ofensywnego, ale kiedy co jakiś czas oglądał się za siebie, widział upiory defensywy. 99 goli strzelonych to fenomenalne osiągnięcie, ale 49 straconych? Nawet piętnaste w tabeli Hull potrafiło bronić się lepiej. I można, owszem, mówić, że na tym polega trenerska filozofia i że to ona czyni tę drużynę tak atrakcyjną do oglądania, ale na końcu okazuje się, że to przez nią drużyna nie zostaje mistrzem Anglii. Posłuchajcie Jamiego Carraghera, gorzko wyrzekającego wczoraj wieczorem na brak lidera gry obronnej i przypominającego, że para Sakho-Skrtel tylko w jednym meczu sezonu zdołała nie dopuścić do utraty bramki.

Okoliczności były rzecz jasna nadzwyczajne: po strzeleniu trzeciej bramki Luis Suarez nawet nie cieszył się zanadto, tylko od razu popędził w kierunku piłkarzy Crystal Palace, by odebrać im futbolówkę i przyspieszyć rozpoczęcie gry od środka: jedyne, co mieli wówczas na myśli goście, to zmniejszająca się różnica bramek w stosunku do MC. To był amok, pościg, to było płynące z trybun „attack, attack, attack” kibiców – w sumie nic dziwnego, że aż tak się odsłonili. Pytanie tylko, czy ich trener nie powinien był zareagować przy stanie 2:3, wprowadzić na boisko Aggera czy Kolo Toure zamiast Mosesa, i spróbować coś uszczelnić? Pierwszy gol po rykoszecie, ok. Drugi z kontry, rozumiem. Ale ten trzeci, z przerażającym katalogiem błędów całej obrony? Przy bierności ławki trenerskiej, znajdującej się najwyraźniej na tej samej emocjonalnej huśtawce, co piłkarze? Mistrzostwo Anglii po czymś takim? Raczy pan żartować, drogi panie…

Zapomnieliśmy w trakcie tego fantastycznego sezonu, że Brendan Rodgers jest wciąż jeszcze młodym trenerem. Jak na swój wiek, nauczył się już bardzo wiele – i można być pewnym, że będzie uczył się dalej. Ale kiedy mówimy o wieku: trudno nie rozumieć łez Luisa Suareza. 31 bramek, nie licząc asyst, dwa tytuły Piłkarza Roku, z pewnością najlepszy futbol, jaki grał w życiu  – w jakimś sensie wszystko idzie na marne, skoro upragnione mistrzostwo kraju właśnie się wymyka. Rok z życia piłkarza to bardzo dużo, drugiego takiego Urugwajczyk mieć już nie będzie. A najsmutniejsze jest pewnie to, że kolejna taka okazja, przy wszystkich spodziewanych zbrojeniach rywali i przy tym, że podobnie jak oni Liverpool będzie teraz walczył również na europejskim froncie, nie powtórzy się również jego starszym kolegom, zwłaszcza Gerrardowi.

Akapit o najbardziej zwariowanym sezonie Premier League już sobie daruję. Crystal Palace grało przecież o pietruszkę. Ciekawe, co zrobi jutro Aston Villa.

Przedostatnia kolejka w pięciu punktach

1. Hit znudził.

Mimo aż pięciu goli, z których jeden, Rossa Barkleya, zaiste przecudnej był urody, mecz na Goodison Park oglądało się bez emocji. To znaczy jasne: fani Liverpoolu i Arsenalu gryźli paznkocie, ci pierwsi po raz pierwszy może kibicując Evertonowi, drudzy – Manchesterowi City, podobnie jak gryźli paznokcie zwolennicy obu grających w sobotni wieczór drużyn, ale reszta widzów słusznie narzekała na poziom widowiska. Za dużo przestojów, jak na przedostatnią kolejkę i mecz o gigatycznym znaczeniu, za dużo luzu, zwłaszcza u gospodarzy. Trójka środkowych obrońców Evertonu wypadła blado, więcej też można się było spodziewać po rajdach bocznych obrońców (jedno dośrodkowanie Bainesa to za mało, jak na reprezentacyjne przecież standardy – no ale Baines grał naprzeciwko cichego bohatera meczu, Milnera), w środku pola wyraźnie brakowało – niemogącego grać przeciwko macierzystemu klubowi – Barry’ego, Lukaku raził kiepskim przyjęciem. Jeśli ktoś miał powstrzymać Manchester City w drodze po mistrzostwo, to Everton właśnie, a tu, hm… czy Evertonowi naprawdę się chciało?

2. Ryan Giggs nie jest cudotwórcą.

Tak samo, jak można było być pewnym, że David Moyes poradziłby sobie przed tygodniem z Norwich, tak samo wydawało się jasne, że zarówno Moyes, jak i Giggs mieliby kłopoty z będącym od dobrych paru tygodni na fali wznoszącej i wyjątkowo umotywowanym Sunderlandem Poyeta. Żartem można powiedzieć, że nikomu nie zależy na grze w Lidze Europejskiej, więc MU również nie zamierzało się starać, ale mówiąc serio: otrzymaliśmy kolejny dowód, że problem tej drużyny nie ogranicza się do kwestii menedżerskich. Bez Rooneya, bez pomysłu, bez charakteru, bez asekuracji obrony przez Carricka przy golu Larssona – Luis van Gaal, jeśli przyjdzie na Old Trafford, będzie musiał zacząć od gigantycznego wietrzenia szatni.

3. Tim Sherwood powinien zostać.

Napisałem to zdanie ku swojemu bezbrzeżnemu zdumieniu. Owszem: mam do obecnego trenera Tottenhamu potężne zastrzeżenia; uważam, że kompletnie rozłożył organizację gry obronnej (świetny niegdyś Kaboul był wczoraj równie zagubiony, jak w poprzednich kolejkach Chiriches), a w przypadku meczu z West Hamem rezygnacja z wystawienia w środku pomocy niszczyciela typu Sandro była kolejnym w tegorocznych rywalizacjach z drużyną Sama Allardyce’a podłożeniem głowy pod topór. Wszystko prawda: i to że w liczbie indywidualnych błędów prowadzących do utraty bramki Tottenham bije na głowę wszystkie pozostałe drużyny Premier League, i że Vertonghen, kiedy był zdrów, sprawiał wrażenie niezainteresowanego, i że talenty Llorisa czy Eriksena się marnowały, i że 4-4-2 Tottenhamu przez najbardziej wymagających rywali zostało szybciutko rozszyfrowane. A przecież Sherwood nawygrywał więcej meczów niż Villas-Boas, naciułał punktów i bramek, przywrócił z niebytu Adebayora i dał szansę dwóm wychowankom, Bentalebowi i Kane’owi. Spór, czy AVB otrząsnąłby się po fatalnej porażce z Liverpoolem i zakończyłby sezon z porównywalnym dorobkiem, co jego następca, jest oczywiście nierozstrzygalny –  ale nie tylko dlatego wypadałoby przygodę Tima Sherwooda z drużyną Tottenhamu przedłużyć. Dostał półtoraoczny kontrakt, miał nieco lepsze wyniki niż poprzednik, z jego słów wynika, że nie umawiał się z prezesem na wywalczenie czwartego miejsca, słowem: zrobił to, co do niego należało. Zostawienie go powinno być kwestią elementarnego dotrzymania słowa.

4. To właściciele spuścili z ekstraklasy Cardiff i Fulham.

Już z powyższych zdań wynika, że nie jestem zwolennikiem pochopnego zmieniania menedżerów, ale dwaj pierwsi spadkowicze z Premier League dostarczają argumentów jeszcze mocniejszych. Kiedy Malky Mckay opuszczał Walię, jego zespół znajdował się kilka oczek nad strefą spadkową, a kibice i piłkarze stali za nim murem. Średnia zdobytych punktów na mecz wynosiła wówczas 0,94 – owszem, niby za mało, żeby się utrzymać, ale czemu nie założyć, że nie miała ulec poprawie? Tak czy inaczej średnia Solskjaera była jeszcze gorsza: 0,72; pod Norwegiem zespół tracił również więcej bramek. W Fulham z kolei najpierw zwolniono Martina Jola, z czym ostatecznie można się było pogodzić, ale potem, po zaledwie 75 dniach pracy, pracę stracił Rene Meulensteen, i to mimo iż drużyna stoczyła właśnie dwa heroiczne boje z Liverpoolem i Manchesterem United. Pod niesprawdzonym w Premier League Feliksem Magathem heroizmu było już jak na lekarstwo. Lekcja dla innych właścicieli: jeśli już jesteś przekonany, że twoją drużynę ma uratować zmiana trenera, nie sprowadzaj go z zagranicy i nie sięgaj po debiutanta w tym fachu. Najlepiej zadzwoń do Tony’ego Pulisa, a jeśli będzie akurat zajęty, to po Marka Hughesa albo Steve’a Bruce’a.

5. Mourinho nie ma mistrzostwa, ale ma gadane.

Żeby nie wracać do wątków poruszonych po przegranym półfinale Ligi Mistrzów na portalu Sport.pl (pisałem tam m.in. o tym, dlaczego nazywanie Chelsea drużyną „parkującą autobus” jest niesprawiedliwe), zatrzymam się na słowach Mourinho wypowiedzianych już po powrocie do ligowej rzeczywistości. Menedżer Chelsea nawiązał bowiem do przedsezonowych deklaracji o tym, że nie podobał mu się styl gry drużyny z czasów przed swoim powrotem do klubu, dodał jednak, że w pewnym momencie zaprzestał pracy nad zmianą, bo doszedł do wniosku, że z tymi piłkarzami powinien pozostać przy takim właśnie stylu gry – z pewnością nieefektownym, z pewnością polegającym często na wkładaniu kija w szprychy przeciwnika, ale gwarantującym wyniki. Nie wiem jak Wy, ale ja dałem się przekonać – zastanawiam się tylko, jak ta drużyna ma grać piękniej, skoro po wytransferowaniu zimą Juana Maty, Mourinho skrytykował właśnie Hazarda i Oscara? Medialna narracja po meczu z Norwich koncentrowała się wokół kończących się właśnie kontraktów Terry’ego, Lamparda i Cole’a, pytano także o przyszłość Torresa, a tu być może należy się spodziewać zmian zupełnie innych. „Przed nami długie lato” – zapowiada Mourinho.

Jeśli Liverpool nie zostanie mistrzem Anglii

Błąd, który być może kosztował Liverpool mistrzostwo kraju, popełnił ten, któremu na mistrzostwie zależało najbardziej. Wychowanek i kapitan klubu, krew z krwi i kość z kości tej drużyny, człowiek, którego kuzyn zginął na Hillsborough, o czym często przypomina, i który jak mało kto jest świadomy dwudziestoczteroletniego oczekiwania na tytuł; człowiek, który płakał po ciężko wywalczonym zwycięstwie nad Manchesterem City, który mobilizował później drużynę do zdwojonego wysiłku w Norwich, tym razem potknął się w niegroźnej pozornie sytuacji i Demba Ba ten jeden jedyny raz mógł popędzić na bramkę gospodarzy. No i sami powiedzcie, jak tu nie dawać kolejnego akapitu o okrutnym bogu futbolu, który bawi się naszym kosztem. Jeśli już zakładać jakiś indywidualny błąd piłkarza Liverpoolu, skutkujący golem (skądinąd zdarzają się one tej drużynie często – tylko Tottenham ma ich więcej – i może to też będzie miało jakiś związek z rozmowami o mistrzostwie), to dlaczego właśnie jego, a nie np. Mignoleta czy Sakho? Gdzie w ogóle byłby Liverpool, gdyby nie bramki i asysty kapitana, gdyby nie jego opanowanie przy rzutach karnych, wyobraźnia przy dalekich, zmieniających tempo i strony boiska podaniach, gdyby nie świetna gra pozycyjna („zrobię z ciebie nowego Pirlo” – powiedział Brendan Rodgers)? Świat nie powinien być urządzony w ten sposób – rozumiem kibiców Liverpoolu, którzy tak właśnie myślą, i rozumiem samego Gerrarda, który z pewną nadmiernością próbował naprawić swój błąd w drugiej połowie – podczas jej trwania kilkakrotnie odnosiłem wrażenie, że zamiast nieco rozpaczliwie uderzać z dystansu powinien próbować kolejnej kombinacji z kolegami.

Ale rozumiejąc ich, nie jestem w stanie dołączyć do zbiorowych narzekań na złego Mourinho. Jeśli mamy oddzielać przywiązanie do piękna ofensywnego futbolu i piękna piłkarskich opowieści od rozmów o piłkarskiej taktyce, trenera Chelsea możemy po dzisiejszym meczu jedynie podziwiać. Mając w perspektywie półfinałowy rewanż w Lidze Mistrzów (tu również zresztą wypada mu przyznać rację: Premier League doprawdy mogła pomyśleć o przeniesieniu meczu z Liverpoolem na sobotę – choć z drugiej strony Atletico również grało dzisiaj), bez kontuzjowanych Czecha i Terry’ego, z praktycznie debiutującym Kalasem, przygotował swoją drużynę perfekcyjnie. Najpierw wytworzył wrażenie, że zamierza ten mecz odpuścić, co zapewne również miało swój wpływ na stan psychiczny gospodarzy. Później wydelegował do gry zespół całkiem solidny. W końcu: ustawił go ultradefensywnie. Czy to był antyfutbol? No, przyznaję: z trudem znosiłem te wszystkie momenty, w których Chelsea opóźniała wznowienie gry, ale już to, że nieustannie miała między piłką a bramką dziewięciu czy dziesięciu piłkarzy, przyjmowałem ze zrozumieniem. A jak inaczej miała grać z Liverpolem, skoro nie zamierzała – jak Tottenham czy Arsenal na tym stadionie – podkładać głowy pod topór? Skoro wiadomo, że Liverpool najgroźniejszy jest w szybkim ataku, po przejęciu piłki przed własnym polem karnym i jednym czy dwóch prostopadłych podaniach do wybiegających za plecy obrońców Suareza albo Sterlinga (Sturridge zaczął dziś na ławce), dlaczego nie miała oddać gospodarzom inicjatywy, by samemu głęboko się cofnąć? W żadnym innym spotkaniu Premier League w tym sezonie Liverpool nie miał aż tak wielkiej przewagi w posiadaniu piłki – ale od czasu, kiedy posiadanie piłki było dla Brendana Rodgersa kluczem do zwyciężania, upłynęło już wiele miesięcy…

Oczywiście to nie taktyczny kunszt Mourinho spowodował błąd Gerrarda. Ale o to, czy Wyjątkowy nie polecił swoim piłkarzom przez niemal całą pierwszą połowę usypiać gospodarzy, żeby zwiększyć intensywność gry w końcówce, już bym się nie zakładał. Na to potknięcie złożyło się przecież wiele czynników: cholerny przypadek, ale też fizyczne i psychiczne zmęczenie, frustracja wywołana biciem głową w mur rywali i tym, że naprawdę samemu robi się wszystko, żeby strzelić gola. Po błędzie Gerrarda zresztą piłkarz Chelsea musiał jeszcze trafić do bramki – i przy wszystkich narzekaniach na napastników  tej drużyny Demba Ba akurat tym razem się nie pomylił (a rezerwowy Fernando Torres akurat zrobił swoje przy drugim golu).

Niezwykły więc był to mecz. Liverpool próbował na wszelkie sposoby – bezskutecznie. Chelsea broniła się jak jeden organizm, w którym wyróżnianie jednego składnika wydaje się w związku z tym niestosowne. 41-letni Schwarzer, broniący kilka groźnych strzałów z dystansu i nieomylny przy wyjściach do dośrodkowań? 20-letni zaledwie Kalas, niespeszony grą naprzeciwko najlepszego piłkarza Premier League? Asekurujący go, ustawiony tym razem na środku obrony Ivanović? Doskonały Matić, z którym – gdyby mógł grać przeciwko Atletico – o awans do finału Champions League można by być właściwie spokojnym? Ashley Cole, niegrający ostatnio, a przecież niezawodny – tak tu, jak w Madrycie? Harujący nieprawdopodobnie w defensywie Schürrle i Salah? Właściwie o każdym zawodniku Chelsea można by znaleźć dobre słowo – co nie prowadziłoby zresztą, o paradoksie, do umniejszania zawodników Liverpoolu. Oni również naprawdę zrobili wszystko, co mogli. Może gdyby Brendan Rodgers zagrał na remis, w przekonaniu, że punkt z tego spotkania wystarczyłby do mistrzostwa Anglii…

Jeśli więc Liverpool nie zostanie mistrzem Anglii, nie stanie się tak ze względu na jeden błąd jego kapitana, przywódcy i symbolu: Brendan Rodgers miał po stokroć rację, mówiąc po meczu, że gdyby nie Gerrard, w ogóle nie liczyliby się w walce o mistrzostwo. Prędzej już można mówić o tym, że uczeń nie przerósł mistrza. Rodgers narzekał, że Chelsea zaparkowała na Anfield nie jeden, a dwa autobusy, ale w końcu musiał się tego spodziewać. A Jose Mourinho? Jeśli Liverpool nie zostanie mistrzem Anglii (co przecież mimo tej porażki nie jest rozstrzygnięte) Chelsea zapewne też nim nie zostanie – ale przynajmniej jej trener będzie mógł mówić, że zadecydował o mistrzostwie.

Jeśli David Moyes zostanie zwolniony

Wpadam na chwilę, w celu ogarnięcia myśli i z poczuciem, że jeśli David Moyes zostanie zwolniony (dalej: jDMzz), rzecz będzie wymagała tekstu zdecydowanie bardziej gruntownego. Piszę „jeśli”, choć wszyscy inni traktują rzecz jak przesądzoną – po pierwsze dlatego, że wciąż nie ma oficjalnej wiadomości, po drugie zaś, że wciąż z trudem mieści mi się to w głowie.

Oczywiście wiem, że jest w całej tej historii punkt pierwszy i podstawowy: wyniki go nie bronią, a oglądanie tego, jak pokonuje go drużyna, którą do niedawna prowadził, grająca dziś pod trenerem młodszym-zdolniejszym, musi być dla jego nowych mocodawców doświadczeniem wyjątkowo upokarzającym (podobnie jak porażka z rąk innego młodszego-zdolniejszego, kierującego odwiecznym rywalem z Anfield Road). Oczywiście słyszę też pogłoski, że „stracił szatnię”, tu jednak natychmiast zaczynam mnożyć wątpliwości: zbyt dobrze pamiętam zdanie znającego przecież ten klub od podszewki Gary’ego Neville’a, że zarząd prędzej wymieni pół drużyny, nim zacznie szukać następcy Davida Moyesa. Stracił szatnię? Przecież ta szatnia i tak jest stracona – ktokolwiek przyjdzie do klubu jDMzz, będzie musiał pozbyć się całej masy zaawansowanych wiekowo lub zatrzymanych w rozwoju piłkarzy. Sir Alex też prędzej wysadziłby szatnię w powietrze niż pozwoliłby jej mieć wpływ na cokolwiek, zresztą przywoływane w mediach jako materiał dowodowy na kłopoty z zawodnikami pomeczowy twitt Rio Ferdinanda czy wpis na blogu Juana Maty nie świadczą o naruszonych relacjach w trenerem, tylko o zrozumiałej frustracji zawodników po kolejnej przegranej.

Powodów, dla których wciąż nie mogę w to uwierzyć jest więcej: jDMzz, będzie to przecież nie tylko jego klęska, ale także klęska tych, którzy zdecydowali o jego zatrudnieniu. JDMzz – miałbym ochotę nawet napisać – będzie to prawdziwy koniec epoki Fergusona; w końcu to on uczestniczył w procesie wyboru, on zapraszał Moyesa do domu, żeby oznajmić mu nowinę, on brał za tę decyzję pełną odpowiedzialność. Czy mógł się aż tak bardzo pomylić (już raz o to pytałem, cytując odnoszące się do Moyesa fragmenty autobiografii Fergusona)?

JDMzz, będzie to oznaczało naruszenie budowanej w ciągu tylu lat legendy klubu innego niż wszystkie także dlatego, że niewzruszonego wobec przejściowych niepowodzeń. Kiedy pół roku temu pisałem o cierpliwości zarządu Manchesteru United, przywoływałem zarówno nazwiska dwóch pierwszych następców Matta Busby’ego (szybkie pożegnanie z nimi nie oznaczało rozwiązania żadnych problemów), jak i początkowe trzy i pół roku pracy Aleksa Fergusona w tym klubie. Czy jeśli nowy w tym biznesie Ed Woodward (pamiętacie, jak zawalił letnie okienko transferowe?) i rodzina Glazerów zdecydują o wręczeniu menedżerowi wypowiedzenia po niecałym roku pracy, nie zaprzepaszczą czegoś absolutnie w świecie współczesnego futbolu unikalnego? Czy nie zrobią z tego wyjątkowego miejsca futbolowej firmy takiej samej jak wszystkie inne? Aż wstyd w tym momencie przypominać: zatrudnienie Davidowi Moyesowi miało być pomysłem nie na natychmiastowy wynik, nie na magię wielkiego nazwiska (Mourinho!), tylko na kolejne długie panowanie, nawet za cenę trudnych początków.

Kiedy sir Alex promował swoją autobiografię, mówił podczas spotkania z dziennikarzami, że nie ma żadnych dowodów na to, iż zwalnianie przez kluby menedżerów przynosi jakikolwiek skutek, są natomiast twarde dowody, iż opłaca się trwać przy swoim wyborze i trzymać się menedżera, któremu powierzyło się drużynę. „To ważna kwestia i coś, w co wierzę bardzo, bardzo mocno: wyrzucanie menedżerów w niczym nie pomaga”.

Zostawiam Was z tym testamentem sir Aleksa. JDMzz, wrócimy do rozmowy.